Rzeczpospolita - 2000.11.10

 

 

NAUKA I MITY

 

Józef Kostrzewski sławił prasłowiańskość Biskupina, natomiast Hans Schleif szukał tam pragermańskich śladów

 

 

ZDZISŁAW SKROK

Archeologia niezgody

 

 

Jeszcze w XVIII wieku zasięg terytorialny państw europejskich opierał się, prawie boskim i feudalnym. Państwo uosabiał monarcha, którego władza pochodziła od Boga i z którego nadania bronił on i rozszerzał granice swej domeny. Rewolucja francuska unieważniła obydwie te gwarancje. W miejsce króla i jego boskich uprawnień postawiła naród złożony z wolnych obywateli. Ten jednak również nie mógł się obejść bez wyższych, możliwych do zaakceptowania przez inne narody, sankcji, uzasadniających jego wyłączne uprawnienia do określonego terytorium. Jeśli jednak odrzucić nadanie boskie i monarchiczną tradycję, to na jakiej właściwie podstawie określona społeczność może rościć sobie wyłączne prawo do ziemi?

Istnieją dwa uzasadnienia, możliwe do zastosowania. Pierwszym jest siła zbrojna. Drugim jest umowa - przedstawiciele państw pokojowo ustalają, co się komu należy na spornych terytoriach.

Wiek XIX wynalazł jeszcze inne narzędzie łagodzenia tego rodzaju sporów: historię. To ona miała zadecydować, komu określona ziemia przypadnie w udziale. A teoria była następująca: określone terytorium należy się tej społeczności, która potrafi wykazać, że jej przodkowie jako pierwsi zasiedlili ten teren, wzięli go w posiadanie i stworzyli na nim trwałą cywilizację. Pożądany był również argument świadczący o trwałej i nieprzerwanej obecności na tym obszarze owej grupy ludzkiej, połączonej więzami krwi, wspólnymi obyczajami, językiem i kulturą.

Czas idei narodowej

Wiek XIX bowiem był również stuleciem idei narodowej i powstawania wielkich, wyraźnie wyodrębnionych narodowych wspólnot, których wszyscy członkowie (nie zaś, jak w minionych czasach, tylko elity) wykazywali wysoki poziom świadomej identyfikacji z wartościami propagowanymi przez wspólnotę, z jej tradycją, językiem i obyczajami, poczuciem własnej wartości i wyższości nad innymi wspólnotami.

W tej nowoczesnej idei narodowej, która jeszcze wówczas nie została skompromitowana nacjonalistycznymi szaleństwami XX stulecia, duże znaczenie odgrywała wizja ojczystej historii. W tej sytuacji ów program historycznych rozstrzygnięć w zakresie uprawnień poszczególnych społeczności do określonych terytoriów szybko utracił swój naukowy dystans, zagościł na łamach brukowej prasy. Stał się jednym z najważniejszych narzędzi upowszechniania idei narodowej, budowania poczucia państwowej identyfikacji, aż po chęć poświęcenia życia dla dobra narodowej wspólnoty. Tym bardziej że emocje z każdym rokiem wzrastały, gdyż szybko okazało się, że owe ludzkie grupy, związane więzami krwi, wspólnotą losu i języka, na przestrzeni dziejów zmieniały swe miejsca zamieszkania, wchodziły w związki z innymi grupami, asymilowały się, rozpływały wśród innych, aby później znów się wyodrębnić. Na skutek tego zdarzało się, i to często, że do jednego terytorium zgłaszały pretensje dwa i więcej narodów, i każdy był w stanie przedstawić w tej kwestii jakiś korzystny dla niego historyczny argument.

Historycy bezradnie rozkładali ręce, bo takie rzeczywiście, pełne niejasności i braku konsekwencji, były świadectwa ich pisanych źródeł. Ale byli jeszcze archeolodzy. Archeologia zyskała miano nauki narodowej, a jej osiągnięcia znalazły się na ustach czytelników szerzącej idee narodowe brukowej prasy i bywalców pijalni piwa.

Rewelacyjna metoda osadnicza

Odpowiadając na wyzwanie idei narodowej, europejscy archeolodzy drugiej połowy XX stulecia postąpili, jak przystało na przedstawicieli "wieku nauki", wypracowali metodę umożliwiającą - ich zdaniem - identyfikację dalekich praprzodków współczesnych narodów europejskich. Wystarczyły im kolekcje glinianych garnków, kamiennych narzędzi, ciałopalnych grobów, aby na tej podstawie kreślić na mapach Europy prakolebki Germanów, Celtów, Słowian itp. Za twórcę tej metody uchodzi profesor archeologii prahistorycznej na Uniwersytecie Berlińskim, Gustaf Kossinna (1858-1931), ale podobne koncepcje snuli również inni, np. Gordon Childe (1892-1957), profesor prahistorii na uniwersytecie w Edynburgu czy radziecki archeolog Aleksander Mongajt (1915-1974).

Metoda opracowana przez Kossinnę była wybitnie optymistyczna i nazwana został etniczną lub osadniczą. Głosiła, że wyraźnie wyodrębniające się w czasie i przestrzeni archeologiczne zespoły, czyli skupiska cmentarzysk, pozostałości osad i fortyfikacji, stanowią świadectwo terytoriów zajmowanych niegdyś przez konkretne ludy i plemiona. I jeśli starożytni pisarze basenu Morza Śródziemnego wymieniają z imienia poszczególne ludy zasiedlające w ich czasach Europę barbarzyńską, to możliwa jest identyfikacja tych ludów z ich plemiennym terytorium.

Rzecz wyglądała z punktu widzenia nauki interesująco. Niestety, już w chwili jej ogłoszenia, w 1895 roku, na zjeździe Niemieckiego Towarzystwa Antropologicznego w Kassel, została ona przez samego Kossinnę - zniemczonego Mazura spod Tylży, oddana w służbę niemieckiej idei narodowej - miała uzasadniać terytorialne roszczenia wilhelmowskich Niemiec. Równocześnie bowiem z metodą osadniczą, Kossinna, ulegając panującym wówczas w Niemczech ezoteryczno-megalomańskim nastrojom, głoszącym rasową i kulturową wyższość starożytnych Germanów nad innymi ludami Europy Środkowej, opracował koncepcję aryjskiej rasy nordyckiej, której przypisał rolę kulturotwórczą w pradziejach Europy. Jego zdaniem, już w epoce neolitu (4500-1800 przed Chr.) plemiona indogermańskie zasiedlały całą Europę Środkową i Zachodnią na zachód od Bugu i Sanu, tworząc na tym terenie cywilizację, której składnikami, według niego, były m.in. osiągnięcia starożytnych Greków, Rzymian i Celtów. Dopiero na obrzeżu tego rozkwitającego obszaru, w lasach Białorusi, bagnach Polesia i stepach Ukrainy umieszczał Kossinna ludy niższe rasowo i kulturowo - Słowian, Traków, Scytów. Fakt, że w pewnym okresie Słowianie przesunęli swe siedziby aż po Łabę, tłumaczył chwilowym osłabieniem germańskiego ducha.

Pierwsze starcie

Teorie niemieckich archeologów wprawiły w zakłopotanie archeologów polskich. Sytuacja komplikowała się, tym bardziej że państwo polskie wówczas nie istniało, a przecież państwo było najwyższym wyrazem idei narodowej i ono zobowiązane było tej idei bronić i ją propagować. Polscy archeolodzy wobec archeologów niemieckich byli więc od razu na straconych pozycjach. Dodatkowo sprawę komplikował fakt, że archeologia niemiecka, w porównaniu z polską, stała na wysokim poziomie i wielu Polaków studiowało tę dyscyplinę na niemieckich uniwersytetach, bez zastrzeżeń przyjmując i stosując najnowsze w tej dziedzinie osiągnięcie, czyli właśnie metodę osadniczą, zwaną też etniczną.

Sposób jej zastosowania, szczególnie zaś wnioski, do jakich dochodzili archeolodzy niemieccy, musiały jednak wzbudzić protest ich polskich kolegów. Oni przecież stali po stronie polskiej idei narodowej. I dlatego Józef Kostrzewski (1885-1969), Polak z Wielkopolski, jeden z najzdolniejszych uczniów Kossinny na Uniwersytecie Berlińskim, stał się najzagorzalszym polemistą i przeciwnikiem własnego mistrza.

Pierwszej okazji dostarczył kongres w Wersalu. Jego uczestnicy postawili sobie zadanie dokonania takiego podziału Europy, wytyczenie takich granic etnicznych i narodowych, aby w jak najmniejszym stopniu mogły być one w przyszłości zarzewiem przyszłych konfliktów i wojen. I choć, jak pokazała przyszłość, spełnili ten cel jedynie w nieznacznym zakresie, to jednak nie lekceważyli roszczeń i propozycji poszczególnych stron.

Kossinna przesłał na wersalską konferencję memorandum zatytułowane "Die Deutsche Ostmark, ein Heimatboden der Germanen" (Niemiecka Marchia Wschodnia, ojczyzną Germanów). Dowodził, że Pomorze i Wielkopolska były prakolebką Germanów już w epoce brązu, podczas gdy ludność prasłowiańska pojawiła się tam o wiele później. Na tej podstawie - twierdził - ziemie te należą się Niemcom, spadkobiercom starożytnych Germanów.

Ogólnych polskich racji geograficznych i politycznych bronił w Paryżu Eugeniusz Romer, ale argumentów szczegółowych dostarczali polscy archeolodzy, rezydujący przede wszystkim w Poznaniu, gdzie kształtować się już zaczął znaczący ośrodek studiów niemcoznawczych, niebawem przekształcony w Polski Instytut Zachodni. Józef Kostrzewski, od 1918 roku profesor prahistorii Uniwersytetu w Poznaniu, twierdził wówczas - stosując tę samą co Kossinna metodę osadniczą - że kultury archeologiczne z obszaru Wielkopolski i Pomorza, identyfikowane przez jego mistrza z Pragermanami, są w rzeczywistości świadectwem pobytu na tych ziemiach już od epoki brązu ludności prasłowiańskiej! Uważał też, że już wówczas (1800--700 przed Chr.) obszar zamieszkiwany przez naszych przodków sięgał aż po Łabę i - co można już było uznać za kwestionowanie politycznych granic ustalonych w Wersalu - sugerował, że tereny te powinny być przyłączone do Polski, będącej prawnym spadkobiercą Słowian zachodnich.

Próba krwi

Temperatura sporu wzrosła jeszcze bardziej, gdy w Niemczech do władzy doszli naziści i teorie rasistowskie stały się częścią oficjalnej ideologii państwowej. Kossinna już wówczas nie żył, ale zastępował go godnie jego uczeń, Bolko von Richthofen, dziekan Uniwersytetu w Królewcu i członek NSDAP. To on złożył oficjalny protest w Ambasadzie Polskiej w Berlinie, zarzucający Kostrzewskiemu nawoływanie do zaboru przez Polskę Śląska i Pomorza, a więc kwestionowanie ustaleń wersalskich i przygotowywanie gruntu do nowej wojny. Władze polskie ów protest odrzuciły, a Kostrzewski skomentował go następująco: "Żyjemy w XX wieku, a nie w końcu XVIII wieku, kiedy obce agentury rządziły w Polsce jak u siebie i decydowały o losach niemiłych sobie obywateli polskich".

Wkrótce jednak okazało się, jak bardzo był w błędzie, gdy w Poznaniu pojawili się archeolodzy w mundurach SS, a on - jedynie dzięki pomocy przyjaciół i szybkiej ucieczce - zdołał ocalić życie. W Biskupinie zaś, którego prasłowiańskość sławił na przekór archeologii niemieckiej, rozpoczęte zostały prace mające udowodnić przynależność tego obiektu do spuścizny pragermańskiej. Kierował nimi inny uczeń Kossinny, prof. Hans Schleif, wówczas Obersturmbahnfuhrer SS, podlegający bezpośrednio Reichsf?hrerowi SS Heinrichowi Himmlerowi. Schleif zasłużył się wcześniej niemieckiej archeologii narodowej wykopaliskami na pobojowisku w Lesie Teutoburskim, gdzie w 9. roku po Chr. Germanie rozgromili legiony Publiusza Kwintyliusza Warrusa. W Biskupinie sukcesów takich nie odniósł i szybko zrezygnował z prac, częściowo niszcząc ów cenny obiekt.

PRL-owska "lodówka"

Klęska III Rzeszy położyła kres niemieckiej narodowej archeologii, a konferencja poczdamska zagwarantowała Polsce taki zasięg zachodniej granicy, o jaki przed wojną zabiegali polscy narodowi archeolodzy. Wydawało się więc, że będzie to kres polsko-niemieckiego sporu o narodowe starożytności.

Nic takiego jednak się nie stało. Polscy archeolodzy uznali, że nadal mają pełne ręce roboty, a naród oczekuje od nich udowodnienia sobie i światu, że ponad wszelką wątpliwość Ziemie Odzyskane rzeczywiście są odzyskane - tzn. że kiedyś do Polski i Polaków należały. Propagandowe korzyści tego programu szybko też dostrzegli przedstawiciele nowej, nadanej z Moskwy władzy, zabiegający o społeczne poparcie. Wśród niewielu płaszczyzn porozumienia, ta rokowała najlepsze perspektywy. Bo to władza ludowa "załatwiła" w końcu to, czego przedwojenna burżuazyjna władza nie była w stanie uczynić, dołączyła do państwa polskiego "odwiecznie piastowskie ziemie". To były argumenty trafiające do wielu Polaków mających świeżo w pamięci okupacyjną gehennę. Przy okazji odwracano w ten sposób uwagę Polaków od terenów utraconych na wschodzie.

Archeolodzy polscy pracowicie kontynuowali wynalazek Gustafa Kossinny, gromadzili archeologiczne argumenty na rzecz ideologicznej tezy, adresowanej do współczesności. Stosując metodę osadniczą, starali się wykazać prasłowiańskość ziem nad Odrą i Wisłą. Jak dawniej prowadzili spór z uczonymi niemieckimi, widzącymi na tym obszarze prakolebkę Germanów. Jednak po wojnie uczeni niemieccy niechętnie wdawali się w tego rodzaju dywagacje. Dzięki temu jednak archeolodzy w naszym kraju, jako obrońcy narodowej i socjalistycznej racji stanu, mieli wysokie notowania, państwo nie szczędziło pieniędzy na ich wykopaliska, a najbardziej zasłużeni w tej batalii mogli liczyć na profesorskie tytuły, funkcje dyrektorskie w rozbudowanych instytutach PAN, godności redaktorów naczelnych liczonych i otaczanych szacunkiem periodyków naukowych. Z czasem obrona "odwiecznych praw Polaków" do ziem nad Odrą stała się najpewniejszą drogą do naukowych karier i wygodnych posad. Umysłowe ograniczenie, jawny oportunizm, oczywista prywata w tym przypadku tylko sprzyjały sukcesowi. Tak było do końca PRL-u, a spadek tego trwa po dziś dzień.

Należy tu jednak rozgraniczyć postawę i okoliczności działania Józefa Kostrzewskiego od postępowania jego następców w rozwiniętym PRL-u. Kostrzewski miał groźnego przeciwnika, którego należało powstrzymać w imię interesów narodu i państwa i to niezależnie od tego, jak dziś oceniamy wartość argumentacji archeologicznej na rzecz sporów współczesności. Wówczas taką wartość powszechnie uznawano. Tak jak powszechnie w ówczesnym świecie nauki uznawano poznawczą wartość metody osadniczej.

Wreszcie w okresie międzywojennym i w pierwszych dziesięcioleciach po wojnie brak było rzeczowych, przekonujących argumentów rozstrzygających jednoznacznie okres przybycia Prasłowian nad Odrę i Wisłę. Od początku lat 70. wszystko to zaczęło ulegać przewartościowaniu. Do lamusa odesłano w końcu metodę osadniczą, twierdząc jednoznacznie, iż niemożliwe jest, bez łamania zasad naukowej krytyki, identyfikowanie archeologicznych kultur, czyli zbiorów zabytków złączonych jednorodnością czasu, terytorium i stylu wykonania, z określonymi ludami, których nazwy utrwaliły starożytne teksty. Po prostu zbyt dużo jest w tej materii wątków możliwych i nieprzewidywalnych wariantów. Równocześnie zakwestionowany został, jako utopijny, pogląd o istnieniu w pradziejach czystych typów rasowych, germańskich, słowiańskich, ugrofińskich itp. Wykazał to zresztą, jeszcze przed wojną, polski antropolog Jan Czekanowski, prowadząc pomiary poborowych do polskiej armii. Ustalił wówczas, że najwyższy współczynnik elementu nordyckiego mają, czyli są najbliżej aryjskiego ideału niemieckich nazistów... młodzi Żydzi, pochodzący z naszej stolicy.

W 1979 r., nieżyjący już archeolog krakowski, Kazimierz Godłowski opublikował rozprawę, głoszącą, że Słowianie przybyli na ziemie położone na zachód od Bugu dopiero w VI-VII w. po Chr. Teoria ta, zwalczana przez obrońców "dobrze pojętego narodowego interesu", zarówno przy użyciu środków administracyjnych, jak i zapisów cenzury, obecnie jest najbardziej prawdopodobną pod względem naukowym teorią pochodzenia Słowian. Ale równocześnie z nią runąć musiał obraz Biskupina jako "obronnego osiedla Prasłowian" z takim zapałem propagowany przez Kostrzewskiego. Okazało się także, że sławny książę Mieszko I, budując w drugiej połowie X wieku swe państwo przy użyciu ognia i miecza, wykorzystywał do tego celu, mające wówczas opinię najlepszych wojowników Europy, oddziały skandynawskich Normanów i wikingów, a więc pełnej krwi Germanów!

Idea narodowej archeologii, wykorzystująca argumenty z przeszłości na rzecz współczesnej, doraźnej ideologii, ostatecznie przepadła w lamusie naukowych pomyłek i uzurpacji.

Choć odchodzi ona z ociąganiem i ciągle pojawiają się jej reminiscencje - jak ów tekst ogłoszony przez ucznia Józefa Kostrzewskiego - Tadeusza Malinowskiego na łamach "Archeologii Środkowego Nadodrza" w 1998 roku. Dowiadując się, że nawet archeolodzy zatrudnieni w muzeum w Biskupinie zrezygnowali z prasłowiańskiego rodowodu tego osiedla, chłoszcze zdrajców: "bardzo wymowne - powiada - że Muzeum w Biskupinie, które odrzuciło pogląd o prasłowiańskich mieszkańcach tamtejszego grodu z wczesnej epoki żelaza ściśle współpracuje z archeologicznymi instytucjami niemieckimi". I dopowiada: "nietrudno zauważyć, że stanowiska takie reprezentują przede wszystkim beneficjenci niemieckich stypendiów naukowych oraz autorzy publikacji sponsorowanych przez Niemców".

Duch Kossinny i niemieccy rewizjoniści są nieśmiertelni, a "archeologia narodowa" nadal święci triumfy. Na szczęście, już tylko na polu naukowego folkloru.

 

 

Zdzisław Skrok, archeolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, oprócz badań terenowych zajmuje się popularyzacją prahistorii. Autor wielu artykułów i książek, szczególnie interesuje się korzeniami cywilizacji europejskiej i początkami państwa polskiego.