Arthura C. Clarke'a

Kroniki rzeczy dziwnych i tajemniczych

John Fairley i Simon Welfare

 

1994

 

(...)

 

WIDMOWE DOMY

Trudniej znaleźć wytłumaczenie innych widmowych zjawisk. Często nie mogąc znaleźć wytłumaczenia w realnym świecie, badacze szukają odpowiedzi w świecie nadprzyrodzonym i osiągają zadziwiające rezultaty.

W 1961 roku w "Journal of the Society for Psychical Research" znana badaczka zjawisk nadnaturalnych, Rosalind Heywood, opublikowała historię, którą opowiedzieli jej państwo Fraserowie.

Sześć lat wcześniej, w piątek wieczorem Fraserowie jechali do Herstmonceux w Sussex na weekend na wsi. Około półtorej godziny drogi od Londynu zobaczyli uroczy, stary, wiejski dom wyglądający na hotel.

Ściany miały plamy ze starości - powiedziała Peggy Fraser - a okna hotelu świeciły ciepłym, rozproszonym blaskiem mówiącym o wygodzie i gościnności. Do wejścia ozdobionego portykiem prowadził żwirowany podjazd. Po lewej stronie do głównego budynku przylegała niska przybudówka z neonem głoszącym, że jest to Bar Amerykański. Ciągle stoi mi przed oczami: lampy z czerwonymi abażurami, bar, butelki i wygodne stoliczki, zapraszające, by przy nich usiąść.

Niestety, okazało się, że nie był to hotel, w którym nasza para zarezerwowała noclegi na weekend. Zdecydowali się zajechać tu później, żeby napić się czegoś po kolacji i nacieszyć miłą atmosferą. Kiedy usiłowali do niego powrócić, było to niemożliwe, gdyż hotel jakby rozpłynął się w powietrzu. Oto dalszy ciąg opowieści pani Fraser:

Przez cały weekend nie rozmawialiśmy o niczym innym. Mój mąż wściekał się, bo jego zdaniem jest ostatnim człowiekiem na świecie, któremu powinna przytrafić się taka historia. Od tego czasu wielokrotnie przejeżdżaliśmy tamtą drogą, żeby odwiedzić moich rodziców w Hastings. Za każdym razem szukaliśmy tajemniczego hotelu. Już nigdy więcej go nie zobaczyliśmy.

Budynek widziany przez Fraserów nie był pierwszym widmowym hotelem, który zwrócił uwagę badaczy zjawisk nadnaturalnych.

W 1933 roku państwo Cliffordowie Pye podróżowali dookoła Kornwalii pociągiem i autobusem. Zaraz za Boscastle, gdy autobus zatrzymał się na chwilę, żeby wysadzić pasażera, para podróżnych zauważyła coś, co wzięła za pensjonat otoczony ogrodem pełnym szkarłatnych pelargonii. Na trawniku stały stoliki z krzesłami zacienione czarno-pomarańczowymi parasolkami. Pani Pye oświadczyła, że byłoby to idealne miejsce na nocleg, ale autobus właśnie ruszył w dalszą drogę. Kiedy później usiłowali odnaleźć pensjonat, nie było go ani przy drodze, ani w okolicy.

Opowieść Pye'ów wywołała niejakie poruszenie w kręgach parapsychologów, którzy uważali przypadek za rzadkie zjawisko halucynacji zbiorowej. Takie wydarzenia stają się bardzo głośne, bo podczas gdy halucynacja indywidualna może powstać w umyśle jednej osoby, to jeżeli świadków jest więcej, zjawisko nabiera pewnych cech obiektywizmu. Poruszenie okazało się tym razem bezpodstawne, gdyż pensjonat widziany przez państwo Pye'ów istniał w rzeczywistości.

Denys Parsons, członek Society for Psychical Research (Towarzystwa Badań Psychicznych) był pod dużym wrażeniem szczegółów opowiadania Fraserów. Przekonany, że musieli widzieć rzeczywisty budynek, utwierdził się w swoim przekonaniu w bardzo prosty sposób. Napisał list do policji we wschodnim Sussex. Odpowiedzieli mu, że, sądząc z opisu, jest to piętnastowieczna herbaciarnia, zwana Waldernheath. Budynek ten stał przy drodze, którą podróżowali Fraserowie, i pasował do ich opisu z wyjątkiem jednej rzeczy. Waldernheath nie posiadał baru ani żadnego neonu.

Po odwiedzeniu "nie istniejącego budynku" i zjedzeniu tam znakomitego posiłku Parsons doszedł do wniosku, że Fraserowie posiadali bardzo wyostrzony zmysł obserwacji. Ich opis posiadłości widzianej przez szybę samochodu podczas ulewnego deszczu jest zadziwiająco zgodny z rzeczywistością. Zaskoczyła go niemożność zidentyfikowania budynku, który nie tylko znajdował się tam, gdzie go poprzednio widzieli, ale również charakteryzował się osiemnastoma z dwudziestu jeden wymienionych przez nich szczegółów.

W wyniku podania tych informacji przez Denysa Parsonsa wrócono do sprawy pensjonatu z Boscastle. Zajęła się nią panna A. M. Scott-Eliott z Towarzystwa Badań Psychicznych i szybko wyjaśniła sprawę. Po odwiedzeniu Boscastle stwierdziła, że budynek, który państwo Pye widzieli z okien autobusu rzeczywiście istnieje. Nazywa się Melbourne House i stoi w połowie zbocza przy wjeździe do miasta. Panna Scott-Eliott ustaliła nawet, że w okresie, kiedy państwo Pye podróżowali, ogród otaczający budynek faktycznie rozkwitał czerwonymi pelargoniami.

Dlaczego nie mogli go odnaleźć, gdy wrócili do Boscastle? Po pierwsze, Melbourne House jest prawie całkowicie zasłonięty żywopłotem i wysokim murem. Komuś idącemu piechotą, zwłaszcza pod górę, bardzo trudno jest dostrzec budynek. Należy zaznaczyć, że autobus jechał w dół. Po drugie, nigdy w ogrodzie Melbourne House nie było stolików z czarno-pomarańczowymi parasolami. Te znajdowały się w kawiarence położonej niżej przy tej samej drodze i zostały niejako przeniesione w umyśle turystów. Budynek nie służył za pensjonat, lecz był prywatną rezydencją. Być może chęć znalezienia noclegu przekształciła go w wyobraźni państwa Pye w pensjonat. Skoro ich pierwsze wrażenia były tak niedokładne, nic dziwnego, że nawet kiedy natknęli się na Melbourne Hou-se, nie skojarzyli go z pensjonatem, którego szukali.

Podsumowując można stwierdzić, że badacze zjawisk nadnaturalnych byli nadmiernie zainteresowani opublikowaniem przypadków halucynacji zbiorowej, a przecież rutynowe działania, jak napisanie listu do policji czy wyjazd na miejsce zdarzenia mogły wyjaśnić sprawę, nim została przedstawiona opinii publicznej w gazetach. Denys Parsons wyciągnął następujące wnioski:

Naprawdę nie należy przypisywać szczególnej wartości i ufać słowom ludzi, kiedy mówią: szukaliśmy wszędzie i pytaliśmy kogo się dało, bo laicy nie potrafią ani prowadzić poszukiwań, ani zadawać pytań. Dlatego musimy być znacznie dokładniejsi w badaniu doniesień o rzekomych halucynacjach.

Współcześni badacze wyciągnęli wnioski z tamtych wpadek i historia opowiedziana przez dwa małżeństwa z Dover była skrupulatnie analizowana. Ta, chyba najdziwniejsza ze wszystkich opowieści o miejscach-widmach, wydarzyła się w październiku 1979 roku. Geoff i Pauline Simpson wraz z Lenem i Cynthią Gisby wybrali się na wakacje. Udawali się do Hiszpanii przez Francję. Późnym wieczorem zjechali z autostrady koło Montelimar, starali się wynająć pokoje w hotelu Ibis, ale nie było już wolnych miejsc. Powiedziano im natomiast, żeby spróbowali gdzie indziej. Niedaleko natrafili na dwukondygnacyjny budynek stojący frontem do autostrady. Anglicy zaparkowali samochód naprzeciw budynku i Len Gisby wszedł do środka. Znalazł się w dużym pomieszczeniu wyglądającym na bar. Zaraz ukazał się właściciel i pokazał na migi, że ma wolne pokoje. Nie mówił po angielsku, a turyści bardzo słabo znali francuski.

Oba małżeństwa były zaskoczone zupełną, niemal komiczną staromodnością tego miejsca. Okna sypialni nie były oszklone, lecz zaopatrzone w drewniane podwójne okiennice. Prześcieradła uszyto z ciężkiego perkalu, a zamiast poduszek na łóżkach leżały wałki wypchane sianem. W łazience zdziwiło ich mydło nadziane na żelazny pręt. Mimo to pokoje były czyste i wygodne. Po kolacji, na którą podano stek, jajka, frytki i piwo, poszli do łóżek zadowoleni, że w ogóle znaleźli nocleg.

Następnego ranka, podczas gdy Gisby'owie i Simpsonowie jedli śniadanie, do zajazdu weszło troje ludzi: kobieta z pieskiem, a potem dwaj żandarmi. Cała trójka wyglądała dziwnie staroświecko. Kobieta nosiła długą suknię i buty zapinane na guziczki, a żandarmi getry, pelerynki i kepi. Len Gisby pomyślał sobie nawet, że mundury są zupełnie inne od tych, które on zapamiętał ze swoich podróży po Francji.

Rachunek okazał się szokujący, ale nie z nadnaturalnych powodów. Był niewiarygodnie niski - zaledwie dziewiętnaście franków (mniej niż dwa funty) za kolację, piwo, nocleg i śniadanie dla czterech osób. Właściciel upierał się przy wysokości rachunku i oba małżeństwa nie mogąc uwierzyć w gratkę, jaka im się trafiła, wyruszyły w dalszą podróż do Hiszpanii.

Hotel oferujący tak wiele za takie grosze stanowi wielką rzadkość, nic więc dziwnego, że nasi turyści zapragnęli skorzystać z jego usług również w drodze powrotnej. Znowu skręcili z autostrady przy drogowskazie Montelimar Nord i podążyli drogą za motelem Ibis. Twierdzą, że dokładnie powtarzali marszrutę sprzed dwóch tygodni. Jedyną różnicą było to, że tym razem budynku nie było, jakby zapadł się pod ziemię. Objechali okolicę co najmniej trzy razy, zanim zrezygnowali z poszukiwań, zupełnie zbici z tropu. Nigdzie nie było nawet śladu domu. Musieli zatrzymać się w hotelu pod Lyonem, gdzie zapłacili rachunek w wysokości dwustu czterdziestu siedmiu franków. Jak na 1979 rok nie była to cena wygórowana, chociaż trzynaście razy większa niż cena za nocleg w dziwnej - teraz ukrytej we mgle tajemnicy - gospodzie.

Po kilku tygodniach, gdy odebrali z zakładu fotograficznego wywołane filmy z wakacji, poczuli się jeszcze bardziej zaintrygowani. Zarówno Geoff, jak i Len, przypomnieli sobie moment fotografowania żon w gospodzie. Przed śniadaniem panie wychyliły się z okna pokoju, lecz, jak się okazało, na negatywach nie było żadnego śladu tych ujęć. Nie było także pustych, naświetlonych klatek. Zupełnie jakby te zdjęcia nigdy nie były robione.

Zaginione fotografie sprawiły, że Cynthia Gisby zaczęła się zastanawiać, czy czasem nie odbyli podróży w przeszłość. Oto jej refleksje:

Ludzie przekonują mnie, że śniliśmy na jawie. Ja osobiście nigdy nawet nie słyszałam o snach na jawie. Takie rzeczy podobno się zdarzają i to właśnie przytrafiło się nam i Simpsonom. Wcale nie jestem przekonana, że tak było. Sama już nie wiem, z czym mieliśmy do czynienia. Sprawa fotografii nie daje mi spokoju, bo chyba jednak wydarzyło się nam coś bardzo szczególnego.

W 1983 roku oba małżeństwa powróciły do Francji, by od nowa podjąć poszukiwania. Przedtem jednak zaalarmowano miejscowy Wydział Turystyczny, a jego przedstawiciel, Philippe Despeysses przeczesał gruntownie okolicę. Udało mu się odnaleźć dom odpowiadający w przybliżeniu opisowi Anglików. Właścicielami budynku byli pan i pani Judges i choć nie prowadzili hotelu, przyjmowali gości na nocleg ze śniadaniem czy kolacją. Potem Despeysses pojechał tam z człowiekiem, który spotkał się z Gisby'mi i Simpsonami i wysłuchał ich relacji. Oto, co napisał:

Jechaliśmy ich trasą. Na początku Philippe nic mi nie powiedział, chcąc sprawdzić, czy uda mi się umiejscowić dom bez jego pomocy. Niestety, nie miałem szczęścia, musieliśmy zawrócić. Mój francuski przewodnik zajechał na olbrzymią stację benzynową przy szosie RN 7 i wskazał mi budynek naprzeciwko niej. Droga, na której znajdowaliśmy się, nie zgadzała się z opisem Anglików. Jeżeli to był ten dom, to brakowało zatoczki na poboczu i kamiennego muru.

Moje wątpliwości wkrótce rozproszyli właściciele stacji benzynowej. Wyjaśnili, że ich stacja została zbudowana niedawno, a drogę poszerzono dwa lata temu. Rozkład pomieszczeń wewnątrz domu różnił się od opisanego przez angielskich turystów. Głównie chodziło o centralne umieszczenie klatki schodowej, która, według Simpsonów i Gisby'ów, miała znajdować się po prawej stronie pomieszczenia barowego. Owo pomieszczenie barowe okazało się po prostu jadalnią z olbrzymim mahoniowym kredensem ustawionym przy ścianie. Wypełniające go butelki wina i innych alkoholi, a także kieliszki, nadawały mu wygląd baru.

Na górze znajdowały się dwie sypialnie ze staromodnymi, drewnianymi łóżkami i drewnianymi okiennicami w oknach. Łazienka jeszcze w 1979 roku była wyposażona w staroświeckie sprzęty i pręt do nabijania mydła.

Pani Judges wyjaśniła kwestię absurdalnie niskiego rachunku. Po prostu nie lubią samotności i chętnie kogoś goszczą. Pieniądze stanowią jedynie symboliczną gratyfikację.

Pełen najlepszych chęci Philippe Despeysses zawiózł Gisby'ów i Simpsonów do domu Judgesów w 1983 roku. Na początku się wahali. Wygląda bardzo podobnie - stwierdził Geoff Simpson. Jednak bliższe oględziny i rozmowa z gospodarzami upewniła ich, że nie było to miejsce, w którym nocowali cztery lata temu. Anglicy powrócili do domu z nadal nie wyjaśnioną tajemnicą.

Jeżeli hotel, w którym Gisby'owie i Simpsonowie spędzili noc w październiku 1979 roku, nie zostanie odnaleziony, sprawa przejdzie do historii fenomenów psychicznych. Większość opowieści pochodzi od ludzi, którzy widzieli znikające domy tylko z zewnątrz. Anglicy z Dover, ludzie uczciwi i godni zaufania, spędzili prawie dwanaście godzin wewnątrz tajemniczego budynku i mogli opisać go ze szczegółami.

Pozostaje wiele spraw do wyjaśnienia. Przede wszystkim należy jeszcze raz skrupulatnie przeszukać okolicę autostrady Montelimar Nord. Jeżeli uda się odnaleźć dom, sprawa okaże się kolejnym wypadkiem przemieszczenia. Zachodzi on wtedy, gdy widzimy coś, a potem nie potrafimy tego odnaleźć i w końcu dochodzimy do wniosku, że zaistniało nadnaturalne zjawisko. Przemieszczeniem można także wyjaśnić inny intrygujący wypadek, który nigdy nie został satysfakcjonująco wyjaśniony. Jesienią 1926 roku panna Ruth Wynne, której rodzice właśnie otworzyli pensję dla młodych panien w Rougham Rectory (Suffolk), zwiedzała okolice swej szkoły z czternastoletnią wychowanką nazwiskiem Audrey Alington. Zdecydowały, że dotrą polami do pobliskiego przysiółka Bradfield St. George, żeby obejrzeć tamtejszy kościółek. Po drodze natrafiły na wysoki mur z żółtozielonych cegieł, w którym znajdowała się wspaniała brama z kutego żelaza:

Za murem (opowiada panna Wynne), górując nad nim, stała kępka wysokich drzew. Od bramy wiódł podjazd do olbrzymiej rezydencji. Z drogi mogłyśmy jedynie dostrzec narożnik dachu ponad ozdobionym sztukateriami frontonem i kilka okien w stylu gregoriańskim.

Panna Wynne była zaintrygowana. Wydawało jej się to dziwne, że nie słyszała o rezydencji położonej tak blisko ich posiadłości, a także, że właściciele nie nawiązali z nimi kontaktu.

Wkrótce wybrała się ze swoją pupilką na podobny spacer. Panna Wynne wspomina:

Przeszłyśmy przez to samo wiejskie podwórko, co wtedy, i wyszłyśmy na drogę. Nagle zabrakło nam tchu i stanęłyśmy jak wryte. Gdzie jest mur?! - wykrzyknęłyśmy obie jednocześnie. Muru nie było. Wzdłuż drogi ciągnął się tylko rów, a za nim ugór, chwasty, krecie kopce i tylko gdzieniegdzie drzewa, które widziałyśmy za pierwszym razem.

Czyżby dom został rozebrany od czasu naszego ostatniego spaceru? Na pewno nie, ponieważ na polu widać bajorko i pagórki z pewnością znajdujące się tu od dawna.

Wróciłyśmy do domu - wspomina panna Wynne - na pół rozbawione, na pół strapione przygodą, mimo to najzupełniej przekonane, że widziałyśmy ten dom podczas naszego pierwszego spaceru.

Powrót do Raugham niczego nie wyjaśnił. Dyrektor i jego żona byli równie zaintrygowani, a miejscowi wieśniacy zdawali się nic nie wiedzieć o tajemniczym domu. Panna Wynne była pewna, że widziała rezydencję: "Nadal jestem przekonana, że dom tam stał i że kiedyś gdzieś uda mi się go odnaleźć. Pewnie od tego czasu często przechodziłam obok niego, ale nigdy więcej go nie widziałam".

W ciągu minionych sześćdziesięciu lat wielu parapsychologów szło przez pola w Suffolk, nie natrafiając nawet na ślad domu-widma. Być może wyjaśnienie całej sprawy może leżeć w szczegółach oryginalnego sprawozdania panny Wynne. Pierwszą godną odnotowania rzeczą jest fakt, że autorka dopiero niedawno przeprowadziła się do Rougham. "Okolica - stwierdziła - była dla mnie zupełnie nowa". Może jej nieznajomość miejscowego krajobrazu przyczyniła się do popełnienia błędu podczas pierwszej przechadzki? Może ona i jej uczennica pomyliły kierunki? Na ile wiarygodne są ich późniejsze poszukiwania? Rodzice panny Wynne, pierwsze osoby, do których się zwróciła, również od niedawna przebywali w Rougham. Odwołując się do jej własnego sprawozdania przekonujemy się, że ograniczyła się jedynie do wypytywania paru wieśniaków mieszkających w pobliżu zagadkowego miejsca, ale oni nigdy nawet nie słyszeli, żeby tam stał jakiś dom i wprost okazywali, że uważają pytania za głupie, iż wolała nie drążyć dalej tej sprawy. W dodatku wersje obu świadków zdecydowanie różniły się między sobą. Panna Wynne pamiętała, że widziała narożnik dachu nad ozdobionym sztukateriami frontonem i kilka okien w stylu gregoriańskim. Natomiast panna Allington twierdziła, że nie może sobie przypomnieć szczegółów domu. Czy widziały rzeczywiście wystarczająco dużo, żeby rozpoznać dom, gdyby zobaczyły go powtórnie? Przypadek został na pewno ogłoszony w dobrej wierze, lecz jest w nim stanowczo zbyt wiele znaków zapytania.

 

PRZYGODA W TRIANON

Wydarzeniem, które wzbudziło najwięcej sensacji, było to, które miało miejsce pewnego sierpniowego popołudnia 1901 roku. Dwie angielskie stare panny, które przyjechały na wakacje do Francji, przechadzały się po ogrodach Wersalu, siedzibie królów francuskich w XVII i XVIII wieku. Nagle znalazły się w przeszłości. Obie Angielki były godne szacunku, miały dobrą pracę i nie przejawiały skłonności do fantazjowania. Charlotte Annie Moberly była pryncypałem w oksfordzkim college'u, a Eleanor Jourdain prowadziła szkołę dla dziewcząt pod Londynem.

Podczas pamiętnego popołudnia 10 sierpnia 1901 roku próbowały dostać się do Petit Trianon, jednego z najbardziej uroczych budynków rozrzuconych w wielkim wersalskim parku. Jednakże plan w przewodniku nie był szczególnie jasny i znalazły się wśród krętych ścieżek wijących się między drzewami. Z tego, co później powiedziały, wynika, że nagle zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Ludzie, na których się natykały, byli ubrani w osiemnastowieczne stroje. Najpierw w oknie mijanego budynku spostrzegły kobietę trzepiącą biały obrus. Potem ukazała się para bardzo godnych urzędników, ubranych w długie szarozielone płaszcze i małe trójgraniaste kapelusze. Następnie panna Jourdain zauważyła kobietę z małą dziewczynką stojącą w drzwiach pobliskiej chatki. Miały na sobie stroje z dawnych czasów: obie miały białe chustki zatknięte za dekolt, a dziewczynka, nie więcej niż czternastoletnia, nosiła sukienkę do kostek. Na głowie miała uroczy, biały czepeczek.

Obie panie poszły dalej w kierunku, gdzie nastąpiło najbardziej znaczące spotkanie. Na schodkach czegoś w rodzaju okrągłej altany siedział mężczyzna ubrany w płaszcz i olbrzymi ciemny kapelusz. Mężczyzna powoli odwrócił ku nim twarz o cerze ciemnej, cętkowanej znakami po ospie. Twarz miała zły, dziwnie nie widzący wyraz... Naraz obie Angielki usłyszały tupot nóg i jak gdyby znikąd pojawił się młody człowiek, krzycząc, że pomyliły drogę. Nosił ciemny płaszcz dziwacznie udrapowany i cudaczne buty ze sprzączkami.

Wreszcie dotarły do Petit Trianon, gdzie panna Moberly, co ciekawe, nie panna Jourdain, zauważyła szkicującą kobietę. Strój, który kobieta miała na sobie, wyglądał na suknię z XVIII wieku. W końcu spotkały młodzieńca, który wskazał im wejście. Potem przypomniały sobie, że wyszedł z pobliskiego budynku, zatrzaskując za sobą drzwi.

Czy dwie turystki z Anglii oglądały sceny z dawnych czasów? Kiedy porównały swoje wspomnienia, żadna inna odpowiedź nie wydawała się możliwa. Jak inaczej można wyjaśnić obecność osób ubranych w stroje z XVIII wieku?

"Czy myśli pani, że Petit Trianon jest nawiedzany przez duchy?" - zapytała panna Moberly.

"Tak, tak uważam" - odparła panna Jourdain.

Dziesięć lat później ich historia ujrzała światło dzienne opublikowana pod pseudonimem i uzupełniona badaniami przeprowadzonymi w samym Wersalu i we francuskich archiwach. Mimo neutralnego tytułu, The Adventure (Przygoda), stała się sensacją, a obie Angielki doszły do wniosku, że w czasie swojego spaceru w 1901 roku znalazły się w Wersalu z roku 1780, niedługo przed rozpoczęciem rewolucji francuskiej, za czasów Marii Antoniny i Ludwika XVI.

Czy ich wniosek wytrzymuje rzeczową analizę? Trzy czwarte wieku trwają spory i dociekania, dostarczając argumentów obu stronom sporu.

Popierający wersję angielskich turystek porównują ich sprawozdanie ze źródłami historycznymi. Na przykład bardzo godni urzędnicy, których spotkały na początku spaceru, nosili osiemnastowieczną liberię służby królów Francji, strój zupełnie różny od ubrań początku wieku. Kobieta, którą panna Moberly widziała siedzącą w pobliżu Petit Trianon, została zidentyfikowana dzięki portretowi jako sama królowa Francji, Maria Antonina. Dziennik jej krawcowej zawierał informację, że królowa rzeczywiście miała suknię, w jaką ubrana była szkicująca dama. Dużo uwagi poświęcono zmianom w wyglądzie parku wersalskiego, które nastąpiły w czasie rewolucji francuskiej.

Panna Jourdain poparła swoje twierdzenie sławnym argumentem o śnie na jawie. Kilka miesięcy później powróciła do Wersalu, gdzie ponownie napotkała osoby, które wyglądały bardziej na pochodzące z XVIII niż z XX wieku, miedzy innymi dwóch dziwacznie odzianych mężczyzn ładujących chrust na wóz. Po przejrzeniu wersalskich ksiąg rachunkowych doszła do wniosku, że widziała wóz z dwoma końmi (co z pewnością wymagało co najmniej dwuosobowej obsługi), wynajęty do zbierania drewna w lesie w 1789 roku. Oznajmiła również, że słyszała dobiegającą z daleka osobliwą muzykę, którą później zidentyfikowała jako motywy z lekkiej opery osiemnastowiecznej. Utwory te w wielu wypadkach miały tylko jedno wykonanie, dlatego nie były znane w późniejszych czasach.

Dalsze wsparcie autorki Przygody otrzymały od osób, które twierdziły, że one także widziały w Wersalu postacie z przeszłości. Państwo Crooke i ich syn Stephen, którzy mieszkali niedaleko parku w 1907 i 1908 roku, stwierdzili, że widzieli kilkanaście zadziwiających osób, w tym szkicującą damę, o której opowiedziała panna Moberly, a także mężczyznę w trójgraniastym kapeluszu.

W 1928 roku Ann Lambert, siedemnastoletnia Angielka, wraz ze swą nauczycielką, panną Clare M. Burrow, natknęły się w Wersalu na dziwacznie ubranego ogrodnika. Kobiety przeszły przez maleńką furtkę i zobaczyły mężczyznę. Ubrany był w wyświechtany brązowy żakiet z welwetu, bryczesy do kolan, czarne pończochy, zapinane na sprzączki buty i kapelusz z podwiniętym rondem. Mówił w dziwny sposób. Dla panny Burrow, osoby znającej języki obce, jego wymowa i zawiły sposób wyrażania się wyglądały na starą francuszczyznę sprzed stu pięćdziesięciu lat. Jeszcze dziwniejszy widok ujrzały po dojściu do Petit Trianon. Na zewnątrz, na trawniku przed domkiem stała grupa ludzi, zdaniem panny Lambert, sześć, może siedem osób. Niektórzy grali na instrumentach muzycznych, a elegancki mężczyzna był pogrążony w intymnej pogawędce z piękną kobietą. Wszyscy nosili osiemnastowieczne kostiumy. Panna Burrow z całą stanowczością właściwą dla swego zawodu wprowadziła podopieczną do wnętrza Petit Trianon, mówiąc: "Tutaj widocznie odbywa się jakieś przedstawienie". W kilka miesięcy później przyznała, że usiłowała to sprawdzić, ale nie znalazła potwierdzenia, żeby tego dnia w Wersalu było wystawiane lub próbowane jakieś widowisko. Jeszcze bardziej zagadkowy okazał się fakt, że furtka, przez którą przeszły przed spotkaniem z ogrodnikiem, była zamknięta na głucho od ponad stu lat.

Także pewien Francuz twierdzi, że widział duchy mieszkańców Wersalu. Robert Philippe, nauczyciel sztuki i artysta stolarz, spacerował po parku ze swymi rodzicami w czerwcu 1930 roku, gdy nagle poczuł gwałtowną potrzebę znalezienia się w ustronnym miejscu. Odszedł na bok i schował się za drzewem. Tam, ku swojemu zakłopotaniu zorientował się, że nie jest sam. Jakby znikąd pojawiła się kobieta i zupełnie nie zażenowana nawiązała z nim rozmowę. Zapytał ją, czy mieszka w Paryżu, a ona odparła, że w Trianon. "Myślałem, że Trianon jest nie zamieszkane" - powiedział. "Owszem, ale nie dla mnie" - brzmiała jej odpowiedź. Chłopak odwrócił głowę, żeby zapalić papierosa, a kiedy podniósł wzrok, nikogo obok niego nie było. Jego rodzice nikogo nie zauważyli i tylko mogli się dziwić, że ich syn rozmawia sam ze sobą za drzewem.

Sceptycy wytoczyli wkrótce argumenty cięższego kalibru. Wykazali, że z opisów autorek Przygody trudno nabrać pewności, czy osoby, które spotkały, nosiły autentyczne stroje z epoki, czy też stylizowane kostiumy. Sceptycy zainteresowali się też budzącym wątpliwości faktem, że obie kobiety nie przedyskutowały swoich wrażeń na herbatce w Hotel des Reservoirs, którą piły tegoż popołudnia. Dlaczego dopiero po tygodniu porównały swoje zapiski na temat niezwykłego wydarzenia? Dlaczego ich sprawozdania z przygody sporządzane zanim książka została napisana, tak bardzo się między sobą różniły? Wreszcie dlaczego szczegóły pominięte we wcześniejszych wersjach pojawiają się w późniejszych?

Najbardziej irytująca jest niechęć obu kobiet do poszukiwań i przyjęcia jakiegoś naturalnego wyjaśnienia zdarzeń owego letniego popołudnia. Znajdowały się w nie znanym sobie otoczeniu i zgubiły drogę w labiryncie ścieżek i gąszczu krzewów i drzew. Było duszno i upalnie, powietrze ciężkie, tak jak to bywa przed burzą. W takich okolicznościach wyobraźnia może się znacznie ożywiać. Nawet najbardziej godne szacunku damy z akademickim statusem mogą popaść w romantyczne rozmarzenie i dać się ponieść fantazji. Może się to zdarzyć zwłaszcza w specyficznych okolicznościach, jak to określił jeden ze sceptycznych komentatorów:

istnieje tylko parę miejsc na świecie, w których łatwiej wyobrazić sobie duchy niż w rozległym Wersalu. Echo rozlegające się w pałacowych korytarzach, labirynt parkowych alejek, kamienne ławeczki, posągi zastygłe w swych pozach, bajkowe ogrody Petit Trianon - wszędzie tam niemal słychać szmer historii.

Pani Joan Evans, oksfordzki historyk sztuki, przyjaciółka i literacki konsultant autorek Przygody, należała do osób, które opowiadały się za przyziemnym wytłumaczeniem wydarzenia. Z wydanej w 1960 roku książki dowiedziała się, że francuski arystokrata, hrabia de Montesquiou-Fezenzac miał manię na punkcie XVIII wieku i często nosił stroje z tej epoki. Organizował w wersalskich ogrodach przyjęcia i widowiska, podczas których on i jego towarzysze występowali w historycznych kostiumach. Pani Evans doszła do wniosku, że panna Moberly i panna Jourdain trafiły na próbę przedstawienia ekscentrycznego arystokraty, a wszystkie osoby, na które się natknęły, po prostu odgrywały swoje role. Jeżeli chodzi o pannę Moberly, to znana jest z tego, że przynajmniej raz w życiu pomyliła żywą osobę z duchem. Dwa lata po opublikowaniu Przygody Angielka odwiedziła Luwr, gdzie spotkała niezwykłego mężczyznę. Miał mały, złoty wieniec na głowie i odziany był w luźną szatę w jasnym kolorze, podobną do togi. Po wielu dociekaniach zdecydowała, że spotkała się z duchem cesarza rzymskiego Konstantyna, kroczącym drogą, na której później zbudowano Luwr. Ten efektowny scenariusz został zniweczony, kiedy w 1960 roku gazeta niedzielna ujawniła, że pewien ekscentryk mieszkający w Paryżu właśnie w tym czasie miał zwyczaj przechadzać się w kompletnym rzymskim stroju, łącznie ze złotym wieńcem na głowie. Stanowiło to jego protest przeciw brzydocie współczesnej mody.

W liście do "Tirnesa" sugerowano, że panna Moberly mogła również błędnie zidentyfikować szkicującą damę:

Na koniec odczytu, który wygłosiłem na temat Przygody... w Academie de Versailles (napisał T. G. S. Combe w 1965 roku) jedna z moich słuchaczek poinformowała mnie, że jako dziecko mieszkała w pobliżu Wersalu. W jej dzielnicy była znana dziwaczka, która latem przebierała się za Marię Antoninę i siadywała w ogrodzie Petit Trianon. Wydaje się znacznie bardziej prawdopodobne, że panna Moberly widziała ową panią niż Marię Antoninę.

Czy obie kobiety w tym czasie przeżyły sen na jawie? Dokładnie czytając Przygodę na każdym kroku znajdujemy wzmianki o niesamowitej, nierzeczywistej atmosferze panującej w parku, wyraźnie na to wskazują: "Wszystko wokół wyglądało nienaturalnie i nieprzyjemnie. Nawet drzewa rosnące za budynkiem były smutne, jakby pozbawione życia".

Obie panie twierdziły, że przed swą wycieczką nie wiedziały wiele o Wersalu, choć z pewnością były w stanie odróżnić stroje współczesne od dawnych. Poza tym panna Jourdain uczyła historii Francji i miała ze sobą przewodnik. Przyjmując, że istotnie spotkały jakichś ludzi, czyż nie mogły ubarwić faktów, przydać im historycznej otoczki, a resztę po prostu sobie wyobrazić? A może Przygoda miała też i inne źródła? Na przykład bardzo popularną, znakomicie sprzedającą się powieść pt. Lumen, której główny bohater ogląda rewolucję francuską wyprzedzającą jego czasy o siedemdziesiąt lat? Lumen wydano w 1897 roku, a w 1983 roku opublikowano artykuł o Marii Antoninie w "Pearson's Magazine". Było w nim wiele zdań, które były zadziwiająco podobne do sformułowań, jakimi dwie nobliwe damy opowiedziały swe doświadczenie.

Czy Przygoda była fantazją dzieloną przez dwie osoby wierzące w zjawiska parapsychiczne? A może panna Moberly i panna Jourdain tamtego dusznego, sierpniowego dnia naprawdę odbyły spacer w przeszłość? Obie już nie żyją i zapewne nigdy nie poznamy prawdy. Ślad się urwał i trudno nam dziś o tym sądzić.

Jednak przypadki widmowych przywidzeń ciągle się zdarzają.

 

ZNIKAJĄCE BUDYNKI

Pewnego wieczoru w 1955 roku pani Susannah Stone, która mieszka pomiędzy Tain in Ross a Cromarty w północnej Szkocji, po wspólnie zjedzonej kolacji odwoziła do domu przyjaciółkę. Dochodziło wpół do dziesiątej, ale choć słońce zaszło, ciągle jeszcze było jasno. Zaraz za miasteczkiem Alness pani Stone i jej towarzyszka spostrzegły płonący dom. Oto jej opowieść:

To był zupełnie zwyczajny dom z wąskimi, wysokimi drzwiami pośrodku i podłużnymi oknami, całkiem spory jak na wiejską chałupę. Płonął i ogień buchał z okien długimi jęzorami. Powiedziałam:

- O mój Boże! Co za pożar! Biedacy!

Byłyśmy w odległości mniej więcej czterystu metrów i moja przyjaciółka zaproponowała, żeby zjechać w dół i przyjrzeć się pożarowi z bliska. Wtedy nawet nie przeszło mi przez myśl, że nigdy wcześniej nie widziałam tego domu.

Podjechałyśmy bliżej, a domu nie było.

Omamiona pani Stone pojechała dalej, ale gdy wracała od przyjaciółki, postanowiła ponownie odwiedzić miejsce pożaru. Zrobiło się późno, a na dodatek po drodze złapała gumę. Dotarła w to samo miejsce, ale nie znalazła nic. Żadnego pożaru, żadnego światła ani popiołów, ani ludzi. Nic. Następnego dnia, kiedy postanowiła sprawdzić, czy w pobliżu były jakieś pożary, dowiedziała się, że strażacy wyjeżdżali tylko raz. Pięćdziesiąt kilometrów od miejsca tajemniczego widoku zapaliły się stogi siana. W dodatku z informacji, które uzyskała, dowiedziała się, że w tamtym miejscu nigdy nie stał dom. Nie ma żadnego wytłumaczenia dla tajemniczego widoku. Jednak pani Stone nie może o nim zapomnieć, bo w pożarze, który widziała było coś naprawdę przejmującego.

Pod koniec 1940 roku wielebny Alfred Byles był wikarym w Yealmpton, w South Devon. W sobotnie popołudnie, gdy jego żona zajęła się układaniem kwiatów na ołtarzu, pastor zauważył, że coś dziwnego dzieje się na kościelnym podwórku. Później napisał:

Pośrodku ścieżki zauważyłem dziurę szerokości około jednego metra, o nieregularnym kształcie. Pomyślałem, że to zwykłe osiadanie gruntu. Wszedłem do kościoła i opowiedziałem o tym żonie. Wyszedłszy z powrotem na zewnątrz zauważyłem ze zdumieniem, że dziura powiększa się. Poprosiłem żonę, żeby wyszła i obejrzała ją. Zajrzeliśmy do środka, a ja nawet wpadłem na pomysł, że opuszczę się na dół. Jednakże trudno było ustalić głębokość dziury. Gdy wrzuciłem do środka kamień, trafił on we fragment muru wystający z boku.

Moim głównym problemem było takie zabezpieczenie ścieżki, żeby korzystający z niej nie ponieśli szkody. Poszedłem więc po deski, żeby przykryć dziurę, która osiągnęła już szerokość ponad dwa i pół metra. Po drodze spotkałem pana Knighta, miejscowego murarza i grabarza. Poprosiłem go, żeby udał się ze mną obejrzeć dziurę. Ku memu zdziwieniu, po przybyciu na miejsce nie znaleźliśmy po niej nawet śladu. Ścieżka i brzegi trawnika znajdowały się dokładnie na poprzednim miejscu. Pan Knight wydawał się mniej zaintrygowany wydarzeniem niż mogłem się spodziewać. Powiedział tylko "wszystko w porządku, sir" i nigdy więcej do tego nie wracał.

Natomiast pan Byles nie odznaczał się aż taką flegmą. Został omamiony i nie chciał przejść nad tym do porządku. Jeszcze po trzydziestu latach twierdził: "Widzieliśmy oboje prawdziwą dziurę. Nigdy nie udało nam się znaleźć zadowalającego wyjaśnienia dla tego faktu".

Takie przypadki trudno jednoznacznie racjonalnie wyjaśnić. Można mówić o iluzji optycznej, halucynacjach i przemieszczeniach obrazu. Niektórzy badacze usiłują wprowadzić pojęcie retropercepcji, twierdząc, że niektórzy mogą okresowo mieć możliwość otwarcia wrót do przeszłości i zajrzenia do środka. Są też pomysły bardziej fantastyczne. Lucille Iremonger, autorka pracy podsumowującej "przygodę w Trianon", ujmuje to w następujący sposób:

To pytanie towarzyszy człowiekowi od zarania dziejów, pojawia się w mitach i legendach starożytności. Gdy Orfeusz odwiedza podziemne królestwo, a Sybilla rozdziera zasłonę nad przyszłością. Pytanie, czy ludzki umysł jest w stanie opuścić wąski tor codziennych przyzwyczajeń, po którym zwykle biegną jego myśli... czy jest w stanie cofnąć się w przeszłość, a co za tym idzie, czy mógłby wybiec w przyszłość?

Na to pytanie nie istnieje jeszcze zdecydowana odpowiedź tak lub nie.

 

Arthur G. Ciarke komentuje:

Od 1966 roku Stowarzyszenie Pisarzy Fantastyczno-Naukowych Ameryki przyznaje co roku w kilku kategoriach Nagrodę Nebula. W tym roku w kategoriach krótkich form otrzymał ją Richard McKenna za The Secret Place (Tajemnicze miejsce).

Niestety, McKenna zmarł przed dwoma laty, a w swym pięćdziesięciojednoletnim życiu opublikował zaledwie sześć krótkich opowiadań. Podobnie jak Alex Haley, autor Roots (Korzeni), był samoukiem. Wyrwał się z szeregów prostych marynarzy Marynarki Wojennej USA jedynie dzięki uporowi i determinacji. Obaj zasłużyli na sukces i obaj go odnieśli. Pierwsza i jedyna powieść McKenny The Sand Pebbles (z 1962 roku) okazała się bestsellerem i została później sfilmowana. Główne role zagrali Steve McQueen i obiecujący młody aktor nazwiskiem Dickie Attenborough.

Tajemnicze miejsce jest jednym z nielicznych opowiadań, które sprawiają, że włosy stają człowiekowi dęba na głowie. (Dzieje się to nawet, gdy tylko o nim pomyślę). Mówi ono o młodej dziewczynie przebywającej na pustyni w Oregonie, która widzi krajobraz, gdy tymczasem wygląda on zupełnie inaczej:

Oto, gdzie są wszystkie psy - powiedziała.

- Psy?

Rozejrzałem się wokół. Krzaczaste szałwie, czarna, lita skała i gdzieniegdzie jałowa gleba. Spojrzałem z powrotem na Helenę. Coś było nie tak.

- Duże, głupie psy idą stadami i jedzą trawę - powiedziała. Obracała się wokół i patrzyła w skupieniu. - Wielkie koty gonią psy, żeby je pożreć. Psy wyją i wyją. Nie słyszysz ich?

Cóż, niektóre opisane w tym rozdziale wizje też cofają się w czasie, choć nie aż do wczesnego miocenu, nie o dwadzieścia pięć milionów lat. Nawet jeżeli, jak w opowiadaniu McKenny, są one tylko czystą fikcją, to z pewnością ukazują się ludzkiej wyobraźni.

Od jednego do drugiego może nie być tak daleko. Czy na pewno znamy już wszystkie sposoby, w jakie zostały zakodowane informacje o przeszłości? Pozwólcie, że zacytuję najsłynniejszego na świecie pisarza science fiction:

Może nadejść dzień, w którym te odzyskane wspomnienia staną się tak żywe, jakbyśmy to my osobiście byli tam i dzielili strach i ekscytację tych pierwotnych dni. Znów obudzą się do życia pierwotne, wymarłe bestie i staną żywe w naszej wyobraźni, kiedy będziemy spacerować po dawnych lądach, które niegdyś zniknęły. Wtedy poczujemy na policzkach żar słońca świecącego przed milionami lat *[H. G. Wells, The Grisly Folk (Przerażający lud)].

 

WRÓŻKI Z COTTINGLEY

17 lipca 1972 roku pod młotek sławnego Domu Aukcyjnego Sotheby's w Londynie na Bond Street trafił jeden z najbardziej tajemniczych depozytów. Na pierwszy rzut oka nie było niczego szczególnego w przygotowanych do licytacji rzeczach. Kilka starych aparatów fotograficznych, pięć dawnych fotografii, list od sir Arthura Conan Doyle'a, twórcy Sherlocka Holmesa, do dziewczyny z wioski gdzieś na głębokiej prowincji północnej Anglii. Wyprzedaż oferowała pozornie daleko bardziej godne pożądania towary: pięć wcześniej nie znanych listów wielkiego, amerykańskiego poety Walta Whitmana, oryginalny manuskrypt artysty epoki wiktoriańskiej, Wiliama Morrisa, a nawet obraz pędzla D. H. Lawrence'a, autora Kochanka Lady Chatterley. Ale to właśnie skrzynka zawierająca poprzednio wymienione przedmioty znalazła się w centrum zainteresowania. Przyczyną było to, że stanowiły one świadectwo sprawy, która najpierw zaintrygowała, potem wprawiła w zakłopotanie, by wreszcie sfrustrować szeregi parapsychologów brytyjskich na ponad pół wieku: historii wróżek z Cottingley.

Sedno zagadki stanowiło pięć fotografii, gdyż miały one pokazywać autentyczne wróżki pląsające nad strumieniem w miejscowości Cottingley, w Yorkshire. Zdjęcia zrobiły dwie młode dziewczyny w latach 1917-1920. Czy udowodniły w ten sposób, że wróżki istnieją?

Przynajmniej jedna wpływowa osoba uwierzyła, że tak. W 1920 roku sir Arthur Conan Doyle był jedną z najsławniejszych postaci świata literackiego. Zawdzięczał to swym powieściom o Sherlocku Holmesie i opowiadaniom. Jego poparcie dla wojny burskiej i udział w życiu publicznym zaskarbiły mu szacunek brytyjskiego społeczeństwa. Bożonarodzeniowy numer miesięcznika "Strand Magazine" opatrzony rzucającym się w oczy nagłówkiem: WRÓŻKI SFOTOGRAFOWANE. WYDARZENIE OPISANE PRZEZ CONAN DOYLE'A OTWIERA NOWĄ EPOKĘ, zelektryzował czytelników. Wraz z artykułem wielkiego pisarza zamieszczono dwie fotografie. (Kolejne ukazały się w wydaniu z marca 1921 roku). Mimo pozorów sceptycyzmu, artykuł wywołał pozytywne wrażenie. "Jeśli wydarzenia opowiedziane tu przeze mnie i załączone fotografie oprą się fali krytyki, którą bez wątpienia wywołają, nie będzie przesadą powiedzieć, że otworzą nową erę w dziejach ludzkiej myśli".

Historia, którą opowiadał Conan Doyle, faktycznie zasługiwała na uwagę. Latem 1917 roku mała dziewczynka, Frances Griffiths spędzała mnóstwo czasu ze swą piętnastoletnią kuzynką, Elsie Wright. Dziewczęta zwykle bawiły się w dzikim zakątku za ogrodem Wrightów. Miejsce nazywano Cottingley Glen. Przez środek tego ustronia przepływał strumień, na którego porośniętych mchem brzegach dziewczęta stale widywały wróżki. Obie panienki zdziwiły się, gdy dorośli nie chcieli dać wiary ich opowieściom. Kiedy, sceptycyzm przekształcił się w dowcipy, obraziły się. Oświadczyły, że w takim razie są gotowe dostarczyć dowody.

Ojciec starszej z dziewcząt, Elsie, parał się po amatorsku fotografią. Interesowała go na tyle, że posiadał nawet własną ciemnię. Żadna z dziewcząt wcześniej nie robiła zdjęć, ale Elsie udało się przekonać ojca, żeby pożyczył jej swój aparat, popularnego midga. Robił on zdjęcia na pojedynczych kliszach i ojciec Elsie włożył jedną taką płytkę do aparatu, zanim dziewczęta wyruszyły na spotkanie z wróżkami. Po pewnym czasie wróciły bardzo podekscytowane i nie mogły doczekać się, kiedy zostaną wywołane zdjęcia. Artur Wright wziął klisze do ciemni, a córka poszła razem z nim. W świetle specjalnej żarówki ujrzeli bardzo dziwny obraz. Artur rozróżnił twarz Frances i prawe ramię dziewczynki, ale zadziwiły go niesamowite, jasne plamy, które otaczały jej postać.

Nazajutrz, gdy zdjęcie było gotowe, otrzymano odpowiedź. Fotografia przedstawiała Frances z brodą opartą na prawej dłoni. Pierwszy plan tła jej portretu stanowiły trawy i dzikie kwiaty z Cottingley Glen. Tło w głębi było niewyraźne. Ku ogólnemu zaskoczeniu białe plamy, które zastanowiły Artura Wrighta, okazały się czterema pląsającymi wróżkami, których suknie tańczyły na wietrze. Jedna z nich grała na jakimś instrumencie, a pozostałe z uniesionymi w górę ramionami wykonywały wdzięczne pas. Wszystkie szczegóły były bardzo wyraźne, widoczne były nawet żyłki na skrzydłach wróżek, jedwabiste loki i paznokcie szczupłych paluszków. Artur Wright okazał więcej rozbawienia niż wiary w nadprzyrodzone zjawisko, chociaż jakość pierwszej pracy fotograficznej córki wywarła na nim wrażenie. Mimo tak błyskawicznie dostarczonego dowodu, opowieści o wróżkach hasających za ogrodem nadal spotykały się ze sceptycznym uniesieniem brwi ze strony dorosłych.

Parę tygodni później dziewczęta znów pożyczyły aparat fotograficzny. Tym razem to Frances miała pełnić rolę fotografa. Zdjęcie, które zrobiła, było jeszcze bardziej interesujące niż poprzednie. Przedstawiało Elsie witającą się z groteskowym małym gnomem w głębi dolinki. Stworzenie było ubrane bardzo konwencjonalnie w czarne spodnie i dzianinowy żakiet, spod którego wystawały skrzydła. Na głowie miało małą, szpiczastą czapeczkę. Wydawało się pełne życia, jak gdyby dopiero co wyskoczyło z wysokiej trawy, żeby przywitać się ze swą ludzką przyjaciółką. Artur Wright znowu był bardziej pod wrażeniem jakości fotografii niż dowodu na istnienie bajkowych stworzeń.

Tak zapewne sprawa zakończyłaby się, gdyby matka Elsie, Polly Wright, nie wybrała się na odczyt do pobliskiego Bradford. Tam przypadkiem wspomniała, że ma w domu zdjęcia wróżek. Prelegent chciał je obejrzeć, a gdy mu je przysłała, pokazał je swojemu znajomemu w Londynie, Edwardowi L. Gardnerowi, który wierzył w istnienie wróżek. Gardner chciał rzucić okiem na negatywy fotografii. Gdy tylko otrzymał przesyłkę, pojechał z nią do pana H. Snellinga, który uznał zdjęcia za znakomite. Był znanym, doświadczonym fotografem i wystawił zdjęciom świadectwo potwierdzające autentyczność:

Te dwa negatywy stanowią autentyczne ujęcia pojedynczych scen wykonanych w plenerze. Pokazują postacie wróżek w ruchu i nie mają śladu jakiegokolwiek opracowania, zarówno użycia tekturowych sylwetek, jak i zastawek. Moim zdaniem zdjęcia są prawdziwe.

Wkrótce do sprawy włączył się Conan Doyle. Po wizycie Gardnera u Wrightów, która wzmocniła przekonanie o autentyczności zdjęć, sławny pisarz zamieścił swój artykuł w "Strand Magazine".

Jak przewidział Conan Doyle, jego rewelacje wzbudziły kontrowersje i to jeszcze zanim artykuł został opublikowany. Podczas gdy wielki pisarz wraz z Gardnerem bronili dziewczęta przed zarzutem oszustwa, sceptycy usiłowali znaleźć dowody fałszerstwa.

Tymczasem Frances i Elsie przyniosły trzy kolejne zdjęcia, tym razem wykonane własnym aparatem podarowanym im przez Gardnera. Opublikował je "Strand Magazine" w marcu 1921 roku. Pierwsze z nich pokazywało Frances przyglądającą się podskakującej wróżce. Na następnym wróżka wręczała Elsie bukiecik kwiatów.

Na koniec zamieszczono ostatnie zdjęcie, najdziwniejsze ze wszystkich, które stało się znane pod nazwą "altana wróżek". Gardner próbował je zinterpretować:

Jest o tyle warte szczególnej uwagi, że zawiera przedmiot nie znany dziewczętom. Jest to rodzaj kokonu czy też futerału leżącego pośrodku trawy. Elsie i Frances nie potrafiły wyjaśnić tożsamości przedmiotu, ale obserwatorzy i znawcy wróżek ze Szkocji i New Forest opisywali tę rzecz jako magiczną wannę.

 

W obliczu zapewnień Conan Doyle'a, że fotografie są autentyczne, a dwie młode dziewczyny nie byłyby w stanie sfałszować zdjęć, sceptycy zachowywali się bardzo ostrożnie. Niektórzy robili własne zdjęcia wróżek, żeby pokazać, iż fałszerstwo nie jest trudne. Dziełem panny Dot Inman, fotografa z Yorkshire, był wizerunek przedstawiający maleńkie postacie unoszące się nad kopułą teatru Alhambra w Bradford. Inni zakładali, że dziewczęta stworzyły swoje wróżki przy pomocy istniejących już obrazków i szukali wzorów plastycznych. Reklama nocnych lampek Price'a była najprawdopodobniejszym wzorem. Opinia publiczna bawiła się całkiem nieźle, a Gardner i Conan Doyle objeżdżali kraj z odczytami na temat tajemniczych istot z Cottingley. Same autorki sensacji milczały.

Mijały lata, od czasu do czasu historia powracała. W 1971 roku Elsie pojawiła się w programie BBC, w magazynie informacyjnym pt. "Nationwide". Cztery lata później razem z Frances udzieliły wywiadu dla magazynu "Woman". W 1977 roku Telewizja Yorkshire sfilmowała je w Cottingley. Mimo nacisku dziennikarzy obie przez te wszystkie lata trzymały się swojej wersji.

Lata siedemdziesiąte przyniosły, jak widać, falę zainteresowania sprawą wróżek z Cottingley. W 1973 roku profesor Stuart Sanderson uczynił ją tematem swego wystąpienia przed Towarzystwem Folklorystycznym. Zaczął od wątpliwości co do nadmiernej doskonałości technicznej zdjęć. Potem postawił wiele konkretnych pytań. Dlaczego dziewczynki nie mogły robić zdjęć w obecności osób trzecich? Podkreślił również, że Elsie była w stanie fałszować zdjęcia. Znano ją nie tylko jako bardzo utalentowaną plastycznie - wróżki należały do jej ulubionych tematów - pracowała także w studio fotograficznym. Cztery lata później Fred Gettings, człowiek, który znał się zarówno na sztuce, jak i na zjawiskach paranormalnych, trafił na ważny ślad. Przeglądał egzemplarz książki Princess Mary's Gift Book ze zbiorem opowiadań i wierszy dla dzieci, bogato ilustrowany. Dochód z wydania przeznaczony był na cele dobroczynne. Książka stanowiła bestseller w 1915 roku, dwa lata przed ukazaniem się fotografii wróżek z Cottingley. jeden z wierszy autorstwa Alfreda Noyesa zatytułowany był Czar na wróżki, a ilustrował go Claude A. Shepperson. Uwagę Gettingsa zwróciła końcowa winieta na stronie sto czwartej. Rozpoznał ją od razu: "...jako oryginał, z którego pochodziły wróżki na pierwszym zdjęciu z Cottingley. Rzuca się w oczy, że osoba, która je skopiowała (prawdopodobnie Elsie, która była starsza i zdolniejsza) nie zmieniła żadnego szczegółu w wizerunkach wróżek z rysunku Sheppersona. Tyle, że ustawiła postacie w innej kolejności, nieco uprościła obrazek i dodała wróżkom skrzydła, jakie mają motyle". Przynajmniej jeden człowiek mógł dojść do tego samego wniosku przed pięćdziesięciu laty. Na dwudziestej trzeciej stronie książki rozpoczyna się opowiadanie pt. Bimbashi Joyce. Któż jest jego autorem? Nikt inny, jak sir Arthur Conan Doyle!

W 1980 roku zagorzały sceptyk James "the Amazing" Randi poświęcił rozdział swej książki Flim-Flam zdemaskowaniu oszustwa Elsie i Frances. Randi odkrył, że najnowsze metody komputerowe, opracowane w celu wyłuskania najdrobniejszych szczegółów z fotografii satelitarnych, mogą być przydatne w analizie zdjęć sprzed lat. Właśnie dzięki nowoczesnej technice "wbito ostatni gwóźdź do, i tak już zatrzaśniętej, trumny wróżek z Cottingley". Zapytano komputer, czy postacie wróżek były trójwymiarowe? Odpowiedział przecząco. Wniosek był bardzo prosty. Figury wycięto z tektury. W drugim teście zadaniem komputera było znalezienie sznurka do podpórek, które utrzymywały sylwetki w pionie. Na czwartym zdjęciu udało się ujawnić coś w rodzaju nitek, choć Randi nie miał takiej pewności, jak przy pierwszej odpowiedzi. Oto jego wniosek:

Wróżki z Cottingley były początkowo pomyślane jako psikus, dziecinny żart. Jednak kiedy ważne osoby zainteresowały się nimi, stały się wielką, poważną sprawą i dziewczęta nie umiały się już z tego wycofać.

Wróżki z Cottingley przysporzyły sceptykom mnóstwa siwych włosów. Byli pewni, że zdjęcia są oszustwem, ale nie dysponowali niezbitymi dowodami, a czas mijał. "W jaki sposób zostało to zrobione - pisał Stuart Sanderson - zapewne nie dowiemy się nigdy".

Teraz już wiemy, ale wiedzielibyśmy wcześniej, zanim Sanderson napisał te słowa, gdyby eksperci Domu Aukcyjnego Sotheby's z większym zrozumieniem potraktowali list, który Elsie dołączyła do skrzynki z pamiątkami przysłanej na licytację w 1972 roku. Zawierał on dokładny opis sposobu, w jaki dwie dziewczyny zakpiły sobie ze świata. Ponieważ jednak list był świeżej daty, a na sprzedaż wystawia się tylko dawne rękopisy, eksperci zwrócili go autorce, nieświadomie odkładając rozwiązanie zagadki na następne dziesięć lat.

ZAGADKA COTTINGLEY ROZWIĄZANA

Przełom nastąpił, kiedy dwóch badaczy, niezależnie od siebie, rzuciło świeżym okiem na sprawę w 1980 roku. Pierwszym z nich był Geoffrey Crawley, wydawca prestiżowego, angielskiego czasopisma fotograficznego "British Journal of Photography". Drugim - Joe Cooper, socjolog od dawna interesujący się zjawiskami nadnaturalnymi.

Opis śledztwa Crawleya, którego pierwszy odcinek ukazał się w świątecznym numerze "BJP" na Boże Narodzenie 1982 roku, był dokładny, obfitujący w szczegóły, ale miał zupełnie suchy, techniczny charakter. Czegóż innego można było spodziewać się po ekspercie od fotografii? Jednym z pierwszych posunięć Crawleya było skontrolowanie nie tylko wszystkich fotografii, ale również aparatów fotograficznych używanych przez dziewczęta. Na szczęście aparat fotograficzny marki "Midg", który pan Wright pożyczył swojej córce, ciągle istniał. Stanowił jeden z przedmiotów przysłanych na pamiętną aukcję do Sotheby's w 1972 roku. Crawley pożyczył aparat, zrobił nim kilka próbnych zdjęć i udało mu się dostrzec coś, co przeoczyli inni badacze. Za pomocą obiektywu aparatu nie było możliwości uzyskania zdjęcia tej jakości, co pierwsze opublikowane zdjęcie wróżek. Wniosek nasuwał się sam. Zdjęcie Frances z wróżkami (Crawley oznaczył je jako zdjęcie A), przez ponad sześćdziesiąt lat uważane za oryginalne, zostało starannie wyretuszowane, a następnie ponownie sfotografowane. Taka sama operacja została powtórzona w stosunku do zdjęcia B, przedstawiającego Elsie z gnomem.

Staranność i pilność poszukiwań Crawleya została nagrodzona. Uśmiechnęło się do niego szczęście i w Cottingley odnaleziono inną wersję zdjęcia A. Było znacznie mniej ostre niż to znane w świecie. Twarz i włosy Frances zatarte, wróżki przypominały białe plamy, a liście na drzewach nie dały się rozróżnić. Właśnie takiego zdjęcia można było się spodziewać po niedoświadczonej dziewczynie fotografującej prymitywnym aparatem typu "Midg".

Następnie Crawley zainteresował się zdjęciem B. Jakkolwiek nie mógł odnaleźć jego pierwowzoru, poddał dokładnemu badaniu wersję, która dotąd uchodziła za oryginał, a która była przechowywana w Bibliotece Brothertona na uniwersytecie w Leeds. Wnikliwość Crawleya pozwoliła mu zauważyć istotny szczegół. Fotografie wykonane za pomocą midga mają charakterystyczne znaczki, których nie dało się znaleźć na rzekomym oryginale. Znaczki stanowiły odcisk zostawiony przez futerał na klisze. Zdjęcie B było ich pozbawione. Kolejny dowód stanowił fakt, że fotografia miała niewłaściwy kolor. Zdjęcia rodzinne wykonane przez Artura Wrighta wykazały, że używał on, podobnie jak inni amatorzy w tym czasie, papierów na światło dzienne. Przymocowywał negatyw do papieru i wystawiał na słońce w celu naświetlenia. Tak otrzymane odbitki były brunatne, koloru sepii. Natomiast opublikowane zdjęcia miały odcień granatowy, możliwy do uzyskania jedynie w ciemni.

Przyglądając się dokładnie negatywom poprawionych fotografii, Crawley mógł nawet stwierdzić, w jaki sposób wyretuszowano zdjęcia. Kto mógł być za to odpowiedzialny? Najbardziej prawdopodobnym kandydatem wydawał się przyjaciel Edwarda Gardnera, pan Snelling, ten który gwarantował autentyczność zdjęć. Był on znanym fotografikiem, biegłym w popularnej w pierwszym dwudziestoleciu naszego wieku sztuce retuszu.

Aczkolwiek rewelacje Crawleya nie stanowiły niezbitego dowodu, że dziewczęta sfałszowały fotografie, to znacznie podważyły przekonanie o tym, że są oryginalne. Analiza trzech pozostałych zdjęć wzmogła jeszcze wątpliwości Crawleya. Doszedł do wniosku, że zrobiono je metodą nakładania na siebie negatywów, trudną w wypadku prymitywnego midga, ale nie stanowiącą problemu dla cameo, który dziewczęta dostały w prezencie po sukcesie pierwszych zdjęć. Na zdjęciach C i D, zdaniem Crawleya, sylwetki sfotografowano najpierw w domu, a później naświetlono kliszę w Cottingley Glen. Jedną z przesłanek do wysnucia takiego wniosku było to, że żadna z dziewcząt nie patrzy wprost na wróżki. Końcowe zdjęcie, według opinii Crawleya, złożono z dwóch ujęć. Zgodził się też z innym ekspertem fotograficznym, Brianem Coe'em, że panienki usiłowały zrobić dwa oddzielne zdjęcia kilku wyciętych z tektury figur, ale ujęcia nałożyły się na siebie.

Tymczasem Joe Cooper odwiedził Elsie i Frances. Obie były już mocno starszymi paniami i siedemdziesięciopięcioletnia Frances zdecydowała się przerwać milczenie. Przyznała, że cztery pierwsze zdjęcia zostały sfałszowane. Ich autorki cały czas miały wyrzuty sumienia, szczególnie z powodu pierwszej fotografii: "Zawsze bolało mnie serce, gdy na nie patrzyłam" - stwierdziła Frances. "Kiedy pomyślę, że obiegło świat, nie mam pojęcia, jak tylu ludzi mogło uwierzyć, że to prawdziwe wróżki".- Przyznała, że postacie wróżek były w rzeczywistości wycinankami namalowanymi przez Elsie na podstawie ilustracji z Princess Mary's Gift Book, tak jak to przypuszczał Fred Gettings. Jednak upierała się, że w wypadku piątego zdjęcia nie mamy do czynienia z żadnym oszustwem. To były autentyczne wróżki mieszkające na łące. Natomiast Elsie twierdziła, według stów Coopera, że wszystkie pięć fotografii było imitacjami.

Wówczas Elsie napisała do Geoffreya Crawleya, który posłał jej swoje artykuły. Od razu zrozumiał, że list jej stanowi "dowód, iż tak zwane zdjęcia wróżek z Cottingley wykonane w latach 1917 i 1920 nie były wcale fotografiami paranormalnego zjawiska".

Szanowny panie Crawley,

Dziękuję panu za list, w którym wykazał pan głębokie zrozumienie kłopotu, w jakim znalazłyśmy się, gdy nasz żart z 1916 roku został zdemaskowany. Teraz już nikt nie chce wierzyć, że były to autentyczne zdjęcia wróżek. Proszę sobie wyobrazić, że to wszystko mogło zakończyć się w chwili, gdy ja miałam piętnaście lat, a Frances osiem. Wystarczyło, żebyśmy miały dość odwagi, aby wyjawić prawdę.

W następnych miesiącach obie kuzynki straciły panowanie nad sytuacją, którą zapoczątkował niewinny żart. Ot, i cała prawda.

Latem 1917 roku kuzynki bawiły się na łące za ogrodem. Frances po powrocie do domu opowiedziała, że widziały wróżki na brzegu rzeczki. Młodsza z dziewcząt o wiele za często wracała do domu w przemoczonych butach i pończochach. Jej matka była wściekła z powodu mokrego ubrania, ale jeszcze bardziej z powodu tego, że ani ona, ani matka Elsie nie mogły zrozumieć, dlaczego dziewczynki tak kochają zabawy nad strumieniem:

Mówiła, że poszły z ciocią Polly nad rzeczkę i nie znalazły nic szczególnego. Krzaki, woda i drzewa takie same jak gdzie indziej. Nie trzeba wcale chodzić tak daleko, żeby to zobaczyć. Sama nie wiem dlaczego, ale nie wytrzymałam i wykrzyknęłam: "Chodzę tam oglądać wróżki!" Na to nadeszli wuj Artur i ciotka Polly, a za nimi Elsie. Stali wokół, patrząc na mnie, a mama powiedziała: "Tego już za wiele! Jesteś niegrzeczna, moczysz i niszczysz porządne ubranie, a teraz jeszcze zaczynasz kłamać!" Odwróciła się do Elsie i spytała: "Może ty też widziałaś wróżki?" Elsie, patrząc na mnie, skinęła głową i odparła: "Tak".

Tak jak się należało spodziewać, dorośli zaczęli dokuczać dziewczynkom na temat ich przyjaciółek wróżek. Ich docinki irytowały Elsie, która była starsza i czuła się odpowiedzialna za Frances.

Postanowiła zrobić coś, co zamknęłoby dorosłym usta. Frances doskonale pamięta, jak Elsie wyjawiła jej swój plan:

Pewnego dnia, gdy kładłyśmy się do łóżek, powiedziała: "Myślę, moja mała (znała ten zwrot z kina), że mogłabym narysować kilka wróżek, wyciąć je z kartonu i ustawić na trawie, a jak tata pożyczy nam aparat, zrobimy zdjęcia. Jeżeli je zobaczą, muszą nam uwierzyć. Wtedy przestaną kpić".

Najpierw z trudem ubłagały Artura Wrighta, żeby pożyczył im aparat i przysięgnąwszy, że nie wpadnie im do wody, wyruszyły do Cottingley Glen:

Elsie niosła swoje wróżki pod spódnicą (wspomina Frances). Dotarłyśmy nad strumień i rozejrzałyśmy się wokół. Wybrałyśmy miejsce, gdzie brzeg był spadzisty. Mogłam zza niego wyjrzeć, poza tym rosły tu muchomory, było ładnie i słońce ostro świeciło. Elsie poustawiała wszystkie wróżki. Jedna stała na kapeluszu muchomora na jednej nodze, z czego autorka była szczególnie dumna. Potem zrobiła zdjęcie.

Pierwsze zdjęcie razem z drugim, przedstawiającym gnoma, ucięły żarty. Dorośli jednak nie uwierzyli, że wróżki były prawdziwe, więc dziewczynkom wypadało upierać się przy swoim - dlatego nie mogły wyjaśnić, jak zrobiły zdjęcia. Wtedy właśnie Conan Doyle i Edward Gardner orzekli, że fotografie są rewelacyjne. Dlaczego więc panienki nie wyznały prawdy?

To było bardzo kłopotliwe - wspomina Elsie. Byłyśmy tylko dziewczętami ze wsi, w przeciwieństwie do tak wielkiego człowieka jak Conan Doyle. Mogłyśmy tylko milczeć. Poczułby się bardzo zraniony, bo to tak jakby dwoje dzieci z niego zakpiło. W dodatku Frances nie chciała niczego wyjaśnić, bo w tym czasie dzieci w szkole jej dokuczały i wszelkie wyjaśnienia tylko pogorszyłyby sprawę.

Frances przyrzekła swej kuzynce nigdy nie wyjawić tajemnicy.

Elsie powiedziała mi przy pierwszym zdjęciu: "Nie powiesz nikomu, obiecujesz?" Przyrzekłam i trwałam w przekonaniu, że obietnica jest obietnicą. Później już tylko chciałam zapomnieć o całej sprawie. Nie chciałam, żeby ktokolwiek się dowiedział. Miałam nadzieję, że jeżeli będę milczeć, wkrótce sprawa wróżek ulegnie zapomnieniu, umrze naturalną śmiercią, ale tak nie było. To wszystko.

Prawie trzy czwarte wieku po tym, jak obie kuzynki zrobiły pierwsze zdjęcie, cała sprawa znowu zajmowała pierwsze strony gazet. Aż do śmierci w lipcu 1976 roku Frances utrzymywała, że chociaż cztery pierwsze zdjęcia były sfałszowane, to piąte z nich naprawdę przedstawia wróżki, z którymi bawiła się w Cottingley za czasów swego dzieciństwa. Wtedy zapytano o to Elsie. Odparła: "Żart miał trwać dwie godziny, trwał siedemdziesiąt lat".