Gazeta Wyborcza - 1994/06/29





Lech NIEDZIELSKI

Kabaret Pasikowskiego

 


"Psy" i "Psy 2", owszem, robią kasę, ale nazywanie Władysława Pasikowskiego "powszechnie uznanym Autorytetem Filmowym, już prawie klasykiem", to pewna przesada - twierdzi Lech NIEDZIELSKI

 

W "Upale" Kazimierza Kutza jest świetna scena, w której tępawy, grany przez Wiesława Gołasa bohater po raz pierwszy w życiu dopada wymarzonej gitary w przekonaniu, że wystarczy ją odpowiednio uchwycić, a następnie szarpnąć energicznie struny - by natychmiast stać się wirtuozem. Niestety, ku jego bolesnemu rozczarowaniu, gitara wydaje jedynie żałosne dźwięki.

Nieszczęśnik nie poddaje się jednak: odkłada na bok oporny instrument i imituje "na sucho" wszystkie podpatrzone u mistrzów gitary ruchy i gesty. Twarz mu się rozjaśnia: znów jest świetny. Chwyta więc ponownie gitarę - i doznaje kolejnego zawodu.

Znakomity to obraz błędnego koła pychy i niekompetencji. Reżyser Pasikowski ma w rękach taką właśnie gitarę, w postaci góry pieniędzy, za które mógł sobie kupić wyrafinowaną technologię, świetnego operatora, dobrych aktorów (Janusz Gajos, Marek Kondrat, Zbigniew Zapasiewicz; Bogusław Linda też się kiedyś dobrze zapowiadał, dziś jednak z całego bogactwa aktorskich środków wyrazu pozostał mu już tylko zwyrodniały niczym nie zagojona rana grymas, parodia męskiego uśmiechu).

Mając to wszystko w zanadrzu, twórca powiada w czasie wywiadu udzielanego leżącemu w pyle u jego stóp Naczelnemu (byłemu) "Filmu": "...a ja chcę być najlepszym reżyserem na świecie" (kwiecień '94). Pasikowski uruchamia swoją ogromną gitarę, a z ekranu płynie zawstydzający bełkot. W kolejnym wywiadzie zapewne znów napnie mięśnie ("na sucho") i powie coś krzepiącego o własnych dokonaniach.

Żyjemy obecnie w świecie przedziwnych wartości, mam więc przeczucie, że tym stwierdzeniem targnąłem się na świętość. "Dziś, kiedy wchodzą na ekrany 'Psy2' , jest Pan powszechnie uznanym Autorytetem Filmowym, już prawie klasykiem, którego wielu próbowało naśladować" - przymila się doń ze swego parteru redaktor Maciej Pawlicki. "Ja chcę opowiadać interesujące historie" - podkręca dalej temperaturę Autorytet Filmowy. I opowiada.

Podczas łódzkiej premiery "Psów 2" widownia wykazała ogromną wrażliwość na oglądane dzieło filmowe, spontanicznie reagując na każdą padającą z ekranu kurwę i wszelkie pokrewne formy tego rzeczownika. Bliski też i drogi był tej widowni dźwięk czasownika "pierdolić" oraz jego postać imiesłowowa; znamienne jest jednak, że ograniczała się ona do formy imiesłowu przymiotnikowego biernego (-ny, -na, -ne), co jest zrozumiałe, gdyż użycie na przykład imiesłowu przysłówkowego (-ąc) zmuszałoby do konstrukcji zdania złożonego, to zaś mogłoby wystawić na poważną próbę zdolności percepcyjne widowni.

Pasikowski jednak, świadom własnego posłannictwa, służy swej publice z całym oddaniem. Stara się więc z tych kilku słów wydobyć maksimum treści poprzez mnożenie udatnych kalamburów.

Oto w "Psach" Linda, ścigając chemika od amfetaminy, w jego łóżku znajduje jedynie jakąś damę. "A kto to, kurwa, jest?" zapytuje niemile zdziwiony. "Kurwa" - odpowiada rezolutnie niewiasta. W scenie finałowej "Psów" przerażony Kondrat stara się wytłumaczyć mierzącemu weń z kałasznikowa Lindzie, że zawsze był wobec niego lojalny. Linda wrzuca na twarz swój uniwersalny grymas i rzecze: "Pierdolisz". Zdesperowany Kondrat wzmaga wyjaśnienia. Linda powtarza swoje. Kondrat wije się w ekspiacji. A Linda wreszcie: "Pierdolisz moją kobietę!" Co za rafinada! Co za lotność! Jakże wysoko szybuje tu myśl artysty!

"Dla widzów sprzedaję część swojego myślenia. Kiedy zacznę pleść głupoty, to oni przestaną mnie oglądać" - wyznał myśliciel Pasikowski redaktorowi Pawlickiemu w pierwszym ekskluzywnym wywiadzie dla "Filmu" (3/93).

Budzi to ambiwalentne odczucia. Bo z jednej strony - dobrze, że tego myślenia sprzedaje on tylko część, z drugiej zaś jednak niepokoi pytanie, jakich to własnych głupot może obawiać się sam Pasikowski. W każdym razie już nawet to, co z owoców swych kontemplacji raczy on użyczać światu zewnętrznemu, daje jego widowni poczucie uczestniczenia w czymś ważnym, integrującym, każe jej wierzyć, że oto dokonuje się oficjalna nobilitacja jej rodzimego, będącego dotychczas przedmiotem pogardy, rynsztoka.

Myślę, że niepokój twórcy jest nieuzasadniony. Ta widownia, którą sobie wykreował, ukształtował, której jest niekwestionowanym "ojcem chrzestnym", będzie mu wierna bez względu na to, jakie głupoty przyjdzie mu jeszcze pleść.

Pasikowski okazuje zresztą swej publiczności wzruszającą lojalność. We wspomnianym pierwszym wywiadzie, kiedy to dość odważny jeszcze wówczas Pawlicki mówi, że "publiczność ryczy z uciechy" na widok ubeckiej parodii sceny z Jankiem Wiśniewskim, reżyser pochmurnieje (chyba w tej właśnie chwili redaktor po raz pierwszy poczuł na grzbiecie ciarki) i powiada: "Nie podoba mi się to sformułowanie. To jest publiczność moich filmów. (...) Miało być śmiesznie na początku, a potem śmiech miał uwięznąć w krtani. W tej scenie, jak i w całym filmie". Niestety, nie wiemy, czy śmiech w krtani widzów Pasikowskiego więźnie, czy też się oni tym śmiechem dławią.

Publiczności tej jednak należy oddać sprawiedliwość. Otóż na łódzkiej premierze bynajmniej nie reagowano na podobne lingwistyczne smakołyki jakimś ordynarnym, fizjologicznym rechotem, porykiwaniem, gwizdem czy kwiczeniem. WIDOWNIA NAGRADZAŁA JE PO PROSTU OKLASKAMI! Takimi samymi oklaskami, jakimi inna publiczność, podczas innych premier, nagradza dzieła mistrzów światowego kina, odtwórców wielkich ról szekspirowskich w teatrach czy też wykonanie monumentalnych dzieł muzycznych w salach koncertowych; takimi samymi oklaskami, jakimi tłumy przerywały papieskie homilie.

Jesteśmy bowiem świadkami, jak nowo narodzone wartości doczekały się wreszcie uświęcenia w postaci oklasków ze strony grupy społecznej, którą chcąc nie chcąc wypada nazwać nową elitą, cokolwiek to określenie obecnie znaczy. Nie waham się jednak przed jego użyciem, gdyż ta widownia to przecież śmietanka owej gawiedzi, która na co dzień w podobnych wypadkach emituje wycie, bekanie i puszcza wiatry.

Niedowiarków zapraszam na jakiś przedpołudniowy seans odpowiedniego filmu. Tu natomiast - oklaski. Socjeta z premiery "Psów 2" potrafi wszak, jeśli trzeba, wyrażać się także wytwornie. Te wszystkie "nie ma sprawy", "co jest grane", "porypane", "przechlapane", "w pale się nie mieści" itp. to frazeologia salonowej konwersacji tych właśnie sfer. Jest to elita bardzo szeroka i pojemna. Pasikowski burzy swym przykładem pojęcie kultowości w sztuce. Dotychczas utwory kultowe były bowiem przedmiotem kontemplacji wąskiego tylko kręgu wtajemniczonych.

Pasikowski, wyczuwając sprzyjającą koniunkturę po "Psach", próbował niezbyt udolnie wytworzyć wokół siebie aurę jakiejś groźnej i bezsensownej niezwykłości: ogłaszając zamiar kręcenia dalszego ciągu, zapowiedział jednocześnie cotygodniowe (!!!) konferencje prasowe i otoczenie absolutną tajemnicą treści scenariusza. Konferencje odwołano, ale atmosfera pozostała. Fani rozpoczęli odliczanie czasu do kolejnej premiery.

Z jednej więc strony mamy upojoną hukiem strzelaniny, zachłyśniętą litrami ekranowej krwi publiczność półanalfabetów (Gdyby było inaczej, to czy ci fanatycy nie rzuciliby się szaleńczo na powieść Pasikowskiego, aby zasmakować i tej formy owoców jego myślenia? A powieść - w ocenie autora - okazała się "całkowitą klęską".), dla których doszukiwanie się przyczynowo-skutkowych związków między poszczególnymi masakrami jest stratą czasu, dobrą dla jajogłowych, żydowskich pedałów, a nie dla zwartej społeczności tych swoistych git-ludzi; z drugiej zaś - kipiącego żądzą robienia filmów Pasikowskiego, który, rozładowując jakieś własne ciężkie jak ołów kompleksy, już przy kręceniu pierwszej sadystycznej sceny doznaje szczytowania i traci kontrolę nad dalszym przebiegiem pracy na planie.

Niekonsekwencje i nielogiczności perypetii wymyślanych przez Pasikowskiego dla swych jednowymiarowych postaci odnotowują zarówno przychylni, jak i niechętni mu recenzenci (Paweł Mossakowski, Cezary Wiśniewski, Jan Olszewski).

Szczytem pyszałkowatego zarozumialstwa jest stawianie się przez tego twórcę w jednym szeregu np. z Kobayashim. "W 'Ostatniej krwi' sceny są tak samo mocne jak w 'Buncie' i 'Harakiri' Hideaki Kobayashiego" - powiada Pasikowski w ostatnim wywiadzie dla "Filmu". Porównanie tak wspaniałego, majestatycznego, filmowo wyrafinowanego dzieła, jakim jest "Harakiri", gdzie sceny okrutne uzasadnione są wielowarstwowym, skomplikowanym wątkiem psychologicznym, osadzonym w japońskiej tradycji i historii, wątkiem nieuchronnie prowadzącym do tragicznego końca - z produktem własnego "myślenia", powstałym w konwencji nieco ambitniejszych filmów pornograficznych, których autorzy starają się poszczególne "numery" obudowywać pozorami akcji, takie porównanie powinno właściwie zwolnić recenzentów od wszelkich ocen twórczości tego artysty. Redaktor Pawlicki przyjął te wywody w pełnym skupienia milczeniu.

I tak kabaret Pasikowskiego zaczyna nabierać tempa i rumieńców. Właśnie KABARET. Mimo że, jak powiada sam mistrz... "od drwin jest kabaret, ja jestem, Pan wie, od opowiadania" (to do skulonego w kątku redaktora Pawlickiego).

Przedmiotem drwiny kabaretu Pasikowskiego jest zarówno samo kino, jak i każdy temat, który reżyser bierze na swój warsztat. Kabaret to tym bardziej udany, że zamiarem Pasikowskiego jest robienie filmów serio, gdyż według niego "to jest specyfika masowej widowni, że chce być uwodzona serio. Nie znosi, gdy ktoś mruga do niej z ekranu, że to wszystko na niby".

Żadne więc tam Terminatory i Robocopy! Jeżeli facet wisi do góry nogami z workiem plastikowym na głowie, a drugi go w nią kopie, wskutek czego folia wypełnia się krwią, chrząstką, zębami, limfą, szpikiem kostnym i czym tam jeszcze - to niechże widz masowy nie wyobraża sobie, że ogląda jakieś bajki. To się dzieje tu, w Polsce, w czasach niepodległej Rzeczypospolitej, o której mili sercu Pasikowskiego bohaterowie wyrażają się z najwyższą pogardą, a ci, którzy są jej rzecznikami, to wyłącznie przygłupy albo kanalie (Cezary Pazura, członkowie komisji weryfikacyjnej, parlamentarzyści badający działalność Służby Bezpieczeństwa).

Dbałość o publikę przejawia Pasikowski zwłaszcza w scenach jatek. Byłoby dlań szczególnie bolesne, gdyby ktokolwiek wyszedł z kina z wątpliwościami co do solidności tych scen.

W rozmowie z Pasikowskim redaktor wypowiada jednak zastanawiającą uwagę: "W ogóle niewiele w 'Psach 2' scen łączących okrucieństwo i komizm, naliczyłem chyba tylko dwie, a i to niebyt mocne. Złagodniał Pan?" Należy zatem przypuszczać, że w "Psach" redaktor-rachmistrz naliczył znacznie więcej scen okrutno-tragicznych. Spróbujmy je zatem wyłowić. A więc scena z plastikowym workiem. Niewątpliwie okrutna. Domieszka komizmu polega zaś, jak sądzę, na tym, że kiedy oprawca stara się upuścić trochę krwawej mazi, której nadmiar nagromadził się w torbie, ta ciecz pod wpływem ciśnienia pryska mu na twarz. He, he, dobrze mu tak!

Inwencja Pasikowskiego jako humorysty nie jest zbyt bogata. Ten sam gag stosuje on bowiem jeszcze trzykrotnie: w "Psach" krew mordowanej ofiary (szefa amfetaminowego gangu) sika najpierw na Marka Kondrata, a potem krew tegoż Kondrata bluzga obficie na Lindę, wreszcie w "Psach 2" na Lindę bije krwawa fontanna z rosyjskiego dyplomaty.

W scenie Kondrat - Linda mamy zresztą dodatkowy efekt rozśmieszający. Oto Bogusław Linda po ukatrupieniu Kondrata pragnie popełnić samobójstwo, ale kałasznikow jest już pusty. Coraz wścieklej naciskając spust, Linda krzyczy i łka z bezsilności, gdyż tak bardzo chce z sobą skończyć (podejrzewam tu Pasikowskiego o próbę nawiązania do dramatu antycznego czy szekspirowskiego), a tymczasem pod jego nogami leży porzucony przez Kondrata zgrabny i naładowany rewolwerek, dla samobójcy o wiele bardziej przydatny niż ciężki i nieporęczny kałasznikow.

W scenie egzekucji szefa gangu mamy jeszcze jeden dowcip. Otóż kiedy obficie skropiony krwią ofiary Kondrat odchodzi na stronę, by zwymiotować (oznaka wrażliwości, obliczona na zyskanie pewnej sympatii widza), okazuje się, że robota jest sfuszerowana, a niedobitek ostatkiem sił wlecze swój krwawy zewłok w rozpaczliwej próbie ucieczki. Opryszek, który nadzoruje egzekucję, śmiejąc się dziko, próbuje oblać pechowca benzyną i podpalić. Widząc to, Kondrat przerywa wymioty, zabija oprycha, następnie dobija ofiarę (kolejna oznaka człowieczeństwa), by już bez przeszkód wrócić do torsji, które odbywa biegnąc nieskładnie po oranym polu. Pasikowski oznajmia spolegliwemu Maciejowi Pawlickiemu, że scenę tę podyktował mu podziw dla "Popiołu i diamentu" (czyżby aluzja do słynnej sceny ucieczki rannego Maćka przed żołnierzami?), a ponieważ już wiemy, że twórca nie zajmuje się ani pastiszem, ani drwinami, więc trzeba to uznać za prosty hołd złożony Andrzejowi Wajdzie, któremu serdecznie współczuję.

Pragnąłbym jeszcze tylko zapytać redaktora Pawlickiego, co on rozumie przez łagodnienie w odniesieniu do kogoś, kto zaczął pokazywać w swoich filmach sceny już tylko i wyłącznie okrutne, bez odrobiny tak ożywczego komizmu. O poczuciu humoru Pasikowskiego wspomina także w swej recenzji Paweł Mossakowski w "Gazecie Wyborczej". Wylicza on wprawdzie (bo jako fachowiec - musi) podstawowe uchybienia "Psów 2", ale sugeruje, że mamy już właściwie przed sobą film w pełni udany, ponieważ po pierwsze dostrzega w nim nieobecne uprzednio poczucie humoru, a po drugie, według niego, mistrz Pasikowski uznał w swym trzecim dziele, że ewentualnie nie wszystkie kobiety to "kurwy". Ta ostatnia konstatacja szczególnie podniosła Mossakowskiego na duchu. "Tak trzymać!" - huknął po żeglarsku na zakończenie.

Nie zgadzam się z tym recenzentem! Po pierwsze - jak się to starałem wykazać wyżej - niezwykle humorystyczne sytuacje mieliśmy już i w "Psach", a po drugie - główną postacią kobiecą w "Psach 2" jest Bałkanka, którą kilkakrotnie kupuje się tam za różne ilości whisky, zaś w dalszym tle kobiety jawią się jedynie jako kłębowisko bezimiennych dziwek; kurwą nie jest właściwie tylko żona Pazury, ale za to Pasikowski charakteryzuje ją jako bez przerwy rodzącą idiotkę.

Postacie kobiet Pasikowski maluje w swych filmach jedną kreską. Jego bohaterki są z reguły bardzo młode. Wyjątek stanowi Alicja Jachiewicz w "Krollu", którą jednak reżyser natychmiast wysyła na oddział intensywnej terapii. I jeżeli gdziekolwiek, to właśnie tu dopatrywałbym się w działaniach tego twórcy prawdziwie ludzkiego odruchu. Gdyby bowiem Jachiewicz została na planie dłużej, to kierując się swą żelazną logiką, Pasikowski musiałby także i ją opatrzyć tym najdroższym mu epitetem, i to do tego z przymiotnikiem "stara". A jednak nie podniósł ręki na schorowaną matkę dwojga dorosłych dzieci!

Mossakowski myli się więc zasadniczo: to w pierwszym, a nie w ostatnim filmie Pasikowski jest łaskawszy dla pań. W "Psach" zaś oglądamy zdeprawowaną pensjonariuszkę domu dziecka (ten dom to też kuriozum: młodzież ubrana w butikowe stroje i wychowawca-sadysta, potwór seksualny). Ta niby-córka księdza, bo czy rzeczywiście - tego się jakby niechcący nie wyjaśnia, wyposażona jest w dwa tylko zmysły: powonienia, by węszyć za pieniędzmi, no i oczywiście - w doskonale rozwinięty instynkt seksualny. W tle mamy też drugą kobietę. Jest to żona Lindy-Maurera. Porzuciła ona tego herosa i uciekła z dzieckiem do Ameryki, zostawiając za sobą willę i luksusowy samochód, które później także mu odbierze. Jak taką nazwać? Z braku oryginałów Linda pali zdjęcie żony i dziecka.

Bożena Janicka w "Filmie" (nr 49/92) konstatuje: "Jaka filozofia, moralność, wizja świata stoi za jego filmem? ["Psami" red.] Żadna!" I dodaje, że bardziej właściwa byłaby analiza osobowości reżysera, ale to nie jest zadaniem krytyka i dziennikarza.

Chciałoby się temu przyklasnąć, ale jest to postawa oportunistyczna. Człowieka, którego pasją jest wymyślanie ciągle innych, bardziej wyrafinowanych scen mordowania i torturowania ludzi, można ostatecznie zostawić samemu sobie, ale tylko wówczas, gdy ma się pewność, że swą wyobraźnią nie będzie uszczęśliwiał innych. Pasikowski zaś, kategorycznie deklarując własną apolityczność, wygłasza poglądy anarchistyczne, czyli z gruntu polityczne.

"Moja diagnoza jest taka, że to kompletnie nikogo nie obchodzi, czy rządzi lewica czy prawica, oczywiście poza nimi dwiema... zawsze rządzą ci sami. (...) Oni mogą się nazywać, jak chcą, (...) ale rządzą ci, którzy chcą rządzić... Problem jest w tym, że ci, którzy nie rządzą, nie kończą na tym swojej roli, że nie rządzą i już. (...) Problem jest w tym, że inni rządzą nimi".

Jedynym logicznym wnioskiem z tych wywodów może być stwierdzenie, że nikt nie powinien rządzić. Może i słusznie, tylko że to się jeszcze w historii ludzkości nie zdarzyło. Oto cała głębia przemyśleń nad wiek wyrosłego, krnąbrnego Pasikowskiego, a także jego przyjaciela Bogiego (!) Bogusia Lindy (ma wszystko w dupie, "cznia politykę" itp. - to perły jego retoryki), a wreszcie - i co najistotniejsze - Franza Maurera.

Bo mamy tu do czynienia z przedziwną schizofreniczną trójcą. Pasikowski dla poparcia swych poglądów cytuje to siebie samego, to Bogusia, zaś w filmie Maurer (Linda) ze szklanką whisky w ręce wystękuje credo Pasikowskiego.

Autorytet filmowy czuje się w tej sytuacji zupełnie zwolniony z uznawania jakichkolwiek innych autorytetów i instytucji ("np. Tadeusza Mazowieckiego czy tego całego pieprzonego ONZ"), gdyż ludzie "wyrzynają się w trzydziestu czy czterdziestu miejscach na Ziemi". Co wobec tego robi Pasikowski? Otóż inspiracji do kolejnego filmu szuka w miejscu, gdzie to wyrzynanie się przebiega w sposób najpotworniejszy, gdzie trwa ludobójstwo.

W prologu do "Psów 2" pokazuje sekwencję stylizowaną na chropowaty dokument z działań wojennych w Bośni. Słyszymy lament kobiet nad ich zabitymi bliskimi, widzimy pędzoną gdzieś ludność cywilną - wszystko to przy akompaniamencie łoskotu ciężkiego sprzętu i odgłosów strzelaniny. Puentą tej sekwencji jest ujęcie żołdaka, który z uśmiechem pozuje do kamery, unosząc w górę dwie odcięte głowy. Nawet najbardziej wyrafinowane morderstwo, tortura, gwałt obmyślane przez rozgorączkowany umysł Pasikowskiego wtopią się teraz bez trudu w piekło szalejące na Bałkanach. Na tym tragicznym poligonie zezwierzęcenia i szaleństwa zdarza się przecież wszystko.

Pasikowski w rozmowie z Maciejem Pawlickim powiada bezradnie o "Psach 2": "Okrucieństwo, niestety, eskaluje, ale proszę mieć pretensje do Serbów, nie do mnie. Do Chorwatów zresztą też, i Bośniaków, i Muzułmanów". Tylko co to ma wspólnego z jatkami aranżowanymi przez niego w tym filmie? Usprawiedliwianie zaś orgii okrucieństwa, jaka rozgrywa się w trakcie całej nieudanej akcji przemytu broni, tym, że na Bałkanach trwa krwawa łaźnia, jest szczytem bezmyślnego cynizmu. Przecież to zupełnie tak, jakby Pasikowski powiedział: "Okrucieństwo w moich filmach? To pan nic nie wie? Przecież teraz jest taka moda. Popatrz pan choćby na Jugosławię!"

Nie można się więc zgodzić z Bożeną Janicką, że u Pasikowskiego nie ma żadnej filozofii czy wizji świata, choć określenia te mogą się wydawać zbyt pompatyczne w zestawieniu ze skalą osobowości tego twórcy, który na przykład przeżywa prawdziwe katusze, kiedy próbuje wyłuszczyć swój pogląd na temat wydarzeń na Bałkanach. "Miałem w szkole przyjaciół z Jugosławii... Nie mogę pojąć, nie mogę zrozumieć, nie mogę wybaczyć. Nic nie mogę".

To jest właśnie jego "filozofia". Krótkie, żołnierskie słowa zirytowanego ("jestem wkurzony") mocnego faceta. Pokorny redaktor przełyka to wszystko bez słowa, a jego główną troską jest to, że sceny okrutne nie zawierają już tym razem pierwiastków komicznych. Choć ja twierdzę, że jednak zawierają: na przykład wówczas, gdy Rosjanin ze świeżo wykłutym okiem zapytany, czy Wolf ma pieniądze, odpowiada: "On nie ma pieniędzy, a ja nie mam oka" albo wtedy, gdy Cezary Pazura po obcięciu mu przez Rosjan kciuka zawodzi: "Co ja teraz zrobię bez kciuka!" O komizmie tych scen świadczy szczery śmiech widowni.

Wszelkie zaś granice groteski przekracza ciągnąca się w nieskończoność scena, w której umazany krwią własną i zastrzelonego przed chwilą rosyjskiego dyplomaty Bogusław Linda, wsparty o pogardzaną przez siebie Bośniaczkę, ryczy niczym ranny tur (znów tu zalatuje Sofoklesem i Szekspirem), posuwając się wzdłuż szpaleru złożonego ze służby hotelowej, gapiów i policjantów, których Pazura terroryzuje dwoma słowami: "Kurwa!" i "Spierdalać!" W taki oto sposób ciężko ranny Linda, po zamordowaniu w centrum Warszawy autentycznego rosyjskiego dyplomaty, wydostaje się na wolność, następnie wsiada w samolot i przenosi się na jakieś dalekie południowe wyspy. (A Pasikowski wciąż jest spokojny, że jeszcze nie opowiada "głupot").

Redaktor Pawlicki pokonał cierniową drogę w procesie swojej percepcji twórczości Pasikowskiego - od grzesznego zwątpienia, poprzez dręczące wahanie, aż po ostateczne zrozumienie, że obcuje z "prawie klasykiem", "Autorytetem Filmowym", z "najnowocześniejszym z naszych filmowców". Redaktor doszedł do tego oglądając powtórnie filmy i po przeprowadzeniu "rozmów wyjaśniających" z ich entuzjastami!

Redaktor naczelny miesięcznika "Film" nie czuł się intelektualnie na siłach, by samodzielnie przeniknąć głębię tej "części myślenia" Pasikowskiego, którą raczy on sprzedawać swej publiczności. Na zakończenie wywiadu Pawlicki rzuca się do nóg Pasikowskiemu w odruchu dziękczynienia, mówiąc: "W 'Psach' coś próbował Pan ocalić, choć dla mnie to było za mało. W 'Psach 2' bardzo wyraźnie ocala Pan trzy rzeczy: wierność, przyjaźń, a także honor... Już myślałem, że jestem kompromitująco staroświecki, a tu Pan, najnowocześniejszy z naszych filmowców, takie rzeczy... Bardzo się cieszę".

Kiedy przed ponad rokiem "Psy" otrzymały główną nagrodę w Gdańsku, Pawlicki zadał sobie pytanie: "Czy uznanie za najlepszy film 'Psów' (...) znaczy, że zaszły w naszej świadomości jakieś zmiany? Czy coś się ważnego z nami stało?... Na pewno znudził się nam patos... Ważniejsze, że na pewno zużyły się niektóre słowa, terminy. Stały się obmierzłym frazesem" ("Film", 51-52/1993). Rzeczywiście! Pasikowski proponuje nam słowa i terminy nowe i świeże jak powiew wiosennego poranka, odkrywając nieznany smak podstawowych wartości. Nie wiem, czy coś ważnego stało się z nami, ale w redaktorze Pawlickim niewątpliwie coś pękło, coś się skończyło...