PRZEDRUK Z PRASY ROSYJSKIEJ, 1.06.1998 r.

[Rossijskaja Gazieta (20.05.1998); A.Szapowałow, Prezydent Kwaśniewski w typowo polskich warunkach]


Rządowa Rossijskaja Gazieta (20.05.1998) opublikowała artykuł Anatolija Szapowałowa, w którym autor dokonuje bilansu ponad dwuletniej prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Autor zauważa, że w Rosji uważano początkowo, że wygrana Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich wzmocni pozycję Moskwy w Polsce. Tak się jednak nie stało. To nie tajemnica - zauważa autor - że ambicje Moskwy najbardziej uraził fakt, iż Kwaśniewski, podobnie jak Wałęsa, nie wyobrażał sobie przyszłości Polski nigdzie indziej, jak w ramach NATO i Unii Europejskiej. W artykule zauważa się z przekąsem, że polityka Kwaśniewskiego niczym się nie różni od programu polityki zagranicznej rządzącej prawicy, która pomimo tej zbieżności próbuje pozbawić prezydenta władzy. W konkluzji dziennik zauważa, że Rosja musi zintensyfikować dialog z Warszawą, ale powinien się on odbywać na nowych zasadach. Polska jest bowiem niezależnym państwem. Jakby boleśnie to dla nas nie zabrzmiało, Polska znalazła się w kręgu już nie naszych wpływów - konkluduje autor sugerując, że polityka Moskwy wobec Warszawy musi ulec zmianie i opierać się na równoprawnych stosunkach.

Tekst Szapowałowa jest pierwszym tak długim tekstem w rosyjskiej prasie na temat Polski, w którym daje się rosyjskim politykom do zrozumienia, że kraju nad Wisłą nie można już traktować jako strefy swoich wpływów, ale jako niezależny kraj, z którym dobrosąsiedzkie stosunki należy budować na zasadach gospodarczego i politycznego partnerstwa.

Anatolij Szapowałow

 

Prezydent Kwaśniewski w typowo polskich warunkach

 

Sąsiadów, podobnie jak rodziców, nie wybiera się. Czy to się nam podoba, czy też nie, Polska wciąż znajduje się w centrum zainteresowania. Wszystko zaczęło się od tego, gdy w gdańskiej "wałęsowskiej" stoczni znokautowano socjalizm. Potem Polska zaczęła się Rosji odgrażać: że, niby nie pozwoli Moskwie... Ale nagle Polacy rozczarowali się słabym wykształceniem Lecha Wałęsy i okazali swoje względy liderowi lewocentrystów Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, co wywołało obawy, że rządy nowej głowy państwa - "komucha" pociągną za sobą "czerwony tren".

Dwa i pół roku prezydentury 44-letniego Aleksandra Kwaśniewskiego przyniosło jednak więcej pytań, niż odpowiedzi. Jaki tam "czerwony tren"? Poprzedni, wałęsowski kurs w Polsce nawet zaostrzył się. Na początku roku Polacy wprowadzili na wschodniej granicy nowe zasady wjazdu cudzoziemców do swojego kraju, naruszając interesy nie tylko rosyjskich czy białoruskich handlarzy, ale także swoje własne: w pierwszym kwartale liczba przyjeżdżających do Polski zmniejszyła się trzy razy. Warszawa straciła na tym posunięciu do 5-6 miliardów dolarów. Chociaż Rosja postraszyła odpowiednią reakcją, Polacy wprowadzili nowe opłaty za korzystanie ze swoich dróg. Polska była aktywna także w sprawach politycznych. Ostatnio przyspieszyła swe wejście do NATO, biorąc się wspólnie z Danią i Niemcami za tworzenie 70-tysięcznego korpusu wojskowego, którego dowództwo znajdzie się w Szczecinie. Tak to czasem bywa: obawiali się "czerwonego trenu", a w zamian dostali "opancerzoną pięść".

Jeszcze bardziej dziwi coś innego: przeciwnicy prezydenta (centroprawica spod znaku "Solidarności") zachowują się tak, jakby nie zauważali jego działań. Wręcz przeciwnie, starają się wszelkimi sposobami ograniczyć i tak już niewielki konstytucyjny zakres prezydenckich uprawnień, delikatnie usuwając prezydenta z życia towarzysko-politycznego. Co dzieje się nad Wisłą?

Rzodkiewka nie tylko na grządce

Pierwsze, co przychodzi do głowy, to przypuszczenie, że być może Polacy zrozumieli, iż zbłaźnili się i dlatego powoli, to znaczy w cywilizowany sposób, postanowili urywać prezydentowi po kawałeczku jego uprawnienia. Różne rzeczy się zdarzają, ale z byłym "komuchem" przecież nie dogadasz się...

Uwaga niby trafna, ale w szerszym kontekście - raczej mało istotna. Po pierwsze, na tyle skomplikowała się rzeczywistość, że dzielenie Polski, chociaż pozostawiono poprzednią biało-czerwoną flagę, na "czerwonych" i "białych", nie ma już sensu. Dobrym przykładem są tu choćby lewocentryści, którzy przypominają rzodkiewki: z wierzchu czerwoni, a w środku biali. Po drugie, Kwaśniewski podczas swojej kampanii wyborczej rzeczywiście występował jako zwolennik demokratycznych zasad, tolerancji i sprawiedliwości społecznej. Ale składać obietnice - to jedna sprawa (o tym nam, Rosjanom, nie przeszkadzałoby przypomnieć, słuchając przemówień i zapewnień centrolewicy), a realizować je - inna.

Czując jak ograniczają jego kompetencje, Kwaśniewski mógłby oczywiście uderzyć pięścią w stół. Ale nie zrobił tego. Dlaczego? Odpowiedź nie leży tylko w inteligencji polskiego prezydenta. Zauważywszy, że podczas wyborów prezydenckich 70 procent Polaków opowiedziało się za dwubiegunowym systemem politycznym, Zachód nie poparł ani Wałęsy, ani Kwaśniewskiego, uznając najwyraźniej, że obywatele Polski sami o wszystkim zdecydują, bo w Polsce, zdaniem Zachodu, demokratyczna świadomość jest bardziej rozwinięta, aniżeli w innych krajach wschodniej Europy.

Graj prezydencie, ale zgodnie z zasadami

To, że istnieją zasady gry i trzeba szukać dialogu, zrozumiał nawet Wałęsa, choć zawsze lubił machać szabelką. Jako gorączkowy polityk, działał częstokroć instynktownie, a nie logicznie, wiedział jednak, że istnieją jakieś miary i granice. W trakcie jego prezydentury dwukrotnie zmienił się parlament, pięć razy rząd. Wałęsa straszył Polaków przewrotem, ale i tak nie zdecydował się na ten ryzykowny krok. Zdawał sobie bowiem sprawę, że podczas poszokowego zrywu nie wszystko idzie dobrze. W Polsce szalała wysoka inflacja i 16-procentowe bezrobocie, przy czym trzecią część bezrobotnych stanowiła młodzież. Wałęsa rozumiał też, że na polityczną arenę rwie się nowe pokolenie - wykształconych, kompetentnych ludzi, dla których nie ważne są już zasługi dawnego lidera "Solidarności".

Oliwy do ognia dolał Aleksander Smolar - niedawny, gorliwy antykomunista, potem znowu dysydent - który przypomniał maksymę marszałka Józefa Piłsudskiego, że Polacy kierują się nie faktami, lecz symbolami. Smolar nie zapomniał także o rzymskim senatorze (Kaligula mianował swojego konia senatorem, Polacy wybrali Wałęsę na prezydenta) i całkiem dobił "najbardziej na świecie znanego po papieżu Polaka", twierdząc że Wałęsa jest dla półinteligentów symbolem plebejstwa, od którego trzeba się uchronić. I chociaż dawny elektryk gdańskiej stoczni im. Lenina i laureat pokojowej nagrody Nobla, zdołał zdobyć szlify na prezydenckim wikcie, to i tak nie dorównywał Kwaśniewskiemu, któremu intelektu, poczucia humoru i umiejętności wysławiania mógł jedynie pozazdrościć. Kwaśniewski prowadził kampanię przedwyborczą w amerykańskim stylu - natarczywie, z rozmachem, ze świadomością nastrojów społecznych, nie określając całego okresu PRL mianem "czarnej dziury" i nie depcząc w ten sposób godności milionów ludzi, którzy wychowali się w tamtym okresie. Dla nich nie miał znaczenia fakt, że Kwaśniewski był przewodniczącym Socjaldemokracji RP, spadkobierczyni PZPR. Przecież wszyscy pochodzimy z wczorajszego dnia.

Polska to kraj niełatwy do zrozumienia. Dzisiejsze rozbieżności są bardziej głębokie i złożone, niż wydawałoby się to na pierwszy rzut oka.

Wiatr wiał więc we wszystkie żagle syna lekarzy z województwa koszalińskiego. Kwaśniewskiemu dobrze się wiodło, także i wczoraj. Z wykształcenia ekonomista, został działaczem ruchu młodzieżowego. Na początku kierował studenckim pismem "ITD", które jako pierwsze w Polsce zaczęło publikacje na wpół rozebranych panienek, potem został naczelnym redaktorem dziennika "Sztandar Młodych". Mając 31 lat był już najmłodszym w historii kraju ministrem - członkiem Rady Ministrów PRL, odpowiedzialnym za sprawy młodzieży i sportu. Wtedy, jak się uważa, polscy sportowcy mieli znacznie lepsze wyniki niż dzisiaj. Kwaśniewski był aktywny podczas posiedzeń "okrągłego stołu" z udziałem rządu i "Solidarności". W każdej sytuacji - swój człowiek, pragmatyczny i gotów do kompromisów. Z prezydentem Rosji, premierem Anglii i kanclerzem Niemiec porozumiewa się bez tłumaczy. Pasuje do niego jego piękna żona Jolanta, której nie dorównuje wałęsowska Danuta. Zachowuje się jak hrabina, ubiera się jak Jacquelyn Kennedy. A jak po mistrzowsku jeździ swoją mazdą!

Aleksander Kwaśniewski - intelektualista, nie tracący swojej charyzmy, były młodzieżowy i rządowy funkcjonariusz, doświadczony polityk, pewnie bardziej niż Wałęsa, wie, że w zmieniających się warunkach trzeba działać zgodnie z regułami gry, a nie im na przekór.

Najpierw NATO - reszta potem

Połowa kadencji Kwaśniewskiego dobrze o tym świadczy. Jak bowiem inaczej ocenić fakt, że lewocentryści działali niekiedy ostrzej niż "szokoterapeuci" Leszka Balcerowicza. Zamykali państwowe przedsiębiorstwa i, nie stroniąc od władzy i kapitału, pozbawili naród możliwości równego startu. Także do NATO mknęli całą parą, ani razu nie biorąc pod uwagę sąsiadki Rosji.

To nie tajemnica, że ambicje Moskwy najbardziej uraził fakt, iż Kwaśniewski, podobnie jak Wałęsa, nie wyobrażał sobie przyszłości Polski nigdzie indziej, jak w ramach NATO i Unii Europejskiej. Jak gdyby domyślając się tego, prezydent Kwaśniewski w udzielonym w marcu 1996 roku wywiadzie dla dziennika Rossijskaja Gazieta wyjaśnił, że: "Wejścia do NATO nie traktujemy, jako działania wymierzonego przeciw Rosji. Sprawa polega na tym, że w 1989 roku Europa weszła w nowy etap integracji - bez barier, ograniczeń i murów. Następnym krokiem powinno być rozszerzenie NATO i UE na kraje Europy Środkowej".

OBWE, jego zdaniem, to idea, a rzeczywistość to faktycznie istniejące NATO. Wobec tego trzeba się zadowolić tym, co jest. Dopiero następne kroki, według Kwaśniewskiego, powinny zmierzać ku ekonomicznej i wojskowej współpracy z Rosją, Ukrainą, Białorusią, krajami bałtyckimi, Bułgarią i Rumunią.

To zostało powiedziane, przypomnijmy, ponad dwa lata temu, gdy jeszcze nie było zaostrzenia zasad ruchu granicznego i o prawicowym rządzie Jerzego Buzka, nikt jeszcze nie myślał. Polacy lubią krzyczeć: "Jezus, Maria!". A powód do krzyku przecież jest: w hierarchii zadań stojących przed Kwaśniewskim ponad dwa lata temu i w dzisiejszej polityce międzynarodowej Sejmu i rządu - praktycznie nie ma żadnych różnic.

Specjaliści od Polski mogą zadać takie pytanie: a może prezydent Kwaśniewski stosuje jezuickie zasady postępowania? Mówi: dajmy Moskwie jedno, zróbmy w Warszawie lub na Zachodzie drugie, a myślmy o trzecim? Bynajmniej. Kwaśniewski nie skończył jezuickiej szkoły. Sprawę należy rozumieć w inny sposób: dla zdecydowanej większości Polaków, bez względu na to, kto z nich pochodzi z PZPR, a kto z "Solidarności", interesy kraju, a więc i ich własne są najważniejsze. Prezydent Kwaśniewski nie jest tu wyjątkiem.

Po drugie istnieją, przypomnę, reguły gry, od których nie wolno nikomu odstępować. W polityce nie można się obrażać. Polska, jakby to boleśnie to dla nas nie zabrzmiało, znalazła się w kręgu już nie naszych wpływów. Weźmy, np. niedawne zaostrzenie przez Warszawę zasad ruchu granicznego z Rosją. Przecież polski prezydent mógłby się temu sprzeciwić, ale nie zrobił tego. Wizytujący Warszawę komisarz UE Hans van den Broek bez szczególnej dyplomacji dał do zrozumienia: my zapalamy przed Polską "zielone światło" dla jej wejścia do UE, ale Warszawa, ze swojej strony, jest zobowiązana uszczelnić granicę na Bugu, która powinna stać się wschodnią rubieżą UE i zabezpieczać Europę od niepożądanego przenikania ze Wschodu.

Schodów z dołu do góry się nie zamiata

Prezydentowi wypadało się jednak opowiedzieć za szerokim rozwojem stosunków dwustronnych z Rosją, ale jego poprzednik uderzył w dzwon: "Po to, aby Polska, wychodząc z komunizmu, oczyściła się, trzeba byłoby mieć Mojżesza, który przez 40 lat prowadził ludzi przez pustynię. Kwaśniewski to nie Mojżesz, nie ma szans na oczyszczenie nas od postkomunistów. Komuchom trzeba przypomnieć wszystkie ich przestępstwa, zarówno te dawne, jak i obecne."

Schodów, jak rozumuje dawny elektryk Wałęsa, nie da się zamieść z dołu do góry. Aluzja była bardzo wyraźna. Zaraz potem pojawiła się sprawa premiera Józefa Oleksego, oskarżonego o kontakty z rosyjskimi służbami specjalnymi.

Miotła, zaczęła zamiatać z góry i w końcu zmiotła Oleksego. Namiętności nie zdążyły się jeszcze uspokoić, gdy gazeta "Życie Warszawy" [rzeczywiście było to "Życie" - OSW] zaskoczyła czytelników nową sensacją: głowa państwa miała, jak się okazuje, kontakty z agentem KGB Władimirem Ałganowem.

W ślad za tym - kolejny skandal. Według prasy, w 1990 roku SdRP na polecenie jej lidera Aleksandra Kwaśniewskiego przelała 7,5 miliona dolarów z nikomu nieznanego bankowego konta byłej PZPR na rachunek małej kancelarii adwokackiej, która następnie umieściła te pieniądze w szwajcarskich bankach. Kwaśniewski miał dokonać przestępstwa, ponieważ, zgodnie z prawem, wszystkie pieniądze byłej PZPR w 1990 roku należały już do państwa.

Przypomniano prezydentowi również i to, że jako poseł zataił przy wypełnianiu swojej deklaracji majątkowej fakt posiadania przez jego żonę Jolantę akcji (państwowej, związanej z Moskwą) firmy ubezpieczeniowej "Polisa".

Profesor rzuca rękawicę

Jeszcze większy cios prezydent otrzymał ze strony rządu Buzka.

Skandal wszczął nowy minister spraw zagranicznych Bronisław Geremek - osoba bardzo znana w Polsce. Profesor, jako przewodniczący sejmowej komisji spraw zagranicznych, przez długi czas uchodził za człowieka bardzo ugodowego. I nagle został zabijaką. Geremek wysłał do prezydenta pismo z żądaniem odwołania z Mińska polskiego ambasadora Ewy Spychalskiej. Niedawną szefową OPZZ należy pozbawić stanowiska za to, że jest - jak stwierdził minister - "niekompetentna, ignoruje istnienie demokratycznej opozycji na Białorusi i utrzymuje kontakty wyłącznie z administracją prezydenta Aleksandra Łukaszenki".

Okazało się jednak, że wcale nie chodzi tylko o Spychalską, lecz o prawie dziesiątkę będących w niełasce ambasadorów, którzy - zdaniem Geremka - wymagają odwołania. Wśród nich znalazł się także ambasador w Moskwie Andrzej Załucki - "osobowość zbyt małego formatu, aby reprezentować Warszawę w Moskwie". Pewnie również dlatego, że Załucki ukończył moskiewską Akademię Dyplomatyczną.

W rezultacie doszło do sporu o kompetencje organów władzy w Polsce, gdzie - zgodnie z konstytucją - mianowanie ambasadorów i koordynacja polityki zagranicznej należą do kompetencji prezydenta. Nowa prawicowa koalicja nie ukrywa, że zamierza ograniczyć do minimum pełnomocnictwa i możliwości Kwaśniewskiego, a jeśli pojawi się taka szansa, to odsunąć go od władzy w drodze przedterminowych wyborów. Najwięcej, co można by mu dać, to - jak powiedział doradca premiera Jerzy Nowakowski - uprawnienia kancelisty.

Celując w prezydenta, trafiają w Rosję

I tak sprawy przybrały taki obrót, że choć problemy są polskie, to uderzają w Rosję. Ta z kolei wcale nie spieszy się z rozszerzeniem dialogu z Warszawą.

Jakoś przegapiliśmy fakt, że na długo przed Kwaśniewskim, w okresie rządów pierwszego niekomunistycznego premiera Mazowieckiego zarówno "czynnik Europy Środkowej", jak i aktywność "polityki wschodniej" Polski zaczęły przybierać na sile. Budując relacje z Moskwą, Warszawa jednocześnie rozwijała je z Mińskiem i Kiszyniowem, a przede wszystkim - z Kijowem. Kierunek zachodni (w stronę NATO i UE) też wyraźnie wzmacniał się, ale nie tylko dlatego, że dawały znać o sobie dawne obawy. Polacy uświadamiali sobie, że trzeba potakiwać zachodnim państwom, delikatnie odnoszącym się do urażonych ambicji Rosji.

Ale przyszło lato 1997 roku i w Madrycie postanowiono skończyć z epoką "sentymentalizmu" w stosunkach międzynarodowych. To Warszawie rozwiązało ręce.

Nietrudno zorientować się, jakie Polska ma interesy na Wschodzie. Jeszcze zanim prezydentem został Kwaśniewski, Polska dążyła do utworzenia wzdłuż zachodniej granicy Rosji pasa uprzywilejowanego dobrosąsiedztwa. To, czego Polacy chcą dziś, zawarto w przedwyborczym programie polityki zagranicznej Akcji Wyborczej "Solidarność". Polska jest zainteresowana tym, aby granice NATO i UE przesunęły się na Wschód. W interesie Warszawy i świata zachodniego znajduje się wzmocnienie niepodległości państw posowieckich i ich postępująca integracja ze strukturami euroatlantyckimi. "Spór między Polską i Rosją - podkreśla się w dokumencie - nie dotyczy członkostwa Polski w UE i NATO, lecz różnicy interesów między Polską i Rosją w relacjach wobec poszczególnych państw". Chodzi tu o kraje bałtyckie, Białoruś, Ukrainę i Mołdawię! No cóż, jaśniej nie da się tego powiedzieć.

W tym kontekście warto przyjrzeć się, dokąd wyjeżdżał ostatnio Kwaśniewski. Prezydent złożył wizyty w Kijowie, Wilnie, Bukareszcie, Kiszyniowie, a premier, swoją drogą, odwiedził już Litwę i Ukrainę. I wszędzie podpisano porozumienia przewidujące utrwalenie strefy bezpieczeństwa i stabilności "od Bałtyku do Morza Czarnego".

Uparte, aktywne formowanie, z inicjatywy Polski i Ukrainy, związków i "trójkątów" wzdłuż europejskiej granicy Rosji, to nic innego, jak próba usunięcia jej z tego regionu. Pora, aby nasi politycy i dyplomaci wyszli wreszcie ze "wschodnioeuropejskiego ślepego zaułka" (co prawda ostatnio wykonano w tym kierunku wiele ważnych kroków: zdynamizowano stosunki z Ukrainą, przerwano "front bałtycki"itp.) i przystąpili do rozszerzenia stosunków z Polską. Przy czym trzeba tego dokonać na wszystkich płaszczyznach. Umęczony Bug nie może znów stać się pasem podziału.

<tłum. kmk>






Ośrodek Studiów Wschodnich