Gazeta Wyborcza - 02/09/1999

 

 

WŁODZIMIERZ KALICKI

Koniec niezdrowego romansu

 

 

Września '39 roku zapewne można było uniknąć. Wymagało to jednak ujrzenia w Czechosłowacji sąsiada, któremu trzeba pomóc. Niestety Warszawa w latach trzydziestych śniła przede wszystkim o rozbiorze Czechosłowacji do spółki z Niemcami i Węgrami

 

 

Minister spraw zagranicznych RP płk Józef Beck 24 marca 1939 roku zarządził w siedzibie ministerstwa, w pałacu Bruehla, konferencję polityczną.

Nad ranem 15 marca 1939 roku Hitler psychicznie złamał przebywającego na rozmowach w Berlinie czechosłowackiego prezydenta Emila Hachę i zmusił go do wyrażenia zgody na "złożenie losu narodu i kraju czeskiego w ręce Wodza Rzeszy Niemieckiej". W warszawskich kabaretach karierę natychmiast zrobił bon mot "Hitler Hachę wziął pod pachę", ale w ówczesnych centrach polskiej władzy, na Zamku, w Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych i w pałacu Bruehla nikomu nie było do śmiechu. Oddziały Wehrmachtu wkroczyły do Czech i na Morawy. Słowacja skapitulowała przed Berlinem po paru dniach i zezwoliła III Rzeszy na wprowadzenie niemieckich wojsk do strefy rozciągającej się wzdłuż granicy z Polską.

Minister Beck na odprawie 24 marca 1939 r. określił dokładnie, gdzie są nieprzekraczalne granice bezpośrednich interesów państwowych.

"Tą linią - stwierdził płk Beck - jest nasze terytorium, ale nie tylko. Linia ta obejmuje także niemożliwość przyjęcia przez nasze państwo w tym drażliwym punkcie, jakim zawsze był Gdańsk, żadnej jednostronnej, narzuconej nam sugestii [...] Poniżej tej linii przychodzi nasze polskie non possumus. To proste: będziemy się bić".

Wojna

Im więcej czasu upływa od końca I wojny światowej, tym bardziej zamazują się zasadnicze, jak się przed laty zwykło sądzić, cezury w najnowszej historii: listopad roku 1918 i wrzesień roku 1939. Z perspektywy końca wieku coraz więcej łączy obie odsłony światowego konfliktu. Wszystko, co oniemiały świat ujrzał w Europie w pierwszej połowie lat czterdziestych, zaczęło się ćwierć wieku wcześniej.

Na polach bitew we Francji już w roku 1914 objawiła swe oblicze nowoczesna, technologiczna wojna XX wieku. Krwawe żniwo zbierać zaczął karabin maszynowy. W roku 1915 pod Loos niemieckie karabiny maszynowe wystrzelały w ciągu jednego dnia 8246 angielskich żołnierzy spośród 10 000, którzy ruszyli do ataku, a w rok później, nad Sommą, wystrzelały w ciągu pół godziny 21 000 Brytyjczyków.

Czołgi pokazały, że ich uderzeniom nie jest w stanie oprzeć się nawet silnie umocniona piechota. W sierpniu 1918 roku 700 angielskich i francuskich czołgów rozjechało dotychczas niezdobyte umocnienia niemieckie. Niemcy w ciągu trzech godzin stracili siedem dywizji, 22 000 żołnierzy i 400 dział.

Powietrzny terror także nie jest wynalazkiem II wojny światowej. Między majem a sierpniem 1917 roku naloty 177 niemieckich bombowców Gotha zabiły 400 mieszkańców Londynu, raniły ponad tysiąc.

Lotniskowce, podmorskie ofensywy łodzi podwodnych, pacyfikacje bezbronnych wsi, rozstrzeliwania zakładników - wszystko to wypraktykowano w pierwszej odsłonie światowego konfliktu.

Minister propagandy III Rzeszy Joseph Goebbels w roku 1943 na wiecu w berlińskim Sportpalast zapytał hitlerowskich aktywistów, czy chcą rozpocząć wojnę totalną. Pytanie było czysto retoryczne, i to wcale nie dlatego, że dr Goebbels wiedział, iż odpowie mu wrzask tysięcy gardeł: "taaak!". Niemcy i ich przeciwnicy wojnę totalną rozpoczęli ponad dwadzieścia lat wcześniej. W czasie I wojny światowej europejskie społeczeństwa oplecione zostały siecią niespotykanych wcześniej nakazów i zakazów. Państwa decydowały, ile i gdzie powinno się pracować. Państwa decydowały, czy chłopu wolno będzie zjeść swoją świnię i kurę, czy mieszczuch będzie mógł zachować mosiężną klamkę, a proboszcz parafialny dzwon (niemiecki oficer w roku 1916 zanotował ze zdumieniem, że drzwi gabinetu głównodowodzącego cesarską flotą adm. Scheera mają mosiężną klamkę, a przecież wszyscy poddani Wilhelma II mosiężne klamki powinni oddać do przetopienia na karabinowe łuski). Już wtedy państwa zrealizowały pokusę omnipotencji, pokusę coraz ściślejszego kontrolowania jak największych obszarów życia obywateli. Później w Rosji i w Niemczech tylko twórczo rozwinięto i ideologicznie uzasadniono wojenne doświadczenia. Systemy totalne w wielkiej części wyrosły z praktyk powszechnej mobilizacji społeczeństw w czasie światowej wojny.

Nawet mordowania gazem ludzi zawadzających w idealnym ładzie nie wymyślono w latach czterdziestych. Pod koniec pierwszej wojny Niemcy wytruli w ten sposób w Wilnie grupę prostytutek wykorzystywanych przez wilhelmińską armię.

20 lat przejściowego rozejmu

Z wojskowego punktu widzenia wojna w roku 1939 zaczęła się dokładnie w tym punkcie, w którym zakończono walki w roku 1918. Ba, prowadzili ją nawet ci sami ludzie. Pułkownicy i generałowie dowodzący w roku 1918 brygadami i dywizjami, dwadzieścia lat później ruszali na te same pola bitew jako wodzowie armii.

Stan umysłów elit i mas w latach 20. i i 30. raczej wskazywał na to, że jest to czas przejściowego rozejmu, wstrzymania ofensyw wskutek skrajnego wyczerpania walczących, niźli ugruntowanego pokoju. Przerażenia i znużenia wojną starczyło raptem na kilka lat nastrojów pacyfizmu oraz rozbrojeniowych oszczędności rządów. Najdroższe ze zbrojeń, morskie, pochłaniały sumy wręcz fantastyczne. Na przełomie 1921 i 1922 roku na konferencji morskiej w Waszyngtonie ograniczono liczbę najcięższych okrętów państw morskich. Już jednak kolejna rozbrojeniowa konferencja w Londynie w roku 1930 zbrojenia morskie ograniczyła tylko na papierze. Uczestnicy konferencji, formalnie respektując limity liczby i wielkości okrętów, coraz szybciej budowali coraz nowocześniejsze, coraz groźniejsze jednostki. Śpieszono się, by zdążyć wysłać je w bój.

W powietrzu czuło się proch. Czuło się, że tak naprawdę wojnę światową przerwano tylko na chwilę i wkrótce trzeba ją będzie dokończyć.

Dyplomacja

W Polsce wyczuwał to Józef Piłsudski. Miewał on niezwykłą intuicję w odczytywaniu znaków czasu. Podczas wojny światowej we właściwym momencie zrozumiał, że pora porzucić niemieckiego sojusznika i trafić do niemieckiego więzienia. W roku 1920 zaś uprzedził ofensywę bolszewików i ruszył na Kijów. Właśnie wojna 1920 roku ostatecznie pokazała, że podstawą bezpieczeństwa Polski musi być sojusz z Francją. Dowiodła tego zarówno pomoc Francji w sprzęcie wojskowym, jak i praca francuskiej misji wojskowej w Warszawie. Marszałek Piłsudski zdawał sobie sprawę, że alternatywy nie było. Podpisany 19 lutego 1921 roku układ polityczny z Francją, uzupełniony tajną klauzulą wojskową, istotnie stał się podstawą polskiej polityki bezpieczeństwa.

Nazajutrz po podpisaniu układu polski Sztab Generalny rozpoczął studia nad działaniami ofensywnymi przeciwko Niemcom.

W maju 1923 roku marszałek Piłsudski i marszałek Ferdinand Foch mieli osobiście dopasować plany wojenne przeciw Berlinowi. W Warszawie uroczyście mianowano Focha marszałkiem Polski, ale z uzgadniania planów wojskowych niewiele wyszło. Foch chciał, by pierwszego dnia przyszłej wojny z Niemcami armie francuska i polska uderzyły bezpośrednio na Berlin. Piłsudski był zdania, że Niemcy na razie niebezpieczne nie są, groźna jest sowiecka Rosja. Z Niemcami, jeśli już, walczyć chciał po swojemu. Wymusił na Francuzach kompromis - najpierw zajęcie Prus Wschodnich, a potem ofensywa na Berlin. Obustronną, francusko-polską ofensywę na Berlin opatrzono kryptonimem "Foch". W istocie był to jednak tylko zarys, szkielet planu. Marszałek Piłsudski w trakcie rozmów poróżnił się z marszałkiem Fochem w kwestiach organizacji polskiego wojska i polskiej doktryny wojennej. Można przypuszczać, że Piłsudskiemu szło przede wszystkim o względy ambicjonalne, o traktowanie naszej armii z należytym szacunkiem, po partnersku. Istotnych różnic w dziedzinie wojskowości między Paryżem a Warszawą wszak nie było. Organizacja polskich jednostek nie różniła się zasadniczo od rozwiązań francuskich, w znacznej części francuskie było wyposażenie. Nie sposób też było mówić o odmienności polskiej doktryny wojennej - dyrektorem Wyższej Szkoły Wojennej, kształcącej przyszłych polskich dowódców, był oddelegowany przez armię francuską płk Louis Faury.

Plan "Foch" do lamusa odłożył ostentacyjnie sam marszałek Piłsudski, domagając się w lipcu 1927 roku radykalnego zmniejszenia liczebności francuskiej misji wojskowej w Warszawie. Konflikt między Piłsudskim a Fochem miał daleko idące konsekwencje. Kierownictwo armii francuskiej od tej pory zachowywało spory dystans do Wojska Polskiego.

W połowie lat 20. mocarstwa zachodnie postanowiły uregulować stosunki z Niemcami - nie oglądając się na interesy zaprzyjaźnionych państw Europy Środkowej. W roku 1925 w Locarno opracowano pakiet układów międzynarodowych. W najważniejszym, tzw. pakcie reńskim Wielka Brytania, Włochy i Niemcy gwarantowały nienaruszalność zachodnich granic Francji i Belgii. Granice Polski i Czech z Niemcami gwarancji takich nie dostały. W Locarno zachodnie mocarstwa palcem wskazały Niemcom przyszłe ofiary, którymi zamierzały okupić własne bezpieczeństwo.

Doskonale rozumieli to wszyscy europejscy politycy. Także Józef Piłsudski, który parę miesięcy później, w maju 1926 roku, przejął władzę w II Rzeczypospolitej.

Marszałek Piłsudski nieustannie próbował zneutralizować zagrożenie ze strony dwóch potężnych, wrogich sąsiadów: Niemiec i Rosji. Najpierw próbował organizować pakty wielostronne.

Przypominało to w praktyce układanie puzzla, w którym znalazły się fragmenty różnych układanek.

Nigdy nie udało się doprowadzić do ścisłego sojuszu trzech zagrożonych przez Niemcy państw: Francji, Polski i Czechosłowacji. Byłby to sojusz politycznie logiczny, wojskowo zaś niezwykle efektywny. Warszawa i Praga nie były w stanie się porozumieć.

Ciążyły konflikty z niedawnej przeszłości: w państwie Habsburgów Polacy i Czesi rywalizowali o status trzeciego, obok Austrii i Węgier, filaru monarchii. Duże znaczenie miało zerwanie przez Czechosłowację w styczniu 1919 roku wcześniejszych umów o podziale Śląska Cieszyńskiego i zbrojny najazd na jego polską część. O rozejściu się dróg Polski i Czechosłowacji ostatecznie zadecydowały polityczne złudzenia elit obu krajów. Praga postrzegała Polskę jako państwo sezonowe, z którym nie warto się wiązać ścisłymi traktatami obronnymi, bo i tak wkrótce nieuchronnie zniszczą je Niemcy. Warszawa nie przejmowała się brakiem kooperacji z Pragą, gdyż uważała, że nieuchronna ekspansja Niemiec skieruje się wzdłuż Dunaju na południe, a pierwszą jej ofiarą będzie sezonowe państwo Czechosłowacja.

W roku 1927 polska dyplomacja zgłosiła ideę zawarcia wielostronnego porozumienia o wyrzeczeniu się wojny jako sposobu załatwiania sporów, ale europejskie państwa dziwnie niechętnie odniosły się do tej, oczywistej zdawałoby się, inicjatywy. Najbardziej krzywiły się Niemcy i Wielka Brytania.

Doświadczenia te tak dalece zniechęciły Piłsudskiego do dyplomacji wielostronnej, że zwątpił on dodatkowo w sens uczestnictwa Polski w Lidze Narodów. Na początku lat 30. Warszawa dojrzała do prowadzenia polityki dwustronnej. Przede wszystkim z dwoma najgroźniejszymi sąsiadami.

Romans

Marszałek Piłsudski zaczął od Rosji. Warszawa z wielkim niepokojem obserwowała rozpoczęte w Rapallo polityczne i wojskowe zbliżenie Moskwy i Berlina. Podpisany przez Sowiety i Niemcy w roku 1926 pakt o nieagresji trzeźwo myślącym politykom w oczywisty sposób kojarzył się ze współpracą Rosji i Prus w epoce rozbiorów.

Na początku lat 30. Piłsudski wykorzystał skłonność Kremla do poprawy stosunków z Polską i w roku 1932 podpisany został pakt o nieagresji. Na pewien czas zabezpieczał on Polskę od Wschodu i stwarzał nowe możliwości w wojnie z Niemcami. Warszawa bowiem od połowy roku 1925 toczyła z Berlinem nie wypowiedzianą zimną wojną, zwaną wówczas wojną celną. Niemcy zablokowały polski eksport na swój rynek, a była to znacząca część polskiego eksportu w ogóle, oraz tranzyt polskich towarów. Berlin chciał w ten sposób zdezorganizować wątłe finanse polskiego państwa i doprowadzić do gospodarczego, a później politycznego załamania Polski. To zaś otwierałoby drogę do wymarzonej przez Niemcy rewizji ich wschodnich granic. Wojnie celnej towarzyszyły propagandowe ataki obu stron oraz rozmaite restrykcje i szykany.

Ciche zmagania z weimarskimi Niemcami co prawda nie rzuciły Polski na kolana, ale kosztowały ją wiele. Nie ustawały konflikty w Wolnym Mieście Gdańsku. Niemcy zasypywały Ligę Narodów dziesiątkami petycji i skarg, ograniczały polskie uprawnienia w mieście i w porcie. Marszałek Piłsudski rewanżował się spektakularnymi akcjami, które elektryzowały Europę. W czerwcu 1932 roku polecił, by do portu gdańskiego wpłynął niszczyciel "Wicher", który miał w imieniu Warszawy przywitać przybyłe z wizytą okręty brytyjskie. Dowódca "Wichra" otrzymał rozkaz, by w razie oporu władz gdańskich ostrzelać ich siedzibę. W marcu 1933 roku Polska, w odpowiedzi na wprowadzenie na teren portu gdańskiej policji, jednostronnie powiększyła załogę Westerplatte o 120 żołnierzy.

Co gorsza, na początku lat 30. nie było widać końca tej zimnej wojny. Wszystkie liczące się siły polityczne i społeczne w Niemczech albo otwarcie domagały się oderwania od Polski byłych ziem zaboru pruskiego, albo też przynajmniej nie miały nic przeciwko powrotowi do wilhelmińskich granic na wschodzie. We Francji i w Anglii wielu wpływowych polityków nie kryło myśli, że prędzej czy później musi dojść do zmian granicy polsko-niemieckiej. Najczęściej przewidywano przejęcie przez Berlin Wolnego Miasta Gdańska i uzyskanie połączenia lądowego Prus Wschodnich z Niemcami.

Przełamywanie impasu w stosunkach z Berlinem marszałek Piłsudski zaczął od przygotowywania wojny z Niemcami - nie celnej, bo ta trwała przecież, lecz prawdziwej, z użyciem zmobilizowanej armii. Wysłał do Paryża, jako prywatnych emisariuszy, swego dawnego adiutanta, senatora Jerzego Potockiego i gen. Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego. Mieli zorientować się, jak dalece Francja zamierza poprzeć Polskę w konflikcie z Berlinem, w szczególności, czy skłonna byłaby wziąć udział w prewencyjnej, ofensywnej wojnie przeciw Niemcom. Rząd francuski na wspólny atak na Niemcy się nie zdecydował.

Na Berlin idźcie sami

W powojennej publicystyce historycznej akcja marszałka Piłsudskiego traktowana bywała często całkiem serio, jako ostatnia przed rokiem 1939 realna szansa spacyfikowania hitlerowskich Niemiec i uniknięcia wrześniowej klęski. Rozważano nawet stosunek sił armii polskiej i francuskiej do Reichswehry. Formalnie szanse wojny prewencyjnej w roku 1933 wyglądały całkiem obiecująco. Sama tylko armia polska na stopie pokojowej była ponad dwuipółkrotnie liczniejsza od stutysięcznych niemieckich wojsk lądowych. Armie francuska i polska formalnie miały łącznie nad Reichswehrą przewagę niemal dziesięciokrotną.

Kłopot w tym tylko, że z wielu powodów żadnej wojny prewencyjnej w latach 30. być nie mogło. Po konflikcie marszałków Piłsudskiego i Focha w roku 1923 osłabła współpraca obu sztabów generalnych. Nie opracowano szczegółowo planu "Foch", polsko-francuskiej ofensywy na Berlin. W maju 1932 roku Piłsudski wręcz nakazał zamknięcie w ciągu trzech miesięcy francuskiej misji wojskowej. W roku 1933 oba sojusznicze sztaby generalne musiałyby pośpiesznie improwizować plany wojenne. Co ważniejsze jednak, pod koniec lat 20. Francja zrewidowała swą doktrynę wojenną. Paryż odrzucił doktrynę skrajnie ofensywną, której dotychczas hołdował i która dość nonszalancko stosowana przez francuskich dowódców w wojnie światowej naraziła Francję na olbrzymie straty. W roku 1927 wielkim nakładem kosztów rozpoczęto budowę umocnień linii Maginota. Był to jednoznaczny sygnał, że Francuzi zamierzają czekać na niemiecki atak i bronić się, a nie rozstrzygać konflikt w wojnie ofensywnej.

Myśl o wojnie prewencyjnej wzbudziła w Paryżu raczej popłoch niż zainteresowanie. W kwietniu 1933 roku polski dyplomata Anatol Muehlstein pisał do ministra Becka: "Od pewnego czasu w bardzo poważnych kołach politycznych rozpowszechnia się wiadomość o zamierzonych jakoby prewencyjnych działaniach wojennych ze strony polskiej przeciw Niemcom. Mówią o tym czołowe osobistości rządowe [...] Wiem również, że myśl ta chodzi po głowie Daladiera i że wzbudza ona w nim duży niepokój. Akcja na Westerplatte [zwiększenie stanu załogi o 120 żołnierzy - przyp. W.K.] wydaje mu się czymś w rodzaju przygotowawczego incydentu".

Marszałek Piłsudski z całą pewnością przewidywał, że jego pomysł wojny prewencyjnej nie znajdzie poparcia na Zachodzie. Ostentacyjna, choć prowadzona poufnie, akcja Piłsudskiego najpewniej miała być politycznym alibi wobec Francji w przeddzień układów z Niemcami - skoro Paryż nie chce atakować, to nie może mieć pretensji, że Warszawa będzie paktować z Berlinem (gdyby zaś Berlin o pomyśle wojny prewencyjnej się dowiedział, to tym chętniej winien przystąpić do rozmów z Warszawą).

W ósmym roku wojny celnej, w styczniu 1933 roku władzę w Niemczech objął kanclerz Adolf Hitler.

"Na tle naszych świetnych mundurów i wspaniałych tualet pań korpusu dyplomatycznego osławiony wódz narodowych socjalistów nie wywarł większego wrażenia. W przeciętnie skrojonym fraku, ozdobiony żelaznym krzyżem, wydaje się być Hitler małym i niepozornym człowieczkiem" - relacjonował pierwsze spotkanie w marcu 1933 roku z nowym kanclerzem poseł Alfred Wysocki. Uwagę posła zwrócił poza tym "fantazyjny lok" Hitlera i wyraźnie życzliwy dla Polski ton w jego wypowiedziach.

W swoim programowym, napisanym w latach 20. dziele "Mein Kampf" Hitler co prawda patetycznie deklarował, że Niemcy swoje oczy zwracają na wschód, by tam znaleźć konieczną przestrzeń życiową, ale marszałek Piłsudski postanowił spróbować ułożyć stosunki z wodzem narodowych socjalistów. Zachęcał go życzliwy ton kanclerza w rozmowie z polskim posłem i prosta kalkulacja: naziści musieli umocnić w Niemczech świeżo zdobytą władzę, zatem powinni być skłonni do przejściowej ugody z zagranicą.

I rzeczywiście - w maju 1933 roku Hitler zapewnił posła Alfreda Wysockiego, że Polska nie powinna obawiać się Niemiec, które dotrzymają wszystkich traktatów. Na koniec rozmowy Hitler dodał, że po przeżyciach wojny światowej jest konsekwentnym pacyfistą. Otwierała się zatem droga do polsko-niemieckich negocjacji. Zakończyły się one podpisaniem 26 stycznia 1934 roku deklaracji o niestosowaniu przemocy.

Nasza szansa - Adolf Hitler

Zaskoczona i niezadowolona była cała Europa.

W Polsce politykę zbliżenia do Berlina niemal od początku atakowała opozycja, szczególnie zaś endecja i organizacje społeczne z kresów zachodnich.

W wielu państwach, zwłaszcza zaś we Francji i w Związku Sowieckim, panowało przekonanie, że deklaracji o nieagresji towarzyszy tajna umowa wojskowa. Podejrzewano, że Warszawa zdecydowała się przyłączyć do Niemiec w nadziei na podział łupów na wschodzie.

Najbardziej zaskoczeni i sfrustrowani byli Niemcy. Pokojowemu porozumieniu z Polską sprzeciwiali się wszyscy, z nazistami na czele. Przeciwny mu był także personel niemieckiego MSZ. Minister spraw zagranicznych w pierwszym rządzie Hitlera, Konstantin von Neurath, otwarcie deklarował, że celem jego życia jest rewizja traktatu wersalskiego. Jeszcze miesiąc po objęciu władzy przez Hitlera sekretarz stanu niemieckiego MSZ Bernhard von Buelow w memoriale mającym stanowić wytyczne dla polityki zagranicznej rządu Hitlera na najbliższe lata za naczelny cel uważał rewizję traktatu wersalskiego i doprowadzenie do nowego rozbioru Polski.

Ale Hitler patrzył dalej. Jego strategicznym celem było zdobycie na Wschodzie, na terenach państwa sowieckiego, Lebensraumu - mitycznej przestrzeni życiowej dla rasy germańskiej. Niemcy nie miały granicy z Sowietami. Polska miała, i to wysuniętą daleko na wschód. Armia polska, bitna, sprawdzona w bojach z armią sowiecką, była wówczas piątą pod względem liczebności i siły armią Europy. Warszawa nie ukrywała, że Sowiety są jej wrogiem. Zamiast walczyć z Polską, Hitler postanowił nieśpiesznie, ostrożnie wejść z nią w bliską kooperację polityczną, potem zacieśnić sojusz i wreszcie podporządkować ją sobie. Na końcu drogi zapoczątkowanej układem o nieagresji miała być wspólna wyprawa wojenna Wehrmachtu i Wojska Polskiego na Moskwę.

Józef Piłsudski traktował oba układy o nieagresji, z Rosją i Niemcami, tylko jako sukces taktyczny, jako zasłonę dyplomatyczną, dającą Polsce kilka lat spokoju na zagrożonych granicach. Dwa miesiące po podpisaniu deklaracji z Niemcami Marszałek zaprosił na naradę wszystkich inspektorów armii, ministra spraw zagranicznych i sekretarza stanu MSZ oraz kilku wyższych oficerów Sztabu Głównego. Goście Marszałka mieli odpowiedzieć pisemnie na pytanie, czy prędzej niebezpieczne staną się dla Polski Niemcy, czy Rosja. I - kiedy? Sam Marszałek stwierdził w rozmowie z gen. Kazimierzem Fabrycym w czerwcu 1934 r.: "Mając te dwa pakty, siedzimy na dwu stołkach - co nie może trwać długo. Musimy wiedzieć... z którego spadniemy najpierw i kiedy". Podpułkownikowi Kazimierzowi Glabiszowi powiedział zaś w listopadzie 1934 r.: "Ja nikomu prawie nie ufam, a cóż dopiero Niemcom. Muszę jednak grać, bo Zachód jest obecnie parszywieńki". Politykę Francji w szczególności uważał Piłsudski za parszywieńką, ale coraz wątlejszy sojusz polityczny i wojskowy z Paryżem, w odróżnieniu od taktycznych paktów z Moskwą i Berlinem, ciągle uważał za fundament polskiej polityki obronnej.

Przy innej okazji politykę zbliżenia z Berlinem nazwał marszałek Piłsudski "niezdrowym romansem". Przestrzegał swych podwładnych, że ten romans może się źle skończyć. Skądinąd uważał, że do konfliktu zbrojnego może dojść już w 1938 r.

Hitler tymczasem zbliżenie z Polską traktował najzupełniej serio. Naprawdę chciał przyjacielskiej, coraz bliższej współpracy z Warszawą. I zrobił bardzo wiele, by współpracę tę zacieśniać. Przede wszystkim spacyfikował antypolskie nastroje w niemieckim Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Przekonał też ministra propagandy Josepha Goebbelsa, który do roku 1933 był zdecydowanym wrogiem wersalskiego ładu i Polski, do idei współpracy z Warszawą. W czerwcu 1934 roku Goebbels, jako pierwszy niemiecki minister, złożył oficjalną wizytę w Polsce. W rozmowach z marszałkiem Piłsudskim i ministrem Beckiem nie szczędził komplementów i zapewnień o sympatii nazistów dla Polski. Aż do wiosny 1939 roku minister Goebbels konsekwentnie cenzurował wszelkie antypolskie akcenty w niemieckiej prasie i radiu. W ciągu tych bez mała pięciu lat wydał mnóstwo szczegółowych dyrektyw i zaleceń, eliminujących niemiłe dla Warszawy komentarze i informacje. Na wielką skalę rozwinął też współpracę kulturalną hitlerowskich Niemiec z Polską. W Warszawie uznawany był wręcz za głównego rzecznika współpracy obu państw.

Zaloty w Białowieży

Innym hitlerowskim dostojnikiem nawróconym przez Hitlera na zbliżenie z Polską był Hermann Goering. W latach 1935-1938 premier Prus regularnie przyjeżdżał do Polski na polowania w Białowieży, które były oczywiście okazją do rozmów politycznych z najważniejszymi osobistościami polskimi. W drugiej połowie lat 30. z wizytami przyjaźni fatygowali się do Polski także Reichsfuehrer SS Heinrich Himmler i minister Hans Frank, w przyszłości okupacyjny Generalny Gubernator w Krakowie.

Polityczne zbliżenie Warszawy i Berlina w drugiej połowie lat 30. istotnie przypominało niezdrowy romans, o którym mówił Piłsudski. Czasami dąsającą się, czasami skłonną do drobnych poufałości panną była Warszawa. O jej względy ostentacyjnie starał się Berlin. Warszawa awansów Berlina nie odrzucała, gdy jednak Berlin namawiał ją na coś nieprzyzwoitego, udawała, że nie wie, o co chodzi, wykręcała się: no nie, teraz nie będziemy rozmawiać o takich rzeczach! Odwiedzający Polskę dygnitarze hitlerowscy i rozmówcy polskich dyplomatów w Niemczech nieustannie dawali do zrozumienia, że dla Hitlera ostatecznym celem jest wspólny atak na sowiecką Rosję. Zwykle mówili o potrzebie wspólnej obrony przed sowiecką ekspansją. Na polecenie Hitlera najbardziej niemieckie karty odkrył Hermann Goering. W czasie białowieskiego polowania w roku 1935 przedstawił wprost generałom Sosnkowskiemu i Fabrycemu propozycję wspólnego pochodu na Moskwę. Proponował także podział łupów. Jeśli wierzyć zapiskom ambasadora Józefa Lipskiego, najpierw oddawał Polsce Ukrainę, rezerwując dla Niemiec północno-zachodnią część Rosji i państwa bałtyckie, później odwrotnie - Polsce ofiarował Inflanty, Berlinowi przeznaczając ukraińskie czarnoziemy. Na polskich rozmówcach sprawiło to wrażenie nieodpowiedzialnego fantazjowania, ale bardziej prawdopodobne jest, że Goering usiłował wysondować, czego zażąda Warszawa za udział w rozbiciu Związku Sowieckiego.

Ofertę tę Goering powtórzył w trakcie audiencji u marszałka Piłsudskiego. Ten jednak z właściwą sobie swadą odrzekł, że napięcie w stosunkach z Moskwą sprawi, iż Polacy spać będą musieli z karabinem w łóżku, a łóżko wszak to miejsce nie dla broni.

Podobne rozmowy powtarzały się odtąd co najmniej kilka razy w roku. Przywódcy III Rzeszy do końca roku 1938 zapewniali, że żądania zwrotu Pomorza czy przyłączenia Gdańska do Rzeszy należą do przeszłości, a jedynym prawdziwym, wspólnym problemem Polski i Niemiec jest agresywna sowiecka Rosja. Sugerowali lepsze "dopasowanie Polski i Niemiec" i doprowadzenie do "bardziej koleżeńskich stosunków między armiami obu państw". Polscy politycy zapewniali swych rozmówców, że są przyjaciółmi Niemiec. Na aluzyjne zaproszenie do pochodu na wschód nie odpowiadali wprost, że jest to ostatecznie wykluczone. Raczej wykręcali się zachęcającymi dla Niemców ogólnikami, w rodzaju opinii Edwarda Rydza-Śmigłego przekazanej Goeringowi: "nie jest do pomyślenia, by na wypadek jakiegokolwiek konfliktu Polska mogła stanąć po stronie bolszewickiej".

Kierownictwo II Rzeczypospolitej nie miało zamiaru brać udziału u boku Niemiec w ataku na Rosję. Z zimną krwią wymawiano się od niemieckich propozycji, bacząc przy tym, by odmowa nie spowodowała zerwania. Hitler był cierpliwy. Na Polsce bardzo mu zależało. Wierzył, że osaczona przez III Rzeszę Polska nie będzie miała w końcu innego wyjścia, jak przyłączyć się do jego obozu.

Szansa

Z perspektywy Warszawy wydawać się mogło, że po śmierci marszałka Piłsudskiego "niezdrowy romans" rozgrywany jest przez Józefa Becka koncertowo. Polska miała wymarzoną równowagę, ową "równą odległość od Moskwy i Berlina", wyciszone kwestie sporne z Niemcami, zręcznie wyprowadzała Hitlera w pole, nie pozwalając mu się rozstać ze złudzeniami o polsko-niemieckim sojuszu wojskowym. Była to jednak tylko część prawdy.

Dla Niemiec wojna światowa nie skończyła się wszak w roku 1918. Kapitulację wilhelmińskiej armii i traktat wersalski Berlin traktował jak przegranie bitwy, nie wojny. Omijanie restrykcji wersalskich zaczęło się nazajutrz po podpisaniu traktatu. Najpierw Niemcy zwlekały tak długo, jak mogły z redukcją armii do traktatowych 100 tys. żołnierzy. Potem, w latach 20., robiono wszystko, by przygotować niemiecką armię do wojny. Zakazany przez traktat Sztab Generalny zakonspirowano jako jeden z legalnych urzędów administracji wojskowej. Przemysł potajemnie przygotowywał produkcję zakazanych rodzajów broni. Wielki koncern zbrojeniowy Deutsche Waffen und Munitionsfabrik na przykład fikcyjnie przekazał część maszyn na złom. Zakonserwowane i ukryte czekały na czas wojny. W wielu zakładach koncernu produkowano latami opakowania blaszane, na które nie było zbytu. Kierownictwa fabryk nie martwiły się stratami. Najważniejsze było to, że linie produkcyjne opakowań można było natychmiast przestawić na produkcję amunicji.

Polski wywiad szczególnie interesował się potajemnym szkoleniem oficerów zakazanej całkowicie artylerii ciężkiej.

Rok 1923: 25-dniowy tajny kurs byłych oficerów, bez armat.

Rok 1924: stwierdzono istnienie utajonych, ukrytych ruchomych baterii artylerii ciężkiej w Królewcu, Świnoujściu, Pilawie. Na ćwiczeniach w Altengrabow używano drewnianych modeli ciężkich armat ciągniętych przez traktory.

Rok 1925: stwierdzono, że modele takie używane są do tajnych szkoleń we wszystkich pułkach artylerii lekkiej.

Rok 1927: polski wywiad ustalił, że w Niemczech znajduje się około 200 ukrytych ciężkich armat.

Wiedzieli o tym wojskowi francuscy i angielscy. Angielski wywiad szacował już w roku 1924, że Niemcy w ciągu roku mogą uruchomić produkcję armat i amunicji na skalę większą niż w roku 1918. Na Zachodzie jednak nikt nie reagował na łamanie traktatu wersalskiego w dziedzinie zbrojeń. Zachodnie demokracje ogarnął przedziwny fatalizm. Gdy weimarskie Niemcy nielegalnie się dozbrajały, brytyjski rząd w roku 1929 wstrzymał budowę nowych krążowników, a w trzy lata później ogłosił moratorium na produkcję samolotów.

W roku 1934 Winston Churchill domagał się w parlamencie wznowienia produkcji samolotów. W odpowiedzi usłyszał: "Sprawia to wrażenie nie spokojnej, pragmatycznej rady, a zaproszenia do brawurowej gry w brydża". Za rozbrajaniem się był rząd i opozycja.

Paryż się nie rozbrajał, ale sparaliżowany wpatrywał się w coraz silniejsze Niemcy niczym królik w oczy żmii. Francja w październiku 1933 roku nie zareagowała, gdy Niemcy wycofały się z konferencji rozbrojeniowej. W roku 1935 Hitler ostentacyjnie odrzucił najważniejsze ograniczenie traktatu wersalskiego - wprowadził w Rzeszy powszechny obowiązek służby wojskowej. Francja stała z bronią u nogi. Próba zmontowania antyniemieckiego sojuszu szybko rozeszła się po kościach.

Pułapka samostanowienia

W niedzielę rano 7 marca 1936 roku Hitler wydał rozkaz do wymarszu przeciw Francji. Niemieckie wojska zajęły należącą do Niemiec, ale zdemilitaryzowaną Nadrenię. Zajęło ją 20 tys. niemieckich żołnierzy. Francuska armia liczyła wówczas ponad 700 tys. doskonale uzbrojonych żołnierzy. Pozostała w koszarach. Londyn na wszelki wypadek odmówił Paryżowi pomocy w militarnym przywróceniu status quo w Nadrenii.

Festiwal chowania głowy w piasek przez zachodnie rządy tak naprawdę dopiero miał się zacząć. Sparaliżowane złudzeniami, niemocą, strachem demokracje znalazły sposób, by przed sobą uzasadnić dalszą ekspansję Hitlera - teraz już poza wersalskie granice państwowe. Ład wersalski otóż opierał się nie na legitymizmie władzy ani nie na zasadzie konstruowania równowagi sił, lecz na przeforsowanej przez amerykańskiego prezydenta Woodrowa Wilsona zasadzie samostanowienia narodów. Dzięki niej na mapie Europy pojawiły się państwa bałtyckie, Finlandia, Polska, Czechosłowacja, Węgry. W połowie lat 30. Niemcy zaczęły żądać oddania im zamieszkanych przez mniejszość niemiecką obszarów w państwach sąsiednich. Berlin formalnie domagał się tylko konsekwentnego stosowania zasady samostanowienia narodowego. Paryż i Londyn skłonne były w myśl tej zasady zgodzić się na rewizję granic.

Rok po remilitaryzacji Nadrenii przewodniczący Izby Lordów lord Halifax pofatygował się do rezydencji Hitlera w Berchtesgaden, by poinformować go, że Londyn skłonny jest zaakceptować zasadnicze zmiany w statusie Austrii, Gdańska i Czechosłowacji, dokładniej zaś regionu Sudetów. Wszędzie tam większość ludności stanowili Niemcy.

Warszawa mogła tylko kibicować niemieckiej ekspansji. Kordialne stosunki z Berlinem dały Polsce spokój od strony Niemiec, ale pole manewru polskiej dyplomacji z roku na rok niebezpiecznie się zawężało. W roku 1938 nikt na Zachodzie nie chciał umierać za Austrię - nawet Włochy, skądinąd najbardziej zainteresowane utrzymaniem jej niepodległości.

Armia polska była już wtedy zbyt słaba, by pozwolić sobie na konflikt z Rzeszą.

Warszawa z zadowoleniem przyjmowała więc zapewnienia Joachima von Ribbentropa, który, chcąc zapewnić neutralność Polski przy okazji Anschlussu, jak dawniej obiecywał, że Berlin nie jest zainteresowany ani Gdańskiem, ani likwidacją polskiego Korytarza na Pomorzu. Warszawa zachowała ostentacyjną neutralność. Po wkroczeniu Wehrmachtu do Wiednia wiceminister spraw zagranicznych Józef Szembek zabronił nawet polskiemu posłowi udzielania azylu politycznego Austriakom zagrożonym przez nazistów.

Dwoje pod gilotyną

Przyjazną Niemcom neutralność zademonstrowała polska dyplomacja także podczas zabiegów Berlina o oderwanie Sudetów od Czechosłowacji. Niemieckie MSZ poczuło się nawet w obowiązku podziękować Warszawie za jej postawę w czasie tak zwanego majowego kryzysu sudeckiego. W drugiej połowie maja 1938 roku III Rzesza skoncentrowała wojska nad granicą czechosłowacką. Hitler zapowiedział wyższym dowódcom Wehrmachtu, że "jego nieodwracalnym postanowieniem jest zniszczenie Czechosłowacji w bliskiej przyszłości". Praga odpowiedziała mobilizacją dwóch roczników i obsadzeniem fortyfikacji granicznych. Po oświadczeniach Paryża i Londynu, że w wypadku niemieckiego ataku na Czechosłowację udzielą jej poparcia, Hitler odwołał koncentrację Wehrmachtu. Postanowił najpierw Czechosłowację izolować politycznie.

Po Anschlussie kierownicy polskiej polityki najwyraźniej zaczęli tracić orientację w realiach. Przez chwilę poczuli się myśliwymi, choć na salonach europejskich głośno dawano do zrozumienia, że są zwierzyną łowną Hitlera. Warszawa milcząco założyła, że następnym łupem Fuehrera będzie Czechosłowacja, ale nikt nie dostrzegł w tym natychmiastowego, podstawowego zagrożenia dla istnienia Polski.

W czasie Anschlussu Warszawa nie miała żadnej szansy postawienia tamy podporządkowywaniu Europy Środkowej przez Niemcy. Czy szansa taka istniała w maju 1938 roku?

Decyzję o zerwaniu "niezdrowego romansu" z Berlinem podjąć musieliby zgodnie trzej kierownicy nawy państwowej: prezydent Mościcki, marszałek Rydz-Śmigły i minister Beck. Wszyscy trzej raczej wypatrywali wtedy korzyści ze zniszczenia Czechosłowacji, niźli rozważali szanse poparcia Pragi przeciw Berlinowi. By udzielić Pradze gwarancji, musieliby porzucić sprawdzoną od lat politykę utrzymywania dobrych stosunków z Niemcami. Politykę - co w przypadku Józefa Becka i Edwarda Rydza-Śmigłego niezwykle istotne z psychologicznego punktu widzenia - wymyśloną i namaszczoną przez marszałka Piłsudskiego. Musieliby poza tym wznieść się ponad wieloletnią niechęć do Czechosłowacji. W tym czasie przecież Warszawa zarzucała Pradze szykanowanie stutysięcznej mniejszości polskiej na Śląsku Cieszyńskim, popieranie, a co najmniej tolerowanie, na terenie Czechosłowacji ukraińskiej konspiracji przeciw Polsce, wreszcie zbyt daleko idącą skłonność do współpracy z Moskwą.

Niestety, poparcie Pragi między majem a wrześniem 1938 roku z perspektywy kierownictwa polskiej polityki wydawało się jedynie absurdalnym wkładaniem głowy pod spadające już ostrze gilotyny. A przecież pod gilotyną mógł leżeć ktoś inny. Sąsiad. Ba, przecież jeszcze można było po egzekucji wyciągnąć mu coś z kieszeni!

Polscy politycy nie rozumieli istotnych motywów i strategicznych celów Hitlera. O ile los Czechosłowacji uważali za przesądzony, o tyle sami obawiali się najwyżej utraty wpływów w Gdańsku, utraty Korytarza, może jeszcze części Śląska. Z niezrozumiałych powodów uważali, że po likwidacji Czechosłowacji zdołają powstrzymać Hitlera od rozprawienia się z Polską. Lub z jej niezależnością. Później, bezpośrednio po Monachium, Warszawę przede wszystkim martwiła nie groźba okrążenia przez Rzeszę w wypadku rozpadu reszty Czechosłowacji, ale możliwość wykorzystania w takiej sytuacji przez nacjonalistów ukraińskich Ukrainy Zakarpackiej jako... ukraińskiego Piemontu.

Gdyby żył Marszałek...

Niezwykle silna i dość zadziwiająca była wiara Józefa Becka, prezentowana przez niego aż do lutego 1939 roku, że możliwe jest rozsądne porozumienie się z Hitlerem na polskich warunkach.

Zapewne, gdyby żył marszałek Piłsudski, szansa na nagły zwrot ku Pradze a przeciw Berlinowi, na tak radykalną, pokerową wręcz zmianę polityki, byłaby znacznie większa. Marszałek potrafił działać ryzykownie, gdy uznał, że sytuacja tego wymaga. Udowodnił to choćby w czasie incydentu z niszczycielem "Wicher".

Miał autorytet. No i - decydował sam. W maju 1938 roku do wystąpienia w obronie Czechosłowacji musiałby być przekonany każdy z trzech sterników polskiej polityki. Mało to było prawdopodobne. Z drugiej jednak strony w owym czasie byli wszak w Polsce ludzie, którzy nie mieli wątpliwości, jak potoczą się losy Polski. 23 lutego generał Kazimierz Sosnkowski rozmawiał z wiceministrem Szembekiem na śniadaniu wydanym przez Goeringa w ambasadzie niemieckiej. "Wyrażał obawy co do ekspansji niemieckiej. Zaznaczył, że - jego zdaniem - wypadki zaczynają się toczyć za szybko. [...] wypadki wskazują, że teraz przyjdzie Austria, za nią Czechy, potem my, a wreszcie Francja" - zanotował minister Szembek.

Możliwość wsparcia Czechosłowacji wszakże istniała. Zachowanie Benesza w ostatnich dniach przed zajęciem Sudetów, jego mgliste sugestie, że za polepszenie stosunków z Polską Praga skłonna byłaby zapłacić dogodnymi kredytami i rozmowami na temat zmian terytorialnych, świadczą, iż być może była szansa na rozsądne porozumienie obronne Polski i Czech. Rozsądne, czyli spełniające także postulaty polskiej dyplomacji - rozwiązanie kwestii Śląska Cieszyńskiego i trzymanie Sowietów z dala od porozumień i gwarancji obronnych przeciw Hitlerowi.

Jak wtedy potoczyłaby się historia?

Hitler na pewno najpierw wycofałby się i odwołałby koncentrację Wehrmachtu nad czeskimi granicami. Tak, jak to zresztą w maju 1938 roku uczynił. Nie ma żadnych powodów by sądzić, że taki sensacyjny zwrot w polityce Polski skłoniłby Francję, lub tym bardziej Wielką Brytanię, do poważniejszego potraktowania swych środkowoeuropejskich sojuszników.

Następny ruch należałby więc do Hitlera. Zapewne nie udałoby mu się zdestabilizować i izolować Czechosłowacji, czego naprawdę dokonał po maju 1938 roku. Gdyby Warszawa podała rękę Pradze, nie byłoby konferencji w Monachium i rozbioru Czechosłowacji.

Już po dyplomatycznym triumfie w Monachium Hitler był najwyraźniej rozdrażniony, zły. Nie ukrywał, że wolałby być zmuszony do uderzenia na Czechosłowację. Chciał wojny. Lokalnej, ograniczonej do jednego frontu, ale prawdziwej wojny. Zatem najpewniej zdecydowałby się także na atak we wrześniu 1938 roku lub - co bardziej prawdopodobne - wczesną wiosną 1939 roku. Ale na kogo?

Francji nie było sensu atakować, gdyż było jasne, że wtedy na pewno na niemieckie tyły uderzą Polacy, a być może i Czesi. Przy uderzeniu zaś na wschód, wcale nie było pewne, że Francja uderzy na Niemcy. A przynajmniej czy uderzy całkiem serio, z pełną mocą. Zatem - na Czechy czy na Polskę?

Obie te armie hołdowały już wówczas przejętej z Francji doktrynie obronnej. Armia czechosłowacka, która doktrynę obronną wyznawała szczególnie gorliwie, była na pewno mniej skłonna do manewru zaczepnego. To sugerowało atak na Polskę. Armię polską trudno było szybko rozgromić. Jedno z dwóch podstawowych, jeśli nie główne uderzenie, zgodnie z regułami sztuki wojennej powinno być wyprowadzone z rejonu Dolnego Śląska na Łódź i dalej na Warszawę. Było to, praktycznie rzecz biorąc, niemożliwe, gdyby za plecami niemieckiego zgrupowania na Dolnym Śląsku znajdowały się czechosłowackie jednostki pierwszego rzutu, w dodatku oparte o silne fortyfikacje.

Polska miała w dodatku swobodę głębokiego manewru odwrotowego - wielkie przestrzenie na wschodzie, zwłaszcza bardzo sprzyjające długotrwałej obronie błota poleskie.

Co zatem wybrałby Hitler?

Najpierw - porozumienie z Kremlem. I prawdopodobnie do rozszerzonej formy paktu Ribbentrop-Mołotow by doszło. Ponieważ Niemcy byłyby w gorszej sytuacji negocjacyjnej, niż były w rzeczywistości w sierpniu 1939 roku, Stalin dostałby więcej. Finlandię, państwa bałtyckie, pół Polski, z Czechosłowacji zaś na pewno Ruś Zakarpacką, pewnie i Słowację. Zachód nie mógł mu tyle dać, wybrałby więc Hitlera. Warunkiem jednak wejścia Sowietów do Polski i Czechosłowacji byłoby rozbicie przez Wehrmacht armii tych państw. Tak jak w rzeczywistości miało to miejsce 17 września 1939 roku.

Dlatego Hitler najpierw zaatakowałby Czechosłowację.

Wbrew pokutującym u nas opiniom przed Monachium czeska armia chciała się bić. Przed kulminacją kryzysu monachijskiego do Benesza zgłosiło się czterech najwyższych stopniem dowódców czechosłowackiej armii i domagali się walki z Niemcami, a nie oddawania Sudetów.

Armia czechosłowacka była dobrze wyposażona w broń pancerną. Praga dysponowała niemal 50 czołgami LT 34, blisko 300 czołgami LT 35 i niewielką liczbą czołgów LT 38. Czeskie czołgi górowały nad podstawowym niemieckim czołgiem PzKpfw I. Piechota czeska wyposażona była w dużą ilość broni maszynowej. Silne były artyleria, zwłaszcza ciężka, której brakowało polskiej armii, oraz lotnictwo, zwłaszcza myśliwskie, dysponujące 445 niezgorszymi, nieco tylko słabszymi od polskich myśliwców PZL P-11c, myśliwcami Avia B-534.

Czechosłowacka doktryna wojenna była jednak przestarzała. Artylerię, broń pancerną i lotnictwo w znacznej mierze rozproszono między związki piechoty. Znaczną część broni maszynowej zamontowano na stałe w umocnieniach.

Duży problem stanowili w Czechosłowacji poborowi. Armia czecho-słowacka liczyła 42 duże jednostki - pod tym względem można ją było porównywać z armią polską. Brakowało jednak żołnierzy. Spośród zaledwie 15 mln mieszkańców 3 mln 300 tys. stanowili Niemcy, zaś 600 tys. Węgrzy. Ani jednym, ani drugim czescy dowódcy nie ufali.

Co gorsza, spora część specjalistów wojsk technicznych była z pochodzenia Niemcami. W czasie mobilizacji w maju 1938 roku nie powołano ich do wojska i dla dywizji rezerwowych zabrakło już mechaników i artylerzystów.

Po Anschlussie ponad połowa z liczących 4124 km granic Czechosłowacji to była granica z Niemcami. Czechy miały odsłoniętą całą południową, nieumocnioną flankę. Zapewne w ciągu sześciu, ośmiu dni niemieckie czołgi, atakując z terenu Austrii, zajęłyby południowe i północne Morawy, dochodząc do granicy polskiej w rejonie Śląska Cieszyńskiego. Armia czeska i jej umocnienia graniczne znalazłyby się w gigantycznym, niewiele mniejszym od samych Czech kotle. Jego likwidacja zajęłaby Niemcom prawdopodobnie bardzo mało czasu. Linia czechosłowackich fortyfikacji w rejonie Pilzna była bardzo słaba. Czesi nie mieli tam ciężkich umocnień. Już w czasie kryzysu w maju 1938 roku Hitler skoncentrował na kierunku Ratyzbona-Pilzno dwie dywizje pancerne i trzy związki zmotoryzowane. W czasie ataku na Czechosłowację przez Pilzno niemieckie czołgi pojawiłyby się w Pradze zapewne już trzeciego dnia ofensywy.

Po odcięciu Czech, w miarę postępów w marszu Wehrmachtu na wschód Słowacji, zapewne weszłyby w jej granice wojska węgierskie, a niewiele później i sowieckie, po obiecany w tajnych układach z Berlinem łup.

Sowieci "zabezpieczaliby" - oczywiście - narodowe interesy Ukraińców i Słowaków.

W czasie kampanii czechosłowackiej Wehrmachtowi starczyłoby sił na jednoczesne blokowanie armii polskiej i przesłanianie, w oparciu o umocnienia nad Renem, granicy z Francją. Raczej wątpliwe, czy marszałek Rydz-Śmigły zdecydowałby się na działanie ofensywne. Jeśli już, to chyba nie wybrałby interesującego, odciążającego uderzenia na osi Wrocław-Wałbrzych-Jelenia Góra, lecz ofensywę na Prusy Wschodnie.

Polskie natarcie nie zdołałoby osiągnąć strategicznych celów przed upływem 14 dni. W tym czasie Czechosłowacja przestałaby istnieć.

Z pewnością w ciągu tych pierwszych dwóch tygodni walk armia francuska nie uderzyłaby na Rzeszę.

Zamiast Września

Następnym celem Wehrmachtu byłaby Polska.

Z całą pewnością byłaby o wiele trudniejszym, niż we wrześniu 1939 roku, orzechem do zgryzienia. Wehrmacht i Luftwaffe poniosłyby wcześniej w Czechach spore straty, zwłaszcza w najgroźniejszej broni pancernej. Zużyłyby też znaczną część swoich zapasów paliw i przede wszystkim amunicji. W szeregach niemieckich zabrakłoby też 196 czeskich czołgów LT-35 i 78 LT-38, które użyte były w kampanii wrześniowej. Była to bardzo duża siła uderzeniowa.

Większość bezcennego czeskiego uzbrojenia przepadłaby w gigantycznym czeskim kotle domkniętym na północnych Morawach, ale zapewne niemała część wyposażenia dywizji rezerwowych ze Słowacji trafiłaby do Polski. Dzięki rozsądnej polityce Józefa Becka wobec Bratysławy, Polska aż do początku 1939 roku miała doskonałe stosunki ze Słowacją, więc Słowacy po klęsce Czech zapewne nie złożyliby przed Hitlerem broni. Ocalała z walk część czeskiego lotnictwa zostałaby przebazowana na polskie lotniska. Jak bardzo bał się Hitler takiego wzmocnienia polskiego lotnictwa, świadczyć może fakt, że w marcu 1939 r. w Berlinie jednym z jego głównych zmartwień było wymuszenie na czechosłowackim premierze Hasze telefonu do Pragi zakazującego niszczenia broni i ucieczki samolotów za granicę. A uciec mogły one wtedy tylko do Polski.

Najpewniej w chwili uderzenia Węgier i Sowietów na Słowację, spora część drugorzutowych jednostek słowackich wycofałaby się na północ, do Polski. Można szacować, że byłaby to III Armia Czechosłowacka, licząca sześć dywizji piechoty, dywizję pancerno-motorową, trzy pułki artylerii ciężkiej i pułk artylerii przeciwlotniczej. Prócz III Armii - cztery dywizje rezerwowe. W sumie wielka siła militarna.

Walka Czechów umożliwiłaby przeprowadzenie w Polsce bez większych przeszkód mobilizacji, której we wrześniu 1939 roku pod naciskiem Wehrmachtu i Luftwaffe nie dokończono. Marszałek Rydz-Śmigły miałby też czas na lepszą dyslokację wojsk i próby podjęcia działań zaczepnych. W szczególności inaczej wyglądałby przebieg walk Armii "Kraków" i Armii "Karpaty" (o ile zostałaby utworzona) na południu Polski, walk, które we wrześniu 1939 roku przesądziły o niekorzystnym przebiegu kampanii wrześniowej.

Można szacować, że po rozbiciu w ciągu niespełna dwóch tygodni Czechosłowacji, siła bojowa Wehrmachtu byłaby co najmniej o 30 do 50 proc. mniejsza, niż była w rzeczywistości we wrześniu 1939 roku, zaś wojsk polskich o 20 do 30 proc. większa. Dysproporcja sił byłaby zatem znacznie mniej rażąca.

Wszystko wskazuje na to, że w tej sytuacji armia polska biłaby się dużo skuteczniej niż we wrześniu. Niemcy mogliby z całą siłą uderzyć na Polskę w miesiąc po rozpoczęciu ataku na Czechosłowację (po dwóch tygodniach walk w Czechach potrzebowaliby jeszcze minimum dwóch tygodni na przesunięcia i uzupełnienia wojsk). Jeszcze po czterech tygodniach ofensywy niemieckiej armia polska byłaby daleka od rozbicia. Nie wydaje się możliwe utrzymanie przez trzy, cztery tygodnie niemieckiej ofensywy umocnień Śląska oraz Krakowa. Utrzymanie linii bagien Polesia na północy, Wisły od zachodu i Dunajca oraz grzbietu Karpat od południa było zupełnie realne i bardzo prawdopodobne.

Trudno prorokować, czym taka kampania by się skończyła. Francja pewnie by się nie ruszyła, przynajmniej na serio. W takim wariancie tym bardziej jest prawdopodobne, że w końcu, w trzecim, najpóźniej czwartym miesiącu wojny ruszyłby się Stalin, nie chcąc ryzykować utraty polskiego łupu.

Nie sposób przewidzieć, jak w takiej sytuacji zachowałoby się kierownictwo państwa. Być może podjęto by decyzję o niewypowiadaniu Sowietom wojny, tak jak się to stało naprawdę 17 września. Sądzę jednak, iż uprawnione jest domniemanie, że skoro już kierownictwo państwa zdobyłoby się na tyle odwagi i wyobraźni, by wystąpić w obronie Czechosłowacji, to zdecydowano by się także bronić przed Stalinem, formalnie wypowiadając Sowietom wojnę. Mogłoby to mieć zasadnicze konsekwencje dla losów i granic Polski, nawet gdyby wojna miała się zakończyć zwycięstwem koalicji aliantów z Sowietami - tak jak to w rzeczywistości miało miejsce.

Opowiedzenie się po stronie Czechosłowacji między majem a wrześniem 1939 roku w niczym nie mogło pogorszyć losu Polski w wojnie światowej. Mogło za to radykalnie zmienić go na lepsze.

Trudno jest jednak rozważać koniunktury mogące wyniknąć ze zrealizowania się nagłych, nieprzewidywalnych alternatyw historycznych. Nie sposób na przykład przewidzieć, czy wspólnie przelana z Czechami i Słowakami krew ostatecznie nie doprowadziłaby do powstania po wojnie państwa Czechów, Polaków i Słowaków.

Z całą pewnością za to Polska nie byłaby w roku 1939 w opinii świata hieną Europy, do spółki z Hitlerem wyrywającą Zaolzie konającej Czechosłowacji. Byłaby pierwszym obrońcą demokratycznego ładu w Europie.

Bilibyśmy się dłużej i lepiej, ponosząc przy tym podobne jak we wrześniu straty.

Pamiętając sławne słowa ministra Becka, że w życiu ludzi, narodów i państw jedyną rzeczą bezcenną jest honor - byłoby to wcale niemało.

Finał

Pomoc dla Pragi nie przyszła do głowy ani marszałkowi Śmigłemu, ani prezydentowi Mościckiemu, ani ministrowi Beckowi. Przeciwnie, 30 września 1938 roku Warszawa wystosowała do Pragi twarde ultimatum, w którym domagała się przekazania terenów zamieszkanych przez większość polską. Rząd czechosłowacki się ugiął. 2 października oddziały generała Bortnowskiego wkroczyły na Zaolzie.

Na początku 1939 roku Warszawa i Berlin ostentacyjnie demonstrowały dobre stosunki i wzajemne zaufanie. Za oficjalną fasadą narastał jednak kryzys. Berlin uskarżał się na twardą politykę Warszawy wobec mniejszości niemieckiej. Niemcy na przyłączonym niedawno do Polski Zaolziu uważali, że urzędowe polskie szykany są dotkliwsze od wcześniejszych szykan władz czeskich. W grudniu 1938 roku polskie MSW informowało wojewodów o "akcji Rządu Polskiego, zmierzającej konsekwentnie do likwidacji niemieckich przerostów gospodarczych w Polsce, nadmiernego stanu posiadania ziemi oraz stanu w przemyśle, handlu i spółdzielczości". Ziemię w województwach zachodnich parcelowano tak, by tracili ją niemieccy posiadacze ziemscy, a otrzymywali rolnicy polscy.

Dość niespodziewanie ujawniły się prawdziwe uczucia społeczeństwa polskiego do Niemców i do hitlerowskich Niemiec. 29 stycznia 1939 roku w kawiarni Hausball w Gdańsku-Wrzeszczu pobili się polscy studenci z Wolnego Miasta Gdańska z miejscowymi Niemcami. Po trzech tygodniach lokalny konflikt, rozdmuchany przez polską prasę, zamienił się w ogarniającą całą Polskę falę antyniemieckich demonstracji i zamieszek. W Warszawie tłum demonstrantów wybił okno w niemieckiej ambasadzie przy akompaniamencie "Roty" i okrzyków "Precz z Hitlerem", "Precz z niemieckimi psami". Przed Generalnym Inspektoratem Sił Zbrojnych studenci lżyli niemiecką politykę ministra Becka i krzyczeli "Wodzu, prowadź nas na Gdańsk". W Poznaniu demonstrowało kilkaset osób. W końcu, mimo ochrony policji, udało się demonstrantom wybić szybę w drzwiach konsulatu niemieckiego. W Krakowie część demonstrujących zdemolowała niemiecką bursę i pobiła dotkliwie kilku niemieckich studentów. W Krakowie, Wilnie, Gdyni i innych miastach żelaznym punktem demonstracji były okrzyki "Precz z Beckiem", "Beck do Berezy", "Beck do dymisji". Szło rzecz jasna nawet nie tyle o nielubianego polityka, co o samą jego politykę. Zdarzyło się też, że demonstracyjnie zniszczono portrety Hitlera i niemieckie godła państwowe.

Polska prasa publikowała w tych dniach apele o bojkot niemieckich towarów.

Zaniepokojony niemiecki ambasador von Moltke donosił do Berlina, że mnożą się sygnały o silnie antyniemieckich nastrojach w polskiej generalicji i w szeregach Policji Państwowej.

Niemiecka prasa o demonstracjach i zamieszkach w Polsce milczała. Doktor Goebbels ciągle liczył na sojusz z Warszawą.

Hitler jednak był już zniecierpliwiony. Warszawa flirtowała z Berlinem od pięciu lat, lecz ciągle wymykała się i kluczyła. Hitler nie miał czasu na powolne przekonywanie Warszawy, że jest osamotniona i nie ma innego wyjścia, jak dołączenie do Berlina. Uważał, że powinien śpieszyć się z atakiem na Francję, gdyż z upływem czasu przewaga Niemiec będzie topniała. Pod koniec lutego wymyślił replikę akcji marszałka Piłsudskiego z niszczycielem "Wicher". Fuehrer doszedł do wniosku, że demonstracyjne wysłanie do Gdańska silnego zespołu Kriegsmarine, w składzie co najmniej trzech wielkich jednostek, dywizjonu niszczycieli i flotylli okrętów podwodnych, uzmysłowi Polsce, jak nikłe ma szanse w konfrontacji z III Rzeszą.

Ostatecznie niemieckie okręty pozostały w bazach. Beznadziejność położenia Polski pokazać miało w końcu zajęcie 15 marca 1939 roku reszty Czech i wkroczenie Wehrmachtu do Słowacji. Po wzięciu Polski w strategiczne kleszcze Hitler chciał uzyskać od Warszawy jasną deklarację, że Polska poprze go na dobre i na złe, zwłaszcza zaś wspólnie z nim wyruszy na Sowiety. Na jego polecenie Joachim von Ribbentrop odbył 21 marca zasadniczą rozmowę z ambasadorem Lipskim. Szef hitlerowskiej dyplomacji rozmawiał grzecznie, ale sprawę stawiał jasno. Berlin oczekuje od Polski silnego, przyjaznego Niemcom rządu nacjonalistycznego. Hitler jako jedyny polityk niemiecki może zagwarantować rezygnację Niemiec z programu rewizji granic z Polską. Warunkiem jest powrót Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy i eksterytorialna autostrada między Rzeszą a Prusami Wschodnimi. W zamian Hitler gotów był zagwarantować zachodnie granice Polski.

W trakcie późniejszych rozmów Niemcy doprecyzowali, że rekompensatą za zgodę na ich żądania mogłaby być Słowacja.

Hitlerowi nie chodziło ani o Gdańsk, ani o autostradę. Tak naprawdę szło o pierwszy, wyraźny gest podporządkowania Warszawy Berlinowi.

W Polsce już nazajutrz wydano serię zarządzeń mobilizacyjnych, a 23 marca przeprowadzono niejawną częściową mobilizację.

Czy można było wtedy pójść z Niemcami?

Układ Warszawski z Hitlerem

Zyski z takiego posunięcia nie przedstawiały się wówczas zachęcająco. Przyłączenie Gdańska do Rzeszy wielką stratą gospodarczą by nie było, wybudowanie eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej - owszem. Niemieckie opłaty tranzytowe były istotną pozycją w budżecie polskiego państwa.

Co Niemcy daliby Polsce? Najpewniej Słowację, być może część Litwy. W czasie kryzysu w stosunkach Warszawy z Kownem Hitler przekonany był, że Polska uderzy i zajmie Litwę. W niemieckim Sztabie Generalnym pośpiesznie planowano operację wkroczenia Wehrmachtu na Litwę równocześnie z polskimi oddziałami, tak by kraj ten podzielić na dwie strefy wpływów.

Polska zyskałaby też zapewne gwarancje Rzeszy dla swej zachodniej granicy.

Byłyby to jednak zdobycze papierowe. Zwłaszcza zaś zapewnienie o nienaruszalności granicy polsko-niemieckiej. Złamanie przez Hitlera ostatecznych, jak przecież zapewniał, ustaleń monachijskich pokazywało, ile warte są jego obietnice.

Z czasem, tak jak później stało się w zwasalizowanych państwach bałkańskich, w Polsce pojawiłyby się niemieckie garnizony. Zapewne na tyle silne, by uniemożliwić ewentualny bunt Polski podczas ataku Hitlera na Francję. Trudno doprawdy rozstrzygnąć, czy mając polską armię u boku, Hitler najpierw uderzyłby na wschód, czy na zachód. Zapewne jednak Stalin, nie mając podpisanego paktu Ribbentrop-Mołotow, nie zdecydowałby się uderzyć na Finlandię. Sowiecka armia nie skompromitowałaby się nieudolnością i nieskutecznością. Hitler nie miałby przesłanek, by ją lekceważyć tak bardzo, jak czynił to po fińskiej wojnie zimowej.

Zatem najpierw Wehrmacht uderzyłby na Francję. Polska musiałaby przełknąć gorzką pigułkę i osłaniać niemieckie tyły w czasie ofensywy Wehrmachtu na Paryż. A potem? Potem trzeba by było odegrać karykaturalną powtórkę wyprawy armii Księstwa Warszawskiego z Napoleonem na Moskwę. Polskie dywizje u boku dywizji niemieckich musiałyby pomaszerować na Leningrad albo na Kijów. Ile wojska musielibyśmy wystawić? Zapewne niemało, czterdzieści lub nawet pięćdziesiąt dywizji. Przecież niewielką Słowację Niemcy zmusili do wysłania na front wschodni aż czterech dywizji. Słabsza od nas Rumunia musiała wystawić do inwazji na Sowiety dwie armie (w sumie 360 tys. żołnierzy). Gorzki żart historii: niewykluczone, że wtedy polscy czołgiści nacieraliby na wschód w czeskich czołgach LT-38.

Czy taki scenariusz mógł się ziścić?

Tylko z najwyższym trudem można sobie wyobrazić prezydenta Mościckiego, marszałka Rydza-Śmigłego i ministra Becka wyrażających zgodę na żądania wysunięte przez Hitlera zimą 1939 roku. Wszyscy trzej naprawdę nie chcieli oddawać Niemcom nawet guzika, nie chcieli razem z Niemcami maszerować na wschód. Żądaniem Gdańska i niemieckiego korytarza w polskim Korytarzu Hitler chciał wepchnąć Warszawę na równię pochyłą, która kończyła się zupełnym zwasalizowaniem Polski. Skończylibyśmy w hitlerowskiej wersji sowieckiego Układu Warszawskiego.

Gdyby jednak Hitler oferował wtedy bardzo dużo, a żądał bardzo mało? Warszawa była wówczas zadziwiająco pazerna, po zajęciu Zaolzia domagała się jeszcze korekt granicznych ze Słowacją. Zapewne historia potoczyłaby się tak, jak się we wrześniu 1939 roku potoczyła. Gdyby potoczyła się inaczej, gdybyśmy stanęli u boku Hitlera, byłoby z nami bardzo źle.

Czy Niemcy z pomocą polskich, rumuńskich, węgierskich i włoskich dywizji wygraliby kampanię rosyjską? Być może. Wehrmacht i jego sojusznicy uderzaliby z pozycji przesuniętych o 300 - 350 km na wschód od podstawy rzeczywistego ataku 22 czerwca 1941 roku. Sowiecka armia broniłaby się co prawda na umocnionych pozycjach, których w roku 1941 nad nową granicą nie miała, ale pewnie niewiele by jej to pomogło. Bez doświadczeń kampanii zimowej w Finlandii i późniejszej reorganizacji byłaby o wiele słabszym przeciwnikiem.

Wygrana Hitlera oznaczałaby z pewnością złamanie gwarancji dla zachodniej granicy Polski i utratę Śląska, Poznańskiego i Pomorza. Z drugiej strony całkiem to możliwe, że Hitler po odebraniu nam zachodnich kresów wycofałby niemiecką mniejszość z reszty Polski, tak jak rzeczywiście później ewakuował do Rzeszy Niemców siedmiogrodzkich i bałtyckich.

Przegrana przez Hitlera wojna światowa oznaczałaby dla zwasalizowanej Polski klęskę, którą tylko w niewielkim stopniu złagodzić mogło odpowiednio szybkie porzucenie III Rzeszy i odwrócenie frontów.

Koniec złudzeń

Niezależnie od ostatecznego wyniku wojny bylibyśmy współwinni Holocaustu po pokonaniu Rosji. W roku 1939 nie trzeba było bowiem być prorokiem, by przewidzieć los Żydów. Już w październiku 1938 roku polski dyplomata Anatol Muehlstein w rozmowie z Szembekiem przewidział, jak zanotował Szembek: "najdalej za 1 1/2 roku wielki konflikt między Niemcami a Rosją [...] W konflikcie tym dojdzie do wytępienia kilkuset tysięcy Żydów".

Zapewne Niemcy przy wywozie Żydów do obozów zagłady posłużyliby się polską policją - tak jak w rzeczywistości we Francji na przykład posłużyli się w tym celu policją francuską. Tego z naszej historii nie można by nigdy wymazać. Znów wraca piękna uwaga Józefa Becka, że w życiu ludzi i narodów jest tylko jedna rzecz bezcenna - honor. W przypadku zwycięstwa Rosji Holocaust także pośpiesznie by się dopełnił - jak dopełnił się naprawdę wiosną i latem 1944 roku.

Ale też niemal na pewno udałoby się w Polsce jedynie zwasalizowanej, okupowanej zaś przez Niemców tylko w końcowym okresie przegranej wojny, uratować - do czasu wkroczenia z wschodu armii sowieckiej lub z południa aliantów - o wiele, wiele więcej Żydów niż w czasie okupacji.

Dostępne dokumenty i relacje nie wyjaśniają wiarygodnie, czy którykolwiek ze sterników państwowej nawy choć przez chwilę serio rozważał kapitulację przed żądaniami Hitlera i podporządkowanie Polski polityce III Rzeszy. Stanowczość, z jaką przez pięć lat Warszawa odsuwała niemieckie propozycje, sugeruje, że ani Józef Beck, ani Edward Rydz-Śmigły, ani też Ignacy Mościcki nigdy o tym nie myśleli.

Po prawdzie, to i brać pod uwagę takiej opcji nie mogli. Hitler w swych planach wobec Polski nie docenił siły przywiązania Polaków nie tylko do niepodległości, ale i do niezależności. Po stu dwudziestu latach braku państwa było to uczucie powszechne. Stąd brała się nie tylko powszechna lojalność wobec państwa, poszanowanie dla państwowej symboliki, ale i poparcie dla mocarstwowych gestów w rodzaju ultimatów pod adresem Litwy czy Czechosłowacji. Społeczeństwo nie dostrzegało paskudnych stron takich demonstracji. Wolało widzieć w nich koronny dowód niezależności Polski.

Nie docenił też Hitler siły niechęci Polaków do Niemców. Pod koniec lat 30. nikt już nie pamiętał, że w wojnie światowej polscy legioniści walczyli z Rosjanami u boku armii niemieckiej i austro-węgierskiej. Pamiętano raczej o powstaniach: wielkopolskim i śląskich, o wojnie celnej, o sporach w Gdańsku, o nielojalnej postawie znacznej części mniejszości niemieckiej. Przeciw sojuszowi z Hitlerem byli w Polsce właściwie wszyscy. Protesty opozycji politycznej przeciw polityce Józefa Becka oraz antyniemieckie manifestacje i rozruchy w lutym i marcu 1939 roku nie pozostawiały w tej materii wątpliwości.

Ostatnim błędem Hitlera było przecenianie siły rządzącej w Polsce ekipy. On sam mógł porozumieć się z Polską wbrew nastrojom opinii publicznej, polityków i armii. W Polsce było to w praktyce niemożliwe. Próba związania się sojuszem z Hitlerem doprowadziłaby do politycznego przesilenia. Koniec końców Hitler uderzyłby na Polskę politycznie zdestabilizowaną, słabszą niż była we wrześniu.

Wiosną 1939 roku pięcioletni niezdrowy romans Warszawy z Berlinem się skończył. Był to romans niezwykły. Słabszy partner przez pięć lat wodził za nos silniejszego, karmił go złudzeniami. Ba, romansem tym udało się ministrowi Beckowi oszukać także Zachód. Wiosną 1939 roku Londyn i Paryż były przekonane, że Polskę już tylko krok dzieli od sojuszu z Hitlerem. Anglicy postanowili więc sprowokować nas do wojny z Niemcami. Premier Neville Chamberlain 31 marca udzielił Polsce jednostronnych gwarancji bezpieczeństwa, nie mając ani możliwości, ani zamiaru z gwarancji tych się wywiązać.

Polska gwarancje brytyjskie przyjęła.

Chamberlain zacierał ręce - Józef Beck dał się sprowokować.

Ale ręce zacierał też Józef Beck. Bo tak naprawdę dzięki niezdrowemu romansowi Warszawy i Berlina sprowokować dał się premier Chamberlain. Warszawa zdecydowana była już wtedy bić się z Niemcami. Nawet samotnie, bo sojusznicza umowa z 19 lutego 1921 roku z Francją całkiem już zwietrzała. Porozumienie z Wielką Brytanią wydobyło Polskę z matni. Do dokończenia, po dwudziestu latach rozejmu, wojny światowej Polska przystępowała nie samotnie, lecz jako formalny sojusznik właściwej koalicji. Bez brytyjskich gwarancji musielibyśmy się bić z Hitlerem samotnie i co gorsza Zachód nie byłby zobowiązany bronić później polskiej niepodległości.

Romans z Berlinem, wykoncypowany przez marszałka Piłsudskiego, wbrew jego obawom w ostatecznym rachunku nie okazał się tak bardzo niezdrowy. 

 

 

Bibliografia: 

"Diariusz i teki Jana Szembeka";

Wacław Jędrzejewicz "Kronika życia Józefa Piłsudskiego 1867-1935";

Stanisław Żerko "Stosunki polsko-niemieckie 1938-1939";

Władysław Kozaczuk "Wehrmacht 1933-39";

"Polska polityka zagraniczna w latach 1926-39" (opr. Anna M. Cienciała)