Adam Hanuszkiewicz

 

 

 

 

 

 

Kulisy - 2003-02-11 

 

IZA NATASZA CZAPSKA 

Jestem gówniarz

 

Rozmowa z Adamem Hanuszkiewiczem, aktorem i reżyserem

 

"Jestem z rozbitej rodziny. Sam rozbiłem niejedną. Nie wszyscy są zdolni do miłości. To kalectwo, jak krótsza ręka czy noga. A może problemem jest jej trwałość? Pytanie, czy jak się uczucie kończy, rozejść się, czy na siłę utrzymywać fikcję, dla dobra dzieci?"    

 

Podczas premiery Pańskiego spektaklu "My do Europy - Europa do nas", opartego na "Dziennikach" Gombrowicza, nagle, na dłuższą chwilę, zgasło światło. Na widowni był premier. Siedzieliśmy w absolutnej ciemności i pewnie wszyscy pomyśleli o wydarzeniach z Moskwy. A Pan?

Ja też. Przestraszyłem się. Przecież ludzie z BOR-u dzień wcześniej obeszli cały teatr, wszystko sprawdzili! Siedząc na scenie, nie wiedziałem, co mam zrobić. Niesamowite było to, że nikt na widowni się nie ruszył. Żadnej paniki. I tylko to oczekiwanie - co dalej. A ja wiem, czyja to sprawka. To Gombrowicz. To był znak dla mnie. Podobnie jak od Andrzeja Nardellego. Kiedy nie puściłem aktorów na jego pogrzeb (nie chciałem odwoływać porannego spektaklu dla emerytów), chodził po teatrze i trzaskał drzwiami. Pół roku po śmierci Stanisława Dygata rozmawiałem przez telefon z Kaliną Jędrusik. Powiedziała mi, że Staszek ma pretensję o to, że tak szybko zdjąłem jego "Jezioro Bodeńskie". Oburzyłem się: Sukinsyn! Przecież ja to cztery lata grałem! I wtedy usłyszałem w słuchawce takie nieludzkie, potworne charczenie. To był Staszek...

Chce Pan, żebym uwierzyła w te historie?

Broń Boże! Ani w to, że jestem ostatnim, siódmym wcieleniem i mam kontakt z tamtym światem. Ani w to, że kiedyś podczas próby opuściłem swoje ciało, i znalazłem się w niezwykłej "jasnej ciemności". A czułem się taki szczęśliwy, że wcale nie chciałem wracać. Jakbym mógł z takimi przeżyciami prowadzić 14 lat Teatr Narodowy i 7 lat Teatr Telewizji? Proszę napisać, że ja to wszystko wymyśliłem. Oczywiście z wyjątkiem tej ciemności na premierze.

Tęskni Pan za tymi, którzy odeszli? Chciałby się Pan z nimi połączyć?

Nie jestem człowiekiem sentymentalnym. Są ludzie, którzy żyją głównie przeszłością, w minimalnym stopniu przyszłością, a prawie w ogóle teraźniejszością. Zatopieni we wspomnieniach, nie zważają na to, że dzień przelatuje im przez palce. Taka jest np. moja była żona, Zofia Kucówna. Żyje zapachami, dźwiękami z przeszłości, nawet będąc sama, nigdy nie jest sama, zapatrzona w to, co było. Ja przeciwnie. Dla mnie liczy się tylko to, co teraz. Przeszłość to sen, przyszłość - rzecz niepewna. Rodzę się rano, umieram wieczorem. Dlatego nie lubię zasypiać. To jest dla mnie zbędna a konieczna przerwa w życiu. A z tymi co odeszli i tak się połączę. I chcę tego. Porozmawiać sobie nagle z ojcem, matką czy z ukochaną babcią - to byłoby niezwykłe przeżycie. Ich obecność czuję wokół siebie. To oczywiście też zmyślam.

Pan, "ambasador młodości", nie tęskni więc za czasem, gdy był Pan młody, za Lwowem?

Nie, choć robi mi się ciepło na sercu, gdy w rozmowie pojawia się temat tego miasta. W aurze przypominało ono Wiedeń tańczący walca. Miasto pogodne, jasne, przyjazne ludziom, w przeciwieństwie do Warszawy. Lwów słynął ze świetnej politechniki, uniwersyteckiej matematyki i polonistyki. Większą część społeczności lwowskiej stanowiła, poza chłopami, zubożała szlachta. Ta zawsze miała negatywny stosunek do pieniądza i choć często parała się handlem, to żeby nie uchodzić za kupca, wszyscy studiowali. Po to, żeby na wizytówce móc napisać sobie przynajmniej "magister". Słynna była taka królowa lwowskich przekupek, która wychowała dwadzieścioro dzieci i wszystkie ze statusem uniwersyteckim!

Moja rodzina, co tam było rzeczą normalną, składała się (do czwartego pokolenia wstecz) z Polaków, Austriaków, Francuzów, Ormian i Litwinów. Mieszkałem w Rynku, w renesansowej kamienicy. Teraz na tym domu znajduje się tablica z informacją, że tam się urodziłem. Matka prowadziła najstarszy sklep we Lwowie, założony jeszcze podczas I rozbioru przez niejakiego Schubuta, z Wiednia. Do spółki z nim wszedł mój pradziad. Ojciec był oficerem, hallerczykiem, Ślązakiem z lwowską duszą. Kiedy pojechałem do Lwowa w 1970 roku, chciałem stamtąd uciekać. Pozostał we mnie strach. Jedno z ostatnich moich wspomnień ze Lwowa, to chwila jak Niemcy rozebrali mnie w bramie, żeby sprawdzić, czy nie jestem Żydem... Tak się zaczęła moja wojna.

Miał Pan wtedy 15 lat. Był Pan dzieckiem.

Z dzieciństwa pamiętam, że chodziliśmy do różnych kościołów na msze, bo przecież Lwów to było miasto wielu kultur i religii. Zdarzało się nam bywać np. na nabożeństwach u Ormian. Lwów to było zabawowe miasto. Najlepiej było to widać po moim ojcu, kawalerzyście. Kiedy przyszło mu prowadzić za matkę sklep, też go poprowadził "z konia".

Ojciec miał na Pana chyba przemożny wpływ?

To był dobry, obdarzony ogromnym poczuciem humoru człowiek. Dlatego między innymi uwielbiam Gombrowicza, bo u niego odnajduję podobny ojcowskiemu żart. Kiedy matka kazała ojcu się nami zająć, przekazać jakąś życiową mądrość, ojciec opowiadał np. takie historyjki. "Widzisz synku te okna na piątym piętrze? Tam mieszka dwóch braci. Jeden cale życie oszczędzał, drugi - hulał. Ten pierwszy ma teraz dwa pokoiki, dzieci, żonę. Żyją sobie spokojnie. Oszczędzaj synku, bo naprawdę warto". "A ten drugi, tato?" - pytałem. "A ten drugi jest właścicielem tej kamienicy" - brzmiała odpowiedź. Miał też inną historię: Było dwóch braci. Jeden pił całe życie mleko, a drugi wódkę. I ten co pił całe życie wódkę umarł mając 45 lat. A ten co pił całe życie mleko? Jak miał sześć miesięcy.

Ojciec nigdy nie powiedział, że mnie kocha. Mówił tylko: "Mam słabość do moich dzieci". Kiedyś na jakimś dworcu kolejowym został zapytany "Czy pan jest ojcem tego Adama Hanuszkiewicza?" "Tak" - odparł - to mój syn. Jestem z niego dumny". Jeden raz, od przypadkowego człowieka usłyszałem więc, że ojciec był ze mnie dumny.

Pana rodzice rozeszli się...

Mieli całkiem odmienne charaktery. Moja matka była narzeczoną kapitana Kuniczaka, późniejszego wspaniałego historyka i generała naszej armii w Londynie. Rodzice chcieli, żeby za niego wyszła. W owym czasie oficer oświadczał się w cywilnym ubraniu, mundur zarezerwowany był na wojskowe uroczystości. A bieliznę męską nosiło się długą, wiązaną u dołu na sznureczki. I temu kapitanowi podczas oświadczyn te sznureczki wystawały spod czarnych spodni... Moja matka dostała takiego obrzydzenia na ten widok, że nie była w stanie powiedzieć "tak". Po nim przyszedł mój tata, hallerczyk, jak po swoje. Matka nabrała się na jego urodę i wdzięk.

Choć nie patrzy Pan wstecz, to jest w Panu przecież jakaś ogromna obsesja młodości, wyrażająca się choćby w tym, że mając niemal 80 lat, wciąż chce Pan robić teatr dla młodych ludzi.

Bo ja, proszę pani, jestem gówniarz. Miałem ponad 60 lat, kiedy znakomitej dokumentalistce, pani Żukowskiej (zrobiła świetny film o Ewie Wycichowskiej, mojej asystentce) pokazałem gest Kozakiewicza, krzycząc "Tyle ci zrobię!", gdy poprosiła mnie o dokrętkę jakiejś sceny do tego filmu. Zdenerwowałem się, bo nie potrafiłem już, po półrocznej przerwie, odtworzyć tamtej sytuacji. Po tym geście wybiegłem na ulicę i dopiero tam się opamiętałem, myśląc: "Co ja najlepszego zrobiłem. Jak mogłem się tak zachować?" Trzeba mieć dziecko w sobie. Być zdolnym do szczęścia, płaczu, do zachwytu, a przede wszystkim do zdziwienia. Ono jest motorem życia. Z niego idzie myślenie.

Wciąż ciekawi mnie świat ludzi młodych. Sporo reżyserowałem w Niemczech. Niemcy są, jak wiadomo, bardzo zorganizowani. Po 4 godzinach prób aktorzy idą do swoich spraw, czasem na piwo, a ja, człowiek z zewnątrz, zostawałem sam. Często wówczas jakaś młoda aktorka, występująca gościnnie, spędzała ze mną czas. Ona sama, ja sam... A miałem już jakieś 50-60 lat. Wytwarzała się między nami wyraźna aura. One mówiły wtedy: częściej przy tobie czuję się starsza od ciebie.

Był Pan czterokrotnie żonaty, obecnie jest Pan mężem kobiety o 30 lat młodszej. Wierzy Pan w związki oparte na dużej różnicy wieku?

Ja dziś nie wierzę już w związki idealne, dające jakąś pełnię. Wszystkie rozwody były inicjowane przez moje żony. Moja długoletnia przyjaciółka mawia zawsze: Adam jest tak samo "durny", jak 50 lat temu. Ale moje partnerki, gdy byłem młody, zachwycały się: "Jaki on jest rozkoszny. Niby dyrektor teatru telewizji, a nie wie, gdzie się kupuje sznurówki, ile kosztuje masło, jak się robi herbatę". Potem im przechodziło: "Ten kretyn nie wie, gdzie się kupuje sznurówki, herbaty nie umie zrobić!".

Nigdy nie udało się Panu stworzyć prawdziwego domu?

Jestem z rozbitej rodziny. Sam rozbiłem niejedną. Nie wszyscy są zdolni do miłości. To kalectwo, jak krótsza ręka czy noga. A może problemem jest jej trwałość? Pytanie, czy jak się uczucie kończy, rozejść się, czy na siłę utrzymywać fikcję, dla dobra dzieci? Dziecko jest od razu dojrzałym człowiekiem, tyle, że o ograniczonej świadomości. Zawsze wyczuje fałsz. Ja chyba nie nadaję się na ojca, ale dumny jestem ze swego teatralnego ojcostwa. Tu mam około trzydzieściorga dzieci.

Dziękuję Panu za rozmowę.

To ja chciałbym Pani podziękować za to, że oderwała mnie Pani na chwilę od żenujących afer, od groźby wojny, dziury budżetowej i od ciężko znoszonej przeze mnie męcząco zmiennej pogody. Poczułem się jak Mickiewicz, kiedy w Poznańskiem pisał "Pana Tadeusza".

 

 

 

 

Rzeczpospolita - 11-06-2004

 

Janusz R. Kowalczyk

Wywodzę się z szopki

 

Adam Hanuszkiewicz, wybitny aktor i reżyser, 16 czerwca kończy 80 lat. Do historii teatru przeszły jego hondy z "Balladyny" czy drabina z "Kordiana". Jako dyrektor artystyczny Telewizji Polskiej (1956-1963) był jedynym w Europie, który na małym ekranie pokazywał klasyków wielkiej literatury.

z Adamem Hanuszkiewiczem rozmawia Janusz R. Kowalczyk.

Za jego dyrekcji w Teatrze Narodowym (1968-1982) powstały najśmielsze w formie inscenizacje, grane latami przy frekwencji 96,2 proc. w skali rocznej. Od 1989 r. kieruje Teatrem Nowym w Warszawie. Jego twórczość nieustannie budzi skrajne opinie, polemiki i dyskusje. 


Rz: Czy można być permanentnym prekursorem? 

"Jak długo jeszcze będzie pan reżyserował?" - zapytała mnie przed laty pewna pani redaktor. "Dopóki pani, przychodząc na mojego "Kordiana" nie powie, że właśnie tak go sobie wyobrażała - odpowiedziałem. - Wtedy znaczyłoby, że się powtarzam". Mnie samego za każdym razem zaskakują moje własne spektakle. Najświętsze słowo honoru. Czy to jest awangarda? Iwan Turgieniew mówił, że nie ma prostszej rzeczy niż być w awangardzie - idąc na samym końcu, trzeba nagle zmienić kierunek na przeciwny. Uważam, że każde przedstawienie powinno być organiczne, żywe, zawierające jednak rys epoki. Cały mój teatr wywodzi się z "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego. Tak, jak Antoni Czechow za klasyczną strukturę uznał wodewil, a Witold Gombrowicz - operetkę, tak ja, przepraszam za porównanie, wywodzę się z szopki. W "Weselu", jak w szopce, postaci zjawiają się i znikają. To są narysowane prostymi kreskami genialne karykatury. Nie wolno ich grać psychologicznie. To było moje odkrycie w Teatrze Powszechnym, które zabawnie spuentował Jan Kott: "Wiesz, na miejscu następnego reżysera »Wesela« popełniłbym samobójstwo, bo tego już nie da się zrobić inaczej". 

Tłumaczy pan młodzieży w nieortodoksyjny sposób historię literatury ze sceny w swoich teatralnych lekcjach. Jak pan godzi w sobie skrajności intuicjonisty i pedagoga? 

Albert Einstein mówił, że myśli nie przychodzą mu w słowach. "Słów używam później do zdefiniowania tych myśli". Na ogół nie znam swoich przedstawień, dopóki ich nie zrobię. Profesor Władysław Tatarkiewicz zadał mi kiedyś pytanie: "Dlaczego pan to wszystko robi?". Prosił, żebym nie odpowiadał odruchowo, lecz po chwili refleksji. Chciałem rzec: "Bo lubię", ale odpowiedziałem: "Bo chcę się dokształcić". On wtedy objął mnie i powiedział: "Całe życie starałem się dokształcić". W sztuce są rzeczy, które można wyjaśnić i takie, których wyjaśnić się nie da. Obok myślenia językiem i obrazem, jest też trzecie myślenie, pozasłowne i pozaobrazowe, a jednak racjonalne, a nazywa się ono intuicją. Przenikliwego Andrzeja Kijowskiego zapytałem, czy napisało mu się kiedyś zdanie, które by go zaskoczyło. Odrzekł: "Nigdy. I to jest mój dramat". Ja zaczynam próby, kiedy jeszcze nie wiem, czego chcę, ale wiem, czego nie chcę i tu bywam apodyktyczny. Pablo Picasso powiedział, że nie szuka, tylko znajduje. Odebrałem to niegdyś jako bufonadę, aż sam nie szukając znalazłem drabinę w "Kordianie" Juliusza Słowackiego. Szuka się grzybów, drabiny w sztuce zjawiają się same. 

Zdarzyło się panu czytać zdania o sobie i swojej sztuce, które by pana zaskoczyły? Dały do myślenia? 

Tak, to była recenzja Stefana Treugutta z "Balladyny". Słowacki oglądał paryski Cyrk Olimpijski i dlatego jego sztukę świadomie wpisałem w arenę cyrkową. A ponieważ był to teatr popularny, znalazł się u mnie motocykl. Miotła, której kiedyś dosiadała czarownica - symbol fallusa - przemieniła się w latach 70. w egzotyczny motocykl. Goplana to "szatana żona", mówi Grabiec. To ona, czarownica, sprawczyni wszystkiego zła, przyznaje: "Poplątałam ludzkie czyny". Balladyna była przez nią prowokowana, zebrała tylko jedną malinę. Wie pan: dlaczego? 

Bo resztę nocy spędziła z kochankiem. Z Grabcem. 

A drugą noc? Z Kirkorem. Trzecią z Kostrynem. To jest seksowna chłopka, "romantyczna" antydziewica. Nurtowały mnie jej słowa z piątego aktu: "Co miała wyznać, wyznała królowa, resztę powie księdzu na spowiedzi". I nagłe odkrycie - przecież ona jest w ciąży i ma widoczny brzuch. "Dziecko niewinne, dziecko będzie żyło" - to z czwartego aktu. I stwierdza publicznie "Ja po grafie wdowa, i niech nie roi bajek tłum gawiedzi". O czym? Że to dziecko Kostryna. A kiedy widzi, jak ta cywilizacja państwowa torturuje w sądzie na śmierć jej matkę, sama śmiercią wycofuje się z tego świata i zabija tym samym swojego następcę tronu, którego nosi w brzuchu. Tu siedzi ironia romantyczna Słowackiego! Annie Chodakowskiej wsadziłem na brzuch poduszkę. Przy okazji zobaczyłem ponownie swój spektakl i przestraszyłem się własnej bezczelności! W Teatrze Narodowym zbudować arenę, wpuścić motocykle i kaskaderów? Zrozumiałem napaści krytyków. Też bym napadł! 

Zwłaszcza, że proponował pan czysty postmodernizm w czasach PRL, kiedy nikomu się on jeszcze nawet nie śnił - za co zresztą otrzymał pan później jedną z nagród. 

"Balladyna" jest utworem heterogenicznym, dziś powiedzielibyśmy, że "postmodernistycznym". Zestawia ze sobą rzeczy, które nigdy nie szły w parze. Mówili, że Słowacki podkradał z Williama Szekspira. On się przecież tym Szekspirem bawił. Jak w postmodernizmie. Pisał przecież dla ludzi, którzy Szekspira znali na pamięć, więc nie mógł liczyć na to, że nikt nie zauważy, skąd ściąga. Adam Mickiewicz w XVI lekcji o literaturze słowiańskiej pisał, że dzisiejszego utworu nie da się ująć w kategoriach dotąd znanych, bo jeden utwór mieści w sobie zarówno metafizykę, reportaż, piosenkę ludową, problemy egzystencji itd. Jak jego "Dziady", których nie da się sprowadzić do jednej formuły. Młody Miciński napisał Leonowi Schillerowi, że "Dziady" są amorficzne, nie krystaliczne i nie można ich spinać trzema krzyżami. O mnie, jak zrobiłem "Dziady" w Teatrze Małym, napisano, że nie znalazłem wspólnego mianownika. Na szczęście Maria Bechczyc-Rudnicka powiedziała mi: "Czy mnie się wydaje, czy pan każdą scenę z III części Dziadów realizuje w innej teatralnej stylistyce?". Odpowiedziałem: "Świadomie". "Jak u Mickiewicza" - powiedziała. Ukląkłem i pocałowałem ją w rękę. 

Był pan u narodzin specyficznie polskiej stylistyki Teatru Telewizji. Pan był jego pomysłodawcą? 

Robiliśmy ten Teatr Telewizji z redakcją, którą prowadził Stanisław Marczak-Oborski, a osłaniał politycznie naczelny Pański. Dotąd robione były głównie wodewile, komedie muzyczne, rozrywka. Kiedy Włodzimierz Sokorski wysłał mnie na współfinansowane przez Francuzów stypendium do Paryża, naczelny redaktor emisji dramatu tamtejszej telewizji powiedział mi, że robią głównie bulwarówki, ale przymierzają się już do Jeana Anouilha. Powiedziałem mu, że u nas niedawno w telewizji było "Trio" wg "Wygnańców" Joyce'a. A do Anouilha będziemy musieli zejść. Prosił, bym to samo powtórzył przed gronem jego pryncypałów. 

Nie żal panu, że ten dorobek początków Teatru Telewizji jest już nie do odtworzenia? 

Nie. Postęp techniki filmowej w telewizji obnażyłby jego anachroniczność. Powiedzmy sobie szczerze - gdybyśmy od początku mieli wóz transmisyjny i ampexy, nie byłoby w ogóle Teatru Telewizji, który rozsławił nas w Europie. Stąd te ustawiane w studiu widowiska. Pierwszą transmisją z teatru było "Czekając na Godota" Samuela Becketta. Erwin Axer zgodził się na pokazanie tylko pierwszej części. Kiedy dobiegała końca, dostałem z centrali telefon, że na skutek protestu telewidzów mamy jednak dać całość. Czym jednak wypełnić dwudziestominutową przerwę? Kamera przesuwała się po ścianach i pustych fotelach. Wreszcie uchwyciliśmy w ostatnim rzędzie jakiegoś dziadka z wnuczką. Rozprawiali z ożywieniem. Nie było nic słychać, ale dobre i to - jakiś ruch w obrazie. Po kilku minutach łączą telefon. Jego żona: "Nie pokazujcie tego s...syna. Mówił mi, że idzie na zebranie, a wziął tę k...ę do teatru!". 

A jak pan się czuje jako dziadek? 

No, wie pan... Mieć nagle za żonę babcię... Ale wnuki i ich rodziców kocham, choć jak sądzę marny ze mnie ojciec i dziadek - dwieście przedstawień w teatrach, w tym około pięćdziesiąt w Niemczech i i Finlandii, ponad dwieście w telewizji, gdzie tu czas na obowiązki rodzicielskie? Zawód mój, jeśli realizuje się go uczciwie, skazuje na samotność. Myślę, że nie tylko mój.


 

 

 

Gentleman - 11-08-2004

 

Sławomir Kwiecień

Największa prowincja gnieździ się w Warszawie

 

- Chce mi się robić teatr, bo go robić nie umiem - mówi ADAM HANUSZKIEWICZ.

Z Adamem Hanuszkiewiczem, aktorem, reżyserem i dyrektorem Teatru Nowego w Warszawie, rozmawiał Sławomir Kwiecień. 


- Jakie wspomnienia, obrazy z okresu dzieciństwa spędzonego we Lwowie przywołuje Pan najczęściej w pamięci? 

- Raj utracony, kraj utracony, cudowne miasto, wesołe, życzliwe ludziom, parę obrządków, cztery religie, wszystko żyjące w zgodzie. Jednak najintensywniej przypominają mi się wakacje pod Lwowem, kiedy to moja babcia brała nas, trójkę wnuków na furę z końmi, a druga fura wiozła nasze rzeczy. Wywoziła nas bardzo daleko, bo 25 kilometrów za Lwów, do Krasowa. To były trzy miesiące totalnej swobody na wsi. Tam nauczyłem się jeździć na oklep, żąć, plużyć, wiązać zboże, kosić trawę. Najmilej wspominam jazdę na oklep na koniu do wodopoju. To pławienie koni, mycie, uwielbiałem. Przypominam sobie, że w 1939 roku, a mówię prawdę, bo potwierdzały to spostrzeżenia innych, pokazywały się dziwne zjawiska na niebie, coś na kształt krzyży. Widziałem to, cała wieś chodziła podekscytowana i pokazywano sobie kolejne takie znaki. 

- Jak zapamiętał Pan matkę i ojca z tego okresu? Wspomniał Pan również o babci... 

- Matka pochodziła z zacnej rodziny mieszczańskiej i przeważnie to ona przyprowadzała nas do porządku. Ojciec, porucznik kawalerii od Hallera, był człowiekiem powiedziałbym rozkosznym, lekkomyślnym i dowcipnym. Razem jednak wspaniale się uzupełniali. Właściwie drugą moją matką była babcia, nazywana Piłsudskim, bo rządziła całym domem, kiedy się urodziłem, ważyłem zbyt dużo i mama doznała szoku poporodowego, musiała się biedna leczyć przeze mnie szesnaście miesięcy w klinice. Babcia woziła mnie na Wysoki Zamek w wózku i czerwoną wstążeczką owijała mi rękę od złego urok Jak się o tym dowiedziałem już w późnych latach, to wydawało mi się, że babcia była zabobonna, potem się okazało, że miała rację, bo to rzeczywiście mogło chronić. 

- Jakie były Pana pierwsze lektury, kiedy pojawili się pierwsi klasycy literatury polskiej? 

- Może to wstyd się przyznać, ale najpierw były to romanse. Literatura poważna pojawiła się na dobre wtedy, kiedy zainteresowałem się teatrem i kiedy szybko zostałem aktorem. Kształciłem się jako samouk. 

- Ale już jako mały chłopiec zaglądał Pan do Teatru Lwowskiego. 

- Chodziłem do Teatru Lwowskiego, ale te zainteresowania teatrem już wcześniej się u mnie rozbudzały. Ważny był dla mnie wspaniały, szczególny teatr kościoła rzymsko-katolickiego. Ja, którego armatami nie można było zbudzić, wstawałem i szedłem na mszę na siódmą rano, nawet gdy był śnieg i mróz. Wstawałem, żeby być na pierwszej mszy bo byłem ministrantem. Chodziłem do ojców jezuitów. 

- Jako chłopiec oglądał Pan w teatrze m.in. Czupurka, a teraz po latach znów go Pan przygotował w swoim teatrze. 

- Mając cztery, czy pięć lat byłem pierwszy raz na Czupurku, w teatrze. Wciągnąłem go do repertuaru przez dobre wspomnienia. Kto tam wtedy w nim nie grał: Osterwa, Jaracz. Cała czołówka polskich aktorów. 

- Czy rodzice mieli względem Pana jakieś szczególne oczekiwania? Czy chcieli, aby Pan np. został kimś, coś w życiu osiągnął... 

- Uczyłem się dobrze. Rodzice mówili: jeśli ktoś zadaje pytanie, wiemy, jakie on ma zainteresowania, bo ze wszystkich przedmiotów z góry do dołu na świadectwach ma bardzo dobre. To się skończyło po wejściu Rosjan w 1939 roku i utworzeniu przez nich czterech koedukacyjnych gimnazjów we Lwowie. Weszły dziewczyny do klasy i skończyła się nauka, zaczęło się zbiorowe uświadamianie seksualne w klozecie (...) Ale w gruncie rzeczy to wojna przyspieszyła dojrzewanie, także rozejście się rodziców, potem ta tułaczka po teatrach, szybkie małżeństwo i dziecko. Właściwie całe życie miałem żonę. Staż kawalerski nie był mi znany. To wszystko przyspieszyło rozwój, ale i obciążyło. Jakieś skazy tego przyspieszenia wyraźnie czuję w sobie. 

- Wspomniał Pan o przechodzeniu z teatru do teatru. Były to m.in. teatry w Jeleniej Górze, Poznaniu, Krakowie... To ciekawe doświadczenie, patrząc z dzisiejszej perspektywy. 

- To była tradycyjna droga aktorska, tak zaczynali wszyscy. Nasza generacja na tym zyskała. Ci, którzy od razu po szkole idą dziś do Teatru Narodowego, w moim pojęciu nie mają szans. Statystują, a statystowaniem nie nauczą się grania. 

- Może uważają, że jeśli wsiąknie się w prowincję to trudno z niej potem wyjść? 

- Ale często największa prowincja gnieździ się właśnie w Warszawie. 

- Przychodzi taki czas, że chce Pan wystawiać na scenie klasyków i zamierza robić to inaczej, niż byli oni pokazywani dotychczas... 

- W szkole, w Akademii Teatralnej, na Uniwersytecie na polonistyce, studenci dowiadują się najpierw, o co chodzi w Balladynie, a potem ją czytają. W związku z tym, że jestem samoukiem, ja natomiast najpierw czytałem, choć na ogół nie zgadzało się to z tym, co było w polonistycznym powietrzu. 

- Te Pana odczytania zawsze budziły emocje... 

- Cała trudność polegała na tym, żeby w momencie ograniczenia autonomii PRL-u i propagandy internacjonalizmu, nie zgubić ważnych wartości polskich zakodowanych w wielkiej literaturze klasycznej. Cała jednak dotychczasowa tradycja polska nakazywała granie tego repertuaru na hurra patriotyzm, samochwalstwo polskie, podczas gdy większość z tych utworów ma charakter ironiczny. Kierując Teatrem Powszechnym, a potem Teatrem Narodowym, musiałem się określić, czy grać tak, jak je napisano, czyli autoironicznie, czy też ze względu na ówczesną sytuację Polski grać tradycyjnie. Kiedy w 1956 roku wyprowadzono z więzień teatralnych Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Wyspiańskiego (młodzi zazwyczaj o tym nie wiedzą, ale wcześniej po prostu nie można ich było grać), rzucono się wtedy na ten nasz narodowy repertuar. Wkrótce jednak przyszedł masowo do teatrów repertuar zachodni, do którego teatry w zasadzie od roku 1939 nie miały dostępu, i polska literatura klasyczna przestała już kogokolwiek obchodzić. 

Kiedy w 1963 roku prezydent Warszawy wręczał mi nominację na dyrektora Teatru Powszechnego, spytał, jaką mam koncepcję. Odpowiedziałem wtedy, że koncepcję to ma pan, ja natomiast będę robił to, co lubię. - A co pan lubi? - zapytał. - Ja lubię klasykę polską. - Tylko proszę nie za dużo, bo na to nikt dzisiaj nie chodzi - stwierdził ze smutkiem prezydent. I tu się wcale nie mylił. Była to prawda. 

- Co jest dla Pana miernikiem arcydzieła? 

- Mrowienie przebiegające po plecach. Arcydzieła teatralne działają przede wszystkim na zmysły, jak każda sztuka. Refleksja zaś przychodzi później, już po przedstawieniu. Edward Csató, wybitny krytyk, gdy niegdyś został zapytany w przerwie - co sądzi o danym przedstawieniu, odpowiedział: - Będę to wiedział jutro. 

Sam Mickiewicz mówił, że jedyną szansą ożywienia klasyki jest tłumaczenie jej na daną epokę. Krótko mówiąc, trzeba tłumaczyć klasykę każdorazowo, dostosowując ją do naszej optyki czy akustyki, a ta się zmienia co dziesięć, piętnaście lat. 

- Zygmunt Kałużyński napisał kiedyś, że tylko trzech Polaków, ludzi teatru, zwróciło uwagę swoją twórczością. Za granicą byli to Kantor i Grotowski, a w kraju Hanuszkiewicz... 

- Coś w tym jest. Tygodnik Stolica zamieścił na rozkładówce mapę teatrów warszawskich, każdemu teatrowi rysując herb z maską grecką. Tylko dwie sceny nie miały maski greckiej - Teatr Narodowy miał motocykle z Balladyny a Teatr Mały dwa pieski z Miesiąca na wsi. To były dwa bezczelne w stosunku do tradycji przedstawienia. Arena cyrkowa z motocyklem zbudowana w dostojnym Narodowym i oranżeria z trawą i kwiatami oraz żywymi pieskami w podziemiach gmachu Domów Towarowych Centrum. Na swoje usprawiedliwienie muszę powiedzieć, że robiąc te dwa przedstawienia, a także Kordiana na drabinie, nie zdawałem sobie sprawy z tej bezczelności. Dopiero kiedy po trzech latach, wznawiając Balladynę w Narodowym, zobaczyłem ten spektakl z widowni nowymi oczami, przestraszyłem się i zrozumiałem zbiorowe napaści krytyków na to przedstawienie. Sam bym pewnie też napadał. 

- Dla wielu to, co Pan robił na scenie, było obrazoburcze. Ludzie szli na Pana przedstawienia i emocjonowali się nimi. Recenzenci natomiast, delikatnie mówiąc, zachowywali wstrzemięźliwość... 

- Ładnie mi wstrzemięźliwi, jeśli się o kimś mówi: wymóżdżacz teatru polskiego. Jak się jest na dnie teatru polskiego, to słychać pukanie Hanuszkiewicza. Gdyby losy historii Polski potoczyły się tak, jak Hanuszkiewicz przedstawił to w Kordianie, nie byłoby Teatru Narodowego a Hanuszkiewicz nie mówiłby po polsku. Takie rzeczy pisano o mnie tylko dlatego, że w tym ostatnim przypadku powołałem do życia, po raz pierwszy w PRL-u, grecki konflikt tragiczny i pokazałem w Antygonie, a potem w Kordianie, że obie strony mogą mieć rację. A dziś taka interpretacja obowiązuje w szkołach. 

- Pracując dla teatru, zaangażował się Pan także w pracę telewizyjną. Wykorzystywał Pan technikę kolażu, szybki montaż, porównywalny dzisiaj do wideoklipu. Pan jakoś intuicyjnie wyczuwał to nowe medium. 

- To prawda, ale myślę, że istotnym naszym dokonaniem, co dzisiaj się także zauważa, było stworzenie jedynego w swoim rodzaju teatru telewizji na świecie, a także niezwykłego Kabaretu Starszych Panów. Niestety, wszystko to, co dzisiaj się pokazuje, to są plagiaty programów zachodnich. Teraz nie ma ani jednego żywego polskiego programu autorskiego, a produkcje Teatru TV idą nocą. 

- Pokazał Pan nowe zastosowanie dla rekwizytów, codziennych przedmiotów, takich jak drabina w Kordianie, motocykle w Balladynie... 

- Kiedyś zapytała mnie pewna pani: jak długo będę jeszcze reżyserował? Odpowiedziałem, że powinienem przestać reżyserować wtedy, kiedy dowiedziawszy się z prasy, że przygotowuję Kordiana, przyjdzie na premierę i powie: dokładnie tak sobie wyobrażałam. Wtedy powinienem przestać reżyserować, bo będzie to znaczyło, że zaczynam siebie kopiować, a kopie są martwe. 

- Pańską postawę artystyczną zdaje się dobrze oddawać myśl Gombrowicza: Mój stosunek do Polski wynika z mego stosunku do formy - pragnę uchylić się Polsce, jak uchylam się formie - pragnę wzbić się ponad Polskę, jak ponad styl - i tu i tam, to samo zadanie. 

- Uważam Gombrowicza za największego pisarza polskiego XX wieku. Szczególnie mam na myśli jego Dzienniki. Teraz one mają dla nas jeszcze większą wartość niż pół wieku temu, kiedy zostały napisane. To jest wielki pisarz, ciągle jeszcze niedoceniany. Gombrowicz mówi: pamiętajcie, że Polską to wy sami jesteście. To wy, wyjeżdżając na zachód, swoim zachowaniem będziecie reprezentować Polskę. I mówił dalej, że ten patriotyzm, który doprowadził do wyzwolenia narodowego po tylu latach, dzisiaj należy odłożyć i zacząć budować państwo obywatelskie. Miałem dziesięć inscenizacji Wesela. Całe życie właściwie robiłem Wesele. Za PRL-u było to tak aktualne, jakby napisane na ówczesny rząd. Teraz mamy wolność i to Wesele jest tak samo aktualne i tak samo przeciw naszemu rządowi i naszemu parlamentowi. Czyli genotyp narodowy, niestety. Czy to się da zmienić? Myślę, że wejście do Europy i przyjście Europy do nas może pomóc. Pokolenie młodych, które teraz chodzi do gimnazjum, wejdzie do Europy i wyzwoli się z kompleksu prowincji polskiej, z tego zaścianka. W to wierzę. 

- Czy ma Pan jakąś receptę dla Polski, obserwując patologie życia społeczno-politycznego? 

- Jest jedna recepta, szanować przeciwnika politycznego, atakować jego myślenie, nie atakować człowieka i być otwartym na kompromis. Jeżeli będziemy uważać, że każdy kompromis jest zgniły, dopóty będzie taki bałagan, jaki mamy obecnie. 

- Jaką funkcję może dzisiaj spełniać teatr? Co mogą zrobić nowi twórcy... 

- Ja dostawałem w łeb od krytyki za ożywienie klasyki, była ona wtedy ważna żeby pokazywać nasze korzenie. Dzisiaj Jarzyna, Warlikowski, Augustynowicz ci najzdolniejsi, choć jest jeszcze paru innych, jak grają klasykę, idą moim tropem. Za klasykę chwalą ich, a atakują ich za współczesność. To jest tak zawsze, że za kreatywność, za awangardę dostaje się w łeb. Oni dostają po głowach za współczesne sztuki. Dobrze, że robią jednak te współczesne sztuki, dlatego że w wolnym kraju współczesność jest ważniejsza, niż patriotyczna walka o wolność w wolnym kraju. 

- Bardzo chętnie pracuje Pan z młodymi ludźmi. Kiedyś byli to Olbrychski i Kolberger, Dykiel i Chodakowska, potem Jungowska a teraz Damięcki. Co odnajduje Pan w młodych ludziach? 

- Młodość, energię, równoległość z epoką. Oni są reprezentantami tej epoki. Myślę, że teatr w ogóle powinien składać się z młodych ludzi, młodych kobiet i mężczyzn plus z wybitni aktorzy i wybitne aktorki. 

- Czy zapal do robienia teatru nie wygasł jeszcze w Panu? Czy ciągle chce się Panu robić teatr? 

- Chce mi się robić teatr, bo go robić nie umiem. 

- Przez tyle lat, setki premier, łącznie z telewizją... jest Pan zanurzony w teatrze i mówi, że nie umie go robić? 

- I właśnie to jest najbardziej fascynujące. W teatrze, w pierwszej scenie przedstawienia można zrobić dosłownie wszystko, co wyobraźnia tylko podpowie. Schody zaczynają się w drugiej scenie, która koniecznie musi wynikać z tej pierwszej sceny, albo z jej części. W trzeciej scenie nie ma już żadnej możliwości wyboru, materia teatralna zaczyna sama funkcjonować albo wywali nas razem z końmi do rowu, albo uratuje i wyjdziemy na prostą, dziwiąc się jak to mogło się stać. To tak jak w wyścigach formuły pierwszej albo na żużlu. 

Kobiety... 

- Co Pan może powiedzieć o kobietach, trochę je Pan w końcu poznał... 

- Ktoś mądry dawno temu stwierdził, że cokolwiek powie się o kobiecie, może być prawdą. 

- Jakie kobiety robią na Panu wrażenie? 

- Może to banał, ale właśnie kobiece. 

- Co to znaczy kobiece? 

- Czułe tygrysice. 

- Nie boi się Pan? 

- Jestem kompletnie pozbawiony instynktu samozachowawczego, nie tylko zresztą w sprawach męsko-damskich. Oczywiście do chwili, gdy w grę nie wchodzi zagrożenie życia, tu się budzę. A swoją drogą myślę, że mężczyzn podzielić z grubsza można na dwa rodzaje. Seksiści to ci, którzy sami wybierają krótkodystansowe panienki i mają ich na ogół jak zeznają, sto, dwieście, a nawet pięćset kobiet w życiu, nie mając przy tym ani jednej. 

- I tacy... 

- Których kobiety uwodzą swoim wrodzonym instynktem prokreacyjnym i robią to bezbłędnie. A potem mając lub nie mając dzieci, w obu przypadkach instynkt działa tak samo, szukają sobie do prokreacji następnego partnera, zdradzając na ogół jako pierwsze. 

- Trudno sobie wyobrazić, aby mógł Pan być kiedyś zdradzony... 

- To rzecz wyobraźni. A po drugie przecież nie mówię o sobie... że też mógł pan tak pomyśleć? 

- Co astrologia mówi o Panu i na ile to się potwierdza? 

- Jestem bliźniakiem, a żywiołem bliźniaka jest powietrze. Wszystkie związki małżeńskie miałem z bykami, które są zakorzenione w ziemi. Przywiązanie do domu, do własności... 

- Pomimo że nietrwałe, to były to chyba dobre związki...? 

- Dobre wybuchowe. To kobiety mickiewiczowskie, czyli typ kobiet boski diabeł. Kto jak kto, ale Mickiewicz z polskich pisarzy znał się na kobietach jak nikt. Znał je, z szeroko zakrojonych, również geograficznie intymnych obcowań. Szlak jego miłosnych erotycznych podbojów przypomina szlak marszu Napoleona. Wilno, Kowno, Petersburg, Odessa, Moskwa, Rzym, Paryż, Lipsk, a potem całe poznańskie (...) Kiedy biedny aptekarz Kowalski, z którego żoną nasz wieszcz na oczach całego Kowna żył, zapytał go: panie Mickiewicz, czy to prawda, że pan żyje z moją żoną? A wstydziłby się pan o to pytać - odpalił poeta. I kto by panu na to pytanie odpowiedział. Istnieją udokumentowane prace, oparte na wiarygodnych źródłach, które dowodzą, że pan Adam miał z Marylą w Wilnie i z Xawerą Deybel w Paryżu, swoją mistyczną kochanką dwoje nieślubnych dzieci, córeczkę i syna. Nie zasłużył pan Adam na miano dżentelmena, nie zasłużył. 

- Co decyduje że dany związek kończy się? 

- To samo, co stworzyło ten związek. W moim przypadku bosko-diabelskie zderzenie. Jest paradoksem, że najdłużej trwają związki małżeńskie, partnerskie, oparte na przyjaźni, a te oparte na miłości częściej się rozpadają. Podobno w mózgu, odpowiedzialna jest za to dopamina. Jeśli się wydziela, kochamy, jeśli potem przestaje się wydzielać, przestajemy kochać. Co z tym fantem zrobić? 

- Czy może Pan o sobie powiedzieć, jestem dżentelmenem w relacjach z kobietami i nie tylko? 

- Staram się, jednak na co dzień nie jest to wcale takie łatwe. Aktorzy to koty nerwowe, aktorki to koty drapieżne. Trzeba uważać. 

- Jak Pan wychodzi z dżentelmeńskich gaf? 

- A jak pan myśli, czym dżentelmen różni się od chama? 

- Ma swoje zasady, cechują go dobre maniery... 

- Otóż dżentelmen, w przeciwieństwie do pospolitego chama, wie, kiedy zachowa się jak cham. Nie ma człowieka, który byłby bez skazy. Gafy robimy wszyscy, a to, co jest ważne, to jedynie sposób wychodzenia z gaf. 

- Co dla Pana może być interesujące w poszukiwaniach artystycznych? Lubi pan kino. Co Pan najchętniej ogląda? 

- Lubię Pulp Fiction Tarantino, Matrixa Wachowskich, ale także i musicale. 

- Chicago... 

- Chicago jest fenomenalnie pomyślane w montażu, w sposobie opowiadania, choć ja wolę Mouline Rouge. Ale mój zachwyt wciąż budzi twórczość Tarkowskiego i Felliniego. 

- A który z twórców polskiego kina, teatru jest dla Pana ważny? 

- Jeśli chodzi o oryginalność, to Skolimowski, Hass i jego Rękopis znaleziony w Saragossie, Andrzej Żuławski (sceny erotyczne w Szamance). W teatrze bardzo ceniłem przedwcześnie zmarłego, utalentowanego Helmuta Kajzara, filozofa teatru, dramaturga i reżysera Konrada Swinarskiego. 

- Jaki to był dla Pana sezon, który kończy się w teatrze? 

- Myślę że Kordian jest w porządku, Ojciec Strindberga też jest wart zobaczenia. Polecam Męża i żonę, zabawną, odczytaną na nowo komedię libertyńską. Niestety, nasze trudności z lokalem komplikują nam życie. 

- Ale plany i marzenia warto mieć. Co w najbliższym czasie chciałby Pan zrealizować w teatrze? 

- Chciałbym zrobić Braci Karamazow Dostojewskiego. Chciałbym także znaleźć jakąś sztukę współczesną, która by miała wymiar nieco większy, aniżeli zwykły serial telewizyjny. 

- Zatem powodzenia i dziękuję za rozmowę.

 

 

 

 

Kurier Poranny - 21-04-2005

 

Justyna Hofman - Wiśniewska

Katharsis

 

Aktorzy grają w teatrze jak w serialach, mamroczą coś pod nosem, często tyłem do widowni, w ogóle nie do widowni tylko coś tam rozgrywają między sobą... Gdy Pani patrzy, jacy to są ludzie to są to wszystko sąsiedzi z kamienicy - mówi ADAM HANUSZKIEWICZ, dyrektor Teatru Nowego Praga.

 

Pierwsza sprawa, która zwróciła moją uwagę na to, że jest "coś", co wymyka się wszelkim ocenom była związana ze "Zbrodnia i karą", pierwszym przestawieniem, które zrobiłem w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Było upalne lato, w sali 30 stopni, sala wypełniona po brzegi, my gramy "Zbrodnię i karę". Po spektaklu przyszedł do mnie chirurg onkolog i mówi: Panie Adamie, zaszło coś, czego nie rozumiem. Czy Pan mógłby mi to wyjaśnić? Czy Pan coś wie na ten temat? Wtedy nie wiedziałem. O co chodziło? Otóż, ten onkolog miał w tym dniu dwie trudne, duże operacje. Pracowałem do siedemnastej - opowiadał - wróciłem do domu i powiedziałem żonie, że na żadne przedstawienie nie idę, nie mam siły. Żona zaczęła prosić, bo bilety wykupione dwa tygodnie wcześniej, bo sama przecież nie pójdzie - uległem. Powiedziałem jednak, że siadam w fotelu i natychmiast śpię. Zgodziła się. Przyszliśmy, zdjąłem marynarkę, bo było strasznie gorąco i myślałem, że zasnę. Pan nie dał mi zasnąć. Pytam więc Pana, co się stało? Byłem wykończony, marzyłem tylko o tym, żeby usiąść i spać. Po tym spektaklu mógłbym operować całą noc - tak jestem naładowany energią. Nic wtedy nie umiałem na ten temat powiedzieć. Jednak to mnie zastanowiło. 

A wie Pani skąd się wzięły oklaski? W chwilach największego napięcia udzielającego się widzom należało je rozładować. "Trzaskano" więc w dłonie. Instynkt. 

Katharsis to domena wielkiej klasyki 

Gdy w Teatrze Narodowym robiłem "Norwida" na spektakle przychodziły grupy młodzieży. Pamiętam, że byli tacy, którzy przychodzili po kilka razy. Jeden pobił rekord: był na "Norwidzie" 35 razy! Przyszedł do mnie pewnego wieczoru i powiedział, że jest 35 raz na tym spektaklu - dałem mu bezpłatne bilety. Pamiętam, że wtedy powiedział: ja chcę siedzieć w tym przedstawieniu, w tej aurze. 

Studenci, którzy przychodzili po raz trzeci czy czwarty na ten spektakl mówili, że przedstawienie ich tak naładowało, że postanowili zrobić coś dobrego. Jeden z uczniów powiedział, że w nocy po spektaklu napisał wypracowania na cały tydzień. 

Getynga. Robiłem "Miesiąc na wsi". Mieszkałem u lekarzy psychiatrów, luksus, kultura, willa z basenem. Ich syn studiował medycynę. Niemal codziennie siedzieliśmy do pierwszej - drugiej w nocy i gadaliśmy, oni rano musieli iść do pracy, więc klęli mnie w żywy kamień. Dwa tygodnie przed premierą młody człowiek powiedział: Adam, bardzo cię przepraszam, ale nie pójdę na premierę. Nie lubię teatru. Nadszedł dzień premiery, dyrektor teatru osobiście przyniósł dla wszystkich zaproszenia. Nie wypadało nie pójść. Kończy się przedstawienie, syna nie ma. Wyszedł po pierwszym akcie? - pytam. - Nie, był do końca, ale gdzieś zniknął - powiedział ojciec. Zostaliśmy zaproszeni przez dyrektora teatru na wino, siedzieliśmy tam z aktorami dwie godziny. Pojechaliśmy do domu, było już po północy. Wchodzimy, młody człowiek siedzi nad pełną papierosów popielniczką. Mówi: Adam, przekonałeś mnie, że teatr jest najważniejszą ze sztuk. Gdy zobaczyłem te snopy zboża, ten realizm... i nagle siedziałem jak zaczarowany. To był metafizyczny spektakl, ten spektakl, ten świat w nim mnie poraził. Usiedliśmy przy winie, ojciec spytał: A coś ty robił przez ten czas, gdy nas nie było? - Wsiadłem w Mercedesa i pojechałem do Hanoweru - odpowiedział syn - musiałem się rozładować. Pojechał 100 kilometrów do Hanoweru i 100 kilometrów z powrotem, z prędkością ponad 200 kilometrów na godzinę. Wyrzucił energię, którą naładował go teatr. 

Specyficzna aura płynąca ze sceny i energia to domena wybitnych aktorów. 

Zofia Kucówna grała w Teatrze Małym "Marię" Ireneusza Iredyńskiego. Wchodziła na scenę z herbatą i siadała przy stoliku. Przez 120 minut siedziała przy stoliku i mówiła. Raz tylko wstawała, gdy pokazywała zdjęcia Haliny Poświatowskiej. W Prologu mówiła: My aktorzy stajemy się bardzo często spowiednikami, dostajemy listy, niektóre z życiorysami. Przyszedł do mnie list z życiorysem młodej zetempówki, która uwierzyła w komunizm, brała udział w agitacji na wsi i zorientowała się nagle, że robiła coś strasznego. Pokazałam ten list mężowi. Poprosił, żebym do niej napisała, że to mnie, jej męża, interesuje jako materiał na scenariusz teatralny w Teatrze Małym w Warszawie. Otrzymałem list z powrotem z adnotacją: adresatka umarła. Zrobiłem spektakl. Kiedyś po spektaklu przyszedł do mnie Anglik i mówi: Proszę Pana, ja nie znam ani słowa po polsku. Nie tylko siedziałem i słuchałem, ale na końcu płakałem. Wiedziałem, że aktorka opowiada jakąś tragedię, ale nie wiem, jaką. Jak to jest? Po kilku przedstawieniach Kucówna mówi do mnie: Słuchaj, Adam, jest coś dziwnego. Ten fotel w pierwszym rzędzie na widowni, na przeciwko mojego stolika na scenie, jest chyba podłamany. Zawsze, gdy ktoś na nim siedzi, to się wierci. Cała widownia słucha w napięciu, nieruchomieje i właściwie mam tak fenomenalną sytuację, że oni oddychają ze mną, a ten w pierwszym rzędzie na tym jednym fotelu bezustannie się kręci. Sprawdziłem. Fotel w porządku. Na kolejnym spektaklu stanąłem za kulisą. Na fotelu siedział mężczyzna. Zaczął się spektakl, sala się wyciszyła, wreszcie widownia zamiera, a ten pan się kręci. Poszedłem na następny spektakl. Na tym fotelu siedziała jakaś pani. Kręciła. Potem był chłopak z dziewczyną, też się wiercił. 

Cała energia Kucówny szła w tego człowieka, który siedział na tym fotelu. Promieniowała na wszystkich, ale największe skupienie było akurat w tym miejscu. 

Dlaczego w obecnym teatrze takich spraw tak głęboko nie przeżywamy? 

Odpowiem trochę pokrętnie. Raz byłem świadkiem takiego wydarzenia. Bohaterką była Zofia Rysiówna. Graliśmy w Poznaniu "Hamleta". To był,1952 rok, stalinizm. Teatr na zaproszenie komitetu partii zaprosił ludzi z PGRu. Zostali oprowadzeni po mieście, jedli obiad w restauracji, do teatru przyszli już nieźle zakropieni. Zasiedli w fotelach, hałas, gadanie, śmiechy. Zaczęliśmy przedstawienie. Z widowni cały czas leciały komentarze: Cicho k..., bo już grają. Ty patrz, ale ma kapelusz, itp. Nikt nas nie słuchał. Postanowiliśmy przerwać przedstawienie, ale sekretarz powiedział, że to będzie sabotaż, ci ludzie są po raz pierwszy w życiu w teatrze, musimy grać. Podczas przerwy Wichniarz, który grał króla podszedł do Rysiówny grającej Ofelię i mówi: To wszystko nic, ten hałas, to dogadywanie, ale jak ty wejdziesz i będziesz te kwiaty z powietrza w tym swoim obłędzie zbierała, to dopiero będzie jubel. A Rysiówna na to: Założymy się, że będzie cicho? Wichniarz otworzył głośnik na widownię - jarmark i to w najgorszym stylu. Zobaczysz - wejdę i będzie cisza - mówi Zośka. Założyli się. 

Koniec przerwy, na scenę wchodzi Horacy i mówi: biedna Ofelia nadbiega... - Dawaj Ofielię, dawaj Ofelię - krzyki z widowni. Wchodzi Zośka i zapada śmiertelna cisza. Staliśmy wszyscy za kulisami. Weszła skupiona, spokojna i... Poraziła widownię swoją emanacją. Całą scenę obłędu widownia przesiedziała w zasłuchaniu. Gdy tylko Rysiówna zeszła ze sceny śmiechy, rozmowy, dogadywanki rozpoczęty się od nowa. A jak ja wszedłem na scenę z czaszką, to już nie było co zbierać - widownia ryczała ze śmiechu. 

To wszystko, o czym mówię to empiria. Teatr sam uczył mnie... teatru. Mówi Pani, że w dzisiejszym teatrze tego nie ma. Aktorzy grają w teatrze jak w serialach, mamroczą coś pod nosem, często tyłem do widowni, w ogóle nie do widowni tylko coś tam rozgrywają między sobą... Gdy Pani patrzy, jacy to są ludzie, to są to wszystko sąsiedzi z kamienicy. 

Trzeba pamiętać, że seriale z założenia i definicji są na etapie myślenia przeciętnego tatusia i przeciętnej mamusi. A przecież tragedia, to są wyjątki, i jeżeli to dalej pójdzie, to za chwilę nikt nie będzie wstrząśnięty śmiercią Julii, która zażywa truciznę, bo Romeo nie wiedząc, że ona usnęła wypił truciznę i zabił się, żeby pójść za nią. Ona, gdy widzi, że Romeo nie żyje, musi popełnić samobójstwo i pójść za nim. W pojęciu myślenia serialowego ona i on powinni się po prostu leczyć. 

Wielka literatura, wielki teatr pokazuje nam, kim człowiek może być - nie, kim jest. To wiemy z autopsji. Aby go poznać, wystarczy poobserwować czasem sąsiadów z kamienicy, bloku albo pasażerów w tramwaju, autobusie, pociągu, bądź ludzi robiących zakupy w sklepach. Iść do teatru po to, aby ich znowu zobaczyć?! Teatr to miejsce dla Holoubków i Łomnickich. A przynajmniej dla podobnych do nich. Rodzą się oni powoli w takim właśnie energetycznym, metafizycznym teatrze wystawiającym arcydzieła dramaturgii. 

To także pokazanie siły uczucia... 

Z uczuciem to jest tak, jak powiedział Bolesław Prus: miłość to jest talent i nie każdy może kochać. Są ludzie, którzy nie są zdolni do miłości, to takie samo kalectwo, jak krótsza noga czy garb, tylko niewidoczne 

Dziękuję za rozmowę. 

 

 

 

 

Dziennik - 19-01-2009 

 

Jacek Wakar

Ostatni wielki uwodziciel

 

Na retrospektywnej wystawie największe wrażenie robi sam Adam Hanuszkiewicz, jego niezwykła twarz i sylwetka nadające właściwy wymiar słowom "amant" oraz "bohater romantyczny" - pisze Jacek Wakar w Dzienniku.

Dziś wernisaż "Adam Hanuszkiewicz - twórca Teatru TV" w Muzeum Teatralnym w Warszawie. 

 

Adam Hanuszkiewicz milczy. Od 2005 r. nie wyreżyserował przedstawienia, przestał pojawiać się publicznie. I trudno liczyć, że ową ciszę przerwie. Dlatego poświęcona artyście wystawa w warszawskim Muzeum Teatralnym i towarzyszący jej album są ważnym przypomnieniem. O twórcy, który dał powojennemu teatrowi w Polsce niepowtarzalną barwę. 

Był rok 2001, wczesna wiosna chyba. Jako młody krytyk pracowałem w dzienniku "Życie". Kilka dni wcześniej w gazecie pojawiła się moja recenzja spektaklu "W imię ojca" Strindberga. Adam Hanuszkiewicz wyreżyserował go w stołecznym Teatrze Nowym, swoim zwyczajem na nowo opracował też tekst "Ojca" Strindberga i zagrał główną rolę. Pisałem w owej recenzji, że choć przedstawienie uważam za nieudane, Hanuszkiewicz ma w nim momenty przejmujące. Mając w pamięci "Taniec śmierci" także Strindberga w Narodowym - pierwszy od lat wielki spektakl artysty i pierwszą od dawną tak wstrząsającą jego rolę - konkludowałem, że zagadka Hanuszkiewicza pozostaje nierozwiązana. Wróciłem do Hanuszkiewicza, liczyłem na dalszy ciąg. 

Zatem siedziałem sobie wiosną osiem lat temu w redakcji "Życia" i odebrałem telefon. W słuchawce najpierw cisza. A potem niski głos. - Hanuszkiewicz mówi. Ja wiedziałem, że pan i ci inni (tu padło kilka nazwisk kolegów po piórze) w końcu to wszystko odwołacie. 

Mocno przejęty próbowałem tłumaczyć, że swymi tekstami nie chciałem wyrządzić mu krzywdy, że krytyk ma prawo do polemiki z dziełem. Ale on chyba już nie słuchał. A we mnie zasiał niepewność. Boje Hanuszkiewicza z krytyką trwały przecież od początków jego reżyserowania. Wtedy i mnie się zdało, że zbyt ostro sobie z teatrem Hanuszkiewicza poczynałem. Dziś wiem to ponad wszelką wątpliwość. Dlaczego? Bo za przedstawieniami tego właśnie artysty czasem tęsknię. A jego mniej utalentowanych epigonów odnajduję w wielu twórcach z pierwszej linii dzisiejszej polskiej myśli inscenizacyjnej. Tylko że często brakuje im rozmachu Hanuszkiewicza, jego bezczelności, przekonania o swojej racji. On wiedział, jak uwodzić publiczność. Obecnym jego naśladowcom tej umiejętności zbyt często brak. 

Trafiłem na końcówkę Adama Hanuszkiewicza. Pamiętam jego Teatr Nowy (objął go w 1990 r.), dwa przedstawienia według Woody'ego Allena w Studio. Pamiętam niespożytą energię, z jaką próbował wychodzić do widowni, grając w Łazienkach w Teatrze Na Wodzie. A z drugiej strony, kiedy przejrzy się repertuar z tego okresu, widać, że artysta nie ma już w sobie pasji do wytyczania nowych szlaków. Woli sięgać po tytuły sprawdzone, wystawiać je po raz kolejny. Utrwalać zatem własny kanon budowany na dziełach romantyków, pozytywistów, neoromantyków, wzbogacanych czasem trawestacjami twórczości Gombrowicza. Wcielać się w rolę nie tyle reżysera, ile demiurga swego teatru dającego sobie prawo do wprawiania w ruch, zatrzymywania i komentowania na bieżąco scenicznych wydarzeń. Stąd na ostatnim etapie twórczości Hanuszkiewicza tyle jest widowisk kompilacyjnych czy to składanych z wierszy Mickiewicza, czy z fragmentów autora "Ślubu". Były to zwykle spektakle o charakterze jawnie edukacyjnym, reżyser i autor scenariusza sam sobie przeznaczał w nich rolę narratora, specyficznego mistrza ceremonii, wprost publiczności w oczy wykładającego przesłanie inscenizacji. Czasem próbował przypominać, że to do niego przez lata należało wytyczanie trendów, otwieranie drzwi. Teraz to jednak nie miało już dawnej siły, nie wystarczało, by teatr Hanuszkiewicza znów wywoływał prawdziwe spory. Musical z "Moralności pani Dulskiej"? I co z tego. Fredrowski "Mąż i żona" czytany poprzez erotykę, z odrobiną nagości na scenie? W porządku, ale i to było o wiele za mało. 

Dlatego siedząc na widowni zwykle Teatru Nowego, miałem przeczucie, że siła samej obecności Adama Hanuszkiewicza na scenie zdecydowanie przerasta kształt inscenizacyjny jego spektakli przez niego samego projektowany. Reżyser próbował udowadniać raz za razem, że nie stracił społecznego słuchu, że wciąż jak mało kto wącha swój czas. Jednak chwile, kiedy przez inscenizatorskie tricki artysta puszczał oko do publiczności, próbował zaspokajać na siłę jej gust (w dodatku chyba nie oceniał go zbyt wysoko), często budziły zażenowanie. Liczyły się te momenty, kiedy twórca wyłączał teatralną machinę. Stawał sam na scenie, mając po swojej stronie tylko słowa Mickiewicza albo Gombrowicza, które traktował jak własne. I mówił albo czytał. To wystarczało, przyćmiewało poprzednie lawiny efektów i grepsów. A Hanuszkiewicz po raz kolejny objawiał niezwyczajną charyzmę. I chyba jej dziś mi najbardziej brakuje. 

Wystawa w warszawskim Muzeum Teatralnym i wydany przy tej okazji album stanowią zatem ważne przypomnienie. I ekspozycję, i książkę opracowali przede wszystkim Xymena Zaniewska i Mariusz Chwedczuk, którzy współtworzyli plastyczny kształt wielu spektakli reżysera. Dlatego można powrócić dzięki fotografiom do najważniejszych inscenizacji Hanuszkiewicza - czy to z Teatru Narodowego (Goplana Bożeny Dykiel na hondzie w "Balladynie"), czy z Teatru Telewizji, czy z zagranicznych scen. Jest trawa i psy z "Miesiąca na wsi" Turgieniewa z Małego, jest Andrzej Nardelli jako uwięziony w drabinie Kordian. Ślad po teatrze, którego już nie ma. 

A jednak największe wrażenie w owych zapisach teatru Hanuszkiewicza robi po latach sam Hanuszkiewicz. Jego twarz nie do pomylenia z żadną inną, jego wyprostowana sylwetka nadająca właściwy wymiar słowom "amant" czy raczej "bohater romantyczny". Znów - nie zobaczycie dziś w teatrze takich twarzy. 

W wywiadzie nagranym przez szefa warszawskiego Teatru Na Woli Macieja Kowalewskiego w ubiegłym roku powiedział Adam Hanuszkiewicz zdanie wstrząsające: "Życie trwa krótko, czekanie na śmierć długo". Wobec takich słów i milczenia artysty wystawa i album mają znaczenie pożegnalne. A jednak nie warto mu się poddawać. Lepiej przypomnieć sobie twórcę bez fałszywej skromności nazywającego siebie "ostatnim kolorowym facetem w tej branży".

 


 

 

 

www.polskieradio.pl/ - 27-01-2009


Magdalena Zaliwska

Zrehabilitowany Hanuszkiewicz

 

Znaczna część krytyki walczyła z twórczością Adama Hanuszkiewicza. Dziś, kiedy wycofał się z życia społecznego i kulturalnego, wielu autorów kąśliwych publikacji tęskni za jego realizacjami teatralnymi - pisze Magdalena Zaliwska w portalu Polskiego Radia.

Nadarza się jednak doskonała okazja do przypomnienia sobie twórczości "ostatniego kolorowego faceta w tej branży" (sam tak siebie nazywał). Wszystko za sprawą wystawy "Adam Hanuszkiewicz - Twórca Teatru TV", którą przygotowano w warszawskim Muzeum Teatralnym. 

 

Adam Hanuszkiewicz od 2005 roku nie wyreżyserował żadnego spektaklu. Milczy. Może to niepokoić krytykę, gdyż do tej pory nie dawał jej chwili wytchnienia. Samych prac reżyserskich ma w swoim dorobku około dwustu, pomijając kilkadziesiąt spektakli telewizyjnych, role aktorskie, kierowanie trzema teatrami. Ten ostatni rozdział nie skończył się dla niego pomyślnie i trudno domyślać się, co dziś czuje, kiedy przejeżdża ulicą Puławską i patrzy na sklep, w który przekształcony został Teatr Nowy, którym kierował przez lata. 

Mocowanie z krytyką 

Od początku działalności reżyserskiej Adam Hanuszkiewicz musiał mocować się z krytyką. Czy rzeczywiście oponenci nie mogli zaakceptować jego, tak oryginalnych, nieznanych dotąd rozstrzygnięć teatralnych? Zdaniem Wojciecha Majcherka, jednego z współautorów wystawy, najbardziej spornym rozdziałem w biografii reżysera był rok 1968, kiedy został dyrektorem Teatru Narodowego. Część środowiska nie mogła zaakceptować tego, że przejął schedę po Kazimierzu Dejmku (usunięty ze stanowiska po głośnej realizacja "Dziadów" Adama Mickiewicza). "Myślę, że część krytyki w dużym stopniu na tym się zasadzała. Nie wprost, ale wystarczająco czytelnie, zarzucano artyście oportunizm i wpisywanie się w politykę kulturalną państwa w której atrakcyjny i widowiskowy Teatr Narodowy nie spełniał intelektualnych wymogów. Dziś te polemiki, ukryte między wierszami recenzji, wydają się kuriozalne" - dodaje Wojciech Majcherek. 

Nowa wizja teatru 

Nie da się jednak ukryć, że nowatorska wizja teatru Hanuszkiewicza, była dla pewnej części krytyki także nie do zaakceptowania. Takie emocje wywołała np. realizacja "Balladyny", która na scenę wjechała na motorze (premiera spektaklu odbyła się w Teatrze Narodowym w Warszawie, 1974 roku). Niemal rewolucyjnym rozwiązaniem było także umieszczenie Kordiana mówiącego monolog na Mont Blanc na drabinie. Tu też pojawił się zespół jazzowy Andrzeja Kurylewicza. Nie mniej negatywnych emocji wywołały mikrofony dla aktorów, gdy rolę Racheli w "Weselu" powierzył Magdzie Umer. Takie traktowanie klasyki wywoływało sprzeciw. Celem tych rozwiązań scenicznych nie była jednak chęć wywołania kontrowersji, ale nieco inne, świeże podejście do teatru. Hanuszkiewicz należał do tych nielicznych reżyserów, którzy uważali, że każdy element spektaklu ma mieć wartość dramaturgiczną. Nic nie może służyć tylko ozdobie. Może być najpiękniejsza dekoracja, ale jeśli nie będzie miała tej nie wywoła w widzach odpowiednich emocji na nic się nie przyda. To wyczulone, scenograficzne oko Hanuszkiewicza potwierdza Xymena Zaniewska, scenografka przez wiele lat współpracująca z mistrzem polskiej reżyserii. "Mam nadzieję, że to właśnie ja i Adam Hanuszkiewicz będziemy przez wielu kojarzeni z polską szkołą scenografii. Jeśli chodzi o teatr scenografia jest stara i istniała od dawna. Inaczej było w telewizji. Adam to zmienił. Tak powstała sztuka, która nie miała sobie podobnych nawet na świecie"- wspomina. 

Nietypowe rozwiązania scenograficzne 

Xymena Zaniewska zaproponowała Hanuszkiewiczowi dość nowatorskie rozwiązania scenograficzne. Za takie uznać należy zamienienie dekoracji teatralnej, na fotosy, na których sfotografowane były wnętrza różnych przestrzeni. Dawało to wrażenie iluzji. Takie rozwiązanie scenograficzne znalazło potwierdzenie już przy pierwszej wspólnej realizacji teatralnej, którą było "Apollo z Bellac". Realizacja cieszyła się tak dużym uznaniem widzów, że została powtórzona i zarejestrowana. Tylko dzięki temu możemy do niej powracać. Nietypowe rozwiązanie scenograficzne Xymena Zaniewska zaproponowano także w spektaklu "Miesiąc na wsi". Na scenie pojawiła się trawa, po której chodziły psy. "Ta trawa to takie wspomnienie z mojego dzieciństwa" - wspomina Xymena Zaniewska 

Wystawa 

Te i wiele innych nietypowych rozwiązań teatralnych Hanuszkiewicza przypomnieć ma wystawa zorganizowana w Muzeum Teatralnym. Jak powiedział Polskiemu Radiu Mariusz Chwedczuk, jeden z autorów wystawy i scenograf Hanuszkiewicza, wystawa ma charakter retrospektywny i ma przypomnieć starszemu pokoleniu teatr Hanuszkiewicza, natomiast młodym ludziom uświadomić jego niezwykłą wartość. Wystawa została podzielona na dwanaście boksów. W każdym znajdują się wielkoformatowe zdjęcia ze spektakli wyreżyserowanych przez Adama Hanuszkiewicza. Nie zabraknie wspomnień o Balladynie jadącej na motorze, Kordianie, Hamlecie czy Beniowskim. Dopełnienie stanowią rysunki scenograficzne oraz projekty kostiumów Zaniewskiej i Chwedczuka do "Płatonowa" Czechowa. Nie zabraknie też fotosów bohatera wystawy. Hanuszkiewicz powróci na nich np. jako Wacław z "Zemsty" Aleksandra Fredry. 

Jednym z ważnych akcentów wystawy jest film "Big Han". Oko kamery za którą stał Jacek Szymczak zarejestrowało Hanuszkiewicza, jakiego może jeszcze wielu nie miało okazji poznać. Zabawnych opowieści, takich jak np. ta: "Cztery żony to ideał. Arabowie to mądry naród. Nie ma wtedy żadnych zdrad. Strasznie dużo kosztuje nowa żona, dlatego, że jak dasz jednej pierścionek z brylantem, to tamte też muszę dostać", nie zabraknie.

 

 

 

 

Dziennik Polski - 06-07-2009

 

Jolanta Ciosek

Ostatni kolorowy facet w branży

 

Nie ukończył żadnej z artystycznych szkół, a jednak to on uważany jest za jednego z najbardziej awangardowych reżyserów teatralnych, łamiących kanony klasyki, uwielbiany przez młodych widzów, a odsądzany od czci i wiary przez wielu krytyków. ADAM HANUSZKIEWICZ był pierwszym postmodernistą polskiego teatru.

 

Bohaterom "Balladyny" kazał w swoim spektaklu w Teatrze Narodowym jeździć na srebrnych hondach, Kordiana postawił na drabinie, by z niej mówił swój monolog na Mont Blanc, a w "Miesiącu na wsi" wpuścił na scenę piękne charty. Jego "Norwida" obejrzało 100 tysięcy widzów, a dziewięć razy realizowane "Wesele" - pół miliona osób. Nie ukończył żadnej z artystycznych szkół, a jednak to on uważany jest za jednego z najbardziej awangardowych reżyserów teatralnych, łamiących kanony klasyki, uwielbiany przez młodych widzów, a odsądzany od czci i wiary przez wielu krytyków. Wedle jednych jego teatr był hucpą efekciarskich pomysłów, dla innych odkrywaniem klasyki na nowo. Wieczny intelektualny prowokator. Zawsze twierdził, że klasyczne teksty literatury dramatycznej są najbardziej współczesną literaturą, ale teatr musi ten fakt swoimi przedstawieniami udowodnić. I on to udowadniał. Zrealizował ponad dwieście premier, był dyrektorem teatrów: Powszechnego, Narodowego i Nowego, współtwórcą i naczelnym reżyserem Teatru Telewizji, gdzie realizował programowo klasyków wielkiej literatury europejskiej, m.in. Moliera, Szekspira, Dostojewskiego, Czechowa, Twaina, a także klasykę narodową - od Mickiewicza po Mrożka Reżyserował na scenach fińskich i niemieckich. W czerwcu obchodził 85. urodziny. Adam Hanuszkiewicz, "ostatni prawdziwy uwodziciel" - jak o nim mówią, był cztery razy żonaty, a trzykrotnie z aktorkami: Zofią Rysiówną, Zofią Kucówną i Magdaleną Cwenówną, "ostatni kolorowy facet w tej branży" - jak powiedział o sobie w jednym z wywiadów. - Picasso kiedy był w moim wieku, powiedział, że jest dzieckiem. - Jak to, Pan! - krzyknął rozmówca - Do dziecka długo się dojrzewa - odpowiedział artysta. Dziecko ma niezwykłą zdolność postrzegania. Czuję się dzieckiem - twierdzi Hanuszkiewicz. 

Pytany o swą popularność, odpowiada anegdotą: Kiedy Artur Rubinstein grał ostatni koncert w Łodzi, dyrygent Henryk Czyż umieścił w repertuarze "Króla Dawida" Honeggera z partią mówioną, którą powierzył mnie. Rubinstein zaprosił nas na śledzia z wódką, Czyż go spytał: "Mistrzu, jak to się stało że pan jest największym pianistą świata?". "To proste - odparł. - Lepsi ode mnie dawno umarli. Jak zacząłem grać, mylono mnie z wybitnym kompozytorem i pianistą Antonem Rubinsteinem. Kiedy się okazało, że nie jestem Anton Rubinstein, zaczęto mnie mylić z Heleną Rubinstein. A jak się okazałą że nie jestem nawet Heleną Rubinstein, to już było za późną bo byłem sławny". 

Urodził się we Lwowie, gdzie rodzice prowadzili sklep. Kiedy zaczęła się sowiecka ofensywą ojciec zabrał rodzinę pod Rzeszów. Wtedy brali rocznik młodego Adama do wojska. Wujek, muzyk, powiedział mu: "Pójdziesz pod Berlin, zabiją cię, a wojna i tak jest wygrana. Zgłoś się do teatru wojskowego, będziesz grał za frontem a nie na pierwszej linii. Przecież nie zostaniesz aktorem" - Oczywiście, że nie zostanę aktorem - pomyślałem i w 1944 wylądowałem w zespole teatralnym Wojska Polskiego, a rok później w rzeszowskim teatrze. Zadebiutowałem tam rolą Wacława w "Zemście". 

Na teatralnych deskach wcielał się m.in. w Hamleta, Don Juana, Prospera w "Burzy", Tytusa w "Berenice". Występował w teatrach krakowskich, warszawskich i poznańskich. Na dorobek artysty składają się też role filmowe. Zadebiutował w roku 1949 rolą Władka w dramacie wojennym "Za wami pójdą inni". Wystąpił w filmach "Trio" Jerzego Gruzy, "Ręce do góry" Jerzego Skolimowskiego, "Przedwiośniu" Filipa Bajona 

W 1951 roku Hanuszkiewicz po raz pierwszy wyreżyserował sztukę w Teatrze Polskim w Poznaniu - "Niespokojną starość" Leonida Rachmanowa. Od 1963 roku był dyrektorem warszawskiego Teatru Powszechnego, gdzie zrealizował kilka głośnych i bardzo kontrowersyjnych przedstawień. W "Weselu" postawił na inscenizację - w czasie I aktu bezustannie działała obrotówka wzmagająca rytm tańców, natomiast w II akcie wszystkie zjawy stopił w jedną postać Chochoła. Część krytyki zarzuciła mu wtedy osłabienie wywodu filozoficznego dramatu Wyspiańskiego. Rok później zrealizował "Zbrodnię i karę" Dostojewskiego, odzierając swoją inscenizację z rodzajowości rosyjskiej. Sam zagrał Raskolnikowa. W przedstawieniu zastosował wiele chwytów rodem z Teatru Telewizji: "wyświetlenie na ciemnym ekranie sceny czerwonych dłoni mordercy, sposób wyeksponowania topora w scenie zabójstwa i w makbetopodobnej scenie mycia rąk, wyreżyserowanie pluskania wody podczas mycia topora przez Raskolnikowa narastanie rumoru elektronowego i jego wyciszenie" - pisał Witold Filer. 

W1968 objął dyrekcję Teatru Narodowego po usunięciu z niej Kazimierza Dejmka za głośne i uznane za polityczne "Dziady". W jego pierwszej premierze, "Nie Boskiej komedii" krytycy wskazywali przede wszystkim na atrakcyjną formę przedstawienia ale pisali również, że Hanuszkiewicz nie podjął tutaj w ogóle tematu rewolucji. Rok 1970 przyniósł kolejne premiery - bardzo mocno atakowanego "Kordiana", "Hamleta" a także "Makbeta" i "Antygonę", która zainaugurowała otwarcie Teatru Małego - nowej sceny Teatru Narodowego. Kilka dni temu, po 36 latach, "Mały" został zlikwidowany. W tym miejscu powstanie supermarket. Signum temporis. 

Teatr Hanuszkiewicza często budził kontrowersje; miał swoich gorących wielbicieli, jak i zdecydowanych przeciwników. Recenzenci pisali o nim: "odmóżdżacz polskiego teatru", "niszczyciel kultury polskiej", "barbarzyńca w ogrodzie tradycji". Jednocześnie praca Hanuszkiewicza spotykała się z uznaniem wielu znaczących osobistości świata kultury. - "Pan buduje przedstawienie jak symfonię" - powiedział Hanuszkiewiczowi Witold Lutosławski. - "Na miejscu innych reżyserów klasyki popełniłbym samobójstwa bo to się już nie da inaczej, niż ty to robisz, realizować" - mówił o Hanuszkiewiczu Jan Kott. 

Na początku lat 80. przestał się cieszyć zaufaniem władz i w 1982 roku został odwołany ze stanowiska dyrektora Teatru Narodowego. Ostatnią premierą i zarazem przedstawieniem pożegnalnym był specjalnie na tę okazję przygotowany "Śpiewnik domowy" Stanisława Moniuszki. 

Od 1989 objął dyrekcję Teatru Nowego w Warszawie. Nadal przenosił na scenę klasyczny repertuar polski, wystawił tutaj min. "Lilię Wenedę", kolejną wersję "Wesela". Pozostał wierny swojej postawie intelektualnego prowokatora, który w oryginalny sposób odczytywał znane teksty i umieszczał je we współczesnym kontekście. Jednak forma teatralna tych widowisk, jak twierdzą krytycy, wbrew zamierzeniom reżysera nie nadążała już za rytmem życia i przemianami, jakie dokonały się w samym teatrze. Mimo to Hanuszkiewicz wciąż jest jedną z najbardziej oryginalnych postaci polskiego teatru, choć w jego dawnym "Nowym" otworzono supermarket (sic!). 

Jako studentka teatrologii jeździłam "na Hanuszkiewicza" do Warszawy, oglądałam jego "Mickiewicza", "Norwida", "Balladynę". Później gościłam na festiwalu jego kontrowersyjne "Wesele". Wzbudziło gorące dyskusje, a reżyser kroczył dumnie przez foyer teatru otaczany wianuszkiem dziewczyn: jedna po wywiad, druga po autograf, trzecia składająca hołdy. A po raz kolejny spotkałam się z mistrzem Hanuszkiewiczem w jego domu, w podwarszawskim Ursusie, kiedy przyjechałam na wywiad. Parzyliśmy wspólnie kawę, a on kroił pyszny tort przygotowany przez żonę. Miał lekkie kłopoty z chodzeniem, ale skrzętnie to ukrywał. Wejście gościa do domu działało na gospodarza jak sceniczne reflektory na starszego aktora: przywracało wigor i sprawność. - Zawsze mi krytycy przykładali. To taka nasza lokalna specyfika Andrzej Morsztyn - największy poeta baroku, umarł opluty jako zdrajca, Trembecki to samo, Mickiewicza nazywano agentem sowieckim (sic! - rosyjskim), Krasiński dostał w twarz na ulicy, Norwid - wróg naszej inteligencji, Żeromski - bolszewik. Oto polska specyfika, dopóki cię nie wyszydzą jesteś nikim - mówił mi podczas spotkania - Byłem atakowany i nagradzany. Teatr postmodernistyczny, za który zostałem odznaczony, a który od lat jest tak głośny, robiłem już w latach 60. Jarzyna, Warlikowski, Augustynowicz - przecież z tego nurtu wyrastają. 

To prawda był pierwszym postmodernistą polskiego teatru. "Kiedy jeszcze nikt nie słyszał o teatrze postdramatycznym, robił przedstawienia w których ruch, obraz, jazzowa muzyka były ważniejsze od tekstu. Zanim Klata z Kleczewską zaczęli dekonstruować Szekspira i Gogola on dekonstruował Mickiewicza i Słowackiego. Mógłby być ojcem całego dzisiejszego teatru inscenizatorów" - pisał jeden z krytyków. 

Hanuszkiewicz w rozmowach uciekał i ucieka od przeszłości. Pytany o artystyczny rachunek sumienia odpowiada: Podsumowania nie do nas należą. Przeszłość zostawiam za sobą - ją osądzą inni. Wiem jedno: tego co zrobiłem w samym teatrze i telewizji, starczy na czterech osiłków. Tylko w latach 1960 - 1980 zrealizowałem 200 premier w teatrze i w telewizji. Nie jestem buchalterem własnego życia. A na uczciwe jego podsumowanie za bardzo jestem subiektywny. To typowa ułomność każdego z nas. A plusy i minusy są jak cnoty i grzechy, które są cechami charakteru. Z nimi przychodzimy na świat. Jeżeli Einstein ma rację, że największym złudzeniem ludzkości jest wiara w czas przeszły, teraźniejszy i przyszły, to jestem tego najlepszym dowodem. Odczuwam tylko teraźniejszość - usłyszałam. 

I zapewne to "odczuwanie teraźniejszości" dodawało mu przez niemal wszystkie lata energii. Nią zarażał młodych, swoich aktorów, którzy mówili o nim z przejęciem, z pasją i wpatrzeni byli w niego jak w obraz. Niemal każdy był pod wpływem jego charyzmy. Bycie teatralnym guru na pewno rozbudzało jego ego. Bo niewątpliwie, jak każdy artysta, jest egocentrykiem. - Trzeba robić dynamiczny teatr i nie patrzeć końca. Trzeba robić przedstawienia emitujące taką energię, która scala widzów jak mecz piłki nożnej. A to można robić przede wszystkim utworami klasyki, które zawierają w sobie dynamit. Bo teatr robi się zawsze tu i teraz, i forma przedstawienia jest decydująca. 

Przed pięcioma laty wycofał się z życia publicznego. Za swe artystyczne zasługi w listopadzie 2008 roku otrzymał specjalnego Feliksa Warszawskiego, nagrodę od środowiska teatralnego. Adam Hanuszkiewicz nie przybył na uroczystość ze względu na złe samopoczucie. Jego dorobek przypomniała wystawa w Instytucie Teatralnym i wydany album. 

Kiedy zadzwoniłam z życzeniami urodzinowymi był wzruszony, że Kraków o nim pamięta. Usłyszałam słaby głos schorowanego człowieka Zamieniliśmy kilka zdań. - Jak będę mocniejszy, to dłużej porozmawiamy - obiecał.

 

 

 

 

Gazeta Wyborcza - 09-10-2008

 

Roman Pawłowski

Reżyser przerywa milczenie

 

Był pierwszym postmodernistą w polskim teatrze. Kiedy jeszcze nikt nie słyszał o teatrze postdramatycznym, robił przedstawienia, w których ruch, obraz, jazzowa muzyka były ważniejsze od tekstu. Zanim Klata z Kleczewską zaczęli dekonstruować Szekspira i Gogola, on dekonstruował Mickiewicza i Słowackiego - o Adamie Hanuszkiewiczu pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.

 

W pasiastej koszuli siedzi na kanapie w swoim domu w Ursusie. Za plecami ma jakąś egzotyczną roślinę doniczkową, palmę czy fikusa. Jego monolog raz po raz przerywa odgłos samolotu startującego z pobliskiego Okęcia. Wywiad z Adamem Hanuszkiewiczem, który we wrześniu tego roku nagrał na wideo Maciej Kowalewski i pokazał w ubiegłym tygodniu w Teatrze na Woli, jest z kilku powodów niezwykły. Reżyser od 2004 roku, kiedy utracił ostatecznie dyrekcję Teatru Nowego, nie udzielał wywiadów, nie pokazywał się w telewizji. Tą rozmową przerywa kilkuletnie milczenie. Można by się spodziewać, że będzie to jakiś artystyczny testament, rodzaj przesłania do potomnych. Ale nie. Podczas trwającego 50 minut filmu Hanuszkiewicz opowiada te same co zawsze anegdoty z sobą w roli głównej. Jak wprawił w podziw światowej sławy choreografów swoją choreografią do "Romea i Julii". Jak zadziwił Rosjan swoim komediowym odczytaniem "Trzech sióstr". Jednak sposób, w jaki mówi, i kontekst rozmowy nadają starym opowieściom nowy sens. Mówi z trudem, powoli dobierając słowa, robiąc pauzy na nabranie oddechu. Odczytuje fragmenty starych recenzji, pozytywnych i krytycznych. Pochwały Marii Janion i Krystiana Zimermana oraz złośliwości Jana Koniecpolskiego i Marty Fik. Tym razem nie są to już przechwałki starzejącego się narcyza, ale podszyta rozpaczą walka o przetrwanie w ludzkiej pamięci. 

Nigdy nie ceniłem jego teatru. Uważałem za hucpę efekciarskie pomysły i ocierające się o kicz interpretacje literatury. Był dla mnie przykładem koniunkturalisty - jego słynny "Kordian" z 1970 roku przyznawał rację ugodowemu Prezesowi, a buntownika Kordiana przedstawiał jako niebezpiecznego szaleńca. Dwanaście lat później ten sam Hanuszkiewicz stał się symbolem oporu szalonych Kordianów przeciwko władzy racjonalnych Prezesów w wojskowych mundurach, którzy go w końcu wyrzucili z Teatru Narodowego. 

Ale dzisiaj muszę mu oddać sprawiedliwość. Był pierwszym postmodernistą w polskim teatrze. Kiedy jeszcze nikt nie słyszał o teatrze postdramatycznym, robił przedstawienia, w których ruch, obraz, jazzowa muzyka były ważniejsze od tekstu. Zanim Klata z Kleczewską zaczęli dekonstruować Szekspira i Gogola, on dekonstruował Mickiewicza i Słowackiego. Mógłby być ojcem całego dzisiejszego teatru inscenizatorów. Jest coś symbolicznego w tym, że Teatr Nowy, którym kierował, przekształcił się w Nowy Teatr Krzysztofa Warlikowskiego. 

Z Okęcia startuje kolejny samolot, Hanuszkiewicz milknie i patrzy w kamerę. Z jego spektakli zostało parę złośliwych recenzji, trochę fotografii i filmów, które nie oddają nawet części tego, co było na scenie. Teatr umiera po cichu. Głupia śmierć.

 

 

 

Tele Max - 24-06-2009

 

Smutne urodziny?

Skolimów. Adam Hanuszkiewicz w Domu Aktora Weterana

 

Zawsze zachwycał ogromną kulturą, klasą, fe!, nie bójmy się tego powiedzieć, urodą! 

Adam Hanuszkiewicz, dziś, zamknięty w sobie i chory, zdany jest na łaskę innych. Oby udało im się stanąć na wysokości zadania. 

Kiedy trzy lata temu 82-letni mistrz Adam Hanuszkiewicz, aktor, amator pięknych kobiet, ale przede wszystkim jeden z największych i najbardziej kontrowersyjnych polskich reżyserów, udał się na przymusową emeryturę, dopiero wtedy dopadła go prawdziwa starość. Teatr był jego życiem, więc od tej pory pana Adama nie opuszcza depresja. Zamknął się w sobie i choć nie okazuje swego cierpienia... prawie w ogóle przestał chodzić. Ostatnio kolejny raz trafił do Domu Aktora Weterana w Skolimowie. Tym bardziej to smutne, że nigdy tak naprawdę tego miejsca nie lubił. Wprawdzie obecna, czwarta żona Hanuszkiewicza - młodsza od niego o 30 lat aktorka Magdalena Cwenówna obiecała, że mąż długo w Skolimowie nie pozostanie i przed swoimi 85. urodzinami powróci do domu, ale obietnica nie została dotrzymana. Mimo że jeszcze w styczniu żona aktora w jednym z wywiadów zapewniała, że "choć z różnicą wieku wiążą się pewne problemy, tylko od siły miłości zależy, czy ludzie dadzą sobie z nimi radę". Okazuje się, że nie wszystko jest tak proste, jak na to wygląda.