Iwona Jurczenko, Krzysztof Kilijanek

LUDZIE Z "ŻELAZA"

Największa afera w polskim wywiadzie

1991

 

 

 

Wstęp

 

Rok 1972:

"Departament I MSW korzystał za granicą z usług grupy osób zaangażowanych w krajach zachodnich w działalność kryminalną. Osoby ww. dysponowały wartościami dewizowymi uzyskiwanymi w wyniku nielegalnych manipulacji (oszustwa). Od grupy tej Departament uzyskał określone wartości dewizowe (biżuteria złota, kamienie szlachetne itd.- wartości ok. 20 mln zł) przekazując je na rzecz Skarbu Państwa" (z notatki dyrektora Departamentu I skierowanej do Piotra Jaroszewicza, 1 sierpnia 1972 roku).

Rok 1984:

"Popełnione co najmniej rażące błędy i zaniedbania przy przejęciu, zabezpieczeniu i zaewidencjonowaniu przejętego mienia, doprowadziły do zagarnięcia przez dotychczas nie ustalone osoby MSW ogromnej ilości wyrobów ze złota i srebra, kamieni szlachetnych i innych walorów" ( z listu gen. Kiszczaka do gen. Jaruzelskiego, 12 lipca 1984 roku).

"Są takie sprawy, które szef wywiadu zabiera ze sobą do grobu" (gen. Milewski podczas przesłuchania przez komisję Biura Politycznego KC PZPR, 26 listopada 1984 roku).

Rok 1990:

Kiszczak: "Nikt z kierownictwa MSW, kto prowadził tę sprawę, i nikt z tych, którzy podjęli decyzję o nieprzekazywaniu sprawy prokuraturze, nie kierował się interesem osobistym. Wyłącznym motywem była racja stanu".

Czyrek: "Komisja nie mogła sformułować innego niż taki wniosku, bo to nie jest ani prokuratura, ani sąd".

Czubiński: "Uważam, że wszystkie sprawy na tym etapie, na jakim mogliśmy je wtedy podsumować - zostały ujęte prawidłowo".

Szlachcic: "Wstyd powiedzieć, ale poszedłem tylko dlatego, bo nigdy wcześniej nie widziałem tyle złota".

Kania: "Wówczas słyszałem tylko, że nasz wywiad prowadził operację, w wyniku której uzyskał znaczne ilości złota".

Urban: "Gdzie są te państwa, choćby najbardziej demokratyczne, które oddają w ręce sądów rozpatrywanie przestępczych afer swego wywiadu?"

Nowicki: "Milewski wstał, pocałował legitymację, rozpłakał się i powiedział, że będzie o nią walczył do końca życia".

Orzechowski: "Pamiętam, jak Milewski lubił mówić o sobie »my«, a w tej wszechpotężnej formule zawierała się ukryta groźba wiedzy o każdym z nas".

 

ROZDZIAŁ I

Operacja "Żelazo"

 

Notatka służbowa:

"19 kwietnia 1984 r. do MSW zgłosił się Mieczysław J. ze skargą na bezpodstawne aresztowanie brata, Kazimierza J. Wysuwane przeciwko Kazimierzowi zarzuty, dotyczące m.in. spekulacji alkoholem, określił jako szykany i porachunki ze strony pracowników MSW. Mówił o swych powiązaniach z resortem spraw wewnętrznych od początku lat sześćdziesiątych oraz stwierdził, że jeśli zastosowany wobec Kazimierza J. areszt nie zostanie uchylony, to nie będzie się wahał z ujawnieniem faktu współpracy ich obu z wywiadem MSW oraz charakteru zrealizowanych przez nich na polecenie wywiadu zadań bandycko-kryminalnych. Jest zawiedziony i rozczarowany postawą tych pracowników MSW, którzy mieli bezpośredni z nimi kontakt. Obawiał się o bezpieczeństwo osobiste sugerując, że MSW ma związek ze śmiercią ich dwóch braci: Józefa, który zmarł w Polsce wskutek obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym, oraz Jerzego, który zmarł w Austrii w nie wyjaśnionych okolicznościach. Posuwał się do prób szantażu wobec MSW oraz przedstawicieli najwyższych władz PRL".

Komisja MSW powołana w roku 1984, w składzie: gen.dyw. Władysław Pożoga, podsekretarz stanu, szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu - przewodniczący oraz członkowie: gen.bryg. Lucjan Czubiński - podsekretarz stanu sprawujący nadzór nad wojskami MSW; gen.bryg. Zdzisław Sarewicz - dyrektor Departamentu I; płk Zbigniew Pocheć - I sekretarz KZ PZPR przy MSW; płk Tadeusz Kwiatkowski - doradca ministra spraw wewnętrznych; płk Konrad Biczyk - zastępca dyrektora Departamentu I; płk Jerzy Gar lej - zastępca dyrektora Biura Śledczego MSW; płk Włodzimierz Lipiński - zastępca naczelnika wydziału Departamentu I MSW - "miała za zadanie ustalić rolę braci Kazimierza i Mieczysława J. w działaniu wywiadowczym Departamentu I MSW, zasadność podejrzeń i zarzuty kierowane pod adresem MSW oraz określić sposoby przeciwdziałania ewentualnym niekorzystnym implikacjom prawnym, operacyjnym i politycznym wynikającym z tej sprawy".

*

Nie jest łatwo poznać drogę życiową współpracownika polskiego wywiadu. Wprawdzie zawsze pozostają pewne dokumenty, ale te prędzej gmatwają ludzkie losy, niż układają je w harmonijną całość. Tak przynajmniej jest w przypadku Kazimierza J., człowieka z powiatowego miasteczka gdzieś na południowym krańcu PRL...

Czy Kazimierz J. jest człowiekiem o dwóch twarzach, czy też może celowo, ze względów operacyjnych, już w latach pięćdziesiątych preparowano mu fałszywy życiorys?

 

Notatka opracowana na podstawie akt archiwalnych osobowych b. Departamentu Kadr b. Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, dotyczących Kazimierza J.:

"Wymieniony w dniu 15.10.1952 r. w Wydziale Personalnym WUBP w Katowicach złożył podanie o przyjęcie go do szkoły oficerskiej MBP. Prośbę swą motywował pobudkami ideologicznymi, a w życiorysie swym nawiązywał do aktywnej działalności w ORMO i ZMP. Po przyjęciu do służby Kazimierz J. został skierowany do Centrum Wyszkolenia MBP w Legionowie na kurs A-l. W trakcie prowadzonej kontroli specjalnej ustalono, że Kazimierz J. zataił szereg niewygodnych dla niego danych biograficznych, takich jak: posiadanie przez ojca sklepu przed 1939 rokiem, karalność braci, niski stopień dyscypliny podczas nauki w Technikum Górniczym (skłonność do nadużywania alkoholu), niewłaściwa działalność w szeregach ZMP. W oparciu o powyższe ustalenia rozkazem ministra MBP numer 430 z dnia 19 maja 1953 roku podjęto decyzję o wydaleniu z resortu Kazimierza J. Po oficjalnym ogłoszeniu niniejszej decyzji Kazimierz J. usiłował popełnić samobójstwo zadając sobie cios scyzorykiem w okolice serca. W następstwie targnięcia się na własne życie Kazimierz J. odniósł tylko powierzchowne rany, gdyż nóż trafił na żebra. Po udzieleniu mu niezbędnej pomocy medycznej został ponownie odesłany do miejsca zakwaterowania. Swój desperacki krok tłumaczył tym, że nie widzi dla siebie dalszych perspektyw po zwolnieniu go z pracy w resorcie. Po zwolnieniu go z MBP Kazimierz J. pisał rozpaczliwe listy do ministra bezpieczeństwa publicznego i prezesa Rady Ministrów z prośbą o ponowne przyjęcie go do pracy służb w MBP. Decyzja o zwolnieniu została jednak utrzymana w mocy. Kazimierz J. otrzymał skierowanie do Krakowa, gdzie przy pomocy WUBP otrzymał pracę" *[Dokumenty przytaczamy bez poprawiania.].

Natomiast według ustaleń komisji generała Pożogi z 1984 roku, kariera Kazimierza J. w resorcie bezpieczeństwa publicznego - po zwolnieniu go ze szkoły - wyglądała zupełnie inaczej. Na początku lat pięćdziesiątych rozpoczął zasadniczą służbę wojskową w jednej z jednostek Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW). W 1951 roku trafił do dwuletniej szkoły oficerskiej kształcącej kadry MBP. Kształcono tam fachowców dla potrzeb wywiadu. Kazimierz J. twierdzi, że już jako student brał udział w operacji, która miała zdemaskować szpiegowską działalność jednego z amerykańskich dyplomatów ówcześnie akredytowanych w Warszawie. Z niewiadomych przyczyn Kazimierz J. przerwał naukę po kilku miesiącach i w stopniu plutonowego odbył służbę wojskową w jednostce oznaczonej numerem 2944 w Rembertowie.

Być może wtedy Centrala podjęła decyzję o "zamrożeniu" Kazimierza J. Może wiązano z nim większe nadzieje na przyszłość? Może miał brać udział w jakichś wielkich operacjach? Tymczasem został oddelegowany do ochrony "obiektu specjalnego znaczenia" w Kowarach. Wydobywano tam rudę uranową - materia) niezwykle cenny ze strategicznego punktu widzenia. Nie wiadomo jednak, czy taka jednostajna, nie dająca możliwości wykazania się własną inwencją praca była szczytem marzeń młodego człowieka. W ogóle nie wiadomo, czy to wszystko prawda. Dokumenty dotyczące tego okresu życia Kazimierza J. nie zawierają wielu informacji.

Jest rok 1960. Centrala jakby przypomina sobie o niedoszłym absolwencie rembertowskiej szkoły b. Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a przy okazji do planowanych działań angażuje bezpośrednio dwójkę braci Kazimierza J.: Mieczysława i Jana. Pośredni związek z podejmowanymi przez nich zadaniami będzie miał czwarty brat - Józef, ich siostra oraz jej mąż.

*

Kazimierz, Mieczysław i Jan już wcześniej musieli pozostawać w orbicie zainteresowań centrali polskiego wywiadu, bowiem cała trójka podobno otrzymuje od Centrali nakaz wyjazdu do Europy Zachodniej. Każdy do innego kraju.

Zapisują się na wycieczkę na Zachód organizowaną przez Polski Związek Motorowy. Kłopotów z otrzymaniem paszportów nie mają. Po przekroczeniu granicy Republiki Federalnej Niemiec odłączają się od towarzyszy podróży. Kazimierz twierdzi, że przed wyjazdem Centrala nie przekazała im żadnych konkretnych poleceń czy zadań do wykonania. Scenariusz był możliwie najprostszy: uciekli z kraju, bo mieli już dość życia w państwie komunistycznym. Od lat marzyła im się prawdziwa wolność, a tę mogą znaleźć tylko na Zachodzie.

O jednym jednak nie powiedzieli tamtejszym władzom: że, owszem, mieli tu rozpocząć nowe życie i wtapiać się w obce dotychczas społeczeństwo, ale przede wszystkim mieli czekać na sygnał z Centrali. Mógł on przyjść każdego dnia o każdej porze dnia i nocy. Nie wiadomo tylko kiedy: za kilka miesięcy, za rok, dwa... Mógł też nie nadejść wcale, ale oni musieli zawsze być gotowi na jego przyjęcie. Czekali więc.

Pierwszy tego bezruchu nie wytrzymuje Kazimierz J. Po dwóch niespełna latach, w 1962 roku, zgłasza się do polskiego attache wojskowego w Bernie, by przypomnieć o sobie. Czyżby się obawiał, że Warszawa zapomniała o trójce zakotwiczonych w Europie Zachodniej agentów? Mogło być i tak, bowiem od tamtego spotkania o wszelkich ich poczynaniach informowany jest Departament II MSW, czyli kontrwywiad. Dopiero pięć lat później, w 1967 roku, przejmą ich pracownicy Departamentu I (wywiad).

 

Notatka z maja 1984 roku dotycząca materiałów przekazanych z Departamentu I MSW, dokumentujących przebieg współpracy z Mieczysławem, Kazimierzem i Janem J.:

"Przekazane z Departamentu I MSW materiały zawierają:

1. Zmikrofilmowane akta archiwalne, numer archiwalny 7314, numer rejestracyjny 7954, kryptonim KAMIEJA, dotyczące Kazimierza J. oznaczone kolejno numeracją 1 do 178. Część dokumentów posiada podwójną numerację, część natomiast jest nie ponumerowana. Treść merytoryczną powyższych akt stanowią cztery raporty, pierwszy z 22 listopada 1962, ostatni z 28 grudnia 1963. Jeden raport dotyczy zgody na odbycie spotkania, trzy pozostałe natomiast relacjonują przebieg spotkań. Informacje przekazane przez »Kamieję« i jego brata »Janka« obrazują ich ówczesną sytuację życiową oraz sygnalizują możliwości operacyjne w oparciu o planowanie przeniesienia się do RFN i zainwestowanie posiadanych pieniędzy w branży gastronomicznej. Z punktu widzenia operacyjnego, materiały te nie stanowią obecnie żadnej wartości. W materiałach tych brak jakichkolwiek wyjaśnień, dlaczego dokumentacja współpracy z »Kamieją« kończy się 28 grudnia 1963 roku, mimo iż faktycznie utrzymywano z nim kontakt jeszcze przez szereg lat.

2. Zmikrofilmowane akta archiwalne, numer archiwalny 7163, numer rejestracyjny 9928, kryptonim KOMTEJA, dotyczące Jana J. oznaczone numerami od 1 do 100. Z karty tytułowej akt wynika, iż sprawę założono w 1973 roku, natomiast zdano do archiwum w 1974 roku. W materiałach znajdują się jednak dokumenty datowane od 5 lutego 1969 roku do 5 kwietnia 1977 roku. Podwójna numeracja większości akt oraz brak korelacji między numeracją porządkową a datami, w jakich te dokumenty były sporządzane, świadczy o tym, że stanowią one pewne fragmenty innych spraw, z których zostały wyłączone. Z karty tytułowej wynika, że źródło posiada kryptonim »Komteja«, jednak w niektórych dokumentach występuje także pod kryptonimem »Janek«. W zmikrofilmowanych materiałach znajduje się między innymi pięć raportów dokumentujących spotkanie odbyte ze źródłem od 5 lutego 1968 do 20 sierpnia 1969 r. Ten okres współpracy uznać należy za owocny. W sposób planowy, adekwatny do możliwości wykorzystywano »Komteję«, który przekazał łącznie kilkadziesiąt naprowadzeń na osoby pozostające w zainteresowaniu lub na kontakcie zachodnioniemieckich i amerykańskich służb specjalnych. Informacje te były konkretne, rzeczowo uargumentowane oraz zawierające niezbędne cechy identyfikacyjne pozwalające na ich weryfikację. Dekretacje na marginesach sporządzanych informacji świadczyły o przekazywaniu ich do zainteresowanych jednostek. Od 20 sierpnia 1969 rozpoczyna się znaczna luka dokumentacyjna w przekazanych materiałach.

3. Zmikrofilmowane akta archiwalne, numer archiwalny 7198, numer rejestracyjny 7955, kryptonim MAJEK dotyczyły Kazimierza, Mieczysława i Jana J. W sprawie znajdują się materiały datowane od 28 czerwca 1962 r. W sposób wyczerpujący udokumentowano w nich okoliczności pozostania braci w RFN, ich pobyt i postawę na terenie obozu w Zindorf, pozyskanie do współpracy Mieczysława, a następnie pozostałych braci, początkowy okres współpracy, tj. do stycznia 1965 roku. Od stycznia 1965 roku następuje wyraźne obniżenie tempa współpracy. Coraz rzadsze są spotkania - następne udokumentowane spotkanie dopiero 11 września 1967 r. - zaciera się przejrzysta dotąd koncepcja operacyjnego wykorzystania braci. Dokumenty za okres 1965 - 71 obejmują sprawy z zakresu organizacji współpracy, głównie łącznikowania źródeł oraz różnorodnych problemów, jakie wyłaniały się na bieżąco w trakcie utrzymywania kontaktu: sprawy wiz, przejazdów, kontrola graniczna, pomoc rodzinie zamieszkałej w kraju. 13 marca 1974 roku odbyto ostatnie spotkanie, na którym oficjalnie zakomunikowano »Majkowi« o zaniechaniu dalszej współpracy. Spotkanie to prowadził major Marek S. przy udziale bezpośredniego przełożonego płk Tadeusza F. (...)"

Bracia J. wyjechali z Polski właściwie bez grosza, a po krótkim pobycie na Zachodzie obracali już dużymi pieniędzmi. Majątek zgromadzili metodami, jakie z prawem nie mają nic wspólnego. Zyski płynęły z napadów, rabunków, włamań. Stali się znani w zachodnioniemieckim półświatku. Jan i Kazimierz założyli restaurację będącą przykrywką ich nielegalnej działalności. Gorzej powiodło się Mieczysławowi, choć-jak twierdzą jego bracia - był faktycznym mózgiem przeprowadzanych przez nich operacji kryminalnych.

 

Z raportu komisji gen. Pożogi:

"Doszedłszy do wniosku o nieprzydatności operacyjnej J., ówczesne kierownictwo Departamentu I odstąpiło od wykonawczego ich wykorzystania. Zostali oni ukierunkowani do zadań nie związanych z wywiadem:

1. J. za zgodą Departamentu I utworzyli za granicą grupę bandycką powiązaną z międzynarodowymi gangami działającymi na terenie RFN, Francji i niektórych innych państw zachodnich.

2. J., a zwłaszcza Jan i Kazimierz, poprzez rabunki zdobyli duży majątek z myślą o zainwestowaniu go w jednorazową akcję mającą przynieść zwielokrotnione zyski.

3. Faktycznym organizatorem grupy przestępczej był Kazimierz, o czym zadecydował fakt, że odznaczał się on na tle pozostałych członków gangu wyjątkową bezwzględnością i tupetem w działaniu.

Zadecydowano, że Kazimierz J. w drodze różnych zabiegów zgromadzi maksymalne ilości złota i z tym - przy pomocy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - powróci do Polski. Departament I za pomoc w przerzucie do Polski i zalegalizowanie go zgodnie z umową - porozumieniem miał otrzymać połowę łupu. Drugie tyle miało być podzielone między Kazimierzem a Mieczysławem. Na tym tle doszło między braćmi do nieporozumień".

W połowie 1970 roku, gdy plan był gotów i zyskał akceptację kierownictwa Departamentu 1, sprawie nadano kryptonim "Żelazo". W tym czasie na czele Ministerstwa Spraw Wewnętrznych stał Kazimierz Świtała, za sprawy wywiadu odpowiadał wiceminister Franciszek Szlachcic, dyrektorem Departamentu I był generał Mirosław Milewski. Sprawę tę prowadzono w Wydziale III (tzn. niemieckim) Departamentu I.

Musiała to być niezwykle delikatna i bardzo skomplikowana operacja, skoro przedstawiciele MSW musieli wielokrotnie spotykać się z samym tylko Kazimierzem J. w 24 różnych miastach na terenie 10 krajów. A przecież oprócz tego utrzymywano stały roboczy kontakt z Mieczysławem J., który dosyć często odwiedzał rodzinę w kraju.

W końcu bracia J. przystąpili do wykonywania planu operacji "Żelazo".

Kazimierz J. sprzedał posiadaną w Hamburgu restaurację. Z prostego restauratora stał się handlowcem w branży jubilerskiej. Założył firmę eksportowo-importową i z pomocą kilku dobranych kompanów zaczął gromadzić złoto i kosztowności. Mówi, że w ten interes zainwestował z własnych pieniędzy pochodzących z napadów i włamań około 250 tysięcy marek zachodnioniemieckich. Sukcesywnie też pomnażał zainwestowany kapitał: tanio kupował złoto i kosztowności od złodziei i paserów. Zawierał dżentelmeńskie "porozumienia" z innymi kolegami z branży jubilerskiej: zgadzali się oni na ukartowane wcześniej przez Kazimierza włamania, a za to otrzymywali połowę "skradzionych" precjozów oraz odpowiednio wysokie odszkodowanie z towarzystw asekuracyjnych. Gdy na koncie bankowym Kazimierza nie było już ani feniga, kupił większą ilość kosztowności. Zapłata za nie - przelewem bankowym - miała wpłynąć najwcześniej po tygodniu. Ale wtedy Kazimierz J. miał być już w Polsce.

Udało mu się w ten sposób zgromadzić łupy wartości około 2 milionów DM. Według jego relacji złożyły się na nią m. in.:

1. złoto w sztabach najwyższej próby - ok. 10 kg,

2. złote monety oryginalne, np. dukatówki, 20-dolarówki - 10 kg,

3. kolie z brylantami, rubinami, szmaragdami w złotej oprawie - 200 szt.,

4. złote broszki ze szlachetnymi kamieniami - 200 szt.,

5. złote broszki bez kamieni - kilkaset sztuk,

6. złote pierścionki damskie i męskie, z brylantami i innymi kamieniami - 2000 szt.,

7. pierścionki damskie i męskie bez kamieni - 10 tys. szt.,

8. złote zegarki różnych rozmiarów i marek - 300 szt.,

9. złote zegarki ze złotymi bransoletami, wysadzane brylantami od 1 do 0,2 karata - 200 szt.,

10. złote łańcuszki - 10 kg,

11. zapalniczki złote - 50 szt.,

12. pozłacane zapalniczki gabinetowe z kamieniami szlachetnymi i w marmurze - 500 szt.,

13. zapalniczki pozłacane - 50 szt.,

14. złote obrączki - 1200 szt.,

15. szlachetne kamienie luzem: szmaragdy, rubiny, szafiry, topazy, ametysty różnej wielkości i ceny (największy szmaragd 28 karatów). Kamienie te były w 20 kasetach o wymiarach 30 na 40 centymetrów oraz 300 specjalnie do tego przygotowanych kopertach,

16. 7 kontenerów z pozłacanymi sztućcami, srebrnymi sztućcami, srebrem stołowym i artystycznymi wyrobami ze srebra (puchary, dzbanki, serwetniki, owocarki, bomboniery), odzież i zapalniczki,

17. milion żyletek "Silver" i żyletek technicznych,

18. luksusowa garderoba skórzana, tekstylia, futra, materiały ubraniowe w belach - wszystko to zajęło jeden samochód ciężarowy.

Tak obładowany Kazimierz J. powiadomił o gotowości powrotu do kraju. Departament I wyraził zgodę na przerzut. Rozpoczął się najtrudniejszy i najbardziej ryzykowny przerzut do kraju.

Część atrakcyjnych towarów - pozłacane sztućce, zapalniczki i srebra stołowe - bracia J. zapakowali w sześć lub siedem kontenerów kolejowych, które wysłali do szwagra w Bytomiu. O każdej odprawionej przesyłce zawiadamiali Centralę. W dwóch normalnych wagonach towarowych umieszczono towary o dużej objętości (skóry, futra, tekstylia, bele z materiałami, meble). Pozostała jeszcze najbardziej wartościowa część łupu - złoto i inne kosztowności. Do ich przerzutu Kazimierz kupił mercedesa 200. W kilku skrytkach udało mu się zmieścić około 150 kg kosztowności. Musiało być tego naprawdę dużo, skoro samochód wyraźnie "usiadł". Kazimierz zabrał ze sobą jeszcze pistolet oraz - dla dodatkowej ochrony cennego transportu - pewnego uciekiniera z Polski, od dłuższego czasu przebywającego na Zachodzie. I pożegnał się z gościnną ziemią niemiecką, która przysporzyła mu przez ostatnie kilkanaście lat tak olbrzymiej ilości dóbr.

Granicę przekroczyli 8 maja 1971 roku w Świecku. Nie obawiali się kontroli granicznej i celnej ani ze strony NRD, ani Polaków. Enerdowskie służby specjalne powiadomiły szyfrówką pracowników przejścia, że mercedes ma być przepuszczony bez kontroli. Podobnie rzecz miała się po stronie polskiej.

Równie bezpiecznie i bez żadnej kontroli kilkanaście dni później dotarły do Polski wysłane z RFN dwa wagony kolejowe. Kontenery przysłane jeszcze przed jego przyjazdem - tak jak wcześniej się umówili - przejęła już Centrala.

*

 

Emerytowany płk X., były wieloletni pracownik Departamentu I MSW, rezydent wywiadu w kilku krajach europejskich:

- Przecież to normalne, wszystkie wywiady świata robią dokładnie to samo: starają się finansować same, by dysponować funduszami, które mogą pozostać poza kontrolą budżetową. Dlaczego? A wyobrażacie sobie szpiega, który podpisuje listę płac? Za pieniądze wywiadu zakłada się różne firmy, najczęściej hotele, stacje benzynowe, sklepy, jednym słowem takie, w których bez wzbudzania podejrzeń ciągle może się przewijać większa liczba osób mniej lub bardziej przypadkowych. W hotelu można ulokować agenta i nikt go tu nie zapyta o dokumenty. Stacja benzynowa jest znakomitą skrzynką kontaktową, a w sklepie z kosmetykami dziewczyna z obsługi technicznej agentury może kupić opakowanie kremu lub pasty do zębów, w którym ukryto mikrofilm. I czemu tu się dziwić?

 

Gen. Ryszard Matejewski, do czerwca 1971 roku dyrektor Departamentu II MSW (kontrwywiad):

- Nie, nie słyszałem wówczas o akcji "Żelazo". Takich spraw nie omawia się nawet na naradach kierownictwa resortu. Oczywiście, że się orientuję, iż Departament I od lat prowadził operacje związane ze sprowadzaniem pieniędzy do kraju i jestem pewien, że wpływy z tych operacji były o wiele większe, niż dziś się ujawnia - zresztą zupełnie niepotrzebnie - w związku ze sprawą "Żelazo". Głównym zadaniem Departamentu I było zdobywanie technologii, wynalazków, patentów. I to nie zawsze za pieniądze, czasami na zasadzie coś za coś. Jak? To już sprawa Departamentu I, nie mnie o tym mówić. Powiedzmy, na przykład, że w jednym z bratnich krajów odnaleziono archiwa dotyczące współpracowników Gestapo z czasów wojny. Nie ruszono nikogo, nie było takiej potrzeby, zresztą sprawa lada moment ulegała przedawnieniu. Ale później, po latach, odszukano te osoby. Część z nich mieszkała na Zachodzie, byli to ludzie dobrze sytuowani, ustabilizowani, niektórzy z nich stali na czele wielkich firm. Rozmowy były krótkie: albo twoja firma będzie handlować z naszym krajem na bardzo korzystnych warunkach, albo ujawniamy to, co o tobie wiemy...

 

Stanisław Kania, od 1971 roku sekretarz KC nadzorujący m. in. resort spraw wewnętrznych:

- Tak, słyszałem wtedy, że nasz wywiad prowadził operację, w wyniku której uzyskał większe ilości złota, choć o aferze związanej z operacją "Żelazo" dowiedziałem się dopiero w 1984 roku na posiedzeniu Biura Politycznego. Dlaczego nie pytałem wówczas, w 1971 roku, o źródła pochodzenia złota? Polski wywiad, jak każdy, nie pracuje "normalnymi" sposobami. Gdy więc mowa o przedsięwzięciach operacyjnych, to nie wchodzi się w detale. Mówi się - "udało się zdobyć" - i to musi wystarczyć, nie trzeba pytać - jak. Po prostu nie ma takiego zwyczaju. Są różne możliwości. Na przykład wywiad uzyskuje ciekawą dokumentację technologiczną. Jakimś tam sposobem, nieważne. Jeżeli uzna za słuszne, to może - zanim jeszcze dostarczy ją do kraju - sprzedać ją komuś innemu, może sprzedać nawet kilka razy w kilka miejsc. Za pieniądze, za usługę, za inną dokumentację. I wtedy mówimy - "wywiad uzyskał".

 

Gen. Franciszek Szlachcic we wspomnieniach pt. "Gorzki smak władzy":

"Od 1967 w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych miałem zawężony zakres działania. Faktycznie nie zajmowałem się sprawami wewnętrznymi. Nadzorowałem I Departament, który tradycyjnie zajmował się wywiadem (...) Pod moim kierownictwem w sierpniu 1969 opracowano w MSW informację o tendencjach i prognozach postępu naukowo-technicznego w świecie. Informacja kończyła się wnioskami. Ten materiał otrzymali Gomułka, Cyrankiewicz i inni członkowie kierownictwa partyjnego i państwowego. W ciągu kilku lat udało się nam zdobyć ciekawe i ważne informacje. Współdziałaliśmy z ośrodkami naukowymi, w pierwszej kolejności z Komitetem Nauki i Techniki. Współpracując z z instytutami i resortami naukowymi przekonywaliśmy ich do zdobywania informacji naukowych, technicznych i gospodarczych. Nie było to łatwe. Polacy są rycerscy, a wywiad jest tematem wstydliwym".

 

Emerytowany płk X.:

- Chyba na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Biuro Polityczne KC PZPR wydało decyzję, nie publikowaną oczywiście, która zezwalała na dokonywanie przez wywiad i kontrwywiad operacji mających na celu zdobywanie funduszy na finansowanie własnej działalności. Na tej podstawie za pieniądze Firmy można było kupować złoto w Indiach i sprzedawać je następnie na przykład w RFN. Zarabiało się na handlu, na różnicy cen, normalnie. Napady? Rabunki? Nie, bezpośrednio raczej nie, bo mogłoby to zagrażać naszym interesom operacyjnym. Wykrycie przez przeciwnika powiązania naszego człowieka z czystym przestępstwem stwarzałoby możliwość szantażu i przewerbowania go, a przynajmniej publicznego skompromitowania naszych służb. Oszustwa, prowokacje wobec osób "pozostających w zainteresowaniu" lub tych, które przechodziły na drugą stronę - to tak, czasem trzeba używać wszelkich sposobów. "Mokra robota"? No cóż, jeśli byłoby to konieczne... Z tym, że ja o takim przypadku nie słyszałem. Wywiad często działa nielegalnie lub na pograniczu legalności, żadna ze służb specjalnych nie uchyla się od tego typu działań, nawet w najbardziej demokratycznym państwie. Zdajcie sobie wreszcie z tego sprawę. To jest gra, w której wszystkie chwyty są dozwolone, a jedynym prawdziwym przestępstwem jest dać się złapać.

Wyładowany złotem mercedes 200 Kazimierza J. wkrótce po przekroczeniu granicy zostaje w umówionym miejscu przejęty przez pracownika Departamentu I, który opróżnia skrytki przekazując samochód i jego zawartość dwóm innym oficerom. Przy okazji, zanim transport przebędzie czterysta km dzielące przejście graniczne w Świecku od ulicy Rakowieckiej w Warszawie, zdąży zniknąć - jak głoszą plotki - pierwszych kilka kilogramów.

Właściwie do dziś nie wiadomo, ile złota i innych kosztowności z tej najcenniejszej części łupów dowieziono do Warszawy. Na pewno wiadomo, że najpierw trzymano je w gabinetach gmachu przy ul. Rakowieckiej bez inwentaryzacji i zabezpieczenia, a potem wywieziono bez konwoju i kontroli do lokalu konspiracyjnego w mieście, by tam dokonać spisu. Do selekcji i spisu wyrobów ze złota i kamieni szlachetnych nie wzięto zresztą żadnych ekspertów, bo trudno nazwać ekspertami pracowników Wydziału Ogólnego Departamentu I (wydziału nieoperacyjnego, a więc nie mającego dotąd nic wspólnego z akcją "Żelazo"). Poza tym nic przecież nie stało na przeszkodzie, by ogłosić, że przywiezione kosztowności zostały np. zakwestionowane podczas próby przemytu - jeśli już chodziło o zachowanie w tajemnicy operacji "Żelazo" - i spokojnie je zewidencjonować oraz dokonać szczegółowej wyceny. Po co to wszystko wożono po mieście - nie wiadomo.

Równie dziwne rzeczy wyprawiano - choć w innych warunkach i w innym składzie personalnym - z towarem, który pod koniec maja 1971 roku dotarł w wagonach kolejowych do stacji PKP Cieszyn. Na stację przybyli, poza Kazimierzem i Mieczysławem J. - płk S. i płk. N. Odszukali w wagonie dwie walizki z najcenniejszymi kosztownościami, otworzyli je, pobieżnie przejrzeli zawartość, po czym zaplombowali i przewieźli do warszawskiej Centrali. Pozostałe rzeczy - oprócz mebli - załadowano na ciężarówkę i przewieziono do garaży Nadwiślańskich Jednostek MSW. I tym razem nie sporządzono żadnego protokołu przyjęcia przedmiotów, żadnego spisu. Do dziś nie udało się odnaleźć śladu tej części łupu. Nie natrafiono na żaden dokument, który wskazywałby na dalszy los olbrzymich dóbr, zajmujących dwa wagony kolejowe. Jakby zapadły się pod ziemię.

Kazimierz J. nie brał udziału w komisyjnym otwarciu czterech walizek z kosztownościami, choć wcześniejsze umowy stanowiły, że przechowywane przez kierownictwo Departamentu walizki zostaną komisyjnie odpieczętowane w jego obecności. Gdy ustalonego wcześniej dnia przyjechał do Warszawy na Rakowiecką, w pomieszczeniach

Departamentu I, a konkretnie w gabinecie, który zajmował płk A., czekało na niego kilku znanych mu i nie znanych oficerów - ale walizki były już otwarte. Jeden z pracowników Departamentu właśnie odkładał na bok to, "co mu się należało".

Kazimierz J. już wcześniej czuł, że w tej balansującej na linii praw i bezprawia transakcji ktoś spróbuje go oszukać. Nie zawarto przecież szczegółowej umowy, która dokładnie określałaby warunki podziału dostarczonego do kraju złota. "Pół na pół" było tylko ustnym porozumieniem, a raczej projekcją deklaracji intencji ze strony kierownictwa Departamentu z jednej strony, i pobożnych życzeń braci J. ze strony drugiej. A porozumienie teraz, w nowych warunkach, jakby straciło ważność. Sytuacja zaostrzyła się, gdy wielka forsa przestała istnieć w sferze marzeń, a znalazła się w zasięgu ręki. Podział zaczął wyraźnie odbiegać od wcześniejszych ustaleń. "Dostałem mniej", twierdzi Kazimierz. Dużo, dużo mniej. Departament I uznał bowiem nagle, że wystąpił tu "wyższy od przewidywanego wysiłek operacyjny" pracowników Departamentu.

Miał więc dostać połowę przerzuconego do Polski łupu, a tymczasem na pierwszy rzut oka widać było, że coś tu nie w porządku. Z przygotowanych do podziału czterech wypełnionych najcenniejszymi przedmiotami waliz, jego "działka" zmieściła się w jednej walizce - i jeszcze zostało trochę miejsca.

Łącznie - jak sobie przypomina (a nie są to sprawy, o których mógłby kiedykolwiek zapomnieć) otrzymał:

1. 20 kg złota w sztabach,

2. 5 kg biżuterii wysadzanej drogimi kamieniami,

3. kamienie szlachetne w 50 kopertach,

4. jedno pudełko ze szmaragdami oraz pojedyncze szmaragdy 28-kara-towe.

A z towarów, które przyszły w wagonach i kontenerach kolejowych: 20 kompletów sztućców ze srebra, 50 kompletów sztućców pozłacanych, 10 tac ze srebra, 2 bele materiału, 8 zestawów stołowych, 10 figurek ze srebra, 3 tys. zapalniczek, 250 tysięcy żyletek technicznych, 30 szt. płaszczy, kurtek i spódnic skórzanych, 100 sukienek, 150 par rękawic skórzanych, 100 sztuk swetrów i pulowerów, 100 par skarpetek.

- Z towarów dostarczonych przeze mnie w kontenerach i wagonach towarowych otrzymałem może dziesiątą część - oceni później.

Co więc pozostało na Rakowieckiej? Kazimierz twierdzi, że dostarczył do kraju co najmniej 200 kg złota oraz wiele kamieni szlachetnych, srebra i innych drobiazgów, a płk S., który odbierał transport ze złotem, oświadczy natomiast, że było tego najwyżej 130-140 kg. "Nie zachował się" sporządzony podobno zaraz po podziale prowizoryczny spis kosztowności.

Przyjmując zatem wersję minimum można przyjąć, że w MSW pozostało po podziale co najmniej:

- 130 kg złota w sztabach, złotych monetach i wyrobach ze złota,

- tysiące kamieni szlachetnych,

- wiele wyrobów pozłacanych,

- cenne srebra, w tym setki sztućców, naczyń, zestawów stołowych itd.

"Tryumfalną wystawę zorganizowaną dla kierownictwa resortu, rządu i partii zobaczył podobno tylko Franciszek Szlachcic, wówczas jeszcze sekretarz KC. A później kosztowności zaczęły znikać" - pisze po latach Marian Orzechowski w swych (nie opublikowanych) wspomnieniach.

- Zapytano mnie, czy chcę obejrzeć przywiezione złoto. Zgodziłem się. Wstyd powiedzieć, ale poszedłem tylko dlatego, że nigdy wcześniej tyle złota nie widziałem - powie Franciszek Szlachcic w rozmowie z dziennikarzem "Polityki".

Wcześniej gen. Szlachcic w obecności gen. Pożogi stwierdził, że widział obrączki, bransoletki plecione, białe złoto i dużo zegarków. Nie wie, ile tego było, ale gdyby chciał zinwentaryzować pokazane mu kosztowności, to odpowiednia dokumentacja zajęłaby kilka tomów, około 1000 stron maszynopisu na kartkach formatu A-4. W sprawie złota wydał dyspozycję, by przekazać je Skarbowi Państwa. Powinna gdzieś być dokumentacja zawierająca to polecenie, później sprawą się nie interesował, jako że w roku 1971 przestał być ministrem.

Ówczesny sekretarz KC, Stanisław Kania, stanowczo zaprzecza pogłoskom, jakoby wystawa ta była prezentowana również w gmachu KC i że oglądał ją sam Edward Gierek:

- To bzdura. W KC niczego takiego nie było. Natomiast z Edwardem Gierkiem oglądałem swego czasu wystawę w MSW dotyczącą dorobku wywiadu naukowo-technicznego, może stąd wzięły się te plotki. Ja tego złota na pewno nie widziałem.

Kazimierz J., gdy przyszedł w 1984 r. ze skargą do MSW, stwierdził, że w jego obecności oglądali złoty łup przedstawiciele wysokich władz partyjnych i państwowych. "Zachowywali się w sposób uwłaczający ich autorytetowi", powiedział i dodał, że nie zawaha się tego rozgłosić, jeśli sprawy pójdą nie po jego myśli.

Złoto oglądali także niektórzy, nie związani z operacją "Żelazo", pracownicy Departamentu I: "Mjr S., uchylając drzwi, najpierw palcem nakazał milczenie. Nie wchodziłem do pokoju, ale widziałem duże biurko, całe założone złotem, i może taką samą powierzchnię na dywanie. Wiem od mjr S. i chyba od gen. S., że sprawa »Żelazo« była prowadzona w największej tajemnicy. Sam o niej nie wiedziałem do chwili zobaczenia zbiorów w pokoju wydziału III (...)

Pewnego dnia w tajemnicy pozwolił mi spojrzeć przez otwarte drzwi na podłogę pokoju, w którym obecnie urzęduje płk B. Zobaczyłem leżące obok siebie zegarki i różne wyroby w złocie. Później dowiedziałem się, że wyroby te pochodziły od dwóch braci, którzy dokonali rabunku sklepu jubilerskiego. Umowa między nimi a Służbą miała polegać na tym, że Służba umożliwi im wprowadzenie tego towaru na obszar Polski, a oni połowę (chyba tyle) przekażą na rzecz Służby".

Już od chwili przywiezienia na Rakowiecką i zorganizowania tego pokazu, złoto zaczęło się szybko "rozchodzić".

Płk S. (ten sam, który przyjmował transport) oświadczył później przed komisją gen. Pożogi:

"...W trakcie dokonywanego podziału, na polecenie naczelnika lub zastępcy naczelnika wydziału III dokonaliśmy wyboru przedmiotów ze złota i zegarków tzw. okazowych. Jak mi powiedziano, wyroby te były przeznaczone dla kierownictwa resortu - wiceministra Milewskiego i gen. S. - by mogli zapoznać się z przekrojem uzyskanego towaru. Do dużych kopert formatu A-4, szarych, biurowych, wyselekcjonowaliśmy zegarki ręczne z białego złota, gładkie i wysadzane kamieniami-brylancikami. Było ich około 15-25 sztuk. Były to egzemplarze rzadkie w stosunku do pozostałych. Następnie zapakowaliśmy zegarki złote ze złotymi bransoletami, złote ze zwykłymi bransoletami i zegarki zwykłe. Sądzę, że nie było ich więcej niż 30 sztuk. Omawiane zegarki były dobierane na zasadzie egzemplarzy okazowych poszczególnych asortymentów. Należy nadmienić, że zegarków w pełni złotych (złota oprawa i bransoleta) nie było dużo, w stosunku do innych może kilka procent. Natomiast, jak wyżej podałem, zegarki z brylantami stanowiły rzadkość. Przekazano je, jak dobrze pamiętam, wszystkie w tej partii okazowej. (...)

Zegarki złote i zwykłe pakowane były do kopert biurowych formatu A-4. Jednocześnie zapakowaliśmy do kilku kopert mniejszych (szare, biurowe i tzw. połówkowe A-5) egzemplarze różnych złotych bransolet z perłami, broszki złote z perłami i bez pereł w formie kwiatów i gałązek, złote męskie pierścionki gładkie i z kamieniami. Sądzę, iż ponieważ pakowaliśmy z każdego rodzaju od 2 do 4 egzemplarzy, to łącznie pierścionków mogło być ok. 40-50 sztuk. W podobne koperty włożyliśmy złote łańcuszki i złote bransoletki, tzw. kółka. Było ich po kilkanaście sztuk. (...)

Pamiętam, że operatywny kontakt (podległość) utrzymywałem w tym czasie z płk S., jemu też wspólnie z D. przekazałem wszystkie te koperty. Z tej partii po kilku dniach otrzymaliśmy po zegarku w formie nagrody. Pragnę nadmienić, że oprócz kopert z poszczególnymi wyrobami dołączyliśmy kilka brązowych, plastikowych etui zawierających naszyjniki ze złota, z wisiorkami złotymi ozdobionymi perłami. Czy były to kolie ściśle z pereł - nie pamiętam. Do kopert z wyrobami tzw. okazowymi zapakowaliśmy także kilka sztuk kopert z kamieniami szlachetnymi, każdy z nich zawinięty w białą bibułkę. Ilości nie pamiętam. Dołączono także pudełka - etui z umieszczonymi wewnątrz kamieniami szlachetnymi. Ilości nie pamiętam".

Nie wiadomo, czy i kiedy wróciły do Departamentu "egzemplarze okazowe". Ale co się stało z resztą, z wieloma najdroższymi egzemplarzami, pozostałymi po wyłączeniu "okazowych", co z pozostałymi bransoletami, pozostałymi kasetami zawierającymi szlachetne kamienie, co wreszcie ze złotymi monetami i sztabkami złota?

Nie znalazło się to wszystko w przesłanych do powołanej poleceniem min. Milewskiego komisji inwentaryzacyjnej. Otrzymała ona do spisania - jak stwierdzili jej członkowie - 36 kg wyrobów ze złota. Jeden z członków tej komisji oświadczył, że w "dostarczonych nam walorach nie było przedmiotów znacznej wartości".

Pewną część złota i wyrobów ze złota przekazano na rzecz NBP, ale było tego niewiele, głównie zegarki.

W Departamencie I zorganizowano składnicę złotych wyrobów, popularnie zwaną "sklepikiem". Kierownictwo Departamentu brało stamtąd kosztowności bez pokwitowania i rozdawało według swego uznania również bez pokwitowania. Wykazy przedmiotów znajdujących się w "sklepiku" były systematycznie "uaktualniane", a stare niszczono. Zachował się jeden dokument, na którym spisano zegarki i wymieniono osoby bądź instytucje, którym te zegarki przekazywano. Najczęściej są to same nazwiska, bez imienia i funkcji, choć czasem nawet i nazwisk nie wymieniano. Np.: "profesor z Poznania", "dla olimpijczyków", "piłkarze" - po 3 szt., "gabinet ministra" - 7 szt. złotych i 4 metalowe, "departament K-38" - 3 szt., sekretarz KW PZPR w Katowicach - 1 szt., złoty. Są nazwiska, które się powtarzają kilkakrotnie, zdarzają się nazwiska powszechnie znane, ale tylko nazwiska, może więc to być przypadkowa zbieżność.

Pozostały również ślady przekazania młodym pracownikom administracyjnym, w większości sekretarkom, kilkunastu złotych zegarków i innych precjozów. Nie ustalono, za jakie zasługi je przydzielono, ustalono natomiast, że nie ma śladów, by nagradzano złotymi zegarkami za osiągnięcia w pracy wywiadowczej. Najczęściej zegarki i inne przedmioty wręczano w charakterze upominków. Pracownicy mogli wymieniać upominki na takie, jakie im bardziej odpowiadały. Upominki otrzymywały także żony niektórych pracowników.

Komisja gen. Pożogi przypuszcza, że część złotych precjozów mogła być w ten czy inny sposób po prostu przywłaszczona, a część mogła zostać podmieniona na wyroby mniej cenne i gorsze gatunkowo.

W tym, wydawać by się mogło, szaleństwie była jednak metoda. "W istocie rzeczy stanowić to może potwierdzenie tezy o celowym rozkładaniu odpowiedzialności na wiele osób oraz zorganizowaniu warunków na dysponowanie kosztownościami bez żadnej kontroli, a tym samym stwarzania okazji do przywłaszczania sobie bądź nawet zaboru przez inne osoby tych kosztowności" - stwierdza komisja gen. Pożogi. Ludzie brali, co się dało, a więc świadomie uczestniczyli w przestępstwie. Było to najlepszą gwarancją milczenia. Nawet do grobowej deski.

Komisja gen. Pożogi zebrała fakty, dokumenty, wskazała osoby odpowiedzialne za poszczególne etapy operacji "Żelazo". Nie odpowiedziała natomiast - bo nie dało się tego ustalić - na podstawowe pytanie: gdzie jest reszta złota i towarów?

Uwzględniając już przedstawione wcześniej okoliczności komisja skrupulatnie obliczyła, że nie wiadomo, co się stało z minimum 65-75 kg złota w sztabkach, złotych monetach i wyrobach sztuki jubilerskiej, jak kolie, bransolety, broszki. Nie natrafiono na żaden ślad tysięcy kamieni szlachetnych - m.in. brylantów i szmaragdów, 100 sztuk złotych i pozłacanych zapalniczek, 250 kompletów sztućców pozłacanych, 130 kompletów sztućców srebrnych, kilkudziesięciu kompletów zestawów stołowych ze srebra, 300 pozłacanych gabinetowych zapalniczek z kamieniami szlachetnymi, 170 sztukach płaszczy i spódnic skórzanych, 850 par rękawiczek skórzanych, 400 swetrów i pulowerów, 90 figurek ze srebra 750 tys. żyletek "Silver", kilku bel materiału ubraniowego, futer tekstyliów, luksusowych mebli.

 

Z raportu gen. Pożogi:

"Jak z powyższych ustaleń wynika, tow. Milewski operację »Żelazo« na wszystkich jej etapach organizował, kierował i nadzorował jako dyrektor Departamentu I, podsekretarz stanu i minister spraw wewnętrznych. W związku z tym ponosi odpowiedzialność także za jej skutki operacyjne, następstwa finansowe, polityczne i moralne"

 

ROZDZIAŁ II

Podział łupów

 

W niecały miesiąc po powrocie braci J. do kraju, w październiku 1971 roku w B. pojawia się ktoś gwałtownie szukający kontaktu z Kazimierzem lub Mieczysławem. Jest to obywatel RFN, Richard Zaiser. Twierdzi, że jest przedstawicielem osób, które zostały w RFN oszukane przez braci J. Tymczasem okazuje się, że gdy Zaiser przychodzi do braci J., to żadnego z nich "nie ma i na razie nie będzie". Zaiser idzie więc do szefa prokuratury w B. i wnosi o ściganie braci J. za przestępstwa popełnione na terenie RFN. Przedstawia przywiezione wycinki z niemieckich gazet, w których informowano o toczącym się w RFN śledztwie, o ucieczce głównych podejrzanych do Polski, o aresztowaniu ich wspólnika z dokonującej oszustw firmy jubilerskiej.

Prokurator miał dwa wyjścia: albo przyjąć zameldowanie o przestępstwie i - zgodnie z przepisami - przesłać je według właściwości do prowadzącej postępowanie w takich przypadkach Prokuratury Dzielnicowej Warszawa-Śródmieście, albo poinformować skarżącego się, że powinien udać się do śródmiejskiej prokuratury. Szef prokuratury z B. znalazł wyjście trzecie: powiedział Zaiserowi, że swoich roszczeń może dochodzić tylko poprzez przedstawicieli ambasady RFN w Warszawie, natomiast on - prokurator, jego informacji "nie przyjmuje do wiadomości". Zaiser zniechęcony i pełen podejrzeń co do udziału polskich organów ścigania w machinacjach braci J., wrócił do RFN.

Czy prokuratorowi ktoś polecił tak załatwić ten wniosek, czy może on sam, z własnej inicjatywy, wiedząc coś o powiązaniach braci z wszechwładną Centralą MSW, na wszelki wypadek wolał wyciszyć i sprawę - nie wiadomo. Bracia J. załatwiali w tym czasie poważniejsze, bo finansowe sprawy. Było złoto, był towar, były pieniądze - ale zamrożone w przywiezionych dobrach - i nie można z tego korzystać, bo to wszystko nie zostało formalnie zalegalizowane. Skazani na czarnorynkowe transakcje bracia J. obawiali się, że lada moment przyjdzie się im tłumaczyć przed urzędem skarbowym ze źródeł tak wielkiego majątku, a zaraz potem niewątpliwie zainteresuje się nimi miejscowa milicja. I tak się stało. Niewykluczone przy tym, że to ludzie z Departamentu I zaaranżowali tę sytuację, by zmusić braci J. do szukania pomocy i tym samym stworzyć okazję do kolejnego podziału zysków, tym razem ze sprzedaży przydzielonego braciom złota.

 

Raport dot. sprawy "Kamieja" - "Żelazo":

"W dn. 7 listopada 1972 r. od starszego inspektora kierownictwa KW MO w K. płk Zygmunta N. otrzymano pismo wraz z załączonym wykazem przedmiotów przywiezionych z Hamburga przez figuranta »Kamieję«, z prośbą o wystawienie zaświadczenia celnego stwierdzającego, że jakoby rzeczy te stanowią mienie przesiedleńcze. Z uwagi na to, że przedmioty te zostały wprowadzone na polski obszar celny w czasie realizowania przez nas sprawy »Żelazo«, jak również uwzględniając ogólną wartość przedmiotów (około 2 mln zł) - wystawienie podobnego zaświadczenia nie wydaje się możliwe".

Poniżej znajduje się jednak odręczna notatka przełożonego, płk. S: "Decyzje dotyczące realizacji sprawy »Żelazo« podejmowano zgodnie z rozwojem sprawy. Dostawcy podpisali zobowiązanie o wzięciu pełnej odpowiedzialności za ewentualne wynikłe komplikacje w wypadku dokonywania transakcji z towarami będącymi w ich posiadaniu. Departament I włączył się jednak dobrowolnie w upłynnianie posiadanych przez J. przedmiotów w sposób kontrolowany, zgodny z interesami Służby i ogólnokrajowymi, ponieważ:

- jesteśmy zainteresowani, by sprawa nie wyszła na światło dzienne poza naszą Służbę, a w przypadku pokątnych transakcji wcześniej czy później wdałyby się w sprawę MO i organy karno-skarbowe;

- pośrednicząc w pewnym sensie w sprzedaży zapewniliśmy Skarbowi Państwa dodatkowo poważne sumy pieniędzy, które znajdują się w dyspozycji kierownictwa Departamentu I lub znajdą się tam w najbliższym czasie.

O posiadaniu rzeczy wyszczególnionych w załączniku wiedzieliśmy od początku, sądzę więc, że jeżeli jest możliwość sprzedaży kontrolowanej przez nas, to należałoby to załatwić i w ten sposób zamknąć sprawę bez obawy, że kiedyś znowu wypłynie. Bracia J. wykorzystują uzyskane pieniądze rozsądnie, inwestując w zakłady pracy".

Z Kazimierzem J. zawarto więc porozumienie, że Centrala weźmie niejako w komis część kosztowności i odsprzedaje legalnie instytucjom państwowym, pobierając za to pośrednictwo procent nieco paskarski. Zachowane w sprawie rozmaitych sprzedaży dokumenty zawierają wiele niezrozumiałych nieścisłości. Na przykład, 29 marca 1972 roku ówczesny dyrektor Departamentu I, płk P., powiadomił gen. Milewskiego, że Kazimierz J. przekazał do sprzedaży pięć kg złota. Gen. Milewski wyraził zgodę na tę transakcję. Ale z innego dokumentu wynika, że faktycznie do sprzedaży przyjęto w tym czasie nie pięć, lecz 19,147 kg. Nie wiadomo, skąd wzięła się ta nadwyżka. Nie wiadomo, ile faktycznie sprzedano lub przyjęto do sprzedaży. Kazimierz twierdzi, że tym razem przekazał Departamentowi I najwyżej 10-12 kg złota do dalszej odsprzedaży.

Jednocześnie pracownicy Departamentu I żywo zajmowali się rozważaniem następnej, bardzo atrakcyjnej propozycji braci J. Otóż pewien mężczyzna ze Szwecji zaproponował Janowi J. zakup po niezwykle atrakcyjnej cenie (około jednej czwartej rzeczywistej wartości) większej partii różnych kosztowności. Miało to być pięćdziesiąt kg złota przetopionego w bryły (po dwie DM za gram), trzydzieści kg złota w wyrobach (po trzy DM za gram) i około trzy kg brylantów. "Janek" wyraził zainteresowanie, ale nie dał jeszcze odpowiedzi, bo nie wiedział, czy Służba wejdzie w ten interes, czy nie. Na spotkaniu 5 lipca 1972 roku Mieczysław J. - "Maj", dostarczając pracownikowi Departamentu I zwykłe doniesienia, przy okazji powiadomił o "szwedzkiej" propozycji i wstępnie uzgodnił postępowanie dotyczące operacji roboczo nazywanej "Żelazo II" lub operację "szwedzką":

 

Z raportu dodatkowego na 8 lipca 1972 roku:

"Brat figuranta »Janek« uda się do Szwecji, gdzie przeprowadzi rozmowy z figurantami - kontrahentami. Zaproponuje im wypłacenie kaucji 20 tys. DM. Figuranci dostaną »żelazo« w ilości 80 kg, które będzie kupione za 40-50 proc. wartości. 20 tys. DM »Janek« wypłaca z własnej kieszeni. Komentując propozycję »Maj« stwierdził, iż omawiane »żelazo« pochodzi z rabunku, a dysponujący nim figuranci mają na sumieniu mord NN mężczyzny pochodzenia żydowskiego. Informacje te uzyskał »Maj« podczas spotkania z »Jankiem« w Berlinie Wschodnim (...). Nie wyrażamy zgody na przejęcie wartości na terenie RFN. W przypadku realizacji sprawy bez naszego udziału możemy jedynie zapewnić otwarcie granicy z CSRS lub NRD dla dostarczenia walorów. W takim przypadku pobieramy 60-70 proc. wartości globalnej. Celem ostatecznego uzgodnienia form działania uzgodniono z fig. »Maj«, iż na najbliższe spotkanie uda się pracownik naszej Służby, »Maj« zapowiedział, że spodziewa się przyjazdu brata do Polski (niezależnie od spotkania w Berlinie w najbliższym czasie) w drugiej połowie lipca". Pod raportem znajduje się odręczna notatka płk S.: "Zalecałbym: żadnych przedsięwzięć, wszystko to wisi w powietrzu i jest mało konkretne. Po uzyskaniu konkretnych możliwości możemy sprawę rozpatrzyć w odpowiednim czasie".

 

Po wspomnianym w raporcie spotkaniu z obydwoma braćmi w Berlinie oficer Departamentu I melduje w raporcie z 6 września 1972 roku:

"Plan organizacyjny transakcji: sprzedający z towarem i »Jankiem« płyną do Polski promem Ystad - Świnoujście. W żadnym wypadku »Jankowi« nie wolno mówić o powiązaniu Służby z transakcją. Funkcjonariusze przejmujący towar występować będą »pod obcą flagą«, jako typowi przemytnicy. Jeśli sprzedający nie wyrazi zgody na transport do Polski, transport idzie do Hamburga i stamtąd do Polski statkiem pod polską banderą. Funkcjonariusze - jako przemytnicy, obywatele innego kraju, obce paszporty i samochody. Przejęcie towaru - w wynajętej willi na terenie woj. szczecińskiego. Tam też sprawdzenie jakości. Przez pomoc KW MO - b. pobieżna kontrola także figurantów. Z ramienia MSW nadzór sprawują ppłk Tadeusz D. oraz mjr Marek S". Była to jednak zbyt poważna sprawa, by - zwłaszcza po ostatnich kłopotach z braćmi J. - ktokolwiek w Departamencie I chciał samodzielnie podjąć decyzję. Teraz potrzebne były "podkładki".

 

Zastępca dyrektora Departamentu I MSW, płk Edward P., pisze więc do wiceministra M. Milewskiego raport dotyczący sprawy "Żelazo" nr 7459:

"Melduję, iż figurant ps. »Majek« przedłożył ostatnio informację o możliwości zakupu następujących walorów: 50 kg złota w przetopionych bryłach, 30 kg złota w formie złotych bransolet, 30 kg szlifowanych kamieni szlachetnych (brylanty od 0,5 - 0,6 karata). Ww. walory pozostają w dyspozycji osób zamieszkujących w krajach zachodnich, oferanci żądają za nie ok. 50 proc. wartości rynkowej. Zapłata winna nastąpić w walucie wymienialnej poza granicami PRL. Uprzejmie proszę Tow. Ministra o decyzję w sprawie ewentualnego wszczęcia odpowiednich przedsięwzięć".

Raport wraz z nie podpisaną notatką na firmowym arkuszu papieru z nadrukiem: "minister spraw wewnętrznych, podsekretarz stanu" z datą 27 lipca 1972 roku wędruje do KC: "Towarzyszu Sekretarzu, minister Ociepko zlecił mi przysłanie do was z prośbą o opinię o celowości przedsięwzięcia (kraj zyskuje, MSW finansowo traci, bo musi opłacać transakcję z własnych funduszy)". W lewym dolnym rogu widnieje podpis Stanisława Kani.

 

Następna "podkładka" w tej sprawie nosi datę 1 sierpnia 1972 roku i podpisana jest przez Dyrektora Departamentu I MSW, płk Józefa O.: "Notatka. Departament I MSW korzystał za granicą z usług grupy osób zaangażowanych w krajach zachodnich w działalność kryminalną. Osoby ww. dysponowały wartościami dewizowymi uzyskiwanymi w wyniku nielegalnych manipulacji (oszustwa). Od grupy tej Departament I uzyskał określone wartości dewizowe (biżuteria złota, kamienie szlachetne itd. - wartości ok. 20 mln zł) - przekazując je na rzecz Skarbu Państwa. Pozostałą posiadaną część walorów członkowie grupy odsprzedają legalnie państwowym jednostkom skupu. Aktualnie ww. grupa zwróciła się z propozycją sprzedaży ok. 80 kg złota w sztabkach i ok. 3 kg diamentów za połowę rynkowej wartości walorów, płatnej za granicą w walucie wymienialnej". W lewym dolnym rogu widnieje podpis Piotra Jaroszewicza i data: 21 sierpnia 1972 roku.

Długo rozważano, w jaki sposób przerzucić zakupione walory przez granicę. Wśród różnych wariantów poważnie brano również pod uwagę pomysł wykorzystania w tym celu drogi dyplomatycznej. Operacja jednak nie doszła do skutku "z powodu utraty możliwości operacyjnych w Szwecji".

Tymczasem bracia J. po powrocie do Polski nie rezygnują z pomnażania majątku w drodze najrozmaitszych kombinacji. Działalność ich staje się wkrótce kłopotliwie głośna. Naczelnik wydziału VII Biura d/s Przestępstw Gospodarczych KG MO, mjr Tadeusz Rydzek, napisał do ówczesnego dyrektora Departamentu I: "Kazimierz J. jest jednym z współkierowników wieloosobowego i wysoko zorganizowanego gangu dewizowo-przemytniczego zajmującego się przerzutami złota z RFN i innych państw Europy Zachodniej. Jednorazowe transporty wynoszą ok. 10 kg. Uwikłany jest w inne poważne przestępstwa gospodarcze. Jest przestępcą zuchwałym i zdemoralizowanym".

Dyrektor Departamentu I przekazał to pismo wiceministrowi Milewskiemu i postępowanie milicyjne zostało zawieszone. Ów "parasol ochronny" skutecznie działał jeszcze przez wiele lat. Jesienią 1980 roku, na fali "odnowy", milicja z B. postanowiła znów spróbować dobrać się do skóry braciom J. Kazimierz J. został aresztowany pod zarzutem spekulacji i nielegalnego handlu alkoholem. Podczas przeszukania zakwestionowano u niego kilkadziesiąt kilogramów złota i kamieni szlachetnych, znaczne ilości dolarów. Do B. został oddelegowany naczelnik wydziału z Departamentu I (znany już z operacji "Żelazo" płk S.) wraz z zastępcą dyrektora Biura Walki z Przestępstwami Gospodarczymi KGMO, płk Tadeuszem Stasiakiem.

W raporcie z 20 października 1981 roku skierowanym do dyrektora Departamentu I, gen. Jana S., płk S. stwierdził:

"...nie ma dostatecznych podstaw do doprowadzenia sprawy J. do sądu. Cała sprawa została niepotrzebnie rozdmuchana (...). Nie mogę zgodzić się z faktem, że Kazimierz J. powoływał się bezpodstawnie na różne stanowiska i autorytety, m.in. na byłego ministra spraw wewnętrznych, tow. M. Milewskiego. Zabroniłem mu powoływania się na kogokolwiek, ponieważ pogarsza tylko własną sprawę". Mimo wyraźnej dezaprobaty płk S. złożył jednak komendantowi wojewódzkiemu w B. oświadczenie, że zakwestionowane złoto i kamienie szlachetne są legalnie wwiezione do kraju - co jest nieprawdą - a osoba Kazimierza J. i cała sprawa związana jest z działalnością wywiadu MSW - co skutecznie zamknęło usta prowadzącym postępowanie. Płk S. zarzucił milicji z B., że śledztwo jest prowadzone tendencyjnie i po koleżeńsku zaproponował przeprowadzić dochodzenie odnoszące się tylko do wykroczeń związanych z prowadzeniem przez Kazimierza J. restauracji "Polonia", uwzględnić wszystkie okoliczności łagodzące oraz zwrócić zakwestionowane walory i dokumenty. I tak też się stało. Sprawę umorzono, wszystkie zakwestionowane walory zwrócono. Mit o potędze braci J. w B. rośnie, a rozjuszonym milicjantom i prokuratorom w B. pozostało tylko kolportowanie plotek, że wspólnikiem nielegalnych interesów J. jest nie tylko pół wywiadu MSW, ale i sekretarz KC, członek Biura Politycznego PZPR, gen. Milewski. I tylko dlatego Kazimierz J. może być nietykalny.

Trwająca w latach siedemdziesiątych współpraca braci J. z Departamentem I MSW musiała być dla nich nie tylko bezpieczna, ale i opłacalna, jeśli - mimo co jakiś czas wnoszonych pretensji o niesprawiedliwy podział łupów z akcji "Żelazo" - zgłaszają się do MSW z wciąż nowymi pomysłami, które w swej istocie są zwykle powieleniem pomysłu operacji "Żelazo". Znów więc proponowali dostarczenie do Polski kradzionych za granicą przedmiotów i znów za pomoc w ich przerzucie przez granicę Departament I miał uczestniczyć w podziale zysków. Ostatecznie jednak Departament zrezygnował z propozycji zakupu kradzionych samochodów, przerzucenia kradzionej ciężarówki wypełnionej kradzionymi maszynami matematycznymi, sprowadzenia do Polski większej ilości żyletek i innych, atrakcyjnych na krajowym rynku towarów, pochodzących z włamania do jakiegoś magazynu za granicą. Rozważano natomiast, w jaki sposób sprowadzić do Polski 10 mln marek zachodnioniemieckich, które miały pochodzić z przygotowywanego napadu na bank w RFN. Koncepcja ta jednak upadła, bo nie doszło do napadu. Choć i to nie jest pewne. Aresztowany bowiem mniej więcej w tym samym czasie w Polsce - a następnie skazany na 12 lat więzienia - współpracownik amerykańskich służb specjalnych podczas jednego z przesłuchań w śledztwie wspomniał o udziale znanego mu Jana K. w jakimś napadzie na bank w Hamburgu. "Janek" podobno musiał się jakiś czas ukrywać, a jego wspólnicy zostali aresztowani.

Mieszkający stale w Polsce Mieczysław także prezentował swoje koncepcje. Handel bronią, skupowanie złota gdzieś w Afryce i odsprzedawanie go z zyskiem, jakaś państwowo-prywatna spółka importowo-eksportowa... MSW musiało te pomysły brać pod uwagę, jeśli akceptowało i ułatwiało w tym czasie Mieczysławowi liczne wyjazdy do krajów azjatyckich i afrykańskich.

A może cała ta współpraca trwała i rozwijała się dlatego, że już od kilku lat związki części pracowników Departamentu I MSW z braćmi J. stały się nadspodziewanie ścisłe? "Prawie wszyscy pracownicy Centrali, którzy ze mną współpracowali, swe obowiązki traktowali na pół służbowo, na pół prywatnie" - powie kilka lat później Kazimierz J. Płk S. podczas "służbowej" wizyty (już po podziale złota) w podmiejskiej willi braci J. starał się odkupić komplet pozłacanych czy też srebrnych sztućców, ale Mieczysław powiedział mu, że akurat te przeznaczone są dla "wysoko postawionego faceta z Warszawy". O familiarności stosunków świadczyć może również fakt, że podczas podziału złota pułkownicy S. i D. razem z Kazimierzem J. zastanawiali się, co z rozłożonych na stole kosztowności przeznaczyć na prezent dla gen. Milewskiego.

Kazimierz J. powie również, że jeszcze podczas swego pobytu za granicą wielokrotnie wystawiał niektórym pracownikom Departamentu pokwitowania na odbiór różnych sum pieniędzy, przeważnie w dolarach, które miały stanowić jego wynagrodzenie za pracę operacyjną. Pieniędzy tych nie otrzymywał. Przynajmniej nie tyle. Obliczył, że wystawił pokwitowania na sumę łącznie 50 tys. dolarów, z czego kiedyś wręczono mu 300 dolarów. Powie również, że dwóch pracowników Departamentu I zaciągnęło u niego prywatną pożyczkę w wysokości 10 tys. i 5 tys. dolarów, po czym nigdy tej pożyczki nie zwrócili. Dlaczego się nie upominał? Odpowiedział, że się po prostu bał. Za funkcjonariuszy tych poręczył podobno jego brat Józef, właściwie to on namówił go do udzielenia tej pożyczki. Funkcjonariusze mieli, zgodnie z umową, zwrócić pieniądze Józefowi w Polsce, ale niedługo przed terminem zwrotu Józef zginął w wypadku samochodowym, którego okoliczności - jak twierdzi Kazimierz - są bardzo niejasne.

Kazimierz powie jeszcze, że podobne pokwitowanie bez pokrycia wystawił pracownikom Departamentu I już po osiedleniu się w Polsce. Chodziło wtedy o 8 tys. dolarów i nieco ponad 700 tys. złotych.

O dolarach nikt nie słyszał, ale 700 tys. złotych może mieć swoją historię. Kazimierz J. twierdzi, że pokwitowanie na tę kwotę wystawił późną jesienią 1974 roku dwóm nieznanym wcześniej funkcjonariuszom Departamentu I, którzy przedstawili się hasłem i legitymacjami MSW. W dokumentach Wydziału Ogólnego Departamentu I, a więc poza sprawami operacyjnymi, znajduje się natomiast raport ówczesnego dyrektora Departamentu I, płk S., akceptowany przez wiceministra Milewskiego i skierowany do ministra spraw wewnętrznych Stanisława Kowalczyka. Raport nosi datę 20 stycznia 1975 roku i stawia do dyspozycji ministra m.in. kwotę 704 tys. złotych, pochodzących ze sprawy "Żelazo", a więc sprawy formalnie zakończonej prawie cztery lata wcześniej. Kwota ta została przekazana do komórki finansowej Departamentu I, jako zastrzeżona do dyspozycji ministra. Czy jest to tylko przypadkowa zbieżność wysokości kwoty, czasu i nazwy operacji?

 

Z raportu gen. Pożogi:

"Realizacja takich spraw jak »Żelazo« prowadziła w konsekwencji do tego, że najważniejsze dla wywiadu i państwa problemy w niektórych

komórkach Departamentu I schodziły na dalszy plan. Jednocześnie w niektórych wydziałach Departamentu I oraz u niektórych funkcjonariuszy wywiadu następowała erozja, stopniowe spłycenie pracy operacyjnej, głównie w zakresie prowadzenia agentury, zasadności zakładania spraw operacyjnych i szeregu innych umiejętności warsztatowych niezbędnych w wywiadzie".

*

W 1978 roku postanowiono w Departamencie I ostatecznie zamknąć sprawę "Żelazo", a dokumenty zmikrofilmować i przekazać do archiwum. Polecenie uporządkowania materiałów otrzymał młody człowiek, tuż po ukończeniu szkoły oficerskiej i przeszkoleniu przyjęty do Departamentu I. Było to jego pierwsze zadanie w Departamencie. Z rąk ówczesnego zastępcy naczelnika wydziału III odebrał pakiet, tzn. dużą zalakowaną kopertę, w której znajdowały się trzy "dość grube" - jak pamięta - teczki z materiałami. Pakiet był już rozpieczętowany. W środku znajdowały się "teczki pozyskania agenta" dotyczące trzech osób o pseudonimach "Kamieja", "Komteja" i "Kosteja". Teczki te były prowadzone zgodnie z zasadami ewidencji źródeł i otrzymywanych z tej współpracy materiałów. Występowały jednak przypadki pomieszania dokumentów.

- To sprawa dyrektorska - zaznaczył naczelnik i akcentując, że to polecenie dyrektora, zobowiązał pracownika do zachowania w tajemnicy treści czytanych dokumentów oraz danych dotyczących "przechodzących" w niej osób.

"Wywołało to we mnie wewnętrznie pewne zażenowanie, gdyż będąc już wtedy pracownikiem Departamentu traktowałem fakt zachowania tajemnicy służbowej jako oczywisty i nie wymagający specjalnych podkreśleń" - oświadczył kilka lat później ów pracownik.

Początkowe adnotacje na teczkach głosiły, że materiały te są przeznaczone do wyłącznej dyspozycji naczelnika wydziału III, potem zastrzeżenie to zostało zmienione i materiały przeznaczono do wyłącznej dyspozycji dyrektora Departamentu I, a jeszcze później do dyspozycji wiceministra spraw wewnętrznych, z tym że właściwy tu też był dyrektor Departamentu. Gdyby porównać daty awansów gen. Milewskiego w Departamencie I - zapewne dostrzec by można zadziwiające zbieżności z datami zmiany kolejnych zastrzeżeń.

"Przed przekazaniem mi sprawy do opracowania poinformowany zostałem przez przełożonego, iż powodem, dla którego m. in. powinienem zachować tajemnicę, jest niezgodny momentami z instrukcją o pracy z osobowymi źródłami informacji sposób prowadzenia sprawy, mogący się kłócić z posiadaną przeze mnie wiedzą teoretyczną (...) Według tow. W. sprawa ta, zgodnie z decyzją dyrektora Departamentu, kwalifikowała się do archiwum i nie mogła służyć jako przykład dobrej pracy z osobowymi źródłami informacji. Tow. W. zaznaczył mi ponadto, że w teczkach mogą być dokumenty oznaczone kryptonimem »Źelazo« ew. »Metalo«. W przypadku trafienia na takowe polecił mi je wyłączyć i przekazać jemu. Obecnie nie potrafię odtworzyć powodu wyłączenia ich, ale prawdopodobnie chodziło o analizę materiałów sprawy o kryptonimie »Żelazo« osobiście przez kierownictwo".

Gdy sześć lat później komisja gen. Pożogi sięgnęła do archiwum po akta sprawy "Żelazo" i teczki osobowe "Kamiei" i innych "figurantów" tej operacji, okazało się, że pakiet archiwalny nie zawiera już trzech "dość grubych" teczek.

 

Protokół otworzenia pakietu archiwalnego:

"W dniu 2 maja 1984 roku komisja w składzie gen. bryg. Zdzisław Sarewicz, płk Stanisław Groniecki, płk Konrad Biczyk - dokonała otwarcia pakietu archiwalnego nr J-6697, zawierającego dokumenty operacyjne ze spraw »Kamieja«, »Majak«, »Komteja«, a dotyczące realizowanej w latach 70-tych operacji kryptonim »Żelazo«. Pakiet posiadał klauzulę pozwalającą na otwarcie wyłącznie za zgodą dyrektora Departamentu I MSW. Pieczętowany został pieczątką numer 2211. Pakiet nie zawierał zapisu, kto i kiedy dokonał zapieczętowania. W pakiecie znajdowały się:

1. Skoroszyt zawierający różne dokumenty operacyjne związane z operacją »Żelazo«, łącznie 102 strony ponumerowane. Skoroszyt nie zawierał pełnego spisu zawartości, natomiast na stronie 4-7 znajduje się opis niektórych dokumentów znajdujących się w skoroszycie.

2. Zbiór różnych dokumentów związanych pośrednio z operacją »Żelazo«, łącznie 44 karty. Można domniemywać, że zarówno dokumenty w skoroszycie jak i w luźnym zbiorze zostały wyjęte z dużych spraw. Wskazuje na to stara, parokrotnie zmieniana numeracja. Jeden z dokumentów nosi np. stary numer 214, inny 234. Komisja dokonała spisu dokumentów. Spis w załączeniu".

 

Z raportu gen. Pożogi:

"Niestety, komisja stwierdziła ogromne luki w dokumentacji, które bardzo poważnie utrudniły odtworzenie faktycznego przebiegu sprawy. Zdaniem komisji luki te miały charakter celowego niszczenia i usuwania z akt sprawy bardzo istotnych dokumentów - planu operacji, sprawozdania z jej przebiegu, ilości dostarczonych walorów i ich zagospodarowania itd."

Zachowały się jednak i takie dokumenty, które niekoniecznie potwierdzają wniosek, że "faktyczne powiązania braci J. z Departamentem I, poza początkowym okresem, nie miały charakteru wywiadowczego i nie wynikały z potrzeb tej służby".

 

Raport:

"Berlin, dn. 5.04.1977 r.

1. Sposób nawiązania kontaktu.

1.1. Zgodnie z ustaleniem »Kamieja« zgłosił się do misji w Berlinie Z. po instrukcje. Niczego nie domagał się od strony załatwienia mu formalności, gdyż przekroczył granicę z NRD na jednym z posiadanych paszportów RFN-owskich. O godz. 13.40 »Zygmunt« otrzymał w tej sprawie depeszę z zapytaniem, co robić. Odpowiedź wyszła natychmiast z poleceniem, by »Kamieja« przekraczał granicę i przyszedł w umówione miejsce. Było już jasne, że »Kamieja« nie zdąży już na umówioną godz. 15, tym bardziej, że w depeszy otrzymaliśmy wyjaśnienie, iż zgłaszający się ma nogę w gipsie z powodu złamania.

1.2. Na K. oczekiwałem w kawiarni »Corso«, gdzie miał się zgłosić w halu ze znakiem rozpoznawczym. O godz. 15.20 zobaczyłem go idącego o kulach ulicą. Wyglądał na zupełnego inwalidę i ludzie okazywali mu pomoc w przejściu jezdni. Był bez płaszcza pomimo przejmującego chłodu i z odkrytą głową. Na prawej nodze w gipsie nie miał buta a jedynie skarpetkę. Z uwagi na pewne podobieństwo do brata Mieczysława nie miałem wątpliwości, że idący jest »Kamieją«.

1.3. Wyszedłem z holu, gdzie zwróciłem się wprost do niego i natychmiast otrzymałem potwierdzenie spotkania z »Kamieją«. Udaliśmy się do restauracji hotelu »Den Linden« i w drodze zabroniłem »Kamiei« używania języka niemieckiego. Poleciłem mu mówić po polsku i udawać, że nie zna niemieckiego. Chodziło o uniknięcie ewentualnej sensacji z uwagi na stan K. Niezależnie od inwalidztwa wydawał się być przygnębiony i bardzo zmęczony. Cerę miał bladą, oczy podkrążone, zmęczone.

2. Aktualna sytuacja osobista »Kamiei«.

2.1. Nie pracuje zarobkowo, bo nie będzie robotnikiem. Złamanie nogi przed trzema tygodniami skomplikowało mu sprawę. Będzie dopiero na chodzie za około trzy tygodnie. W domu telefonu nie ma. Przeprowadził się, by zmienić otoczenie, bo stare zbyt mocno zaczęło mu się przyglądać. Uskarżał się, że coraz trudniej żyć, a o powrocie bez uprzedniego udanego skoku nie ma co mówić. Zacząłem trochę żartować z jego skoku utrzymując, że dziś w pojedynkę to można zrobić psikusa, a nic poważnego. Dostosowałem także częściowo swój język do jego żargonu, z czego był widocznie zadowolony. Poczuł się mniej skrępowany i powoli zaczął rozpuszczać język. Zaczął mi udowadniać, że ma fajnych chłopaków i może na nich liczyć. Największe możliwości ma we Francji i w RFN. Może także działać w Belgii i we Włoszech. Trzeba się mieć jednak na uwadze, bo gdzie forsa, tam i zdrada, i zdradzieckie strzały. W tym miejscu powróciłem do jego nogi pytając wprost, kto go tak urządził, kumple czy gliny, ile dostał prochu? Zaczął początkowo udawać, że nie rozumie pytania, potem jednak zaczął opowiadać z ogromnym zdenerwowaniem i lawiną przekleństw i wyzwisk.

Z jego wywodów wynikało, że po skoku, po napadzie we Francji, przed podziałem łupu (należy mu się 180 tys. DM) nasłano na niego gliny. Uciekał, został trafiony. Inni pokrzywdzeni kumple przewieźli przez granicę. Przekupili lekarza, by po zoperowaniu nogi dał ją w gips dla upozorowania złamania. Głównego winowajcę K. dopadnie i zlikwiduje. 2.2. Policja go czasami inwigiluje jako potencjalnego członka podziemia przestępczego. Nic mu nie udowodnili i nie udowodnią. Teraz życie i doświadczenie nauczyło go być bardzo ostrożnym. Za sprawy kryminalne zresztą nie wydalają, a karzą. Od zarzutu do udowodnienia jest daleka droga. Przyznał się, że przez trzy tygodnie jesienią ub. roku był zatrzymany i przesłuchiwany przez policję za przetrzymywanie u siebie poszukiwanego za napady kumpla pochodzenia polskiego. Nic mu nie mogli zrobić, gdyż udowodnił im, że działał nieświadomie, a ze skokami nie ma nic wspólnego. Kolegę swego scharakteryzował w samych superlatywach, m. in. »Panie, co to za człowiek, jaki ten skurwysyn ma charakter i takiego gliny wpierdolili do mamra, a my na razie nie możemy mu pomóc. I tak gówno mu udowodnili, bo dostanie najwyżej piątaka. Jaki to był uczciwy i szlachetny człowiek, z takim można iść na każdą grubszą robotę«.

2.3. Na aktualnym adresie K. mieszka wraz z Polką z B. Dziewczyna ta ma same zalety. Niemkę wyrzucił, ma dosyć szkopów i Żydów, teraz wynajmuje skromne mieszkanie. Hamburg 73. Adres napisał mi własnoręcznie.

(...)

3. Sprawy merytoryczno-operacyjne.

Bezustannie »Kamieja« nawiązywał o cel tego pilnego wywołania. Dawałem odpowiedzi wymijające. Było »nie ma sprawy«, chciałem ogólnie zapoznać się z jego sytuacją i możliwościami itp. Bezustannie mnie nagabywał, o jakie możliwości chodzi, co to była za sprawa itp. Układał przy tym grupowo domniemywane przez niego sprawy, m.in.:

- dostarczenie samochodów. Jest gotów dostarczyć w każdej ilości i marce. Osobiście doradza ciężarówki, bo będą bardziej przydatne;

- dostarczenie sfałszowanych banknotów w walucie zachodniej. Ma możliwość dostarczenia doskonale podrobionych dolarów i marek;

- przerzut złota przez granicę. Jest gotów, narkotyków nie podejmie się;

- założenie wspólnego interesu handlowego. To interesowałoby go bardzo mocno.

Widząc moją dezaprobatę zaczął wymieniać nazwiska różnych osób w randze pułkownika, być może chodziło o osoby spotykające się z nim. Ogólnie wyjaśniłem mu, że wszystko, o czym mówi, to historia, którą znam, ale która mnie nie interesuje. Interesują mnie sprawy innego rodzaju.

3.1. Przedstawiłem mu sytuację, w której należałoby zwinąć i przerzucić przez granicę, np. do NRD, interesującego nas osobnika. K. natychmiast zadał pytanie wykazujące znajomość rzeczy, »czy za jego zgodą, czy bez«. Wyjaśniłem, co rozumiem pod pojęciem »zwinąć«. Natychmiast replikuje »żywy czy martwy«. Wyjaśniłem, że zawsze lepiej żywy, bo nie cuchnie. Jeśli zacznie cuchnąć, to już szkoda ryzyka w przewożeniu przez granicę. K. w tym miejscu zrobił minę rozczarowanego. Wyjaśnił, że myślał, iż wywołanie go było spowodowane czymś poważniejszym. Jeśli będzie miał namiary, przerzuci wskazanego faceta do NRD. Tu to sprawa beznadziejna, bo tu szkopy nawet igłę dojrzą. Jeśli nie zrewidują »bagażu«, to można. Do Austrii nie będzie trudności. Najlepiej drogą morską, ale może być trudność w przemyceniu takiego drania pod okiem glin. Według niego sprawa jest do załatwienia, a taktyka uzależniona od sytuacji. No bo jeśli np. dzień i noc pilnują go ze cztery gliny... Ale i tak nie ma spraw niemożliwych do realizacji. Te trudniejsze potrzebować będą więcej przygotowania i czasu. Zaczął nalegać, bym mu wyjaśnił, kogo ma załatwić. Autentycznie zainteresował się propozycją. Po uzyskaniu pewnych, dodatkowych wyjaśnień dałem mu zadanie na »Trutnia«.

3.2. Zadanie przyjął. Chciał bliższych wyjaśnień, o kogo chodzi. Podałem istotne elementy. »Kamieja« zapewnił, że nie powinno być trudności z realizacją zadania. Napuści kumpli odrzucając, rzecz prosta, aspekt polityczny. Napadną na niego autentycznie, jako na faceta nadzianego. On partycypuje w łupie w postaci dokumentów, które są potrzebne jego kumplowi we Francji, bo gliny depczą tamtemu po piętach. Upatrzył tego z uwagi na podobieństwo. Kumpel za tę drobną przysługę też zapłaci.

»Kamieja« odnotował sobie rysopis, wziął dwie fotografie: gazetową i z konferencji prasowej. Przyczai się na niego. Dla ułatwienia mu sprawy ustaliliśmy następujący sposób informacji:

- przychodzi osoba, która działa w dobrej intencji i ze sprawą nie jest wcale związana. Przekazuje, że brat i siostra ze Śląska przyjadą do - wymienia miejscowość i ewentualne bliższe dane na temat pobytu »Trutnia« - i będą tam od - do, daty.

Po zrealizowaniu sprawy »Kamieja« dostarczy dokumenty do Misji w Berlinie Z., w kopercie zaadresowanej »dla pana Janka z B.« (przekazałem »Zygmuntowi« niezależnie od instrukcji). Kopertę wręcza recepcjoniście i czeka na dyspozycje. Najprawdopodobniej, by zgłosił się na drugi dzień, to otrzyma zapłatę. 4. Problem ryzyka i wynagrodzenia.

4.1. W sposób jednoznaczny wytłumaczyłem mu, że każde tego typu przedsięwzięcie realizuje na własne ryzyko. W przypadku wpadki nie wolno mu ujawnić istotnych rzeczy. Stwierdził, że na tyle głupi nie jest i zna przepisy prawne. Wykonanie zadania może przyjąć lub odrzucić. Sprawy doboru ludzi zależą wyłącznie od niego. Zapytany, ile chce za realizację sprawy »Truteń« jeszcze przed podaniem szczegółów a tylko opisowo, zaczął się zastanawiać i zapytał, ile dam. Miałem dyspozycję do 20 tys. DM. Podałem 10 tys. uważając tę sumę przy tego typu sprawie za wystarczającą. Odparł, że doświadczenia wykazują, że mamy różne pojęcia o tym, co jest wystarczające, a co nie. Po prostu operujemy innymi sumami. Odparłem, że w tym przypadku możemy jeszcze zrekompensować faktyczne wydatki, pod warunkiem, że nie przekroczą one 50 proc. wynagrodzenia. »Kamieja« powiedział, że do tej sprawy jeszcze powrócimy, jak uda mu się załatwić »Trutnia« i dostarczyć dokumenty.

5. System łączności.

Ustaliliśmy jednostronny system wywoławczy.

5.1. Na adres: »Kamieji« zgłasza się osoba i w dobrej wierze, bez znajomości sprawy »przekazuje pozdrowienia od brata i siostry ze Śląska z prośbą o telefon«. Odpowiedź »Zadzwonię do nich« oznacza, że »Kamieja« za dwa dni od otrzymania hasła przychodzi na spotkanie o godzinie 14 w holu restauracji przy Unter den Linden. Spotkanie zapasowe-miejsce i czas na drugi dzień, jak wyżej. Praktycznie oznacza to wywołanie - poniedziałek, spotkanie - środa itd.

5.2. Znak rozpoznawczy. Po zorientowaniu się, że nie ma mnie, przez 5 minut wyjmuje papierosa »Crone« i nie chowając pudełka, trzyma go w lewej ręce. »Kamieja« prosił, żeby nie wprowadzać już innych osób. Uspokoiłem go, ale równocześnie udowadniałem, że nie mogę na 100 proc. zagwarantować przyjazdu na spotkanie. Przyjął do wiadomości. Przy spotkaniu hasłowym obowiązuje hasło jak przy wywołaniu go na spotkanie.

Uwaga. Gdyby z różnych przyczyn K. nie mógł przyjąć terminu spotkania wywoławczego, w odpowiedzi na hasło - odpowiada: »Zadzwonię do nich« i tu podaje konkretny dzień tygodnia lub miesiąca. Praktycznie zamiast odpowiedzi »Zadzwonię do nich« mówi.

Tytułem zwrotu kosztów podróży wypłaciłem K. 300 DM. Napisał pokwitowanie.

6. Uwagi i wnioski.

6.1. Od strony profesjonalnej »Kamieja« nie zmienił się. Nadal utrzymuje się z różnego rodzaju szwindli i przestępstw kryminalnych.

6.2. Wydaje się, że zrozumiał, iż w dotychczasowym życiu nic nie osiągnął, a starzenie się nie sprzyja realizacji jego zamiarów wielkich skoków. Chciałby trochę zaoszczędzić, by za te pieniądze spokojnie i zgodnie z prawem żyć na starość w Polsce. Jest to zresztą jego idee fixe.

6.3. Będąc nieustannie na indeksie policji K. poczytuje sobie za zaszczyt związek i rozmowy z przedstawicielami naszego resortu.

Niezależnie od tego realizacja przedsięwzięcia na naszą rzecz poza wynagrodzeniem, a pieniędzy niewątpliwie potrzebuje, może dać mu szanse pomocy z naszej strony, gdy osiedli się w Polsce.

6.4. Z uwagi na środowisko, w jakim się obraca, istnieje stała groźba, że zostanie zlikwidowany przez samo podziemie lub zadenuncjonowany policji. K. zdaje sobie z tego sprawę.

6.5. Odnoszę wrażenie, że K. należy do ludzi, którzy bez skrupułów i za określone korzyści materialne wykonają każde zadanie.

Zastępca naczelnika Wydziału III Departamentu I MSW"

 

Raport ze spotkania z "Kamieją":

"Warszawa 16 czerwca 1977 r.

»Kamieja« przyjechał na spotkanie w towarzystwie Mieczysława. »Kamieja« - »Jan« do Polski przyjechał w dn. 15 bm. Wyjeżdża do RFN w poniedziałek lub we wtorek. »Kamieja« ma zdjęty gips, ale noga wymaga intensywnego leczenia, gdyż kolano jest usztywnione i nie może chodzić. Rozmowa odbyła się w dwu etapach, tj. w obecności ich dwóch, a następnie sam na sam z »Janem«.

Zostałem poddany presji ze strony Mieczysława przy poparciu Jana na podjęcie starań odblokowania części zamrożonych pieniędzy posiadanych przez nich w towarze. Motywowali to tym, że faktycznie posiadają (brat Kazimierz) około 3 mln zł, gdy w towarze mają zamrożone ponad 100 mln zł. Obecnie Jan musi się już rozglądać za powrotem do kraju i należałoby go jakoś urządzić. Rozumieją to poprzez wybudowanie hotelu i restauracji np. w Cieszynie. Koncesję by otrzymali, ale muszą mieć pieniądze poprzez umożliwienie im sprzedania 100 tys. żyletek oraz 100 tys. zamków błyskawicznych. Sprawę tę można załatwić poprzez wręczenie im kwitu celnego. Inaczej nie mogą tego sprzedać, gdyż urząd podatkowy i tak im depcze po piętach za to, co już posiadają. Uważają, że swoim działaniem wzbogacili Skarb Państwa i mają moralne prawo do szukania pomocy u nas.

Wysłuchałem oświadczając, że sprawy w detalach nie znam, ale była już na ten temat mowa i my nie mamy możliwości. Niemniej jednak ich sprawę przekażę kierownictwu do ponownego rozpatrzenia.

Następnie obaj prosili mnie o pomoc w budowie przy ich środkach stacji napraw uszkodzonych samochodów produkcji RFN. Widzą w tym ogromny interes i zarobek dla siebie i dla Polski. Według ich koncepcji skupowaliby uszkodzone samochody, wprowadzaliby warunkowo do Polski, gdzie dokonywane byłyby naprawy. Następnie dobre już samochody z powrotem odprowadzane byłyby do RFN i sprzedawane z trzykrotnym zarobkiem. Wysłuchałem oświadczając, że nie znam się na tym, ale poprzez »Polmozbyt« mogliby zasięgnąć informacji odnośnie powołania i działania takiej spółki. Byli zawiedzeni. Podkreśliłem jednoznacznie, że nie siedzę w handlu, więc nie znam się na tym, tylko gdzie indziej i znam się na czym innym. Obiecałem (aby rozmowa nie przedłużała się na niewłaściwy temat) ewentualnie rozpytać się w »Polmozbycie«, co o tym sądzą. Uciąłem też rozmowę na inne podobne tematy odsyłając ich do kompetentnych czynników i instytucji.

Rozmowa z Janem.

Jego sytuacja osobista bez zmian. Narzeka na ból nogi, policja daje mu spokój. Osoba kontaktująca, jego zdaniem, nie wzbudziła żadnych podejrzeń. Przynajmniej on nic nie zauważył. Do niego i tak zawsze przychodzi mnóstwo osób, więc nasz człowiek jakby rozpłynął się wśród nich.

Przyczyny niewykonania zadania wobec »Trutnia«.

1. W Paryżu »Truteń« został przez jego ludzi namierzony i przez dwa dni był obserwowany. Czekano na dogodny moment, bo »Truteń« zawsze i wszędzie chodził przynajmniej w towarzystwie dwóch osób. »Kamieja« utrzymuje, że w tej sytuacji jego chłopcy nie tyle stchórzyli, ile zaczęli rozumować, iż tu idzie nie tylko o rozbój, ale o jakąś sprawę polityczną. Stąd działali, jego zdaniem, zbyt mało energicznie, bo można było (pomimo obecności innych osób) sprawę pomyślnie załatwić. Gdyby on był wtedy sprawny, nie byłoby problemu.

2. Odnośnie adresów w RFN ma do nas pretensje. Obstawił podane przez nas miejsca, ale »Truteń« tam się nie pokazał. Poszukiwał go intensywnie, ale nie znalazł. Dopiero później zorientował się, że należało obstawić meliny żydowskie, gdzie »Truteń« przebywał.

Przekazane informacje godne odnotowania.

1. W poszukiwaniu »Trutnia« dotarł w Hamburgu do niejakiego Stefana P., Żyda pochodzącego z Polski, a trudniącego się handlem dywanami. Otóż P. poinformował go, że »Truteń« został, tak jak się spodziewali, po powrocie do Polski aresztowany. Oświadczył mu, że oni będą walczyć w obronie KOR-owców i pomagać im w ich słusznej sprawie. Oświadczał też, że »Trutnia« zna dobrze i że to człowiek szlachetny i walczący o szczytne ideały. Opowiedział mu życiorys »Trutnia« eksponując, że jest zięciem Ochaba, że w jego obronie i KOR-u porwą opinię publiczną na Zachodzie. P. dał do zrozumienia, że pozostaje w kontakcie z KOR-owcami w Polsce, że będzie im pomagał.

W dalszym ciągu rozmowy »Kamieja« ustalił, że P. przynajmniej raz w roku jeździ swoim jachtem do Polski zapraszany przez Polski Klub Żeglarski. Przypuszcza, że na tym jachcie przewozi dla KOR-owców pieniądze oraz drukowane materiały. P. legitymuje się paszportem RFN. Przy zawijaniu do Polski posiada różnego rodzaju ułatwienia z ramienia zapraszających.

System łączności.

Do obowiązującego systemu łączności z »Kamieją« dołączyliśmy nowy, to jest wywołanie na spotkanie drogą kontaktu bezosobowego. Na adres »Kamieji« nadejdzie karta z pozdrowieniami w języku niemieckim z pozdrowieniami z Wiednia, Paryża, Brukseli bądź innego kraju Zachodniej Europy. Podpis na końcu Johann S. Po jej otrzymaniu »Kamieja« na adres: Kazimierz Wiśniewski, Warszawa, ulica Grottgera (...) wyśle telegram informujący o wysłaniu lekarstwa. Oznacza to, że za tydzień od daty telegramu zjawi się w Berlinie na spotkanie. Przykładowo: telegram wysłany we wtorek, spotkanie w następny wtorek, a zapasowe na drugi dzień. Miejsce, czas oraz hasło spotkania - bez zmian. Również bez zmian pierwszy wariant osobowego wywołania na spotkanie.

»Kamieja« potwierdził możliwość realizacji zadań omówionych z nim podczas poprzedniego spotkania. Zadania do realizacji: bliższe, ale dyskretne zainteresowanie się osobami Stefana P. oraz S.

Spotkanie i rozmowa odbyła się w dniu 10.06.1976 r. w barze hotelu »Grand« oraz restauracji »Adria«.

Z-ca naczelnika Wydz. III Dep. ppłk Jan R."

 

Z rozmowy z Adamem Michnikiem, listopad 1990 rok:

- Czy był pan w Paryżu w 1977 roku?

- Byłem.

- / zaraz po powrocie do Polski został pan aresztowany?

- Tak.

- To pan w materiałach MSW nosił kryptonim "Truteń". Według niektórych innych źródeł: "ten upozorowany napad miał na celu likwidację tej osoby". Zauważył pan coś podejrzanego podczas pobytu w Paryżu?

- Nie pamiętam. Może bardziej w Niemczech...

- Znał pan Stefana P., handlarza dywanami z Hamburga?

- Nigdy w życiu nawet o nim nie słyszałem. Kiepsko działali ci nasi agenci wywiadu PRL, jeśli takiej prostej sprawy nie umieli sprawdzić. I na co ja przez tyle lat płaciłem podatki?

*

Kazimierz J. utrzymuje, że na polecenie wywiadu MSW zastrzelił w Hamburgu nie znanego mu człowieka. Uprzedzano go podobno, że będzie przeprowadzał likwidację dwóch następnych osób, ale do tego nie doszło. Kazimierz twierdzi, że do wykonywania podobnych zadań byli przygotowywani także jego bracia, Mieczysław i Jan, lecz Mieczysław stanowczo temu zaprzecza. Komisji gen. Pożogi nie udało się ustalić personaliów owej zlikwidowanej osoby. Indagowani w tej sprawie ówcześni ministrowie spraw wewnętrznych - Kazimierz Świtała i Franciszek Szlachcic - zgodnie oświadczyli, że nic im nie wiadomo o planowanych bądź wykonywanych likwidacjach jakichkolwiek osób za granicą.

 

Gen. Franciszek Szlachcic w rozmowie z Jerzym S. Macem ("Przesłuchanie supergliny") lipiec 1990 rok:

- Czy często korzystaliście z usług zawodowych gangsterów, gdy chcieliście ująć albo zabić kogoś, kto przebywał za granicą?

- Jeśli chodziło o wykonanie kary śmierci, to przede wszystkim musieliśmy mieć prawomocny wyrok sądu, oczywiście zaoczny. Potem badaliśmy, na ile groźny może być dany szpieg, jeśli pozostanie żywy, bo z reguły chodziło o sprawy szpiegowskie. Jeśli uznano, że wyrok trzeba wykonać, decyzję w tej sprawie podejmował minister spraw wewnętrznych, gdy wykonawcą miał być wywiad MSW, lub minister obrony, gdy dotyczyło to wywiadu wojskowego. Wywiad nawiązywał właściwy kontakt. (...) Przy okazji pragnę wyjaśnić, że w latach 1962-1972 w ten sposób nie wykonano ani jednego wyroku.

 

Z raportu gen. Pożogi:

"Jako karygodny przykład łamania podstawowych zadań pracy wywiadu należy uznać fakt, (...) że jeszcze przed rozpoczęciem sprawy kryptonim »Żelazo« Mieczysław J. był podejrzewany przez Departament I o współpracę z zachodnimi służbami specjalnymi i zarzuty te właściwie nigdy do końca nie zostały wyjaśnione. Jest również zastanawiające, że doszło do tego, że aktywny członek grupy przestępczej, Jan J., mógł przez szereg lat w zasadzie oficjalnie i bezkarnie działać na terenie RFN i we Francji, dopuszczając się m. in. poważnych przestępstw kryminalnych, w tym napadów rabunkowych z bronią w ręku (podczas jednego z nich został ranny). Jak wynika z ustaleń komisji, - bandycko-kryminalna działalność braci J. była dobrze znana zachod-nioniemieckiej policji. Wiadome jest np., że w sprawie wywiezionego przez Kazimierza J. złota zostało wszczęte formalne śledztwo, a jednak Jan J. nie został pociągnięty do odpowiedzialności prawnej. Jest to zastanawiające tym bardziej, że nadal mieszka on i prowadzi interesy w Hamburgu.

Z tych względów uznać można za wysoce prawdopodobne, że zgromadzone przez zachodnie służby specjalne i policję dossier braci J. stanowiły wystarczającą podstawę do ich przewerbowania. Zakładając taki przebieg wydarzeń trzeba stwierdzić, że przeciwnik mógł - posługując się J. nawet bez ich udziału - wykorzystać materiały ze sprawy kryptonim »Żelazo« jako materiały kompromitujące pracowników Departamentu I, którzy wyjeżdżali za granicę".

 

ROZDZIAŁ III

Zdrada w MSW

 

Jest rok 1971. Departament I przygotowuje się do operacji "Żelazo", w kraju nowa ekipa władzy z Edwardem Gierkiem na czele wprowadza nowy styl rządzenia państwem, przez resort spraw wewnętrznych przewalają się burze personalne. Ministrem spraw wewnętrznych (przyszedł w 1968 roku po ustąpieniu Mieczysława Moczara) jest Kazimierz Świtała, ale właśnie składa rezygnację z prośbą o skierowanie go do innej pracy. W lutym 1971 roku stanowisko ministra spraw wewnętrznych obejmuje gen. Franciszek Szlachcic (od 1962 roku wiceminister odpowiedzialny m. in. za sprawy wywiadu). Sekretarzem KC nadzorującym resort spraw wewnętrznych jest od 1968 roku Mieczysław Moczar, który po usunięciu go z MSW i przeniesieniu do KC - nie było to traktowane jako awans, lecz jako odsunięcie - nie rezygnuje z walki o powrót do dawnych wpływów. Kierownikiem Wydziału Administracyjnego KC (zajmującym się sprawami MSW) jest Stanisław Kania, późniejszy (od grudnia 1971 roku, następca Moczara na stanowisku sekretarza KC.

Polityczne burze nie dotykają spraw Departamentu I. Tu każda, najmniejsza notatka nosi gryf tajności, każda operacja może mieć znaczenie dla interesów kraju. A jeśli nawet takiego nie ma, to zawsze może się okazać, że ma. Kto się odważy? W tym hermetycznie zamkniętym dla ludzi z zewnątrz świecie musi się wierzyć na słowo, gest, palec na ustach nakazujący milczenie.

Rykoszet z odbywającej się na zewnątrz walki o władzę trafia za to Departament II MSW (kontrwywiad), co objawia się w głośnej w pewnych kręgach aferze znanej pod nazwą operacji "Zalew".

Oficjalnie sprawa ta dotyczyła odpowiedzialności karnej części pracowników Departamentu II za przemyt oraz spekulację złotem i innymi kosztownościami. Aresztowano wówczas dwóch wicedyrektorów Departamentu II, trzech naczelników wydziałów oraz wiceministra spraw wewnętrznych gen. Ryszarda Matejewskiego. Wtajemniczeni jednak twierdzą, że sprawa "Zalew" była elementem nasilającego się konfliktu między sekretarzem KC, Mieczysławem Moczarem, którego wpływy w Departamencie II były powszechnie znane, a ministrem spraw wewnętrznych Franciszkiem Szlachcicem. Ujawnienie i nagłośnienie sprawy "Zalew" usunęło z politycznej areny gen. Matejewskiego (kandydata na następnego ministra spraw wewnętrznych), zdziesiątkowało kadrę wiernej Moczarowi "dwójki" i ostatecznie osłabiło pozycję generała. W grudniu 1971 roku odszedł z Biura Politycznego i w ogóle z KC.

 

Gen. Franciszek Szlachcic w rozmowie z Jerzym S. Macem ("Przesłuchanie supergliny"), lipiec 1990 rok:

"Matejewski pochodził z Bydgoskiego, pracował w organach od samego początku, inteligentny, śmiały, awansował od stanowiska referenta do dyrektora Departamentu Śledczego, a potem Departamentu II (kontrwywiad) dzięki swym umiejętnościom i talentom. (...) Był jednym z najbardziej zaufanych Mieczysława Moczara, na jego wniosek został dyrektorem generalnym i ministrem.

Chyba w 1968 roku przyszedł pierwszy sygnał, że w resorcie jest wysoko uplasowany szpieg, a gdy byłem już ministrem, w 1971 roku przyszło potwierdzenie, z którego wynikało, że dostęp do tych materiałów może mieć dwadzieścia kilka osób w gmachu, od szczebla wicedyrektora pionu operacyjnego wzwyż. Powołałem specjalną grupę operacyjną, nie informując o tym wiceministrów. Ona ustaliła, że kilku oficerów resortu - naczelników i dyrektorów - zaangażowanych jest w handel złotem na wielką skalę. Wszczęto śledztwo, podczas którego popełnił samobójstwo albo został zgładzony pewien oficer, podpułkownik, który pracował w naszej placówce w Berlinie Zachodnim. Rozszyfrowano tę szajkę przemytniczą, usunąłem ich z MSW. Prokurator aresztował ich w śledztwie i oni zeznali, że ochraniał ich i czerpał z tego tytułu korzyści właśnie Matejewski. Nie przyznał się do niczego, ale dostał duży wyrok. W związku z tą sprawą było dużo plotek, podejrzewano sprawę polityczną, mówiono o prowokacji, że mu to złoto podrzucono, sprawa stanęła nawet na Plenum KC. Zapowiedziałem, że wyciągniemy z tego wnioski i na tym sprawa się zakończyła".

 

Gen. Ryszard Matejewski, b. dyrektor Departamentu II MSW, listopad 1990 rok:

- Z tym szpiegiem to nie było dokładnie tak. Otóż faktycznie była informacja i sprawdzano ją bardzo dokładnie. Byłem o tym informowany w normalnym trybie, jak wszyscy ze ścisłego kierownictwa resortu. Nie miało to jednak żadnego związku ze sprawą "Zalew", poza tym, że obie te sprawy zbiegły się w czasie. W sprawie "Zalew" aresztowano przypadkowo jednego z funkcjonariuszy, który przywiózł kolejny transport złota sprowadzanego przez nas do kraju. Była to taka operacja kontrwywiadu: kupić złoto za granicą i wymienić w Polsce na dolary, które mogłyby być potem wydawane na operacje zagraniczne czy inne potrzeby służby. Tyle, że ów funkcjonariusz miał kupić złoto, ale nie miał prawa przy okazji transakcji "resortowych" dorabiać sobie na boku, co niektórzy, niestety, czynili. Nie uważali tego za złodziejstwo ani za oszustwo, po prostu za dorabianie sobie, bo jeśli wiezie się na potrzeby firmy dziesięć kg, to dlaczego nie wziąć dodatkowych dwóch kg dla siebie? Aresztowanemu powiedziano, że jeśli ujawni, z czyjego polecenia to robi, to zostanie potraktowany łagodniej. I tak to poszło. Cała perfidia tej sprawy polegała na tym, że sfotografowano to całe złoto i pokazywano później jako dowody w "sprawie Matejewskiego". A przecież ja nic nie miałem, u mnie w domu nie znaleziono ani jednej kosztowności, ani jednego dolara, byłem niewinny, więc nie mogłem mieć żadnych skarbów. Ale nie miałem też nic do powiedzenia poza tym, że to wszystko nieprawda. Danego aresztowanym słowa dotrzymano. Oni dostali po 3-4 lata więzienia, a ja - 12.

Nie wiem, czy to była sprawa polityczna. W pewnym sensie chyba tak, bo zbiegła się z tzw. spiskiem moczarowskim, który zresztą był legendą stworzoną przez Szlachcica. Potraktowano więc "Zalew" jako następny etap rozprawiania się z Moczarem. I tak do zwykłej, kryminalnej sprawy dopasowano ideologię zgodnie z zapotrzebowaniem reszty towarzyszy...

*

Jeszcze na etapie śledztwa, zgodnie z poleceniem ministra Szlachcica, o sprawie "Zalew" zostali poinformowani wszyscy pracownicy Centrali MSW oraz większa część kadry organów terenowych do sierżanta włącznie. 18 czerwca 1971 roku odbyła się na ten temat w resorcie specjalna narada z dyrektorami departamentów i komendantami wojewódzkimi MO, podczas której obszernie omówiono "niedomagania występujące w pracy niektórych ogniw resortu, zwłaszcza w zwalczaniu przestępczości przemytniczo-kryminalnej". Wskazywano na "karygodne braki w dokumentacji" w tej i innych prowadzonych operacjach, groźbę "dekonspiracji przed przeciwnikiem polskich służb specjalnych", "brak dostatecznego nadzoru nad operacjami walutowymi". Postulowano "zwiększenie odpowiedzialności kierowników wszystkich szczebli za wyniki w pracy i postawę pracowników". Z uczestniczących w naradzie nie tylko wiceminister Milewski wiedział, że zaledwie miesiąc wcześniej do Polski wjechał prowadzony przez Kazimierza J. "złoty mercedes" i w Departamencie I trwa właśnie podział łupów z operacji "Żelazo"...

Na następnej naradzie poświęconej omówieniu szkodliwych dla resortu następstw wynikających ze sprawy "Zalew", 8 marca 1972 roku gen. Milewski w swym wystąpieniu pryncypialnie odniósł się do sprawców nadużyć oraz potępił metody, jakimi posługiwali się prowadzący operacje w Departamencie II. A w Departamencie I rozważano w tym czasie propozycję operacji "Żelazo II" i zastanawiano się, jaką metodą przerzucić do kraju kilkadziesiąt kilogramów złota i diamentów pochodzących z rabunku w Szwecji.

*

O wiele głośniejszą od sprawy "Zalew" - bo szeroko prezentowaną opinii publicznej - była ujawniona w tym czasie sprawa przemytu setek kilogramów złota, zwana aferą Mętlewicza lub "sprawą złotogłowych". Główny oskarżony, Witold Mętlewicz, handlował nielegalnie dewizami, złotem i dziełami sztuki. Jego obroty w cenach z lat 1963-1973 zostały ocenione później przez sąd na ponad pół miliarda złotych. Pozostałym dziewięciu jego wspólnikom zarzucono handel setkami tysięcy dolarów i setkami kilogramów złota. Zarzucono im. ponadto wywóz za granicę wielu unikatowych dzieł sztuki. Konwojentami i pośrednikami w dokonywanych transakcjach mieli być zagraniczni dyplomaci zatrudnieni wówczas w Warszawie.

Pierwszy z głównych oskarżonych w tej aferze został aresztowany w grudniu 1972 roku, trudno więc nie doszukiwać się związku w trzech tak podobnych i organizowanych w tym samym czasie sprawach przemytniczych: "Zalew", "Żelazo" i "złotogłowi". Może przy okazji śledztwa w sprawie "Zalew" zwrócono uwagę na "konkurencyjnych" kurierów wywożących złoto i obrazy do RFN, Austrii, Szwajcarii i innych krajów Europy Zachodniej? A może inaczej: to wywiad - który choćby na wstępnym etapie postępowania musiał brać udział (bo któż by?) w śledzeniu zagranicznych tras podróży dyplomatów akredytowanych w Warszawie, czy obserwować wiedeńskie antykwariaty i inne zachodnioeuropejskie sklepy z dziełami sztuki - był zainteresowany w ujawnieniu tych kanałów przerzutowych? Na przykład po to, by odwrócić uwagę od własnych machinacji na polskich przejściach granicznych w sprawie "Żelazo" i od planowanych już innych tego rodzaju przedsięwzięć. A może nigdy oficjalnie nie ujawnione kanały i sposoby przerzutu we wszystkich trzech operacjach były te same?

W każdym razie w kilka miesięcy po wyroku sądowym w "sprawie złotogłowych", w którym sąd m.in. orzekł przepadek na rzecz Skarbu Państwa należącej do Mętlewicza luksusowej willi w centrum Warszawy, willę tę kupił za bajecznie niską kwotę 80 tys. złotych (wówczas mniej więcej połowa rynkowej ceny "malucha") gen. Mirosław Milewski. Wiadomość tę chciał sprawdzić reporter "Expressu": "Sprawdziliśmy adres, numer księgi wieczystej i zapisy hipoteczne dotyczące domu wskazanego przez sąsiadów mieszkających od lat w tej okolicy. Okazało się, że pierwszy i ostatni zapis w księdze wieczystej dotyczący tej nieruchomości pochodzi z... 1964 r. Według tego zapisu, w tym roku działka została przejęta w wieczyste użytkowanie przez Zofię M. i kilka lat później pojawił się na niej dom o kubaturze ponad 700 m, zarejestrowany jako własność Zofii M. Zgodnie z księgą wieczystą pozostaje ona do dziś jego właścicielką. Nie ma ani słowa o tym, aby dom był kiedyś własnością Witolda Mętlewicza i stanowił przepadek na rzecz Skarbu Państwa. Nie ma również śladu po nabyciu tego domu przez gen. Milewskiego. Sąsiedzi jednak upierają się, że Milewski był stałym mieszkańcem tego domu. Jest prawdopodobne, że z jakichś względów zaniechano wpisów do księgi wieczystej".

*

Z początków lat siedemdziesiątych pochodzi również inna, dotąd niewyjaśniona sprawa, w której wymieniano nazwisko gen. Milewskiego. Chodzi o zaginięcie zakwestionowanego współpracownikowi wywiadu - przy próbie przemytu za granicę - cennego obrazu Ruszczyca (Ferdynand Ruszczyc 1870-1939, malował pejzaże i obrazy rodzajowe, np. "Ziemia", "Bajka zimowa", "Orka").

 

Z oświadczenia funkcjonariusza MO, luty 1984 rok:

"Przed kilkunastoma laty rozpatrywałem skargę złożoną przez ob. T. o zwrot osobie wskazanej w skardze obrazu zatrzymanego mu w depozycie Urzędu Celnego Port Lotniczy w Warszawie podczas jego wyjazdu z kraju. Obywatel ten był Polakiem z pochodzenia zamieszkałym w jednym z krajów zachodnich. W trakcie postępowania wyjaśniającego ustaliłem, że chodzi o obraz Ruszczyca - pejzaż, i że obrazu tego nie było w magazynie depozytowym urzędu. Na podstawie informacji uzyskanej od obywatela naczelnika Urzędu Celnego ustaliłem, że przedmiotowy obraz został przejęty bezpośrednio po odlocie ob. T. przez funkcjonariusza MSW. Po kilkukrotnych interwencjach funkcjonariusz ów oświadczył, że nie muszę odpowiadać na skargę tego Polaka, i że więcej on nie będzie żądał zwrotu przedmiotowego obrazu. Funkcjonariusz stwierdził, że obraz ten jest w posiadaniu jego szefa w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Nazwiska swego szefa funkcjonariusz nie podał. Z uwagi na to, że Polak ten zaniechał żądań zwrotu obrazu, odstąpiłem od prowadzenia postępowania wyjaśniającego".

 

Z oświadczenia funkcjonariusza MSW, luty 1984 rok:

"W prowadzonej wtedy przeze mnie sprawie, rozpracowanie operacyjne kryptonim »Poland«, na lotnisku Okęcie zarekwirowaliśmy naszemu agentowi obraz malowany przez Ruszczyca - pejzaż, drzewa na polnej drodze, bardzo niski horyzont, wymiar 40x60 (wartość muzealna), który miał wywieźć na zlecenie znajomego. O obraz ten upominał się przez dłuższy czas Urząd Celny, ponieważ interweniował w tej sprawie właściciel z zagranicy. Wymieniony obraz płk W. przekazał Milewskiemu i jakiś czas obraz ten wisiał w jego gabinecie. Dalszy los obrazu nie jest mi znany. W Urzędzie Celnym został spisany na straty".

Nie ma więcej szczegółów na temat operacji "Poland", nie wiadomo więc, czego ta operacja dotyczyła. Odnaleziono natomiast ślad po operacji "Pasza", mianowicie pozostał dość niedokładny protokół zniszczenia dokumentacji tej sprawy. Sprawa ta - również z początku lat siedemdziesiątych - dotyczyła obywatela RFN, niejakiego A. M. - "Paszy", handlowca dokonującego transakcji z CHZ "Animex". W zamian za obietnicę umożliwienia mu przez Departament I szerszego wejścia na polski rynek, "Pasza" przekazał na konto wywiadu 250 tys. DM, a później pięć samochodów osobowych (m. in. mercedesa i volkswagena) i dwadzieścia nowoczesnych magnetofonów. "Jest bardzo prawdopodobne, że A. M. przekazywał pracownikom wywiadu dodatkowo duże kolejne kwoty, jednak i tu brak jest podstawowych dokumentów" - stwierdza się w raporcie gen. Pożogi dodając, że "nasuwa się tu wiele analogii ze sprawą kryptonim »Żelazo«; podejrzane machinacje na dużą skalę; usunięcie podstawowych dokumentów; w obu sprawach dostęp do materiałów mógł nastąpić jedynie za zgodą dyrektora Departamentu I".

*

Część dotąd starannie skrywanych tajemnic Departamentu I ujawniła się więc dopiero w 1984 roku, podczas badania sprawy "Żelazo". Okazało się m.in., że we wspomnianą wcześniej operację "Zalew" zamieszany był również jeden z pracowników Departamentu I, płk Jan B., któremu Biuro Śledcze MSW udowodniło przemyt do kraju złota, kosztowności i wielkiej ilości żyletek. Ale płk Jan B. nie stanął - jak pozostali oficerowie ze sprawy "Zalew" - przed sądem. Nie poniósł też żadnych innych konsekwencji. Gen. Milewski, co prawda, natychmiast (20 listopada 1971 rok) zwolnił płk B. ze służby w MSW "ze względu na zły stan zdrowia", ale następnego dnia zatrudnił go w MSW jako pracownika kontraktowego, a w 1979 roku ponownie powołał do służby zawodowej. Płk Jan B. pracował w MSW do listopada 1983 roku, kiedy to został dyscyplinarnie zwolniony ze służby za nadużycia, jakie popełnił pracując jako kierownik obiektu specjalnego Departamentu I. Kryminalne zarzuty ciążyły w tym czasie również na innym pracowniku Departamentu I, płk Marku C, co również - jak w przypadku płk Jana B. - nie przeszkadzało mu w awansach. Płk Marek C. organizował - jak stwierdziły organy MO - przemyt złota, wyrobów z kości słoniowej i obrazów z Libanu, gdzie przebywał jako rezydent wywiadu MSW. Sprawa zaczęła się od tego, że milicja wszczęła postępowanie przeciwko pani U. - bliskiej znajomej płk C, przyłapanej na nielegalnym handlu złotymi bransoletami. Bransolety należały do płk C, ale nie został on nawet przesłuchany, a sprawę szybko umorzono. Być może ma to związek z faktem, że akurat w tym czasie, gdy płk C. przebywał na placówce w Bejrucie, gen. Milewski sprowadził stamtąd kupione wcześniej cztery czy pięć złotych kolii, wykorzystując do tego tzw. pocztę rezydencką. Gen. Milewski, oficjalnie zawiadomiony przez Biuro Śledcze MSW o zarzutach ciążących na jego podwładnym, mianował płk C. naczelnikiem wydziału, a następnie skierował go na placówkę do Brukseli. Płk C. po powrocie z Belgii został dyrektorem Departamentu Łączności w MSZ, a następnie - za akceptacją gen. Milewskiego - ambasadorem w Laosie. Z placówki tej usunięto go za nadużycia i malwersacje.

"Na krótko przed wyjazdem płk C. do Laosu na stanowisko ambasadora, osobiście, na sugestię ówczesnego sekretarza KC tow. S. Kani, informowałem tow. Milewskiego o znanej mi złej opinii płk C. (...)" - napisze 28 sierpnia 1984 roku gen. Czesław Kiszczak. - "Tow. Milewski zareagował na tę informację w sposób dla mnie nieprzyjemny stwierdzając kategorycznie, żebym się do tych spraw nie mieszał. I płk C. do Laosu wyjechał".

Innego pracownika Departamentu I, płk F., który brał udział w kilku etapach operacji "Żelazo", gen. Milewski wysłał jako rezydenta do New Delhi, mimo że - jak to elegancko określono w dokumentach - "miał skłonności do nadużywania alkoholu". Został zresztą stamtąd szybko odwołany za - jak napisano już bardzo bezpośrednio - "notoryczne pijaństwo i publiczne upilstwa". Po jego odwołaniu ujawniono dokument stwierdzający, że płk F. ma do podziału 100 tys. dolarów z innym pracownikiem ambasady, którego wcześniej odwołano z placówki. Poinformowany o tym gen. Milewski nie szukał źródeł pochodzenia takiej sumy posiadanej przez pracownika resortu spraw wewnętrznych, wykonującego pracę za granicą.

Rezydentem wywiadu w Rzymie został z kolei płk P., również skompromitowany w kraju za nadużywanie alkoholu. Zawarte w teczce personalnej zastrzeżenia potwierdził w całej rozciągłości późniejszym zachowaniem na placówce "doprowadzając do dezorganizacji pracy rezydentury i dekonspiracji jej składu przed przeciwnikiem".

Prawdziwy skandal dotyczący polityki kadrowej w Departamencie I, najpierw kierowanym, a później nadzorowanym przez wiceministra Milewskiego, wybuchł na początku lat osiemdziesiątych, gdy niemal jednocześnie zdarzyły się trzy zdrady pracowników wywiadu MSW, co jest podobno wypadkiem bez precedensu. Sprawa okazała się skandalem wtedy, gdy przejrzano teczki osobowe pracowników, kierowanych do pracy za granicą: Waldemar M. - trzykrotnie karany za wykroczenia dyscyplinarne, m.in. za nadużywanie alkoholu; Henryk B. - trzykrotnie karany dyscyplinarnie za nadużywanie alkoholu, najbliżsi krewni powiązani z elementem przestępczym; Jerzy K. - charakteryzowany przez bezpośredniego przełożonego jako ten, który w ogóle nie nadaje się do pracy w rezydenturze zagranicznej. Te negatywne oceny i zarzuty nie przeszkadzały w skierowaniu Jerzego K. na newralgiczny odcinek działań wywiadowczych. "Zajmował się m.in. szczególnie istotnymi dla bezpieczeństwa PRL i Układu Warszawskiego sprawami realizowanymi na terenie USA" - skąd został dyscyplinarnie zwolniony. Wbrew zastrzeżeniom składanym we wrześniu 1979 roku przez dwóch naczelników, gen. Milewski zatwierdził wniosek ówczesnego dyrektora Departamentu I, gen. S., o wyjazd Jerzego K. (który tymczasem został awansowany do stopnia podpułkownika) na kolejną placówkę do Sztokholmu. Tam Jerzy K. zdradził.

"Waldemar M. i Henryk B. wydali przeciwnikowi około stu znanych im pracowników Departamentu I oraz II Zarządu Sztabu Generalnego WP, ujawnili liczne sprawy operacyjne, systemy i dokumenty łączności szyfrowej"- stwierdza komisja gen. Pożogi. "Szczególnie dotkliwe i niepowetowane straty przyniosła zdrada Jerzego K. Według dotychczasowych ustaleń zdrajca zdekonspirował:

- strukturę resortu spraw wewnętrznych i zadania poszczególnych służb i pionów, w tym szczególnie służby wywiadu oraz niektóre formy i metody pracy wywiadowczej,

- aktualne kierunki zainteresowań,

- wiele konkretnych obiektów za granicą rozpracowanych przez wywiad MSW oraz pozostających we wspólnym zainteresowaniu wywiadów państw socjalistycznych,

- 117 kadrowych pracowników wywiadu MSW, z których większość przebywa poza krajem,

- pięciu wysokiej rangi agentów oraz szereg innych osobowych źródeł informacji, głównie z odcinka wywiadu naukowo-technicznego.

Największe straty wywiad poniósł w USA, gdzie na podstawie informacji zdrajcy, służby specjalne przeciwnika dokonały aresztowań naszej agentury, która dostarczała niezwykle cennych informacji mających bezpośredni wpływ na długofalową politykę obronną PRL, innych państw Układu Warszawskiego (sprawy Zacharskiego i Harpera, skazanych w USA na kary dożywotniego więzienia) (...)

Dodać przy tym należy, że w bardzo poważnym stopniu zostały praktycznie unicestwione, a przynajmniej nadwyrężone, wieloletnie, skomplikowane i wielce kosztowne wysiłki oraz dorobek polskiego wywiadu".

 

Z raportu gen. Pożogi:

"Sprawa kryptonim »Żelazo« spowodowała również, że niektórzy pracownicy wywiadu MSW stali się swego rodzaju współpracownikami i protektorami trzech groźnych międzynarodowych przestępców kryminalnych. Takie powiązania wywiadu stwarzały i częściowo nadal stwarzają poważne zagrożenia interesów politycznych państwa, jak też realne zagrożenie dla pracy Departamentu I jako całości, poszczególnych jego ogniw i konkretnych pracowników. Przeciwnik może wykorzystać propagandowo akcję »Żelazo« w każdym dogodnym dla siebie momencie. Jeśli nie uczynił tego do tej pory znając tyle szczegółów sprawy, to może świadczyć jedynie o nadrzędności dla przeciwnika interesów operacyjnych".

 

"Express", 10 października 1990 roku:

"Kto wsypał Milewskiego? Podobno dowodów dostarczył jeden z wywiadów zachodnich. - Domyślam się, że informacje na temat przestępstw popełnionych przez byłego ministra Mirosława Milewskiego i innych aresztowanych w tej samej sprawie byłych wysokich funkcjonariuszy MSW, napłynęły od którejś z organizacji wywiadowczych z zagranicy - powiedział nam jeden z pracowników MSW, prosząc o zachowanie anonimowości. - Nie podejmowano żadnych długotrwałych czynności śledczych, a ewentualne dowody w tej sprawie musiały się znaleźć dość niedawno, i to w komplecie. Oczywiście poprzedziły je plotki na temat działalności różnych ludzi... Jakich? Wolę dziś nie mówić".

 

Z raportu gen. Pożogi (podsumowanie):

"Komisja napotyka trudności w dochodzeniu do odtworzenia pełnego i faktycznego przebiegu operacji »Żelazo«, z realizacją której to sprawy łączą się przypadki naruszania przepisów prawa karnego. Zarówno ta okoliczność, jak też waga sprawy przemawiają za tym, aby sprawę skierować do Prokuratora Generalnego PRL w celu wszczęcia śledztwa. Przy podejmowaniu jednak decyzji w tej sprawie należy mieć na względzie dobro służby i autorytet MSW, w tym także byłego ministra spraw wewnętrznych, aktualnego członka Biura Politycznego.

Konsekwencje powinny być wyciągnięte również w stosunku do wszystkich pozostałych osób, co do których stwierdzono, że ich udział w sprawie »Żelazo« miał charakter przestępczy, lub którzy dopuścili do zaistnienia przestępstwa, a tym samym: pracowników resortu spraw wewnętrznych - zwolnić z aparatu; osoby zatrudnione w aparacie państwowym, na różnych odcinkach życia politycznego, społecznego i gospodarczego - spowodować ich zwolnienie z zajmowanych stanowisk".

 

ROZDZIAŁ IV

Milewski kontra Kiszczak

 

Fragment listu gen. Czesława Kiszczaka do I sekretarza KC PZPR gen. broni Wojciecha Jaruzelskiego, 12 lipca 1984 roku:

"Melduję, że o wynikach prac komisji kilkakrotnie informowałem członka Biura Politycznego sekretarza KC tow. Milewskiego akcentując jej wyłącznie kryminalny charakter. Ponieważ komisja w swej pracy natrafiła na szereg poważnych trudności związanych z brakiem dokumentacji oraz w związku z potrzebą zachowania niezbędnej tajemnicy i dyskrecji, 3 lipca 1984 roku osobiście bardzo szczegółowo zreferowałem tow. Milewskiemu wyniki dotychczasowych ustaleń prosząc jednocześnie o pomoc w wyjaśnieniu sprawy oraz we właściwym ukierunkowaniu dalszych działań. Tow. Milewski w bardzo ogólnikowy sposób przedstawił działania prowadzone w sprawie kryptonim »Żelazo«, jednakże odmówił dalszej rozmowy na temat szczegółów sprawy, oświadczając, że nie udzieli odpowiedzi na żadne z moich pytań, jeśli nie uzyska zgody tow. Sekretarza. 7 lipca 1984 roku poleciłem członkom komisji towarzyszom Pożodze, Czubińskiemu, Pocheciowi i Kwiatkowskiemu, zgodnie z życzeniem, przedłożyć tow. Milewskiemu dokumentację sprawy oraz dokładnie ją zreferować z prośbą o sugestie co do' dalszego jej prowadzenia. W czasie tego spotkania tow. Milewski nie wniósł żadnych nowych istotnych elementów pozwalających na wyjaśnienie sprawy. Stwierdził jedynie, że złota, które oglądał, było znacznie więcej niż 36 kg. Z przedstawionymi do wglądu materiałami tow. Milewski nie zapoznał się oświadczając, iż jest wystarczającym zreferowanie sprawy przez członków komisji. Z uwagi na bardzo poważny charakter sprawy i wielopłaszczyznowe szkody wynikłe w następstwie jej realizacji, niezbędnym jest jej dogłębne wyjaśnienie. Mając na uwadze znajomość jej przebiegu i realizacji we wszystkich jej etapach przez tow. Milewskiego oraz fakt, że pełni on odpowiedzialną funkcję w kierownictwie partii, a także fakt, że towarzysze Szlachcic i Świtała są w randze ministrów, czuję się niekompetentnym do dalszego wyjaśniania sprawy".

 

Gen. Milewski do gen. Jaruzelskiego; 18 lipca 1984 roku:

"Dziękuję za udostępnienie mi sprawozdania komisji powołanej w MSW dla wyjaśnienia operacji» Żelazo«. Wyjaśniłem wam, Towarzyszu Generale, w bezpośredniej rozmowie znane mi jej bezpośrednie okoliczności i uwarunkowania. Tekst dokumentu wyjawia wiele faktów i okoliczności, których nie znałem. Na wyjaśnienie mogę podać dodatkowo, że termin realizacji operacji przypadł w okresie głębokich zmian w kierownictwie partii i MSW, w latach 1970-71. W styczniu 1971 roku mianowany zostałem podsekretarzem stanu w MSW pełniąc jednocześnie funkcję dyrektora Departamentu I. To obiektywnie osłabiało możliwość bezpośredniego nadzoru nad sprawami Departamentu. Podzielam pogląd komisji o konieczności wyjaśnienia wątpliwych spraw związanych z nielojalnością bądź nieuczciwością pracowników. Jednocześnie zdaję sobie sprawę z konieczności szybkiego formalnego zakończenia postępowania wyjaśniającego jako bulwersującego opinię pracowników, a także jako przy rozejściu się w formie plotek mogącą wywołać niekorzystną atmosferę wokół MSW. Od operacji minęło prawie 13 lat. Wiele szczegółów będzie trudnych do ustalenia. Pewna złożoność polega i na tym, że ustalenia komisji bazują na zeznaniach ludzi znanych z nieuczciwości. Po raz pierwszy podaje się ilość dostarczonych walorów w wadze, a nie w ilościach. Z uwagi na to, że zameldowanie figurantów przyjęto, słusznym wydaje się pójście na umorzenie sprawy przeciwko nim (treści zarzutów bliżej nie znam), pobranie oświadczenia, że jest to ostatni kontakt z nimi ze strony MSW w tej sprawie. Byłbym ponadto zwolennikiem poinformowania ich o tym, że zgłoszone zarzuty okazały się bezpodstawne. Podzielam opinię o poddaniu figurantów rozpracowaniu w aspekcie ustaleń ich związków ze służbami specjalnymi KK. W MSW poinformować o niedostatecznym nadzorze nad sprawą, zniszczeniu dokumentów, a bezspornie ustalonych winnych zniszczenia dokumentów zwolnić zgodnie z propozycją komisji. W przypadku wątpliwości skorzystać wobec pozostałych z możliwości skierowania na emeryturę czy rentę. Doradzałbym dużą rozwagę, by nie skrzywdzić uczciwych ludzi bez dostatecznych przeciwko nim dowodów. Może do innych jednostek. Wielu pracowników kierowniczego szczebla departamentu jest nośnikami informacji o dużej wadze w skali państwowej, zwłaszcza dotyczących stosunków z zagranicą. W działaniach powinno się także o tym pamiętać, by nie spowodować nowej fali pomówień czy spraw dotyczących ludzi piastujących odpowiedzialne stanowiska, podobnie jak to było w 1980-81 roku.

Nie w pełni podzielam propozycję komisji dotyczącą odwoływania obecnie z funkcji w innych instytucjach pracowników Departamentu. Zderzenie tego faktu z amnestią, zatrudnianiem wielu wrogów na innych funkcjach, byłoby odebrane jako krzywdzące. Pilnej decyzji wymaga sprawa dwóch byłych dyrektorów, gen. S. i płk D. Wzbudza ona nieprzychylne komentarze w MSZ o kończeniu ludzi, by inni milczeli.

W sprawozdaniu komisji sprawę »Żelazo« połączono ze zdradami trzech pracowników wywiadu. Rozumiem, jakie straty przynosi każda najdrobniejsza zdrada dla pracowników wywiadowczej jednostki. Jest dla niej tragedią. Każdej towarzyszą stany emocji, podejrzliwości i wzajemnych pomówień. W takiej atmosferze zostałem skierowany do pracy w Departamencie w 1962 r. Wiem, że każdą ze spraw zdrad trzeba wyjaśnić do końca i wyciągnąć z niej właściwe wnioski. Wystrzegać się jednak należy przesady i uogólnień. Wiadomo, że aktywny pracownik wywiadu rozpoznany jest przez kontrwywiad bardzo szybko, co nie znaczy, że nie może pracować bardzo wydajnie.

Podzielam wnioski komisji o konieczności lepszej selekcji pracowników. To sprawa złożona i na pewno będą się nad nią zastanawiać i ją doskonalić też nasi prawnukowie. Niestety, zdarzają się przypadki zdrad także ludzi o pozornie kryształowych postawach. Ilość spraw w wywiadzie MSW dotyczących zdrad w ciągu ostatnich 19 lat była minimalna, najniższa we wszystkich KS. Mimo wielu pozyskań cennych źródeł informacji i wysokich efektów pracy wywiadowczej uważam, że nie ma żadnych podstaw, by łączyć ostatnie zdrady ze sprawą »Żelazo«. Treść sprawozdania w jego wielu fragmentach budzi we mnie odczucie wyraźnie tendencyjnego podejścia do mojej osoby. Przytoczę tylko niektóre fakty:

- komisja ustaliła przekazywanie mi »okazowych egzemplarzy« z walorów sprawy »Żelazo«. Nie zaprzeczam, że dwa czy trzykrotnie je otrzymywałem. Okazywali je ministrowie członkom kierownictwa partii i kraju. Nie znam przypadku, by kiedykolwiek brakowało przy zwrocie jakiegoś egzemplarza. O tym komisja nie mówi.

- podaje się, że figuranci chcieli sprezentować mi jakiś wartościowy upominek. Meldował mi o tym płk P. podając, że chodzi o ministra, ale z myślą o mnie. Kategorycznie odrzuciłem. Czy komisja tego nie zdołała ustalić?

- oświadczenie tow. N. w sprawie nadejścia z Libanu w poczcie kilku złotych bransoletek na mój adres w 1968 czy 1969 roku jest prawdziwe. Byłem w Libanie w końcu 1967 roku. Kupiłem tam kilka przedmiotów ze złota i zgodnie z obowiązującą praktyką zostawiłem u rezydenta. Poczta była zawsze otwierana komisyjnie i zgłaszana dyrektorowi, który znał sprawę. Tego komisja nie zdołała ustalić? Komisja łączy tę sprawę z osobą płk C. jako tego, który był w Libanie i handlował bransoletami. Komisja nie podaje, że w czasie, gdy C. pracował w Libanie, mnie jeszcze nie było w Departamencie i wówczas go nie znałem. Tego też komisja nie mówi. Nie podaje także, że C. zwolniłem własną decyzją z MSW, że sprawa jego handlu bransoletami związana była z rezydentem innej wywiadowczej jednostki i kto w tej sprawie i u kogo interweniował. Wyjaśniłem tę sprawę. Zna ją bardzo dobrze co najmniej jeden członek wysokiej komisji. Wyjaśniłem także sprawę przesłania przez C. »daru« z Laosu. Oświadczyłem, że w tej sprawie mój udział ograniczył się do rozmowy z wiceministrem Sz. i dyrektorem Departamentu Łączności w sprawie zgody na przekazanie daru do muzeum i wykorzystanie do tego poczty MSZ. Prosiłem o odnotowanie tego jako mojej interwencji, co zrobiono. Tego komisja nie pisze. Wystarczył jeden telefon, by ustalić, kto i dlaczego skierował C. do Laosu. Wygodniej było ująć to w formie pasującej do koncepcji.

- po raz drugi wraca się do sprawy płk B. Wiem, że pracował u generała K, że był razem z ministrem, który decydował o sprawie »Zalew« w Moskwie. Komisja powołuje się na telefon do mnie płk K, który prowadził sprawę. Doradziłem mu, żeby zgłosił się do ministra, który nadzorował sprawę. Na tym sprawa się skończyła. Rozmawiałem też z ministrem. Wyrażał się bardzo dobrze o B. i widocznie dlatego decyzji o aresztowaniu nie było. Sprawy »Zalew« nigdy nie czytałem, nie znam szczegółów żyletkowych związanych z B. Może popełnił później jakieś wykroczenia, za które został zwolniony. Uważałem go za okres pracy jako głęboko zaangażowanego pracownika, którego niewątpliwą zasługą jest duży udział w budowie Centrum szkoleniowego wywiadu.

- komisja przytacza sprawę rozliczeń dolarowych płk F. Rzekomo jego małżonka miała się do mnie zwracać w tej sprawie. Wiem tylko tyle, że w bieżącym roku minister Olszowski po powrocie z Indii przekazywał mi pozdrowienia od niej. Podziękowałem, zapytałem, jak się czuje, i na tym rozmowa została zakończona. Nie pamiętam, czy F. był zaangażowany w sprawie »Żelazo«. Przed laty, jeszcze w departamencie II dowiedziałem się, że pochodzi z Augustowa, gdzie kiedyś mieszkałem w 44 roku. Widocznie to stanowiło wystarczający dowód dla komisji, by podnieść sprawę. Nie pamiętam sygnału, by płk F. miał opinię pijaka, zawsze jego charakterystyki mówiły o wysokiej pracowitości.

- postawiono zarzut, że wysłałem za granicę P., który okazał się pijakiem i było to wbrew stanowisku dwóch naczelników. Podpisywałem decyzję o setkach delegowanych. Nigdy nie robiłem tego bez opinii POP czy dyrekcji. Jeżeli do kogoś były wcześniejsze zarzuty, musiała być wzmianka, że się poprawił. Tego typu wybiórczość trudno nazwać obiektywnym podejściem do sprawy. Jako tendencyjne i niesprawiedliwe odrzucam twierdzenie komisji, że sprawa »Żelazo« spłyciła pracę operacyjną i, jak już wspomniałem, że doprowadziła do zdrad. Efekty pracy wywiadowczej były uznawane za imponujące przez kierownictwo partii i rządu w czasach Władysława Gomułki i Edwarda Gierka. Są dziesiątki pism wyrażających głębokie uznanie i podziękowania za efekty pracy na rzecz wspólnoty krajów socjalistycznych. Jeszcze przedwczoraj grupa laureatów nagrody państwowej otrzymanej z Waszych rąk, Towarzyszu Generale, dziękowała mi za pomoc wywiadu w ich osiągnięciach w dawnych latach, gdyż stanowiła ona bazę do ich osiągnięć. Sloganowe uogólnienia pasujące do koncepcji żywo przypominają dawne, przebrzmiałe czasy i krzywdzą oddanych pracowników wywiadu.

Towarzyszu Generale! W przeddzień trzeciej rocznicy IX Zjazdu otrzymałem od was omówione sprawozdanie. Zostałem na nim wybrany członkiem Biura Politycznego i sekretarzem KC PZPR. Poprzednio przez 36 lat i 6 miesięcy pracowałem w aparacie bezpieczeństwa. Od wstąpienia do partii minęło mi ponad 39 lat. Ostatnia część mego listu nie jest pozbawiona stanu emocji. Przepraszam za nią. Przeczytałem w MSW wiele dokumentów nawet z tragicznych lat charakteryzujących pracę X Departamentu. Nie przypominam sobie tak zredagowanego raportu dotyczącego aktualnie pracującego członka Komitetu Centralnego, członka Biura Politycznego i sekretarza KC, dla ironii nadzorującego pracę m.in. MSW. Podpisał go wybrany niedawno zastępca członka KC. Rozumiem specyfikę pracy MSW. Musi mieć ona swoje granice wyznaczone przez partię, a odpowiedzialni funkcjonariusze pełniący funkcje kierownicze w tym aparacie muszą przestrzegać obowiązujących ich statutowych zasad. Nie znam z posiedzeń sekretariatu KC faktu, by obowiązująca instrukcja o pracy operacyjnej uległa zmianie w stosunku do członków partii. Dla zasady i przyszłych ocen proszę o wydanie decyzji zniszczenia wszystkich egzemplarzy sprawozdania z dnia 9 lipca oraz sprawozdania z dnia 13 lutego br., o zwrócenie uwagi podpisującym je na niewłaściwość postępowania ich lub jednej obiektywnej wersji. Wybaczcie formę i styl. Pisałem sam na starej maszynie, też sprowadzonej z zagranicy w czasie pracy w MSW. Jeżeli uznacie za niepotrzebny, zniszczę niniejszy dokument i zostawioną u siebie kopię.

Mirosław Milewski"

 

Gen. Kiszczak do gen. Jaruzelskiego, 28 sierpnia 1984 roku:

"Zgodnie z otrzymanym poleceniem przedkładam Tow. I Sekretarzowi swoje stanowisko odnośnie udostępnionego mi pisma tow. Milewskiego w sprawie kryptonim »Żelazo«.

Z przykrością stwierdzam, że tow. Milewski w dalszym ciągu odmawia pomocy w wyjaśnieniu okoliczności zuchwałej kradzieży 65-75 kg, względnie ok. 130 kg złota, wyrobów ze złota, dużej ilości kamieni szlachetnych oraz znacznej ilości wyrobów ze srebra i innych przedmiotów ogromnej, kilkusetmilionowej, a być może nawet kilkumiliardowej wartości. Stanowisko tow. Milewskiego jest tym bardziej niezrozumiałe, że informowałem go 8.05.1984 r., a więc bezpośrednio po rozmowie z Mieczysławem J. o pojawieniu się i charakterze sprawy, a następnie sukcesywnie po zapoznaniu się z innymi dokumentami operacji kryptonim »Żelazo«, zwracając się jednocześnie o udzielenie pomocy w wyjaśnieniu problemów, które budziły największe wątpliwości. Kiedy w toku prowadzonych wyjaśnień zdołano usunąć podstawowe wątpliwości i sprzeczności (ilustrują to liczne dokumenty i oświadczenia) oraz stwierdzono, że dokonano kradzieży poważnej ilości złota, innych kosztowności, a także wielu cennych towarów - szczegółowy meldunek przedstawiłem tow. Sekretarzowi. Taką samą szczegółową relację złożyłem tow. Milewskiemu. Ze zrozumiałych względów nie przekazywałem na tym etapie informacji na posiedzeniu Biura Politycznego.

Tow. Milewski w zasadzie nie podważa merytorycznej treści sprawozdania komisji, zwłaszcza w odniesieniu do tak podstawowych kwestii, jak:

- wywiad MSW wszedł w porozumienie z bandycko-kryminalną grupą J., co nie miało nic wspólnego z działalnością wywiadowczą,

- Departament I przejął złoto i inne kosztowności, duże ilości wyrobów ze srebra i wartościowych towarów w taki sposób, że powstało szerokie pole do różnego rodzaju nadużyć,

- większość przyjętych walorów została rozchodowana poza wszelką ewidencją,

- zasadnicza część prowadzonej w tej sprawie dokumentacji została zniszczona,

- dopuszczono do karygodnego lekceważenia wymogów bezpieczeństwa pracowników Departamentu I, znanych osobiście J., a tym samym powstało zagrożenie dla wielu dalszych pracowników i zadań realizowanych przez wywiad MSW.

Jednakże do większości tych faktów tow. Milewski nie ustosunkowuje się na piśmie".

Na następnych 26 stronach maszynopisu gen. Kiszczak polemizuje z wyjaśnieniem gen. Milewskiego.

Podważa kolejno przedstawione przez gen. Milewskiego fakty:

"Tow. Milewski formułuje zarzut, iż komisja nie podała, iż w czasie gdy płk C. pracował w Libanie, »mnie jeszcze nie było w Departamencie i wówczas go nie znałem«, oraz że C. »zwolniłem własną decyzją z MSW«. Nigdy przedmiotem wyjaśnień komisji nie była osoba tow. Milewskiego, dlatego też nie mogła wypłynąć kwestia, kiedy i w jakich okolicznościach tow. Milewski mógł poznać płk C. Komisja ustaliła jedynie, że płk C, wykorzystując pobyt na placówce w Bejrucie, prowadził nielegalne operacje ze złotem, które następnie przekazał do kraju. Fakt, że również tow. Milewski, jak sam przyznaje, w Bejrucie zaopatrywał się w złote kolie, może, oczywiście, być sprawą przypadku i komisja nie ustosunkowuje się do tej sprawy. Jeśli natomiast chodzi o problem, kto i kiedy zwolnił płk C. ze służby w MSW, to stwierdzenie tow. Milewskiego na ten temat jest świadomym wprowadzeniem w błąd. Otóż płk C. był nieprzerwanie pracownikiem Departamentu I, mimo wszystkich ciążących na nim zarzutów, do chwili nominacji na ambasadora PRL w Laosie, co - jak wszystko na to wskazuje - było rezultatem protekcji ze strony tow. Milewskiego. Po mianowaniu ambasadorem w Laosie, płk C. został »odkadrowiony« - zgodnie z przyjętą w Departamencie I praktyką stosowaną wobec pracowników obejmujących kierownicze stanowisko w innych resortach. Czy ten tryb załatwienia sprawy można nazwać zwolnieniem z pracy w MSW? Tow. Milewski miał szereg wątpliwości, a nawet obowiązek zwolnienia płk C. z Departamentu I znacznie wcześniej. Dlaczego jednak nie podjął takiej decyzji, a wprost przeciwnie, osłaniał i bronił go, mimo iż znany był w środowisku pracowników wywiadu jako handlarz złotem, człowiek nieuczciwy, hochsztapler?"

Polemizuje z opiniami: "Stwierdzenie tow. Milewskiego o »bulwersowaniu opinii pracowników« i »plotkach mogących wywołać niekorzystną atmosferę wokół MSW« należałoby uzupełnić pytaniem: kto jest zainteresowany w rozsiewaniu plotek? Czy czasem nie ci spośród aktualnych i byłych pracowników, którzy mają coś na sumieniu i liczą, że kursujące plotki zdopingują do zamknięcia postępowania wyjaśniającego, zanim ujawnione zostaną fakty świadczące o ich udziale w sprawie »Żelazo«, kompromitujące ich osobiście? A jeśli chodzi o ewentualną niekorzystną atmosferę wokół MSW, to istotnie niebezpieczeństwo takie istnieje, ale tylko w przypadku, gdy sprawa »Żelazo« nie zostanie wyjaśniona do końca i winni nie zostaną ukarani".

Ujawnia nie znane dotąd fakty: "Przekazanie kopert z »okazowymi egzemplarzami« tow. Milewskiemu i tow. S. potwierdzają w swoich oświadczeniach ówczesny mjr S. (19 czerwca 1984 roku) i płk S. (6 czerwca 1984 roku). Płk S. przy tym stwierdza, że »nie jest w stanie sobie przypomnieć, czy te okazowe egzemplarze wróciły«. Nie pisano o tym w sprawozdaniu ze względu na osobę tow. Milewskiego".

Odpiera zarzuty: "Tow. Milewski pozwolił sobie na porównanie sprawozdania komisji do dokumentów opracowanych w tragicznych latach funkcjonowania w b. MBP słynnego X Departamentu. Nie chcę komentować tego stwierdzenia, które posiada w pewnym sensie cechy politycznego oszczerstwa. Pragnę jedynie nadmienić, że tak może twierdzić tylko ktoś, kto mało starannie i bez wnikania w istotę czytywał' dokumenty opracowane przez X Departament b. MBP albo nie chce pamiętać stosunków, jakie tam panowały. Nie mogę się przy tym powstrzymać od refleksji, że gdyby sprawa »Żelazo« ujawniona została w czasach funkcjonowania X Departamentu, to wszyscy w nią zamieszani z pewnością ponieśliby najsurowsze konsekwencje".

Wyraża zdziwienie: "Dlaczego były minister spraw wewnętrznych i członek Biura Politycznego KC PZPR nie chciał rozmawiać z aktualnym ministrem i zastępcą członka Biura Politycznego na temat poważnej sprawy kryminalnej i co miał w niej do ukrycia?"

Ostatnie fragmenty listu gen. Kiszczaka: "W takiej sytuacji zrodziło się końcowe sprawozdanie komisji, które z konieczności przedstawia fakty, cytuje dokumenty, wskazuje osoby, które miały do czynienia za sprawą, jednak nie zawiera odpowiedzi na zasadnicze pytanie: Co się stało z brakującymi kosztownościami i towarami?

Być może sprawozdanie to byłoby inne, na pewno pełniejsze i konkretniejsze we wnioskach personalnych, co słusznie sugeruje tow. Milewski, gdyby zdecydował się on na udzielenie pomocy przez naświetlenie stosownych spraw. »Wyjaśnienie« tow. Milewskiego nie idzie, niestety, w tym kierunku. Tow. Milewski nie ustosunkowuje się do meritum sprawy kryptonim »Żelazo«. Fakty niewygodne bądź te, które obciążają go bezpośrednio, pomija bądź zbywa ogólnikami, natomiast podnosi kwestie drugorzędne, błahe.

Pragnę zameldować tow. I Sekretarzowi, że proponowane przez tow. Milewskiego zakończenie sprawy poprzez swego rodzaju »amnestię« stanowi przykład metody stosowanej w przeszłości m.in. wobec płk C, płk P., płk B., ppłk K. i innych, z których przynajmniej część należałoby ścigać karnie za konkretne czyny przestępcze, a w każdym razie stosować inne, zdecydowane środki.

Proponowane przez tow. Milewskiego załatwienie sprawy mogłoby doprowadzić do ukształtowania się uogólniającej opinii, że funkcjonariusze MSW, a zwłaszcza wywiad, to ludzie skorumpowani, nie mający czystych rąk, wykorzystujący stanowisko do uzyskiwania korzyści osobistych i materialnych, dopuszczający się różnego rodzaju nadużyć. Mogłoby to przynieść poważne i niezasłużone krzywdy dla wywiadu MSW i całego aparatu.

Dlatego absolutnie nie może wchodzić w grę odstąpienie od ukarania konkretnych ludzi za popełnione przez nich czyny.

Tak jak meldowałem 3 lipca 1984 r., po wyjątkowo przykrej dla mnie, przeprowadzonej z tow. Milewskim rozmowie, tak i obecnie po insynuacjach pod moim adresem zawartych w »Wyjaśnieniu« - proszę o zupełne wyłączenie mnie ze sprawy oraz zwolnienie z obowiązku prowadzenia na ten temat jakichkolwiek bezpośrednich rozmów z tow. Milewskim.

Z-ca członka BP KC PZPR Czesław Kiszczak"

 

Gen. Milewski do gen. Jaruzelskiego, 2 września 1984 rok:

"Dziękuję za stworzone mi warunki do bezpośredniej rozmowy. Przemyślałem przytoczone przez Was argumenty. Przyznaję, że popełniłem błąd uchylając się od bezpośredniej rozmowy z tow. Kiszczakiem na temat operacji »Żelazo«. Mogła ona bowiem pomóc w obiektywnej ocenie występujących w niej błędów, bałaganu czy ewentualnych wydarzeń przestępczych. Zgadzam się z tym, że spory między mną a tow. Kiszczakiem wyrządziły szkodę Partii. Jestem gotów przeprosić Go w Waszej obecności.

Zgodnie z Waszą sugestią udzielę wszelkiej pomocy w wyjaśnieniu wszelkich aspektów operacji »Żelazo«. Mam wielkie uznanie dla wielu przedsięwzięć i decyzji podejmowanych w kierunku porządkowania spraw w MSW. Będę je wspierał, jak wszystko, co służy socjalistycznej Ojczyźnie.

Jestem gotów do naświetlenia tow. Kiszczakowi tego, co wiem o uwarunkowaniach, przebiegu operacji »Żelazo«, a także do wyrażenia swojej opinii i wiarygodności i ścisłości oświadczeń osób bezpośrednio w nią zaangażowanych, w przypadku ich udostępnienia.

Nie ustosunkowuję się pisemnie do ustaleń komisji, by nie wzbudzać niepotrzebnych emocji. Uważam, że najważniejsze jest w tej chwili czy i ewentualnie gdzie w tej sprawie miało miejsce przestępstwo. Na ile będę mógł, pomogę w tym przedmiocie.

M. Milewski"

Ale ten list pozostał bez odpowiedzi. Sprawa miała być wkrótce przedstawiona do oceny Biuru Politycznemu KC PZPR.

 

ROZDZIAŁ V

Sąd partyjny

 

Warszawa, gmach Komitetu Centralnego PZPR, 13 listopada 1984 roku, posiedzenie Biura Politycznego.

Gen. Kiszczak zaczyna od tego, że pewnego dnia zgłosił się do niego pan J. z miasta wojewódzkiego na południu Polski i opowiedział...

 

Prof. Marian Orzechowski, w nie publikowanych wspomnieniach:

"Słuchaliśmy w osłupieniu. Milewski bronił się niezbyt przekonywająco. Mówił o prowokacji i sugerował podłoże polityczne. Prezentował własną wersję faktów - po nominacji na wiceministra przestał się zajmować operacją »Żelazo«, spis kosztowności sporządzono poprawnie, przejęte mienie zostało zabezpieczone właściwie itd."

 

Prof. Zbigniew Messner, w rozmowie z listopada 1990 roku:

- Dochodziły do nas, co prawda nieco wcześniej, jakieś plotki o ciemnych sprawach sprzed lat, ale to, co wtedy usłyszeliśmy, zaskoczyło nas. Była to wyjątkowo nieprzyjemna sytuacja. Oto staje naprzeciw siebie dwóch ludzi, z którymi co tydzień siadamy przy jednym stole, by radzić o najważniejszych dla państwa i kraju sprawach. Kiszczak oskarża, Milewski konsekwentnie zaprzecza wszystkim zarzutom...

 

Min. Józef Czyrek, w rozmowie z listopada 1990 roku:

- ... no i następuje zderzenie dwóch stanowisk dwóch członków Biura Politycznego. I wtedy I Sekretarz powiedział: "W tej sytuacji może powołamy komisję Biura Politycznego, która przejrzy dokumenty, zbada sprawę i przedstawi Biuru stanowisko, czy sprawa jest zasadna, czy Biuro ma się zająć tą sprawą, czy nie". I tylko taki był mandat tej komisji. Komisja nie miała żadnej osobowości i jej działanie zakończyło się w chwili, gdy złożyła Biuru swe sprawozdanie.

I Sekretarz zwrócił się wtedy z propozycją przewodniczenia powoływanej Komisji do J. Porębskiego, który był wtedy sekretarzem KC odpowiedzialnym za sprawy partyjne. J. Porębski nie podjął się tej funkcji, twierdząc podobno - że nie są to sprawy, które należy wywlekać na światło dzienne. Wówczas gen. Jaruzelski zwrócił się do Józefa Czyrka. Uznał bowiem, iż Czyrek, odpowiedzialny za sprawy międzynarodowe (a sprawa ta zahaczała o działalność za granicą), może być najbardziej kompetentny do oceny moralno-politycznych uwarunkowań sprawy i płynących z niej zagrożeń dla dobrego imienia państwa i polskiego wywiadu. Czyrek nie odmówił. Komisja partyjna została powołana w składzie: Józef Czyrek (członek Biura Politycznego, sekretarz KC PZPR) - przewodniczący; członkowie: Stanisław Opałko (członek Biura Politycznego, I sekretarz KW w Tarnowie), Marian Orzechowski (zastępca członka Biura Politycznego, rektor Akademii Nauk Społecznych), Jerzy Romanik (członek Biura Politycznego), Zbigniew Messner (członek Biura Politycznego, wiceprezes Rady Ministrów). Sekretarzem komisji został Lucjan Czubiński.

 

Józef Czyrek, w rozmowie z listopada 1990 roku:

- Przejrzeliśmy wszystkie dokumenty, przede wszystkim te przysłane z MSW, tzw. raport Pożogi i jeszcze jeden, dotyczące spraw wywiadu. Ponadto - by przekonać się, czy materiały te zostały oparte na faktach - zbadaliśmy cały plik dokumentów, notatek, oświadczeń świadków, opisów działań dochodzeniowych. Przeprowadziliśmy też z niektórymi ludźmi rozmowy dotyczące wyjaśnienia podstawowych faktów. Na przykład, czy to złoto w ogóle było, czy go nie było. Osobiście rozmawiałem z generałem Franciszkiem Szlachcicem i najważniejszym było upewnienie się, że złoto faktycznie było, było go dużo, było w gmachu MSW. To znaczy, że sprawa nie jest dęta...

 

Prof. Marian Orzechowski:

"Pracowałem w słynnej później Magdalence przez dwa pełne dni. Dokumentacja, jaką dysponowałem, miała wiele luk. Przede wszystkim brakowało spisu przejętych przez MSW walorów. Znalazłem tylko ogólne informacje o kontenerach drogich futer, luksusowej odzieży skórzanej, srebrnych zastaw - i kolorowe zdjęcia najcenniejszych precjozów: wspaniałe brylantowe kolie, bransolety, sznury pereł, platynowe zegarki wysadzane diamentami... Wartość wszystkiego szła chyba w setki milionów według ówczesnych cen, a transport do Polski urągał elementarnym zasadom bezpieczeństwa, zachęcając wręcz do grabieży i nadużyć. Skarb trafił jednak do MSW, ale co się stało dalej?"

*

Komisja postanowiła następnie poddać "partyjnemu przesłuchaniu" gen. Milewskiego i usłyszeć, co ma w tej sprawie do powiedzenia:

 

Protokół posiedzenia Komisji Biura Politycznego KC PZPR z 26 listopada 1984 roku:

"Obradom Komisji przewodniczył Józef Czyrek, członek Biura Politycznego, sekretarz KC PZPR. Obecni byli Stanisław Opałko (członek Biura Politycznego, I sekretarz KW w Tarnowie), Marian Orzechowski (zastępca członka Biura Politycznego, rektor Akademii Nauk Społecznych), Jerzy Romanik (członek Biura Politycznego). Obrady protokółował Lucjan Czubiński.

Zadaniem Komisji jest zbadanie zaginięcia w Departamencie I MSW w latach siedemdziesiątych dużej ilości złota, srebra i innych kosztowności, a także przypadków zdrady ojczyzny dokonanych w ostatnich latach przez kilku oficerów MSW oraz odpowiedzialności moralno-politycznej tow. Milewskiego kierującego w tym czasie wywiadem MSW.

Towarzysz Czyrek skierował pod adresem Tow. Milewskiego następujące pytania:

1. Jaka jest ocena operacji »Żelazo« z punktu widzenia wartości wywiadu, a jakie były jej wątki kryminalne?

2. Dlaczego tyle ludzi z wywiadem MSW łącznie, a towarzyszem Milewskim bezpośrednio, zetknęło się z braćmi J., o których wiedziano, że są gangsterami?

3. Jeśli przemycano taki majątek z zagranicy, to dlaczego zabezpieczono go tak prymitywnie oraz tak wbrew logice i obowiązkom zawodowym z nim postępowano?

4. Co się stało ze spisem tych rzeczy, skoro tow. Milewski miał go w swoich rękach. Nie imputuje się tow. Milewskiemu zabrania tego majątku, ale przecież brak jest wielu rzeczy, więc jak tow. Milewski ocenia swoją moralno-polityczną odpowiedzialność za to wszystko. Należałoby do tego podejść po męsku i odpowiedzialnie politycznie.

Tow. Romanik: - Jeśli tow. Milewski oglądał okazowe egzemplarze ze złota, to co się później z nimi stało?

Tow. Milewski: Gdybym dzisiaj miał decydować o tej sprawie, to bym inaczej zadecydował, choć są wywiady na świecie, które postępują gorzej, ale nie wywiad jest od takich spraw, za to ponoszę odpowiedzialność.

Do Departamentu I zostałem skierowany w bardzo złym okresie (miały tam miejsce poważne wypadki nadużywania stanowisk, samobójstwo wicedyrektora Departamentu I płk D.) poszedłem, aby tamto wyeliminować, powoli usuwałem te braki. Wywiad MSW spełniał szczególną rolę i miał szczególne prawa. W 1968 roku sytuacja w kraju była już bardzo napięta, osobą dominującą wtedy w MSW był Franciszek Szlachcic. Minister spraw wewnętrznych Kazimierz Świtała był bardzo skromnym dodatkiem do tow. Szlachcica i po innej linii do R. Matejewskiego. Dla mnie więc, ówczesnego dyrektora i wicedyrektora Departamentu I, byli oni wyrocznią i głównymi decydentami.

O operacji »Żelazo« poinformowano mnie w ten sposób, że jest kilku braci, którzy uciekli za granicę i obecnie chcą wrócić ze złotem. Oczywiście ja meldowałem o sprawie Szlachcicowi. Nagle dowiedziałem się telefonicznie, że przywieźli złoto.

Tow. Czyrek i Orzechowski: Ale cały czas utrzymywano z nimi operacyjne kontakty.

Tow. Milewski: Tak, ale wtedy w Polsce były wielkie wydarzenia i trudno było poświęcić dużo czasu na sprawy zewnętrzne gdy absorbowały sprawy wewnętrzne.

Tow. Czyrek: Więc Szlachcic wiedział o tym i on to zatwierdził?

Tow. Milewski: Na pewno o tym wiedział, wiedział też, że zajmuje się tym grono »cwaniaków«. Czy były napady za granicą w celu zdobycia złota nie wiem i tow. Szlachcic też mógł nie wiedzieć, ale o innych sprawach wiedział, chyba wiedziało też ówczesne kierownictwo partii (prosi by tego nie notować).

Tow. Orzechowski: Czy sprawa »Zalew« nie nasunęła potrzeby zastanowienia się, czy to, co robi wywiad w sprawie »Żelazo«, powinien robić wywiad? W 1972 roku tow. Milewski zwrócił się o zgodę na sprzedaż złota J. Czy to nie było sprzeczne z logiką postępowania w sprawie »Żelazo«.

Tow. Milewski: Zalecenia w sprawie »Zalew« zmierzały do zapobieżenia woluntaryzmowi w działaniu wywiadu, ale »Żelazo« nie było woluntaryzmem, choć to może paradoksalnie wyglądać.

Tow. Romanik: Dlaczego z J. nie dzielono się po 50%, jak ustalono, lecz dano im tylko 1/3?

Tow. Milewski: Ale przecież J. nie kwestionowali podziału. Ja nie wiedziałem, że oni mają zastrzeżenia do tego podziału. Wniosek o sprzedaż złota był o 5 kg, ale ile przywieźli - tyle sprzedano z tym, że gdyby przywieźli więcej, też bym kazał sprzedawać. Po mnie departament I objął tow. O., on może powiedzieć, czy w Katowicach była wystawa tego złota, ale ja o niej nie wiedziałem.

Tow. Orzechowski: Trzeba wrócić do podstawowego pytania: co się stało z tym złotem? Jak tow. Milewski ocenia swą odpowiedzialność? Dlaczego zaginęły dokumenty?

Tow. Milewski: Ja ten protokół widziałem, widzę dalej w wyobraźni. Na pewno pokazywałem go Szlachcicowi. Były to dokumenty, ale na pewno zniszczono je w latach osiemdziesiątych albo jeszcze wcześniej. Trzeba zapytać o to tow. Wawrzyniaka, który stwierdza, że mnie protokół przekazano. Nie powinien zginąć żaden dokument, jeśli zginął zrobił to ktoś nieuczciwy i z premedytacją.

Tow. Czyrek: Trzeba było oddać złoto na skarb państwa.

Tow. Milewski: Tow. O. twierdzi to samo.

Tow. Orzechowski: Skoro J. mają kolie i inne kosztowności, to musiały być także przekazane przez MSW do banku lub dla własnych potrzeb. A ich tam nie ma.

Tow. Milewski: Ktoś powinien wezwać tych bezpośrednich wykonawców i zapytać, gdzie jest złoto.

Tow. Czyrek: Przecież to zrobiono.

Tow. Milewski: Z wykonawcami nie zrobiono.

Tow. Romanik: Najważniejsza sprawa, gdzie jest złoto? Pewnie się nim najpierw podzielono, a później sprawę pogmatwano. Tow. Milewski musiał wszystko wiedzieć, a, niestety, sprawę gmatwa.

Tow. Milewski: Czy wiceminister musi znać sprawy szczegółowo?

Tow. Orzechowski: Odnoszę wrażenie, że albo tow. Milewski wszystko wie, albo celowo wprowadzano go w błąd, podsuwając mu dokumenty i wykorzystując bałagan istniejący w wywiadzie MSW.

Tow. Milewski: Nie wierzę w te 130 kg złota, tego złota musiało być znacznie mniej. Do lokalu poza MSW wywieziono złoto, aby tam z fachowcami je policzyć (tak mówił tow. O.). Wielu ludzi w tej sprawie jest pod wrażeniem wyjaśnień tych gangsterów, a oni mogą kłamać: np. J. dalej handlują i spekulują, więc mogli kupić złoto i obecnie pokazać w MSW jako otrzymane z podziału.

Tow. Czyrek: Jak tow. Milewski ocenia swą moralno-polityczną odpowiedzialność w tej sprawie? Czy nie zakładano, że wywiady zachodnie mogą wykorzystać tę sprawę przeciwko tow. Milewskiemu osobiście jako członkowi kierownictwa partii?

Tow. Milewski: Nigdy nie myślałem, że będę członkiem kierownictwa partii. W tym czasie byłem zajęty sprawami państwowymi, a to realizowali moi podwładni. Z Mieczysławem J. spotkałem się nie w sprawie »Żelazo«, ale w związku z planowaną operacją - z fałszowanymi dolarami. Spotkałem się z nim nie wiedząc, że będę wiceministrem spraw wewnętrznych albo sekretarzem KC. J. mnie później poznali ze zdjęć, a wtedy spotkałem się z nimi pod innym nazwiskiem. Oni odnieśli wrażenie, że obecnie jest taki okres, żeby wypędzić ze stanowisk »starych« i dlatego takie postępowanie przeciwko mnie się toczy. Dlatego nie wszystko mówili. Niektóre osoby mogą mówić o mnie również nieprawdę, np. ten, którego ukarałem za to, że spowodował wypadek samochodowy. To samo było z W., którego musiałem odwołać z zagranicy. Od realizacji spraw upłynęło już kilkanaście lat i to trzeba wziąć pod uwagę. Za to wszystko, czego nie zrobiłem w tej sprawie, a co powinienem był zrobić, i za to wszystko, co zrobiłem, a co było złe, ponoszę odpowiedzialność. Odrzucam natomiast wszystkie wnioski komisji, które mi imputują uzyskiwanie osobistych korzyści bądź korzyści materialnych, odrzucam kategorycznie. Tak samo odrzucam posądzenie, że praca w wywiadzie pod moim kierownictwem była zła. Wtedy te wyniki szokowały pozytywnie wszystkich. Życzę obecnym i następnym szefom wywiadu, by mieli podobne wyniki. Tylko myliłem się, ale tak chce mi się wmówić, że jestem wrogiem socjalizmu. Na to się nie zgadzam nigdy.

Tow. Orzechowski: Czy tow. Milewski miał świadomość, że są to gangsterzy?

Tow. Milewski: Wtedy nie miałem tej świadomości. Myślałem, że to jednorazowa akcja i że przyjdą, przywiozą kosztowności i że sprawa się skończy. Na Zachodzie tego typu spraw jest wiele i uważałem, że to nie wywoła żadnych reperkusji międzynarodowych. Myślałem, że można Mieczysława J. wpisać na listę obrońców, ale kiedy się dowiedziałem, że to sprawa rabunku, to już nie wchodziło w grę.

Tow. Orzechowski: O tym, że byli gangsterami, wiedziano od początku. Dlaczego wiedząc, że operacja »szwedzka« jest powieleniem sprawy »Żelazo«, zgodzono się na nią i zaproponowano tow. Kani i Jaroszewiczowi jej zatwierdzenie?

Tow. Milewski: Tej sprawy nie pamiętam szczegółowo.

Tow. Czyrek: Czy ta operacja nie była sprzeczna z tym postanowieniem ministra po sprawie »Zalew«, żeby nie realizować takich spraw, a ją proponowano?

Tow. Milewski: Nie była sprzeczna, była legalna.

Tow. Romanik: Dlaczego pocztą kurierską przesyłano tow. Milewskiemu złoto?

Tow. Milewski: Legalnie to złoto za granicą kupiłem i pocztą kurierską przywieziono (zresztą tak robili inni dyrektorzy). Przesyłkę otrzymałem, dary zakupione dla muzeum w mojej rodzimej miejscowości, im też przekazałem, wynagrodzenie za 35 lat służby w resorcie. Oczywiście, można to było robić poza muzeum, ale trwałoby to całe lata. To powinno być wyraźnie napisane w raporcie komisji MSW, a nie insynuacje pod moim adresem. Te szczegóły powinny być zbadane przez prokuratora, gdyż komisja nie działała obiektywnie. Nie trzeba tak bardzo bać się opinii, że to prokuratorskie postępowanie może komuś zaszkodzić (nie szkodziła sprawa Pyjasa i Bartoszcze oraz inne, to i ta nie zaszkodzi).

Tow. Czyrek: Jak się odnosi tow. Milewski do sprawozdania komisji w sprawie zdrad i jego odpowiedzialności?

Tow. Milewski: Trzeba łącznie traktować wszystkie sprawy personalne: i te dobre, i te późniejsze - złe. W niektórych sprawach i te złe nie musiały być decydujące, bo ludzie się poprawiali: tak np. sprawa C. w 1974 roku w Brukseli to nie jego sprawa, lecz rezydenta II Oddziału Sztabu Generalnego Wojska Polskiego Kilianowicza - brata gen. Korczyńskiego, to były jego bransoletki, a wziął to na siebie. O zaniechaniu sprawy decydował tow. Szlachcic w porozumieniu z tow. Palimąką, którego żony krewnym był C. Szkoda, że komisja nie zbadała tego do końca, lecz mi wyłącznie winę przypisała. Nie ja podejmowałem decyzję o wysłaniu C. do Laosu, lecz Szlachcic. Ja byłem tylko realizatorem. Druga żona C. była sekretarką tow. Wojtaszka, więc uzgadniano to poza mną. Z B. też nie tak sprawa wyglądała. On był na szkole z tow. Szlachcicem w Moskwie. Przyszła sprawa »Zalew«, to tow. Szlachcic decydował o wszystkim, i kto mógł co powiedzieć. On też decydował o B., a ja tylko wykonywałem polecenia. Dziś, jak się o tym wszystkim mówi, to wygląda to na bajki, ale taka była prawda. Ponadto z dzisiejszej perspektywy inaczej wyglądają pewne sprawy, a inne spojrzenie mieliśmy wtedy i inną konkretną sytuację. W 1977 roku zrobiłem pomyłkę, że K. wysłałem za granicę, ale już w kwietniu był sygnał, że źle pracuje i dopiero w grudniu zapadła decyzja o odwołaniu. Ale to już nie ja jestem winien. Ja wtedy miałem inną świadomość, ulegałem naciskom i protekcjom, ale wtedy byłem dyrektorem bądź wiceministrem i to moje zachowanie z tego punktu widzenia należy oceniać. Nie można mnie za wszystko obciążać. Wpływały zastrzeżenia do Rurarza i Spasowskiego i ich nie analizowano w MSZ i nikt nie odpowiada za to. W bratnim wywiadzie wojskowym też były brudne sprawy i tam załatwiono to cicho, przy tym tamten zdrajca był wysokim oficerem, a tutaj kierowca, widocznie jednak mierzy się inną miarą te sprawy. Nie wiem, dlaczego »podrzucono« w sprawozdaniu sprawę F. z jego 100 tysiącami dolarów. Ja z tym człowiekiem nie miałem kontaktów od lat, więc o co chodzi, dlaczego mnie się obwinia. To samo z P., którego tylko znałem, a mnie się obciąża jego pijaństwem za granicą. Nigdy nie decydowałem bez ogniw partyjnych. Może byłem za miękki, ale nigdy nie zajmowałem się prywatą. Oczywiście odpowiadam za niedopełnienie, za to, że ktoś mi czegoś nie zameldował, ale nie za prywatę. Ponadto dziś w kierownictwie MSW jest 19 osób (szefowie i zastępcy szefów służb), a nas było tylko 3-4.- MSW jest jednym z najtrudniejszych resortów i trudno tam było dobrze robić, można czegoś nie dopatrzeć.

Tow. Romanik: Tow. Milewski mnie nie przekonał: było złoto, nie ma złota, były dokumenty, nie ma ich, można czegoś nie dopatrzeć...

Tow. Milewski: Nie wolno rzucać podejrzeń na człowieka bez dowodów, te sprawy trzeba najpierw dogłębnie wyjaśnić, a później oskarżać. One nie zostały do końca wyjaśnione. Mogło zginąć 1 kg złota, ale nie 60 czy 100 kilogramów. Dlaczego wierzyć gangsterom, a nie oficerom MSW?

Tow. Romanik: Gdzie są podobne egzemplarze, jakie okazali J.?

Tow. Milewski: Jeśli były, to musiały być rozchodowane. Okazowe egzemplarze były chyba trzykrotnie okazywane ministrom i raz w gmachu KC, ale potem wszystko wracało do dyrektorów i departamentów.

Ci dyrektorzy powinni wszystko powiedzieć. Gen. S. mówił mi, że w szafie MOB-owskiej jest księga o przeznaczeniach na MOB. Towarzyszu Czubiński, czy tę księgę sprawdzono?

Tow. Czubiński: Sprawdzono, zakupy z MOB realizowano z funduszy państwowych.

Tow. Romanik: Jeszcze raz pytam, gdzie są takie walory, jakie prezentowali bracia J. To musiało przecież być. To wszystko, co mówił tow. Milewski, jakoś mnie nie przekonuje.

Tow. Milewski: Tyle powiedziałem, ile powiedziałem. Nie wiem, dlaczego gen. S. posądza mnie o różne sprawy, ale ja go broniłem przed odwołaniem ze stanowiska ambasadora w Turcji, a on na mnie mówi niemożliwe rzeczy.

Tow. Czyrek: Stwierdza tow. Milewski, że ponosi pełną odpowiedzialność za niedopełnienia i błędy z wyłączeniem korzyści osobistych. Więc jakie praktycznie wnioski z tego wyciąga?

Tow. Milewski: Uwzględniając wszystko, co przeżyłem, myślę, że coś niecoś dobrego dla kraju zrobiłem. Kwestią kierownictwa jest ocena i ustosunkowanie się do tego. Myślę, że to już zrobiono, gdyż jako jedyny człowiek kierownictwa na 40-lecie PRL nie otrzymałem żadnego odznaczenia. Do KC przyszedłem na polecenie I sekretarza KC PZPR tow. Wojciecha Jaruzelskiego i mniej więcej raz na kwartał zgłaszałem się z propozycją rozważenia potrzeby mojego odejścia. Jeśli potrzeba, oddaję się do dyspozycji. Zabolało mnie jednak, że nie uprzedzono mnie o prowadzeniu postępowania przeciwko mnie i posądzono o prywatę. To bardzo boli. Nigdy nie zawiodłem linii partii. Niejednokrotnie otrzymywałem podziękowania od I sekretarza KC PZPR. Nie mam dowodów, że nie jestem winien innych spraw nad te, które przedstawiłem. Wiem, że mi się nie wierzy, ale nic na to nie poradzę. Ta wina, którą ponoszę - wydaje mi się, że przynajmniej równoważy się z tym dorobkiem, który mam na swym koncie. Jeśli jest inaczej, niech decyduje kierownictwo. Jeśli intencją jest łączenie mojej sprawy ze sprawą Popiełuszki, to po prostu jest źle. Nie powinno się szkodzić partii i MSW. Wiem, ile zapłacili Amerykanie w sensie państwowym za aferę Watergate i inne. Inaczej bronić się nie mogę. W szczególności nie będę obciążał nikogo bez dowodów. Oddaję się do dyspozycji partii za to, co zaniedbałem i czego nie dopełniłem, ale nie w tym zakresie, jak to opisano w obu protokołach. Sprawa powinna być wyjaśniona do końca przez konfrontację poszczególnych ludzi, dokładnego ustalenia okoliczności: kto, co, kiedy zrobił, gdzie to przechowywano. Nie widziałem albumu ze zdjęciami fotograficznymi okazanego przez J., mógłbym wtedy powiedzieć, czy takie egzemplarze widziałem.

Tow. Czyrek: Więc tow. Milewski uważa, że kierownictwo powinno samo decydować w sprawie odpowiedzialności towarzysza Milewskiego?

Tow. Milewski: Tak uważam.

Tow. Orzechowski: Czy wiedziano, że z RFN interweniowano u nas w Polsce w sprawie J.?

Tow. Milewski: Szczegółów nie pamiętam, ale raz się z tym zetknąłem i kazałem postępować zgodnie z prawem. Teraz widzę, że należało odsunąć od sprawy tow. O. i samemu się tą sprawą zająć.

Tow. Czyrek: Czy tow. Czubiński, jako członek komisji wewnętrznej MSW, w świetle wyjaśnień tow. Milewskiego pragnie coś komisji Biura Politycznego przedstawić?

Tow. Czubiński: Nie tylko J. mówią o dużej ilości złota, lecz także pracownicy MSW. Przyjęte w sprawozdaniu ilości złota są minimalne. Dodać należy, że są dane wyjaśnienia J. i S., że przez Zieloną Górę przechodziły dwa transporty złota, a nie jeden, czyli że były cztery walizki, a nie dwie. Z uwagi na brak możliwości nie wyjaśniono tego wątku, ale on istnieje. J. cały czas kwestionują podział złota. Cały czas twierdzą, że zostali oszukani przez MSW. Wszystkie osoby, które miały styczność ze złotem, komisja konfrontowała, ale to nic nie dawało, gdyż dalej osoby te wypowiadały się kłamliwie. Wprawdzie nie zgromadzono wszystkich jednocześnie, ale to, według mnie, było słuszne. W lokalu poza MSW, gdzie przewieziono złoto, żadnego fachowca znającego się na tym złocie nie było. Żadnego postępowania przeciwko Milewskiemu komisja wewnętrzna MSW nie prowadziła, gdyż nie mogła tego uczynić, nie było takiego celu. Jednak jeśli ustalono konkretne przypadki wobec tow. Milewskiego, to trudno było je ukryć lub pominąć. Bardzo starano się, aby nazwiska tow. Milewskiego nie używać, ale to, co napisano, było po prostu koniecznością. Były sytuacje, że w czasie rozmów niektórzy podwładni wprost wymieniali nazwisko tow. Milewskiego w sensie ponoszenia odpowiedzialności. Zwracano im uwagę na to i nie pozwolono na powtarzanie tego rodzaju sytuacji. Obie sprawy wywołały w komisjach duże wrażenie, gdyż synonimem działalności wywiadu winien być przecież porządek, wysokie morale, wysoka kultura itp. cechy. A niestety, stwierdzono cechy zupełnie nie pasujące do tych wzorców. Każdy z członków komisji przeżywał te sprawy bardzo mocno. Z naszymi ocenami można się zgadzać lub nie, ale tak to odczuliśmy i tak to przedstawiono. O ile się orientuję, o rozpoczęciu wyjaśnień w sprawie »Żelazo« minister spraw wewnętrznych złożył odpowiednie meldunki także po linii partyjnej.

Tow. Czyrek: Dziś będziemy rozmowy kończyli. Niestety, nie jesteśmy mądrzejsi po rozmowie z tow. Milewskim, gdyż szereg spraw jest nadal nie wyjaśnionych. Nie możemy nic więcej powiedzieć ponad to, że tow. Milewski ponosi moralno-polityczną odpowiedzialność za poszczególne sprawy. Szkoda, że tow. Milewski nie powiedział, z którymi punktami wniosków komisji MSW się nie zgadza.

Tow. Milewski: Do zarzutów imputujących mi prywatę i osobiste korzyści nie mogę się przyznać, bo jest to insynuacja. To, że J. znał z nazwiska pracowników wywiadu, to źle. Odczucia moje, że nieobiektywnie komisja MSW opisywała moje zachowanie, są chyba zasadne. Okazowe egzemplarze zwracałem tym, od których je otrzymywałem, a więc dyrektorowi Departamentu I albo jego zastępcy. Tzw. »sklepik« w Departamencie I miał za zadanie sprzedawanie wyrobów ze złota i lekarstw dla pracowników. Decyzje podejmował minister. Także było tam złoto na nagrody, i rzeczywiście przydzielono je, niszcząc dokumenty wstecz. To, co robiłem, robiłem z sumieniem. Kiedy objąłem Departament I, zlikwidowałem pensje w dolarach (jako wicedyrektor otrzymywałem miesięcznie 70 dolarów, jako dyrektor Departamentu I 100 dolarów miesięcznie). Na mój wniosek decyzję w tej sprawie podjął tow. Szlachcic i inne sprawy też uporządkowałem. Jak zostałem ministrem, zlikwidowałem »sklepik«. Wywlekanie tych spraw dziś nie najlepiej służy sprawie. To, co można, trzeba poprawiać, ale życie i mądrość nie zaczyna się od dziś. Nie było dawniej żadnej decyzji podjętej w MSW bez wiedzy KC PZPR. Dziś jest inaczej. O faktycznym charakterze sprawy »Żelazo« dowiedziałem się dopiero w 1984 roku, poprzednio nie znałem tego.

Tow. Czyrek: Naszym celem jest ocenienie wniosków sformułowanych przez komisję MSW i ewentualne zweryfikowanie w świetle wyjaśnień w związku z wyjaśnieniami tow. Milewskiego. Tow. Milewski mógłby dopomóc komisji Biura Politycznego przez określenie, do czego poczuwa się w sensie odpowiedzialności.

Tow. Milewski: Jeszcze raz powtarzam, że do KC przyszedłem na prośbę i polecenie. Cały czas wykonywałem polecenia I sekretarza KC PZPR. Jeśli I sekretarz uzna, że mam odejść, to odejdę. Jest jednak sprawa łączenia tej sprawy ze sprawą księdza Popiełuszki.

Tow. Czyrek: - Takich tendencji nie ma. O całości sprawy zadecyduje Biuro Polityczne, któremu to przedstawiamy.

Warszawa 26.11.1984

protokołował: Lucjan Czubiński"

 

Prof. Marian Orzechowski:

"Po pobycie w Magdalence przekazałem na piśmie moje uwagi Czyrkowi. Ich treść została częściowo spożytkowana w notatce generała Czubińskiego, która była znacznie łagodniejsza i w ocenie, i we wnioskach personalnych".

 

Prof. Zbigniew Messner:

- Pech chciał, że w pięć dni po odwołaniu komisji zdarzył mi się poważny wypadek samochodowy i wylądowałem w szpitalu. Nie brałem więc udziału w pracach komisji, ale często odwiedzał mnie Józef Czyrek i na bieżąco informował o postępach "śledztwa". Któregoś dnia powiedział, że chyba nie będziemy w stanie udowodnić Milewskiemu winy.

 

Min. Józef Czyrek:

- Komisja oficjalnie i formalnie złożyła swoje sprawozdanie na piśmie w grudniu. Protokół podpisali wszyscy. Messner był wtedy w szpitalu, więc nie uczestniczył w podpisywaniu, ale pojechałem do szpitala, zapoznałem go z treścią sprawozdania i podpisał.

Sprawozdanie z działalności komisji Biura Politycznego nosi datę 4 grudnia 1984 r. Komisja podzieliła wcześniejsze oceny i wnioski przedstawione w sprawozdaniach komisji wewnętrznych MSW z 17 maja i 9 lipca 1984 r. Oceniła, że znajdowały one pełne potwierdzenie w materiałach dowodowych oraz oświadczeniach osób mających związek z badanymi sprawami.

"Zawierają one - stwierdza się w sprawozdaniu komisji Biura Politycznego - szeroki zestaw podstawowych faktów i oświadczeń pracowników bezpośrednio zaangażowanych w akcję »Żelazo«, a także przykłady jaskrawych nieprawidłowości w polityce kadrowej MSW. Podkreślić należy, że komisje MSW spotykały się z poważnymi trudnościami, zwłaszcza w sprawie »Żelazo«, ze względu na poważny upływ czasu od poszczególnych zdarzeń, brak wielu dokumentów oraz nieszczere i wykrętne wyjaśnienia wielu osób".

Oceniając odpowiedzialność generała Milewskiego za sprawę "Żelazo" komisja stwierdziła: "W latach 1968-1971 służba wywiadu MSW przygotowała i przeprowadziła operację sprowadzenia do kraju walorów uzyskanych w drodze przestępstwa, wykorzystując do tego zawodowych gangsterów. Wywiad podjął w ten sposób i realizował zadania jawnie sprzeczne z jego naturą i funkcją, do której został powołany, a także z obowiązującymi w MSW instrukcjami i etyką zawodową. Zdobyte drogą oszustw i kradzieży na Zachodzie oraz napadów duże ilości wyrobów ze złota, kamieni szlachetnych i inne cenne przedmioty o ogromnej wartości, po przekazaniu ich wywiadowi MSW - w poważnej części zaginęły. Według najniższych szacunków dotyczy to 65 kg złota, a zgodnie z oświadczeniami bezpośrednich wykonawców - około 130 kg złota, ogromnej wartości kamieni szlachetnych, dużej ilości wyrobów ze srebra oraz znacznej ilości luksusowych towarów.

Z zachowanych dokumentów oraz oświadczeń związanych ze sprawą byłych funkcjonariuszy Departamentu I wynika, iż odpowiedzialność za to spoczywa bezpośrednio na tow. Milewskim jako na osobie kierującej przez wiele lat wywiadem MSW w charakterze wicedyrektora i dyrektora, a następnie podsekretarza stanu. Świadczy o tym m. in. fakt, że tow. Milewski zatwierdzał koncepcję w sprawie »Żelazo« i osobiście podejmował wszystkie decyzje wykonawcze na wszystkich jej etapach, a nawet spotkał się w lokalu konspiracyjnym z członkiem przestępczej grupy".

Oceniając natomiast nieprawidłowości w polityce kadrowej wywiadu MSW stwierdzono, iż odpowiedzialność gen. Milewskiego z tytułu wieloletniego sprawowania kierowniczych funkcji w MSW w szczególności obejmuje:

"1. Brak odpowiedniego systemu doboru, selekcji, przygotowania i kontroli kadr wywiadowczych, prowadzący do rażących przypadków wypaczania charakteru pracy zawodowej, w szczególności w zakresie obsadzania rezydentur zagranicznych.

2. Przypadki obsadzania części rezydentur przy obchodzeniu obowiązujących w tym zakresie kryteriów i potrzeb służby. Stosowanie praktyki opartej na osobistych sympatiach, powiązaniach, a nawet protekcji. Szczególnie były uderzające fakty faworyzowania lub tolerowania przez tow. M. Milewskiego niektórych pracowników zdemoralizowanych i skompromitowanych działalnością przemytniczą, nadużywaniem alkoholu itp., których zachowanie było znane, a nawet publicznie potępiane. (...)

3. Lekceważenie zasad bezpieczeństwa i nie wyciąganie służbowych wniosków z negatywnego zachowania się poszczególnych funkcjonariuszy".

Komisja ustosunkowała się również do wyjaśnień złożonych osiem dni wcześniej przez gen. Milewskiego. Komisja uznała, że "nie wniosły one nic nowego, żadnych nowych faktów, które podważyłyby lub osłabiły treść sprawozdania komisji wewnętrznej w sprawie »Żelazo« oraz w sprawie zdrady ojczyzny przez kilku pracowników wywiadu MSW. W szczególności tow. Milewski nie udzielił żadnej przekonywującej odpowiedzi na pytanie, co się stało ze złotem i innymi wartościowymi przedmiotami dostarczonymi do kraju oraz dlaczego zostały usunięte z akt podstawowe materiały dotyczące sprawy »Żelazo«. Podobnie w sprawie zdrady dokonanej przez kilku oficerów wywiadu tow. Milewski nie był w stanie podważyć faktów przedstawionych w sprawozdaniu Komisji MSW".

Oto końcowy fragment sprawozdania komisji:

"Na podstawie przeanalizowanych materiałów i przeprowadzonych rozmów oraz po wysłuchaniu wyjaśnień tow. M. Milewskiego komisja jednomyślnie stwierdza, że w badanych sprawach tow. M. Milewski ponosi pełną odpowiedzialność służbową i moralno-polityczną. Komisja wyraża żal, że tow. Milewski nie pomógł jej wyjaśnić okoliczności związanych z charakterem operacji »Żelazo«, trybem przyjęcia kosztowności oraz sytuacji, w których zaginęły, a także niewłaściwości w polityce kadrowej wywiadu MSW, które mogły mieć istotny wpływ na konkluzje o charakterze i zakresie jego odpowiedzialności.

W rozmowie z tow. Milewskim komisja zwracała również uwagę na potencjalne zagrożenie dla Państwa, Partii i MSW, a także osobiście dla osoby tow. M. Milewskiego wynikające z faktu, że o jego udziale w tej sprawie wiedzą członkowie grupy przestępczej, w tym także osobnik przebywający nadal na Zachodzie oraz, jak należy się liczyć, zachodnie służby specjalne.

Uwzględniając wszystkie okoliczności Komisja pragnie poddać Biuru Politycznemu pod rozwagę i do decyzji wniosek o konieczności wyciągnięcia wobec tow. M. Milewskiego konsekwencji wynikających z jego odpowiedzialności - politycznej i moralnej w obu sprawach".

 

Gen. Czesław Kiszczak w wywiadzie dla "Il Messaggero" 15 października 1990 roku:

- Sprawa została przekazana Biuru Politycznemu KC PZPR. Przedyskutowaliśmy ten przypadek i podjęliśmy wspólnie decyzję o nieprzekazywaniu akt prokuraturze (...) Nikt z kierownictwa MSW, kto prowadził wyjaśnienia, i nikt z tych, którzy podjęli decyzję o nieprzekazywaniu sprawy do prokuratury, nie kierował się interesem osobistym. Wyłącznym motywem była racja stanu.

 

Min. Józef Czyrek:

- Komisja nie mogła sformułować innego wniosku, bo nie była ani prokuraturą, ani sądem, żeby wskazywać, czy ktoś coś zagarnął, czy było tego pięć, czy pięćdziesiąt kilogramów, a zatem, czy to podpada pod taki, czy inny paragraf. Od kwalifikacji prawnej są inne struktury i organy państwa. My mieliśmy zbadać i zakwalifikować sprawę pod względem moralnym i na tym rola komisji się skończyła. Więcej niczego nie badaliśmy, nigdzie nie występowaliśmy. Przedstawiliśmy sprawozdanie i nasze wnioski Biuru Politycznemu z zaleceniem - winny, sprawę należy rozpatrzeć po linii partyjnej. Biuro Polityczne uznało, że wnioski są zasadne, choć Milewski do końca się z nimi nie zgadzał. Przyznał jednak, jak pamiętam, że do formy i stylu pracy komisji nie zgłasza zastrzeżeń. Większość członków Biura uznała te wnioski za słuszne i dlatego Milewski musiał odejść. Materiały zostały skierowane do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej, ponieważ fakt, że on ustąpił, to jedna strona zagadnienia, a kwestia jego odpowiedzialności partyjnej, statutowej, za takie dewiacje polskiego wywiadu, a co najmniej brak nadzoru nad walorami, które bezprawnie dostały się w posiadanie MSW - to inna sprawa.

- Czy przypomina Pan sobie, jak przebiegała dyskusja podczas posiedzenia Biura Politycznego?

- Zdania były bardzo podzielone. Były i takie stwierdzenia, że nic właściwie nie zostało udowodnione, że tego złota na pewno nie wziął Milewski, że są to sprawy, które odbywały się za granicą, więc po co to teraz rozrabiać i z jakiej racji obciążać wszystkim Milewskiego. Z drugiej strony mówiono, że jest niedopuszczalne, by wywiad, kraj, wszystko jedno takiego czy innego koloru, babrał się takimi bandyckimi akcjami, że Milewski za to ponosi odpowiedzialność itd.

- Kto więc podjął decyzję o nieprzekazywaniu sprawy prokuraturze?

- Wydaje mi się, że przesądziła kwestia przedawnienia. Współpracował z nami były prokurator generalny, Lucjan Czubiński, i wyjaśnił, że sprawy, które dadzą się udowodnić na podstawie tych materiałów - podlegają tym i tym przepisom prawa karnego, już dokładnie nie pamiętam którym - i z punktu widzenia prawa jest to przedawnione. Ale stwierdzam z całą odpowiedzialnością, że nie było żadnej uchwały, żeby nie kierować tego do prokuratury. Ani komisji, ani Biura Politycznego. Podczas prac komisji my tego w ogóle nie rozpatrywaliśmy, w dokumencie MSW w pierwszym punkcie napisane było: skierować, a w naszym sprawozdaniu: wnioski MSW są zasadne. A Biuro rozliczyło Milewskiego po linii partyjnej, co stało się w formie zmuszenia go do rezygnacji ze wszystkich funkcji. Dalsze partyjne konsekwencje należały do CKKP.

- Informacja Biura Politycznego o rezygnacji Milewskiego została ogłoszona dopiero pół roku później. Dlaczego?

- Na najbliższym Plenum KC ogłoszona została informacja w sprawie zamordowania księdza Popiełuszki i wyrażono zaufanie do ministra Kiszczaka w związku z jej wyjaśnieniem. Zastanawialiśmy się wtedy, czy ogłosić również o wykryciu sprawy Milewskiego i zdecydowaliśmy, że mogłoby to wprowadzić ludzi w błąd, bo wszyscy pomyślą, że Milewski to zrobił lub on jest za to odpowiedzialny. Nie było takich dowodów i - nie wiem, co śledztwo dziś wykaże - nie sądzę, by on miał coś z tym wspólnego. W każdym razie wtedy nie chcieliśmy wprowadzać w błąd opinii publicznej zderzając obie te informacje. Członek Biura Politycznego, sekretarz KC odpowiedzialny za sprawy resortu i były minister - jeśli teraz jest zdejmowany, to znaczy, że ma to jakiś związek.

- / tak krążyły wówczas plotki w Warszawie, że Milewski szykował coś w rodzaju zamachu stanu. Czy sprawa "Żelazo" była jedynym powodem usunięcia go z władz?

- Formalnie tak. "Zamach stanu"? Jeśli się o tym mówiło, to nie pod kątem sprawy Milewskiego, lecz w związku z zamordowaniem księdza Popiełuszki. Pamiętam, że sam o tym tak mówiłem, że to wielka prowokacja zmierzająca do spowodowania w Polsce wstrząsu lub przesilenia. Ale nie zarzucałem tego Milewskiemu. W jego sprawie - ja w niczym nie usprawiedliwiam kryminalnych dewiacji wywiadu - mogę zrozumieć stanowisko resortu spraw wewnętrznych, który nie był zainteresowany w nagłośnieniu sprawy, jako że dotyczyła ludzi, którzy pozostali poza granicami kraju. Jeśli natomiast chodzi o sprawy polityczne, to nie ulega dla mnie wątpliwości, że Milewski był przedstawicielem konserwatywnym trendów w kierownictwie partii i jego odejście miało pewien wpływ na układ sił politycznych.

 

Prof. Zbigniew Messner:

- Dlaczego po rezygnacji Milewskiego nie wszczęto przeciw niemu postępowania prokuratorskiego? Nie wiem. Można było, bo przedtem, jako członek BP i sekretarz KC, zgodnie z niepisanym prawem miał immunitet, tak jak poseł. Naszym zadaniem było określenie jego odpowiedzialności politycznej i moralnej, określiliśmy ją i z tego wynikły konsekwencje dla jego kariery politycznej.

 

Gen. Lucjan Czubiński:

- Nie chciałbym się wypowiadać co do szczegółów sprawy. W tej chwili trwa postępowanie przygotowawcze, które prokurator prawidłowo - moim zdaniem - utajnił, jestem więc w dalszym ciągu związany obowiązkiem zachowania tajemnicy. Mówiąc dziś o tym byłbym nie w porządku wobec przepisów i wobec siebie. Moje stanowisko zostało sformułowane w dokumentach komisji. Dziś podtrzymuję to wszystko, co jako członek komisji współustaliłem i to, co zostało ujęte w sprawozdaniu, które było podsumowaniem naszej kilkutygodniowej, intensywnej pracy. Uważam, że wszystko, co mogliśmy na tym etapie zrobić - zostało we wnioskach ujęte i prawidłowo określone, co i jak należy dalej z tą sprawą zrobić i ja się pod tymi wnioskami podpisałem. Zaznaczam jednak wyraźnie, że komisja, której byłem członkiem, była organem wewnętrznym i jej głównym celem było wyjaśnienie wewnętrznych problemów dotyczących resortu. Nie rozstrzygano w sprawozdaniu problematyki karnej, bo nie po to komisja została powołana. Materiały opierały się na oświadczeniach osób i notatkach z rozmów, nie mają więc one wartości dowodowej, takiej jak przesłuchania świadków z uprzedzeniem o odpowiedzialności karnej za złożenie fałszywych zeznań itd. Podobnie jest z dokumentami. Zgromadzono je, ale niektóre z nich nie były weryfikowane. Gdyby sąd lub prokurator chciał się na nie powołać, to na pewno niektóre okoliczności dodatkowo by wyjaśniał.

Natomiast jeśli chodzi o osobiste odczucia i oświadczenia niektórych osób na temat mojej oceny sprawy, to mogę tylko nadal odwoływać się do dokumentów komisji. Zawierają one moje stanowisko i moje oceny.

 

Prof. Marian Orzechowski:

"Los Milewskiego był przesądzony. Z Biura Politycznego odchodził w niesławie. Nikt go chyba nie żałował i nikt nie bronił. Pamiętam, jak lubił mówić o sobie »my«, w tej wszechpotężnej formule zawierała się ukryta groźba wiedzy o każdym z nas. Czy ktoś miał powód, żeby się prawdziwie bać? Nie wiem..."

*

Co działo się tymczasem z człowiekiem, którego pozycja polityczna słabła z miesiąca na miesiąc, którego wpływy kurczyły się proporcjonalnie do postępu prac poszczególnych komisji?

- Generał jeszcze kilka miesięcy przed upadkiem czuł jakby przez skórę, że coś złego dzieje się wokół jego osoby - mówi jego ówczesny sekretarz. - W marcu 1984 roku powiedział mi, że chyba przyjdzie nam się rozstać. Właśnie w tym czasie zostałem skierowany na wewnątrz-resortowy kurs języka angielskiego. Widząc, co się dzieje, przerwałem naukę i wróciłem do niego. Generał nie zgadzał się z moją decyzją, wydał nawet rozkaz powrotu na studium, ale - widząc moje zdeterminowanie - uległ. Prosił tylko, by nikomu nie mówić o jego rozterkach i obawach.

- W jaki sposób było mu dane odczuć spadek popularności u ówczesnego kierownictwa partii i resortu?

- Bardzo prosto; człowiek, który latami nie mógł opędzić się od nawału zajęć, nagle przychodził rano do pracy i czuł się bezrobotny. Nie dzwonił telefon, nie przychodzili dawni znajomi, nikt nie przekazywał poleceń. Generał został również odsunięty od informacji MSW, które codziennie, według rozdzielnika, dostarczano ścisłemu kierownictwu. To go chyba najbardziej zbulwersowało. Jeśli tak - rzekł - to ja od jutra nie przychodzę do pracy. Było to 20 albo 22 grudnia 1984 roku. Od tamtego dnia nie pokazał się w gmachu KC.

Nie wiadomo, jaki był status generała Milewskiego między grudniem a majem 1985 roku. W "Skandalach bez kurtyny" (listopad, 1990) były funkcjonariusz SB, Cezary L., podaje, że generał przebywał w areszcie domowym. Twierdzi, że po usunięciu Milewskiego z KC PZPR on i kilku innych funkcjonariuszy otrzymało polecenie pilnowania "obiektu" w jego willi w Warszawie.

"Milewski został aresztowany w 1984 roku chyba na polecenie gen. Kiszczaka lub gen. Pożogi, nie znam takich szczegółów. Ja wykonywałem polecenie: wraz z innym zmiennikiem pilnowaliśmy domu na zewnątrz, obserwowaliśmy »obiekt« także nocą za pomocą noktowizora. Tym obiektem był Milewski. Dwóch moich kolegów z tej samej grupy siedziało u Milewskiego wewnątrz willi. Od nich wiem, że zakwestionowano tam skrytkę w ścianie wypełnioną studolarowymi banknotami. Mój kolega był przy rekwirowaniu tego »znaleziska«. Opowiadał, że właściciel wytapetował setkami zielonych drzwiczki szafy. Potem obstawę zdjęto. Wiedziałem, że Milewskiego zwolniono spod obserwacji i domowego aresztu".

Co wówczas czuł człowiek, którego świat walił się w gruzy? Wczorajsi przyjaciele z KC i Biura Politycznego coraz częściej stawiali pytania, na które nie było prostych odpowiedzi.

Czy apogeum wewnętrznych rozterek i wahań przypadło na 19 grudnia 1984 roku? A może atmosfera zbliżających się świąt Bożego Narodzenia ułatwiła mu przeprowadzenie rozmowy: kto wie, czy nie najtrudniejszej w życiu.

 

Notatka dot. rozmowy z członkiem BP i sekretarzem KC PZPR, tow. Mirosławem Milewskim, przeprowadzonej 19.12.1984 roku:

"Tow. M. Milewski zgłosił się do mnie z prośbą o spotkanie. Uzgodniliśmy, że przyjdzie o godz. 11 w tym samym dniu. W czasie spotkania poinformował mnie, że chce wziąć przeniesienie partyjne i opłacić składki z góry za I kwartał 1985. Zapytałem, do jakiej organizacji partyjnej, z jaką datą wystawić przeniesienie. Stopniowo wymieniał kilka dat: 15.01.85 r., 30.01.85 r., ostatecznie zdecydował, że weźmie przeniesienie z dniem 20.02.85 r. do KD PZPR Mokotów, a KD Mokotów skieruje go do terenowej organizacji partyjnej. Chciałby zgłosić się do KD z przeniesieniem już jako emeryt.

Następnie powiedział: »Pracując w resorcie spraw wewnętrznych zawsze miałem szczere chęci i dobre intencje, lecz nie zawsze mi się to udawało«. Jako dyrektor Departamentu i później jako wiceminister nadzorujący departament ufał ludziom, ale zawiódł się na niektórych. Tych, którzy nadużyli jego zaufania, należy ukarać i wyciągnąć wnioski kadrowe. On na dokumentach stawiał zawsze dekretacje i jest gotów ponieść wszelkie konsekwencje, jeżeli zostanie mu udowodniona wina. Sprawa »Żelazo« powstała w określonych trudnych warunkach, miał na to akceptację wyższych czynników. Dziś patrzy na tę sprawę inaczej i nie zrobiłby tego. Wykształcił się pewien mechanizm, przecież Szczepański z RTV też przekazywał drogocenne prezenty dla osobistości na najwyższym szczeblu. Ze sprawy »Żelazo« przekazywał również zegarki dla osób na wysokim szczeblu. Wszystkiego nie pamięta, komu i co przekazywano, była moda na takie postępowanie. Zależy mu bardzo na tym, aby w organizacji partyjnej, do której należał w Departamencie 22 lata, pozostała o nim dobra opinia jako o zaangażowanym komuniście, że miał dobre intencje, lecz nie zawsze wychodzi tak, jak człowiek chce. Tę tezę powtarzał kilka razy.

Członkowie Biura Politycznego, którzy zajmowali się wyjaśnianiem sprawy, nie znają specyfiki pracy wywiadu. On mówił swoje, a oni swoje i nie było między nimi kontaktu. Jego wyjaśnienia nie znalazły na tym forum zrozumienia.

Źle się czuł, kiedy przychodził do MSW po objęciu resortu przez tow. Kiszczaka. Był to bardzo trudny okres. On miał własne doświadczenia i tow. Kiszczak też miał własne doświadczenia. Przed MSW stały poważne i odpowiedzialne zadania. W tej sytuacji nie chciał nic sugerować w zakresie realizacji tych zadań. Resort, w tym Departament I, wykonywał te zadania.

Zdrady w wywiadzie są możliwe i nie daje gwarancji, że nie będzie zdrady w roku 1985 lub 86. Wówczas włączyłem się i powiedziałem, że jeżeli chodzi o K, to był dokument, który dyskwalifikował go jako pracownika wywiadu, mówiący o tym, że ten człowiek nie nadaje się do pracy za granicą...

Następnie tow. Milewski powiedział, że jako członek partii chciał bywać na zebraniach zgodnie ze statutem. Dzwonił kilka razy do tow. Czubera, lecz ten nie zawiadamiał go o zebraniach. Odpowiedziałem tow. Milewskiemu, co następuje: W lipcu i sierpniu I (okres urlopów) zebrań nie organizowaliśmy. We wrześniu i w październiku trwały przygotowania do 40 rocznicy MO i SB. Zebrania były poświęcone tym obchodom. Niezależnie od tych przyczyn doradziłem tow. Czuberowi (sekretarzowi POP), ażeby was nie zapraszał na zebrania z uwagi na to, że prowadzone było wyjaśnienie akcji »Żelazo« i znane były niektóre decyzje kadrowe, jak sprawa M.C. i powstała w organizacji partyjnej niedobra atmosfera wobec tow. Milewskiego. Przychodzili do mnie pracownicy Departamentu i pytali wręcz, kiedy przyjdzie na zebranie tow. Milewski, gdyż chcą postawić kilka pytań i prosić o wyjaśnienie kilku spraw.

W tej sytuacji poczuwałem się do odpowiedzialności i nie chciałem dopuścić, ażeby członek BP i sekretarz KC tow. Milewski znalazł się w trudnej sytuacji. Sporo uwag krytycznych kierowali również wobec tow. Milewskiego emeryci Departamentu I.

Po śmierci b. dyr. Dep. I H. Sokolaka przychodzi do mnie sporo towarzyszy i żąda wyjaśnień, dlaczego Sokolak w 1968 odszedł z Departamentu i dlaczego tak go potraktowano przy pięknej biografii i zasługach. Tow. Milewski nie podejmował rozmowy na temat i stwierdził jedynie, że zmarło się tow. Sokolakowi.

Prosił mnie, żeby mu szczerze poradzić, jak ma się pożegnać z organizacją partyjną. Zaproponowałem mu, ażeby zrobił to w postaci listu, a ja zapoznam z jego treścią Egzekutywę KZ.

Przed rozstaniem złożył życzenia noworoczne dla mnie i za moim pośrednictwem dla całej organizacji partyjnej.

I sekretarz KZ PZPR nr ł w Dep. I płk Jan Wawrowski"

*

Tadeusz Nowicki, ówczesny przewodniczący Zespołu Orzekającego Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej, w rozmowie z listopada 1990 roku:

- Dokumenty w tej sprawie otrzymaliśmy z Biura Politycznego 5 lipca 1985 r. Były to: wnioski Komisji BP, rezygnacja Milewskiego z funkcji (nic tam nie było poza tym, że prosi o przyjęcie rezygnacji i dziękuje za współpracę) oraz przyjęcie rezygnacji przez Komitet Centralny, że była taka sprawa, że została powołana komisja Biura Politycznego, podano skład tej komisji oraz poproszono członków Komitetu Centralnego, żeby przyjęli w dobrej wierze to, co się mówi, i przyjęli rezygnację tow. Milewskiego, nie dopytując się o nic więcej, bo więcej powiedzieć nie można poza tym, że ta sprawa nie ma nic wspólnego z zabójstwem księdza Popiełuszki, o którym była informacja na XVIII Plenum, lecz dotyczy pracy wywiadu z lat siedemdziesiątych. I Komitet Centralny rezygnację Milewskiego przyjął.

Otrzymaliśmy więc te dokumenty w Zespole Orzekającym i zaczęliśmy się zastanawiać, co z tym zrobić. W sprawozdaniu Komisji Biura Politycznego była mowa o jakichś sprawozdaniach MSW, więc zażądaliśmy raportów. Dostarczono nam je z MSW. Raport Pożogi był to bardzo duży materiał: rozmowy, dokumenty, zdjęcia - ale nic konkretnego w nim nie było, a przede wszystkim, gdzie się podziało złoto.

Sprawozdanie Czyrka było streszczeniem raportu Pożogi i też nic nowego nie wnosiło. Zastanawialiśmy się, co my tu możemy rozpatrywać. Ocena moralna była jednoznaczna - związki z bandytami, korupcja, zaginięcie złota, w to wszystko zamieszane państwo polskie. Ale nurtowała nas jedna myśl: jeżeli wszyscy mają być równi wobec prawa, to niech komisja popracuje do końca i ujawni, kto wziął to wszystko. My nie mieliśmy takich możliwości, nie byliśmy komisją śledczą. Komisja Pożogi miała i dostęp do dokumentów, i do ludzi, i różne możliwości. My nie mieliśmy.

Tow. Urbański napisał w tej sprawie do gen. Jaruzelskiego dwa pisma.

Pierwsze pismo dotyczyło naszych wątpliwości. Jeżeli jest to sprawa kryminalna - jak stwierdza raport Pożogi, który poddaliśmy krytyce za brak konkretów - to dlaczego sprawa nie trafiła na drogę sądową. Pytaliśmy, co my mamy zrobić, czy to w ogóle można ujawniać, bo jeśli pójdzie na komisję, to się sprawa szybko rozniesie, a tu są przecież jakieś wywiadowcze tajemnice. Podpisaliśmy to pismo we trzech (i tak to się później nazywało - »notatka trzech»): Urbański, kierownik Biura i ja.

Po krótkim czasie dostaliśmy odpowiedź z MSW. Właściwie to nie była odpowiedź do nas, tylko donos MSW do Generała, a my dostaliśmy odpis z kancelarii I sekretarza. I oni tam napisali, że informują uprzejmie, że komisja się nie zna, bo w raporcie Pożogi wszystko jest jasne, a komisja po kunktatorsku się uchyla od pociągnięcia do odpowiedzialności.

Zdenerwowaliśmy się. Formuła jest przecież taka, że do komisji partyjnej to takie sprawy idą wtedy, gdy jest już udowodnione przestępstwo i wtedy dopiero komisja może rozliczać partyjnie. Nie odwrotnie. Myśmy w końcu na to poszli, ale to nie było tak, jak trzeba. Tow. Urbański napisał więc drugie pismo: że to są insynuacje pod adresem CKKP, że znamy swoje miejsce w partii i wiemy, co do nas należy. A od śledztwa nie my jesteśmy, lecz powołane do tego organy. Nie możemy podzielić poglądu, że w raporcie Pożogi jest wszystko jasne, bo jeśli jest jasne, to dajcie to do sądu, a potem dopiero do nas. Zaproponowaliśmy, żeby naszą odpowiedź wysłać członkom komisji BP i zorganizować wspólne spotkanie.

Wreszcie sprawa stanęła na Biurze. I na Biurze komisja dostała wytyk, że się uchyla i nie chce rozliczać z odpowiedzialności partyjnej, a musimy to zrobić. Taka jest decyzja. Urbański coś jeszcze chciał mówić, to postawili mu zarzut, że broni Milewskiego.

Jeśli więc tak zdecydowało Biuro, to powołaliśmy zespół orzekający. Poprosiliśmy Milewskiego, żeby wypowiedział się w swojej sprawie. Cały czas utrzymywał, że jest to prowokacja Pożogi i Kiszczaka, żeby się go pozbyć z Biura Politycznego za to, że on zajmuje inne stanowisko w jakichś sprawach niż kierownictwo i tak dalej. A my, komisja, jesteśmy tylko narzędziem w ich rękach.

Gdzie jest to złoto - wciąż drążyłem to pytanie. - Jakby towarzysze z MSW dobrze i uczciwie szukali, to by znaleźli - odpowiedział. - Niech mnie dadzą na kilka miesięcy do MSW, to ja im znajdę, ale oni nie chcą mi pomóc - mówił. Mówił jeszcze, że nasz wywiad jest bardzo dobry i że nie takie rzeczy robią wywiady na świecie.

Postawiliśmy mu w sumie dwa zarzuty. Jeden taki, że to nie jest moralne, takie powiązania z gangsterami i takie metody. A drugi za to, że nie dopilnował, bo cokolwiek się z tym złotem stało, to jednak on nie dopilnował. I za te sprawy wydaliliśmy go z partii. Decyzja została ogłoszona 19 czerwca 1986 roku. Tyle czasu to trwało.

To była dla mnie dramatyczna sytuacja. Ja mu ogłaszałem decyzję. On był załamany. Zapytał, czy ma oddać legitymację partyjną. Mówię, że tak. On wstał, pocałował tę legitymację, rozpłakał się i powiedział, że będzie o nią walczył do końca życia. Robicie wielki błąd, jesteście manipulowani - mówił. Powiedział, że jest to dla niego śmierć polityczna, ale przed całkowitym samobójstwem powstrzymuje go tylko to, że prawda kiedyś musi wyjść na jaw. Tylko to mnie trzyma przy życiu - mówił - że ja teraz całą winę biorę na siebie, ale kiedyś prawda wyjdzie na jaw.

Czy sprawa "Żelazo" miała jakiś ciąg dalszy? Tak, to wszystko, o czym mówiłem, działo się przed X Zjazdem partii. Zaraz po zjeździe zadzwonił do mnie Pożoga (tak się złożyło, że zostałem znów wybrany do Centralnej Komisji Kontrolno-Rewizyjnej i do mnie się ta sprawa przylepiła, bo w nowym składzie tylko ja wiedziałem, o co chodzi) i mówi: towarzyszu Nowicki, trzeba kontynuować sprawę odpowiedzialności partyjnej, bo nie może być tak, że tylko Milewski odpowiada za wszystko. Zresztą Milewski też to przedtem podnosił, dlaczego tylko on?

Jak uważacie, że trzeba kontynuować, to dajcie materiały - mówię. Wiedziałem, że Pożoga by sam z siebie nie zadzwonił, to musiało być uzgodnione z Kiszczakiem. - Dajcie materiały na poszczególnych towarzyszy, kogo tam uważacie za odpowiedzialnych, to są ludzie na stanowiskach, trzeba ich powyrzucać, muszą być dowody. Dał mi więc te nazwiska, powypisywał z raportu, co kto mówił, co kto widział, za co był odpowiedzialny - i przysłał z takimi krótkimi zarzutami pod ich adresem. Zmontowaliśmy zespół orzekający i pociągnęliśmy do odpowiedzialności wszystkich, którzy mieli związek ze sprawą. Dostali nagany z ostrzeżeniem, nagany i upomnienia, za brak nadzoru nad transportem, za niedopilnowanie, za niegospodarność.

Aha, jeszcze potem był Szlachcic. Od razu powiedział, że jest to prowokacja kierownictwa, czyli Jaruzelskiego, Kiszczaka i Messnera, bo chcą go zdjąć z dyrektora miar i wag za to, że krytycznie wypowiada się o obecnej ekipie. Odrzućmy to - mówię - i zapytałem, co wie w sprawie "Żelazo" i dlaczego nie nadzorował, chociaż wiedział i widział złoto. I takim majątkiem przestaliście się interesować? - pytam. Tak, bo miałem od tego zastępcę, Milewskiego, który był odpowiedzialny. Ale wyście byli ministrem - mówię. A na jakiej podstawie daliście zegarki ludziom? Pokwitowaliście? Wydaliście rozkaz? Tym ruchem daliście przykład wielkiej niegospodarności, że tak można dysponować majątkiem, który jest w posiadaniu ministerstwa. Ja, jako minister miałem prawo. - Nie wiem, czyście mieli prawo - ja odpowiadam. I zaczęła się awantura. Dostał taki zarzut, że widział, wiedział, zadysponował. Dostał za to naganę. Napisał potem skargę na mnie do Generała, że to było z góry ukartowane, ponieważ nie chce się podporządkować politycznie. Potem wiele różnych rzeczy opowiadał na partię, ale nigdy nie wspominał, że został ukarany niesłusznie, w ogóle nie mówił o naganie. Dopiero teraz.

I to wszystko, co wiem o sprawie "Żelazo". Może jeszcze tyle, że przez cały czas nam powtarzali, że to tajne, że zdekonspiruje się wywiad, że ten brat, co jest za granicą, może się zemścić i ujawnić, co wie o wywiadzie. Więc tak to wszystko załatwialiśmy po cichutku.

 

ROZDZIAŁ VI

"Złoty" generał

 

- Niski, szczupły mężczyzna, o niezwykle ujmującym sposobie bycia, z którego twarzy prawie nigdy nie schodził uśmiech - w ten sposób, najkrócej, w kilku słowach charakteryzują go jego dawni współpracownicy, znajomi, przyjaciele.

Mirosław Milewski urodził się 1 maja 1928 roku w Lipsku nad Biebrzą w woj. białostockim (dziś - suwalskie). Gdy miał szesnaście lat, jako "syn pułku" został skierowany do pracy w aparacie bezpieczeństwa. Zajmował wiele stanowisk w ogniwach powiatowych i wojewódzkich, by wreszcie trafić do Centrali. W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych początkowo zajmował się walką z przestępstwami gospodarczymi, później trafił do Departamentu I, którego był wicedyrektorem, a następnie dyrektorem. W 1971 roku został podsekretarzem stanu w MSW i zastępcą członka KC PZPR. W 1980 roku był już członkiem KC i - od października 1980 roku - ministrem spraw wewnętrznych.

Po śmierci Wiesława Ociepki, który zginął w katastrofie lotniczej pod Szczecinem, ministrem spraw wewnętrznych w kwietniu 1973 roku został Stanisław Kowalczyk. "Był to fatalny wybór - stwierdza Edward Gierek w »Przerwanej Dekadzie«. - Jego osobowość okazała się zbyt miałka, by mógł sobie poradzić z tymi nadzwyczaj trudnymi do prowadzenia służbami. Chcąc nie chcąc, stał się on tylko malowanym ministrem, któremu się tylko wydawało, że pełni tę funkcję. Resortem zaczął rządzić Milewski, on też dawał Kowalczykowi tylko te informacje, które miały trafić w moje ręce. Informacje w pełni prawdziwe otrzymywał tylko Kania. Dzięki specyficznemu układowi Kowalczyk miał splendory, a Milewski - władzę".

W październiku 1980 roku gen. Milewski został ministrem spraw wewnętrznych i członkiem KC, a w lipcu 1981 roku, podczas IX

Nadzwyczajnego Zjazdu PZPR - sekretarzem KC. Opuścił wówczas stanowisko ministra spraw wewnętrznych (ministerialny fotel zajął gen. Czesław Kiszczak z Wojskowych Służb Specjalnych), by - jako sekretarz - nadzorować działalność resortu. W 1982 roku został członkiem Biura Politycznego.

W latach 1980-1981 wsławił się walką z "Solidarnością", a jego nazwisko utożsamiane było z frakcją najbardziej nieprzejednanych, konserwatywnych "betonów" partyjnych. Po wprowadzeniu stanu wojennego (optował wówczas - w opozycji do gen. Kiszczaka - za "rozwiązaniem siłowym") jeździł po kraju i niezmordowanie uczestniczył w spotkaniach z aktywem partyjnym i robotniczym, podczas których, jak na przykład 10 maja 1982 roku w elbląskim "Zamechu", mówił: "Jest i będzie w naszym kraju otwarcie na wszystkie procesy demokratyzacji, na partnerski dialog z każdym, kto stoi na gruncie przestrzegania prawa i pryncypiów ustroju socjalistycznego. Prawo jednak musi być bezwzględnie respektowane, zwłaszcza w okresie stanu wojennego. Wobec siewców anarchii nie będzie pobłażania".

Kilka miesięcy później, podczas plenum KC, człowiek, przeciwko któremu dziś wytacza się zarzuty korupcji, stwierdzał: "Fakty korupcji, obchodzenia przepisów, kumoterstwa, pasożytnictwa, obłudy i lekceważenia obywatela stanowią wciąż jeszcze niemały margines naszego życia. Tolerancji w tych sprawach być nie może i nie będzie. Wnioski dyscyplinarne, do odwołania ze stanowiska włącznie, muszą być wyciągane wobec wszystkich, którzy szykanują ludzi ujawniających występujące zło".

Jego odejście i nagłe zniknięcie ze sceny politycznej na początku 1985 roku - wówczas właściwie niczym oficjalnie nie wyjaśnione - było powszechnie kojarzone z zakończeniem procesu zabójców księdza Jerzego Popiełuszki.

*

Lipsk nad Biebrzą. Październik 1990 rok.

Jedno z najlepiej utrzymanych małych miasteczek gminnych na północno-wschodnim krańcu Polski. Schludnie tu, czysto, zadbane ulice, dużo nowych inwestycji: szkoła, przedszkole, kino-teatr, fabryka Unitra-Unitech. Może prawdą jest, że źródeł pomyślności i dostatności miasteczka należy upatrywać w fakcie, że tu urodził się generał

Mirosław Milewski. Podobno w ten sposób, już za życia, chciał oglądać swój "pomnik".

Może dlatego pamięć o jego rodzicach przetrwała tu do dzisiaj. Matka - Anastazja - w czasach międzywojennych należała do elity miasteczka. Była nauczycielką w miejscowej szkole, podobno doskonale władała trzema językami. Ojciec zajmował się wyrobem kręgów do studni i sporo udzielał się społecznie w Radzie Parafialnej miejscowego kościoła. Mirosław miał jeszcze przyrodniego brata Zbyszka i siostrę Lidię.

Starsi wiekiem powiadają, że była to bardzo religijna rodzina. Sam Mirek jako młody chłopak był nawet ministrantem i regularnie służył do mszy świętej. I choć w dorosłym życiu zmienił światopogląd, to jakby ukradkiem pamiętał o tkwiących w nim korzeniach zaszczepionych w domu rodzinnym. Podobno dobrze rozumiał potrzeby ludzi wierzących. Kiedy w pośpiechu kilka lat temu parafianie nie całkiem legalnie budowali małą kaplicę w jednej ze wsi, i kiedy dowiedziały się o tym władze wojewódzkie i nakazały rozebranie rozpoczętej budowli - zadziałał Milewski ...i cała sprawa okazała się nagle bardzo prosta do załatwienia. Nikt już nie stawiał żadnych przeszkód.

Wróćmy jeszcze do czasów młodości generała. Podczas okupacji jego matka, znająca język niemiecki, pracowała u Niemców w administracji powiatowej. Jednocześnie była okiem i uchem miejscowego oddziału partyzanckiego. Okupant zorientował się jednak w prowadzonej przez nią podwójnej grze i we współpracy z ruchem oporu. Zapłaciła za to cała rodzina: w egzekucji w 1943 roku zginęli matka, ojciec i siostra 15-letniego wówczas Mirosława.

- Mirek został sam na świecie - wspomina dziś Jan Dadura z Lipska, najbliższy kolega generała z lat wojny. - Dziś, kiedy słyszę, co się o nim mówi i wypisuje, nie chce mi się w to wierzyć. To nie jest człowiek, jakiego znam od lat. Jestem przekonany, że to nie on zagarnął tak olbrzymią fortunę. Był zbyt szlachetnie wychowany, by maczać palce w podobnych machlojkach. Jeśli coś złego zrobili, to tylko jego podwładni. I pomyśleć, że do resortu spraw wewnętrznych trafił przez zupełny zbieg okoliczności. A właściwie to przez młodzieńczą miłość...

Historia, którą chcę opowiedzieć, działa się pod koniec roku 1944, kiedy tereny te były już wyzwolone spod okupacji hitlerowskiej. Mirkowi spodobała się pewna młoda dziewczyna, do której - pech chciał - "smalił cholewki" również jego rówieśnik. Tylko tyle, że tamten miał mundur, pistolet i władzę, gdyż kilka tygodni wcześniej wstąpił do nowo utworzonej Milicji Obywatelskiej. A ponieważ widział, że jego szanse są jednak mniejsze, postanowił pozbyć się konkurenta. Aresztował młodego Milewskiego jako przeciwnika władzy ludowej. Zarzut był bardzo poważny. W tamtym okresie, w tamtych czasach niewiele było trzeba, by usunąć człowieka z tego świata. Na szczęście miejscowi, widząc jawną niesprawiedliwość, podbiegli z krzykiem, że "niewinnego sierotę chcą nam zabić" do ówczesnej władzy rzeczywistej - Armii Czerwonej. Rosjanie wybawili go z rąk milicji i wzięli do siebie. Najprawdopodobniej postawili mu tam następujący warunek: albo przejdziesz u nas, w NKWD, odpowiednie przeszkolenie i jako prawdziwy fachowiec w tej dziedzinie - pracownik aparatu bezpieczeństwa - będziesz utrwalał nowy porządek, albo wrócisz zaraz do swoich, by rodak strzelił ci w tył głowy, bez żadnego sądu, jako przeciwnikowi władzy ludowej... Czy w tej sytuacji mogła być mowa o jakimkolwiek wyborze? Wrócił do nas z jakimś świstkiem o odbytym przeszkoleniu w radzieckim NKWD i w ten sposób związał całe swoje życie z aparatem bezpieczeństwa.

W niewielkim miasteczku, mimo całej afery, generał Milewski ma raczej dobre publicity. Większość nie daje wiary, by zarzuty wysuwane przeciwko Honorowemu Mieszkańcowi Lipska nad Biebrzą i Honorowemu Członkowi Towarzystwa Przyjaciół Lipska były prawdziwe.

- Uczynili zeń kozła ofiarnego - mówią.

- Często do nas przyjeżdżał - opowiada były długoletni naczelnik Zenon Kułak. - Interesował się życiem naszego miasteczka. W czym mógł, to pomagał, ale nie przeceniałbym jego roli w odbudowie Lipska, które jeszcze kilkanaście lat temu nosiło ślady wojennych zniszczeń. Miał olbrzymi autorytet. Był człowiekiem skromnym i aż do przesady uczciwym. Kiedy odwiedzał Lipsk, na spotkanie w remizie przychodziły tłumy. Przemawiał, nawoływał do społecznego wysiłku i natychmiast podrywał ludzi do pracy.

Starał się tu zaglądać jak najczęściej. Kiedy w Lipsku spodziewano się przyjazdu "naszego generała z Warszawy", przystępowano do sprzątania ulic. Bo każdy chciał, by generał czuł się jak w domu. On tymczasem nie miał tu bodaj skromnego domku letniskowego, chociaż w stolicy głośne były opowieści i plotki o willi, jaką rzekomo zbudował sobie na Suwalszczyźnie, o urządzanych w rodzinnych stronach hucznych, wystawnych polowaniach dla towarzyszy z Warszawy. Podczas wizyt w Lipsku nocował w pokojach gościnnych strażnicy Wojsk Ochrony Pogranicza. Lipska tradycja nakazywała, by podczas każdej wizyty wręczać mu bodaj skromny upominek - pamiątkę: ręcznik, ludową rzeźbę czy haft. Niby drobny prezent, a jednak nigdy nie chciał zabrać go ze sobą. Zawsze zostawiał na miejscu.

- Jak diabeł w suchą wierzbę tak ludzie w niego tutaj wierzą - twierdzi Stanisław Sewastianowicz. - Jedni płaczą, a drudzy mówią: nie taki nasz generał głupi, żeby w brudnej robocie palce moczyć.

- Oceniam go jako wzorowego obywatela - mówi przewodniczący Rady Miejskiej, Henryk Matyszewski. - W tym, co robił, nie było nic z prywaty...

- Jakie jego zasługi - oponuje przewodniczący Komitetu Obywatelskiego w Lipsku nad Biebrzą, Jan Sidorowicz. - Pierwsza ta, że całe tutejsze społeczeństwo zeszmacił. Taka tutaj atmosfera, taki beton, że niech to szlag...

- To był bardzo porządny człowiek - to opinia dyrektora miejscowej szkoły, Jana Szulera. - Sam widziałem nie raz, jak starsze kobiety na ulicy w rękę całował i kłaniał się jak należy...

W Lipsku ile ludzi, tyle opinii. Ale zwolenników i sympatyków generała wydaje się być więcej. Bo naprawdę wielu coś mu zawdzięcza. To dzięki niemu miasteczko nie czuje na sobie piętna Polski "B". Nawet proboszcz tutejszej parafii, Tadeusz Zajączkowski, kiedy obejmował nowy kościół, z uznaniem wyraził się o generale: "naprawdę macie porządnego gospodarza". A kiedy na początku roku Milewski po przebytym zawale leżał w szpitalu, proboszcz odprawił mszę za szybki powrót parafianina do zdrowia.

- Lipsk był oczkiem w głowie generała - twierdzi Romualda Prolejko, sekretarz Towarzystwa Przyjaciół Lipska - a sam generał był człowiekiem prawym i uczył nas tego samego. Pamiętam, że o sprawie złota, tego, o którym teraz tak głośno, mówił nam już przed pięciu laty. Nie mógł darować, że zaniedbał jakiegoś podpisu. Nie mógł uwierzyć, że ludzie, którzy z nim całymi latami współpracowali, teraz po prostu wystawili go do wiatru. Pamiętam dokładnie, jak zbulwersowała go sprawa śmierci księdza Popiełuszki i podejrzeń, jakie niektórzy kierowali pod jego adresem.

- Wiesz, Roma - mówił wtedy do mnie - chciałbym, aby ta sprawa wyszła do końca na jaw jeszcze za mojego życia. Nie mogę znieść myśli, że mógłby pozostać na mnie choć cień podejrzenia.

Podobno zanim wyrzucono go z partii, otrzymał propozycję wyjazdu za granicę na placówkę dyplomatyczną.

- Powiedz tylko, gdzie chcesz wyjechać - mówili znajomi towarzysze - i jaką funkcję chcesz sprawować, a wszystko jest do załatwienia. Opowiadał dużo znajomym w Lipsku o podobnych propozycjach, którymi bezskutecznie go kuszono. Nie skorzystał z nich. Dlaczego?

- Ja Polsce nic złego nie zrobiłem, bym musiał teraz wyjeżdżać - tłumaczył się w kręgu bliskich przyjaciół.

"Teraz, kiedy patrzy się na to, co pozostało po generale w Lipsku, wydaje się oczywiste, że próbował stworzyć dwa mity. Pierwszy dla siebie - mit dobroczyńcy. W zamian chciał podarować miasteczku mit bohatera" - napisała o nim dziennikarka tygodnika "Solidarność".

*

Warszawa, październik 1990 rok. Mówi anonimowy pracownik Biura Ochrony Rządu, były sekretarz gen. Milewskiego:

- Po IX Nadzwyczajnym Zjeździe PZPR w lipcu 1981 r,. na którym generał Mirosław Milewski został sekretarzem Komitetu Centralnego Partii, zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami zaczęła mu przysługiwać ochrona osobista. Pewnego dnia wezwał mnie do siebie ówczesny dyrektor BOR i zaproponował tę pracę. Propozycję przyjąłem, przyjął ją również generał Milewski. Kilka dni później pojechaliśmy do "Białego Domu", gdzie zostałem mu oficjalnie przedstawiony. I tak zaczęła się nasza współpraca, która trwała cztery lata. Jakim człowiekiem był na co dzień generał Milewski? Mógłbym odpowiedzieć na to pytanie krótko, jednym zdaniem, ale zrobiłbym wtedy krzywdę temu człowiekowi. Podkreślam, mówię tylko o swoich prywatnych odczuciach... Zawsze ceniłem jego fachowość i sposób podejścia do drugiego człowieka. Nigdy nie spotkałem takiego przełożonego, który niemal po partnersku traktowałby swego podwładnego. Bo była to oparta na partnerstwie współpraca między sekretarzem KC a jego adiutantem. Nigdy się nie obrażał, gdy sam z siebie udzielałem mu rad, czy powiedziałem o popełnionych błędach. Dobrze pamiętam naszą pierwszą rozmowę: najpierw zapytał, czy może mówić do mnie po imieniu, przeciwko czemu nic nie miałem. Później wyłożył credo naszej współpracy: "Towarzyszu, będziemy razem uczyć się swoich nowych funkcji: ja sekretarza, wy zaś mojego pomocnika".

Kilkanaście razy jeździłem z nim w jego rodzinne strony na Suwalszczyznę. Nie chcę obrażać żadnego z ówczesnych prominentów, ale czy któryś z nich pozwalał, aby prości ludzie - znajomi z lat dzieciństwa i wczesnej młodości - mogli mówić do nich po imieniu? Tam tymczasem nikt nie mówił do generała inaczej, jak "Mirek". Przynajmniej dla mnie było to dziwne: człowiek ze ścisłego kierownictwa władzy nie odwrócił się, jak wielu mu podobnych, od tych prostych ludzi. W Lipsku był jednym z nich.

- Podobno był tytanem pracy?

- Pracował po dwanaście godzin na dobę. Nieraz mi powtarzał: "Jedźcie już do domu, macie rodzinę, dzieci". Nigdy go nie usłuchałem. Czułem bowiem, jak bardzo jestem mu potrzebny. Prowadziłem kiedyś na swój własny prywatny użytek taki dzienniczek, w którym pisałem godziny rozpoczęcia i zakończenia pracy. Jak podliczyłem później, pracowaliśmy po 420-430 godzin miesięcznie.

- Niektórzy znajomi generała twierdzą, że wysunięte w roku 1984 zarzuty korupcji i niedopilnowania sprawy przemyconego do Polski złota spowodowane były brakiem jednego podpisu w aktach sprawy ,,Żelazo". Podobno człowiek, który osobiście przyjmował złoto i za nie odpowiadał, wyparł się tego, wykorzystując ów brak podpisu. Podobno od tamtej pory otwarty dla wszystkich generał stał się nagle nieufny i podejrzliwy wobec otoczenia.

- Nic na ten temat nie wiem, ale pamiętam, że generał kilkakrotnie po odejściu z KC, w prywatnych rozmowach powtarzał mi, że nigdy nie spodziewał się ciosu w plecy od najbliższych przyjaciół. Nie wiem, co się za tym kryło, bo po prostu nie wypadało mi wypytywać o szczegóły. Uważałem, że jeśli uzna to za stosowne, opowie mi, w czym rzecz. Jednak myśli tej nigdy nie rozwinął. I rzeczywiście, zgadza się - od 1985 roku generał jakby przestał wierzyć drugiemu człowiekowi.

- Czy to prawda, że zanim rozpoczęła pracę specjalna komisja partyjna i zanim w 1984 roku w wąskim gronie ówczesnego kierownictwa partyjno-państwowego ujawniono szczegóły operacji ,,Żelazo ".przyjaciele, chcąc go uchronić przed ewentualną odpowiedzialnością, sugerowali zniknięcie na pewien okres, np. wyjazd w charakterze ambasadora PRL do jakiegoś odległego kraju?

- Pamiętam tylko, że w Lipsku pewnego razu ktoś zażartował, że generał chce nas opuścić. Uśmiechnął się wtedy i rzekł: "Kochani, gdzie mi będzie lepiej niż tutaj, z wami". Ale w "Białym Domu" o podobnych propozycjach (a wieści tego typu nie dawały się zbyt długo trzymać w tajemnicy) nic na ten temat nie słyszałem.

- Jaka była pierwsza myśl, kiedy usłyszał pan komunikat o aresztowaniu swego byłego szefa pod zarzutem korupcji?

- Biorąc pod uwagę jego przeszłość, jego pozycję społeczną i nawyki wyniesione z lat młodości, nie chciało mi się wierzyć, by mógł dokonać tych wszystkich przestępstw, o których tak dużo się mówiło i pisało. Pewne rzeczy zakodowane w dzieciństwie oddziałują na całe przyszłe życie. Stąd, jak sądzę, brała się u niego ta niezwykła rzetelność, uczciwość i dokładność w najdrobniejszych nawet rachunkach.

- Pan nam tu przedstawił wizerunek człowieka bez skazy. Kryształową legendę. Czy pański generał miał jakieś wady?

- Podobno nie ma ludzi bez wad, ale, proszę mi wierzyć, naprawdę nie znajduję żadnej skazy na jego charakterze. Znałem - tak mi się przynajmniej wydaje - dość dobrze generała i rzeczywiście mogę coś na ten temat powiedzieć. I trudno szukać w tym koniunkturalizmu, bo jakiż miałbym cel w świadomym przemilczeniu faktów czy zdarzeń, które, jeśli były, i tak wyjdą na jaw.

- Minęło już pięć lat, odkąd przestała was łączyć zależność służbowa. Co dzisiaj myśli o całej sprawie związanej z osobą generała jego sekretarz?

- Od razu dodam, że choć od połowy maja 1985 roku przestałem pełnić tę funkcję w związku z jego wycofaniem się z życia politycznego, to jednak nie urwały się nasze kontakty prywatne. Trudno nie przeżywać tej sprawy, skoro tak poważne zarzuty wysuwa się przeciwko wspaniałemu człowiekowi, z którym tak bardzo zżyłem się przez kilka lat wspólnej pracy. Może gdyby nie łączyły nas tak ścisłe więzy, nie przeżywałbym tego tak serio...

 

ROZDZIAŁ VII

Aresztowanie

 

W poniedziałek, 8 października 1990 roku na pierwszej stronie rządowego dziennika "Rzeczpospolita" znalazła się informacja o aresztowaniu byłego ministra spraw wewnętrznych, członka Biura Politycznego KC Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej generała Mirosława Milewskiego. Razem z nim aresztowanych zostało sześć osób, w tym czterech wysokich rangą oficerów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zarzucono im przyjmowanie korzyści majątkowych w wielkich rozmiarach.

Wkrótce na pierwszych stronach gazet znalazły się sensacyjne tytuły: "Kto wsypał Milewskiego" - zastanawiał się warszawski "Express". "Zniknęło złoto i kosztowności" - informował "Express Wieczorny" zaś "Gazeta Wyborcza" notatkę autorstwa Jerzego Jachowicza opatrzyła tytułem "Złoty wywiad PRL". "Wywiad zajmował się rabunkiem" - poinformowało czytelników "Życie Warszawy".

- Jest to afera kryminalno-korupcyjna - stwierdził I zastępca Prokuratora Generalnego RP prokurator Aleksander Herzog. - Zarzut przedstawiony Mirosławowi Milewskiemu dotyczy okresu, kiedy pełnił on funkcję wiceministra spraw wewnętrznych. Na razie trudno jest operować dokładnymi liczbami. Chodzi jednak o korupcję na wielką skalę i kosztowności dużej wartości. Na razie śledztwo zostało dopiero rozpoczęte. W najbliższych dniach będzie też można udzielić odpowiedzi na pytanie, dlaczego sprawa z 1971 roku - a więc jeszcze z czasów ekipy Edwarda Gierka - wyszła na jaw dopiero teraz. Prokuraturze nie były to w każdym razie - jeszcze do niedawna - fakty znane.

Minęły zaledwie trzy tygodnie, kiedy rozeszła się wiadomość o uchyleniu aresztu wobec gen. Milewskiego i szóstki zatrzymanych razem z nim osób. Czy to oznacza, że areszt zastosowano niesłusznie?

 

Mówią prokuratorzy Karol Napierski i Robert Macherski z Departamentu Prokuratury w Ministerstwie Sprawiedliwości, prowadzący śledztwo w sprawie "Żelazo":

- Zdaniem sądu zastosowanie aresztu w tej sprawie jest niesłuszne ze względu na niedostateczne uprawdopodobnienie afery korupcyjnej zarzucanej podejrzanym przez prokuraturę. Sąd jest zdania, że zebrany w sprawie materiał dowodowy pozwalałby na postawienie podejrzanym zarzutu z art. 135 par. 2 kodeksu karnego lub z przepisów ustawy karno-skarbowej. Artykuł 135 kk (wielka afera przemytnicza, zagrożenie karą pozbawienia wolności od lat 8) został jednak w lutym tego roku uchylony przez Sejm, a popełnione w tej sprawie przestępstwa z ustawy karno-skarbowej już dawno się przedawniły. Tak więc sąd przyjmując taką kwalifikację prawną, jest niejako z mocy prawa zobligowany do uchylenia aresztu. Kwestia aresztów jest tu jednak marginalna. Nas stanowisko sądu w kwestii kwalifikacji w żaden sposób nie wiąże i mimo uchylenia tego środka zapobiegawczego śledztwo nadal będzie prowadzone w kierunku przyjętym przez prokuraturę. Dwóm osobom zarzucamy więc popełnienie przestępstwa z art. 241 par. 4, a więc wręczenie korzyści majątkowej w wielkich rozmiarach, a pozostałym pięciu osobom przestępstwo z art. 240 par. 1 i 2, czyli przyjęcie tej korzyści majątkowej. Śledztwo trwa. Być może w przyszłości materiał dowodowy będzie pełniejszy, co wpłynie również na stanowisko sądu w sprawie zastosowania środka zapobiegawczego.

- Jakich argumentów użyła prokuratura w skierowanym do sądu apelacyjnego zażaleniu na postanowienie sądu wojewódzkiego?

- Były różne sugestie. Sąd przyjął, że istniało porozumienie przestępcze między braćmi J. a funkcjonariuszami MSW co do przerzutu i późniejszego podziału złota, uznając, iż można to potraktować jako porozumienie przestępcze, ale brakuje tu - jak określił to sąd - "modus operandi" charakterystycznego dla przestępstwa łapownictwa. Natomiast naszym zdaniem ma tu miejsce typowe dla przestępstwa łapownictwa zobowiązanie jednej ze stron do przysporzenia korzyści majątkowej drugiej stronie w zamian za ułatwienie przemytu kosztowności i umożliwienie korzystania z nich już na terenie Polski.

- Jak wygląda sprawa przedawnienia w tym wypadku?

- Jest to bardzo istotny problem. Zgodnie z artykułem 105 kk karalność przestępstwa ustaje z upływem 20, 10 lub 5 lat w zależności od kategorii przestępstwa. Jeśli czyn stanowi zbrodnię, a więc zagrożony jest karą co najmniej 3 lat pozbawienia wolności, okres przedawnienia wynosi 20 lat. Zaszłości, jakie są przedmiotem postępowania w tej sprawie, miały miejsce w 1971 roku. Przy przyjętej przez prokuraturę kwalifikacji prawnej są to czyny zagrożone karą pozbawienia wolności od lat trzech wzwyż, a zatem okres 20-letni mijałby w 1991 roku. Można by się w tej sprawie dopatrzeć wielu innych przestępstw, takich jak paserstwo, przemyt, przekroczenie uprawnień, poświadczenie nieprawdy, ale wszystko są to występki zagrożone karami znacznie niższymi niż zbrodnia, tak więc nie będą już przedmiotem naszego zainteresowania, jako że dawno uległy przedawnieniu. Zgodnie z artykułem 11 pkt. 6 kodeksu postępowania karnego, postępowania nie wszczyna się, a jeśli zostało wszczęte, to należy je umorzyć.

- Raport gen. Pożogi mówi także o innych zbrodniach, na przykład o zabójstwach i napadach rabunkowych popełnianych na terytoriach innych państw.

- W tej chwili nie mamy wystarczającej wiedzy, by kategorycznie stwierdzić, czy fakty takie miały miejsce czy nie. Ustalenia powołanej w 1984 roku komisji resortowej opierają się przede wszystkim w głównej mierze na oświadczeniach różnych osób. Dysponujemy notatkami bądź stenogramami przeprowadzonych wtedy rozmów, ale nie są to jeszcze dowody procesowe. W świetle składanych obecnie zeznań świadków i wyjaśnień podejrzanych wiele spraw przedstawia się nieco inaczej. Trzeba zatem odnosić się z pewną rezerwą do okoliczności ujawnionych podczas prac komisji resortowej, choć niektóre z przypadków dotyczących działalności agentów MSW poza granicami kraju potwierdzają się również w toku naszego postępowania. Z tym, że są to zdarzenia z końca lat sześćdziesiątych, wobec czego - jeżeli przyjąć, że takie zbrodnie zostały popełnione - minęło już 20 lat.

Rok 1970 staje się cezurą przedawnienia. Trzeba jednak sprawdzić, przy udziale odpowiednich służb, czy takie wydarzenia miały istotnie miejsce i jakie były bliższe ich okoliczności. Czynności takie oczywiście podjęliśmy, nawiążemy kontakt z policjami wymienionych w raporcie Pożogi krajów, aby uzyskać pełniejszy materiał i skonfrontować go z tym, czego dowiedzieliśmy się w naszej sprawie.

- Czy naprawdę ,,Żelazo" nie łączy się ze sprawą zamordowania ks. Jerzego Popiełuszki? Są tu dziwne zbieżności. Zabójstwa dokonano wtedy, kiedy biuro Polityczne podejmowało decyzję o losie generała Milewskiego.

- Wiadomo nam jedynie, że opinia publiczna łączy te fakty.

Z dotychczasowych ustaleń śledztwa wynika jednak, że sprawa dotycząca operacji kryptonim "Żelazo" nie łączy się w żaden sposób ze sprawą zabójstwa księdza Popiełuszki.

- A nie łączy tych dwóch spraw osoba generała Milewskiego?

- Spotykaliśmy się także z opinią, że dla odwrócenia uwagi od sprawy "Żelazo" Milewski mógł być jednym z inspiratorów w zbrodni. Nie mamy na razie żadnych dowodów, które mogłyby tę koncepcję potwierdzać. Wznowioną sprawę dotyczącą podżegania do zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki prowadzi w Departamencie Prokuratury inny zespół i w toku ich śledztwa zależność taka także się nie pojawia. Śledztwo w sprawie zabójstwa księdza Popiełuszki zostało wszczęte w lipcu br., a w sprawie "Żelazo" dokładnie 3 października. Zwykły przypadek zrządził, że aresztowania zbiegły się w czasie.

- Akta sprawy "Żelazo" jeszcze w 1975 roku liczyły trzy tomy. W 1984 pozostała tylko jedna teczka. Podobno ocalały wcale nie najważniejsze dokumenty. Czy prokuratora bada i tę okoliczność?

- Oczywiście. Prowadząc postępowanie staramy się wyjaśnić, kto, kiedy, dlaczego i jakie zniszczył dokumenty. I z czyjego polecenia. Niestety, jest to zadanie niezmiernie trudne.

- W raporcie generała Pożogi wielokrotnie spotykamy się ze stwierdzeniem "komisji nie udało się ustalić..." Czy są jakieś szanse na ustalenie dziś tego, czego sześć lat temu nie udało się ustalić służbom gen. Kiszczaka?

- Istnieje taka szansa, ponieważ w toku śledztwa sięgamy do dokumentów i dowodów, które nie były przedmiotem zainteresowania komisji resortowej. Komisja nie prowadziła śledztwa, lecz wyjaśniała sprawę dla potrzeb władz resortu. Robiła to więc w sposób nie uregulowany kodeksem postępowania karnego. My prowadzimy sprawę starając się wyjaśnić wszystkie jej aspekty faktyczne i prawne.

- Śledztwo jest wielokierunkowe. Czy mogą panowie zdradzić jego główne wątki?

- Podstawowym kierunkiem śledztwa jest ustalenie, co się stało ze złotem, kosztownościami i innymi walorami, które zostały przerzucone do kraju przez współpracowników ówczesnego Departamentu I. Pewne jest, że znaczna część tych walorów trafiła w niepowołane ręce. Trzeba też zgodzić się, że w ogóle tego rodzaju akcja nie miała nic wspólnego z działalnością wywiadowczą. Miała ona od początku charakter przestępczy i nie powinna być zainicjowana i przeprowadzona przez oficjalne agendy państwowe. To jest główny kierunek śledztwa. Przy okazji wychodzą inne wątki: jak już wspomnieliśmy wcześniej - takich wątków będzie jeszcze sporo. W zależności od tego, czy będą podstawy prawne - biorąc pod uwagę przede wszystkim przedawnienie - postępowanie z konieczności będzie musiało pójść także w tych kierunkach.

- Czy w sprawie gen. Milewskiego ujawniły się jakieś wątki z lat osiemdziesiątych?

- Nie mamy na razie żadnych konkretnych dowodów, które dawałyby podstawę do takiego ukierunkowania śledztwa.

- A dowodów niekonkretnych?

- Po prostu nie ma nic takiego.

- Czy można się spodziewać rozszerzenia kręgu podejrzanych?

- Nie wykluczamy. Z obecnie posiadanych dowodów wynika, że oprócz osób, którym już przedstawiono zarzuty w sprawie "Żelazo", uczestniczyły w niej także inne osoby spośród pracowników MSW.

*

Ujawnienie tak olbrzymiej afery, o której słyszy się nieraz opinie, że jest tylko wierzchołkiem góry lodowej, wzbudziło różne opinie i odczucia. Najczęściej jednak pozytywne. Choć są i tacy, którzy twierdzą, że wywlekanie różnych ciemnych interesów naszego wywiadu (a przecież nie tylko on para się brudną robotą, eufemistycznie nazywaną operacyjnymi metodami działania) już wkrótce odbije się na naszych agentach i informatorach rezydujących za granicami kraju... Nawet gdyby tak się stało, opinia publiczna nie będzie o tym poinformowana. Sprawy dotyczące tej sfery nieustannie toczącej się walki, otoczone są zasłoną tajemnicy i grobowego milczenia.





Afera "Żelazo"