Król życia

Artur Rubinstein

 

 

W XX stuleciu wielu pianistów osiągnęło światową sławę, ale tylko jednemu udało się pogodzić popularność muzyka z opinią "króla życia". Artur Rubinstein nie ukrywał swoich upodobań, jego pamiętniki poświęcone są właściwie trzem tematom: muzyce (ostatecznie pisał je zawodowy muzyk), kobietom i wytwornemu jedzeniu. A szczególne miejsce zajmuje ta ostatnia pozycja, po kilkudziesięciu latach artysta potrafił przytoczyć menu obiadu czy kolacji, i jeżeli się pomylił, to raczej w kwestii składu osób uczestniczących w spotkaniu niż w sprawach jadłospisu.

Do jego znajomych i przyjaciół zaliczali się najznakomitsi arystokraci (z członkami rodzin królewskich), przemysłowcy, artyści (nie tylko ze sfer muzycznych). Zabiegano o jego towarzystwo, obsypywano honorami, ulegano magnetyzmowi jego osoby. Był kosmopolitą i globtroterem - władał ośmioma językami, w ciągu swego życia zamieszkiwał w Polsce, Niemczech, Francji, Anglii, USA, Hiszpanii i Szwajcarii. Dzięki talentowi zdobył fantastyczny majątek, co umożliwiło mu prowadzenie luksusowego życia, do czego zresztą zawsze dążył.

Doskonale czuł się na salonach możnych tego świata, zawsze potrafił skupić na sobie uwagę otoczenia. Był wówczas prawdziwą "duszą towarzystwa", wspaniałym gawędziarzem, największą atrakcją wieczoru.

"Gdy Rubinstein był obecny na tych przyjęciach - wspominała pianistka Eunice Podis - jadł, palił cygara, pił szampana i robił to, co potrafił chyba najlepiej, oczywiście oprócz gry na fortepianie - to znaczy opowiadał cudowne historie. Nadal doskonale pamiętam, jak świetnie się wtedy bawiliśmy. Zawsze był duszą przyjęć - kochał nastrój biesiadny. Dobre życie było bardzo ważną stroną jego wizerunku. Miał silną osobowość i był bardzo sympatyczny. Chciał być sympatyczny - to było dla niego ważne".

Artur Rubinstein urodził się w Łodzi w 1887 roku jako najmłodsze z sześciorga dzieci żydowskich sklepikarzy. W wieku dziesięciu lat podjął w Berlinie naukę u profesora Joachima Bartna. Surowy nauczyciel wyrobił w nim wiele pozytywnych odruchów, przy okazji jednak całkowicie zniechęcił do systematycznej pracy. Młodziutki pianista nie znosił monotonii wielogodzinnych ćwiczeń, bardziej interesując się urokami życia. Od najmłodszych lat miał jasno sprecyzowany plan - chciał zostać sławnym pianistą co miało zapewnić mu majątek i powodzenie u kobiet. Nie potrafił jednak zrozumieć, że potrzebna jest do tego systematyczna praca - nużący, codzienny trening.

W wieku siedemnastu lat porzucił Bartha i rozpoczął samodzielne życie koncertowe. Przez najbliższe dwie dekady żył bez stałego adresu, swobodnie przemieszczając się pomiędzy Paryżem, Berlinem i Londynem. Nie zapominał również o własnym kraju, często koncertował nad Wisłą tutaj również prowadził bujne życie towarzyskie.

Zbliżała się pierwsza wojna światowa, kończyła się belle epoque, jednak w Europie panowały wciąż obyczaje z XIX stulecia. Wirtuozi światowej sławy (jak np. Paderewski) zdobywali ogromne majątki, ale większość muzyków żyła w bardzo skromnych warunkach, uzależniona od bogatych sponsorów. Nawet kompozytor tej miary, co Piotr Czajkowski mógł poświęcić się kompozycji wyłącznie dzięki hojności swojej protektorki Nadieżdy von Meck. Inni łączyli pracę zawodową z karierą artystyczną a symbolem epoki pozostały losy Ryszarda Wagnera. Gdyby nie hojność króla Bawarii Ludwika, zapewne nigdy nie powstałyby najwybitniejsze dzieła kompozytora. A król-meloman zapłacił za swoją miłość do muzyki utratą tronu i śmiercią w wodach jeziora Starnberg.

Muzycy przebywali w charakterze rezydentów w domach arystokratów, bankierów czy przemysłowców. Jeżeli nawet nie gościli tam stale, to spędzanie wakacji w letniej posiadłości zamożnego sponsora należało do dobrego tonu. Korzystał z tego również Rubinstein, czasami wręcz pozwalając regulować za siebie bieżące rachunki. Jego kariera rozwijała się powoli, a przyczyną było nieprawdopodobne wręcz lenistwo pianisty. Artur miał wrodzoną muzykalność, niezwykły dar od losu, ale talent nie został poparty solidną pracą. Jak zauważył polski dyrygent i pedagog, późniejszy teść Rubinsteina, Emil Młynarski, "gdyby tylko Artur chciał naprawdę ciężko popracować, byłby największym pianistą na świecie". Ale Rubinstein wolał przyjemności życia.

Obrazki z życia młodego artysty

Artur przywykł do towarzystwa bogatych przyjaciół, korzystał z ich środków finansowych, uważając to za przywilej artysty. Jego własne dochody były nieregularne i zbyt niskie, aby zapewnić mu poziom życia, do jakiego aspirował. Oto garść wspomnień dziewiętnastoletniego pianisty z Paryża: "Dzień rozpoczynał się późno. Śniadanie złożone z kawy, rogalików i miodu zjadałem zwykle w łóżku, czytając »Le Gaulois« [...] w południe, jeszcze w szlafroku, ledwie znajdowałem trochę czasu, by zagrać kilka pasaży na pleyelu, a już trzeba się było ubierać i iść na obiad [który] jadaliśmy zazwyczaj na miejscu, chyba że dla odmiany mieliśmy ochotę iść do prawdziwej restauracji. Popołudnia spędzaliśmy na wyścigach, jeśli akurat tego dnia się odbywały, lub hazardując się w którymś z paryskich klubów, albo też na prywatnej partyjce pokera - była to jedyna pora dnia, kiedy mogłem czasami być sam i ćwiczyć lub czytać. O zachodzie słońca nowe spotkanie w barze wytyczało program na resztę wieczoru, a zwłaszcza na noc. Mieliśmy słabość do music-halli, do francuskich cafe-concerts w dolnej części Pól Elizejskich, przeważnie na świeżym powietrzu. [...] Po spektaklu oczywiście kolacja, zwykle u »Maxima«, gdzie mieliśmy zarezerwowany najlepszy, narożny stolik. Noc kończyliśmy najczęściej na Montmartrze, w którymś z kabaretów - szczególnie en vogue. Przez całą noc piło się wyłącznie szampana, rzadko też trafiałem do łóżka przed czwartą rano!".

Oczywiście wszystko to odbywało się na koszt zamożnych przyjaciół, a własnymi dochodami Rubinstein również nie potrafił gospodarować. Gdy odprowadzał kiedyś swojego przyjaciela Józefa Jaroszyńskiego na dworzec w Paryżu, otrzymał od niego "dwa nowiutkie banknoty po tysiąc franków każdy". Hojny sponsor prosił go tylko o niewydawanie pieniędzy od razu. A jak postąpił Artur? Oddajmy mu głos: "Jako urodzony rozrzutnik nie posłuchałem dobrej rady Józefa. Czując się bogaczem, zamówiłem sobie cztery garnitury o nieco pretensjonalnej elegancji (ciemnoszary miał nawet jedwabne klapy), rewelacyjny słomkowy kapelusz oraz parę czarno-białych półbucików jako uzupełnienie stroju. Krawiec otrzymał niewielką zaliczkę; resztę wziąłem na kredyt".

Przy takim trybie życia nie należy się dziwić, że spotykały go najróżniejsze przygody. Odwiedzał lombardy, zastawiając tam swoje rzeczy. Kiedyś późnym wieczorem ze względu na zaległości w opłatach nie został wpuszczony do podrzędnego paryskiego hotelu, w którym mieszkał. Spędził noc na ławce na ulicy, a rano sytuację uratował jeden ze znajomych, regulując rachunek. Natomiast inna przygoda omal nie zakończyła się tragedią. Na początku 1908 roku, nie mając propozycji koncertowych, zatrzymał się w Berlinie. Mieszkał w podrzędnym hotelu, a pieniędzy starczało mu wyłącznie na bułki z parówkami. Odwiedziła go jedna z sióstr, mając nadzieję na szaloną zabawę u boku brata - aby powrócić do domu, musiała zastawić własną biżuterię. Artur prosił listownie o pomoc przyjaciół, ale prośby pozostały bez odpowiedzi. Nie mógł wyjechać z Berlina - nie miał możliwości uregulowania rachunku hotelowego, nie stać go było na bilet kolejowy. Zdesperowany któregoś dnia próbował się powiesić w hotelowej łazience, ale pasek od szlafroka nie utrzymał ciężaru ciała i niedoszły samobójca tylko solidnie się potłukł. Podobno, leżąc na podłodze, przysiągł, sobie "kochać życie na dobre i na złe, nie stawiając żadnych warunków".

Przygoda niewiele go nauczyła, nadal pozostał czarującym utracjuszem, żyjącym na koszt innych. Inna sprawa, że korzystając ze wsparcia zamożnych przyjaciół, mógł czasami prowadzić luksusowy tryb życia. Zdarzały się jednak nieprzewidziane sytuacje: "Poszedłem na recital Gabriłowicza z Beethoven-Saal; zachwycił mnie jego Schuman i Chopin, wykonany z perfekcją i czułością. Po koncercie udałem się za kulisy, by podziękować za piękny występ. Garderobę wypełnili po brzegi liczni entuzjaści artysty, wśród nich wielu pianistów, w kręgu których Osib Gabriłowicz był szczególnie lubiany i podziwiany.

- O, Rubinstein - zawołał - jak to miło, że pan przyszedł. Musi pan pójść z nami na kolację... Wybieramy się wszyscy do »Austern-Keller«!

Zaproszenie przyjąłem z przyjemnością, tłumnie udaliśmy się więc do restauracji, gdzie w prywatnym gabinecie zastawiono wielki stół na co najmniej dwadzieścia osób. Posadzono mnie obok Yolandy Mero, młodej pianistki węgierskiej, która właśnie niedawno zadebiutowała z dużym powodzeniem. Kiedy rzuciła okiem na menu, na jej twarzy pojawiło się zaskoczenie.

- Tu wszystko jest takie drogie - powiedziała. - Po prostu nie mam odwagi zamawiać.

- Proszę się o to nie martwić. Jestem pewien, że Gabriłowicz doskonale może sobie na to pozwolić - uśmiechnąłem się.

- Ależ myli się pan - odparła. - Dzisiaj każdy płaci sam za siebie.

To był dla mnie wstrząs. Trzeba było działać szybko, powiedziałem więc do Yolandy Mero:

- Proszę wytłumaczyć im, że musiałem wyjść zadzwonić w ważnej sprawie. Za chwilę wracam.

Zbiegłem ze schodów, podniosłem słuchawkę, udawałem, że z kimś rozmawiam, a potem wysłałem boya z wiadomością do Gabriłowicza: »Pan Rubinstein najmocniej przeprasza, ale musiał nagle wyjść, żeby odwiedzić chorego przyjaciela«.

Na dworze, sam jeden, zziębnięty i głodny, poczułem się bardzo żałośnie".

Znajomość z Gabriłowiczem nie była wyjątkiem, Rubinstein obracał się przecież w świecie artystycznym. Niezwykle ciekawy jest opis jego spotkań z Fiodorem Szalapinem - odnoszącym wówczas nieprawdopodobne sukcesy na zachodzie Europy. Śpiewak poczuł sympatię do Artura ze względu na jego znajomość języka rosyjskiego, spędzili wspólnie dziesięć dni podczas festiwalu "d'Orange" na południu Francji. Po latach Rubinstein określił te dni jako "najburzliwsze w życiu: "Szalapin przekraczał wszelkie granice przyzwoitości; każda niewiasta, zmysłowo obiecująca, padała ofiarą jego niezaspokojonego erotyzmu - i to najczęściej z zadowoleniem. Mimo to Mefistolesa śpiewał znakomicie. Kiedy w przyćmionym, niebieskawym świetle wyłaniał się z niszy w środku muru, pozornie nagi i z domalowaną muskulaturą by w swój niezrównany sposób zaintonować długi Prolog, publiczność, podobnie jak w Paryżu szalała z entuzjazmu. Jego triumfy czciliśmy w sposób tradycyjny. Inny przyjaciel śpiewaka, także mieszkający w naszej willi, miał szczególny dryg do wynajdowania atrakcyjnych kobiet w stosownym momencie. I dzięki temu stał się nad wyraz użyteczny. Tej nocy udało mu się sprowadzić cztery urocze stworzenia ze środowiska teatralnego. Bohater wieczoru, wzmocniwszy się kilkoma wódkami, zapragnął wszystkich czterech dla siebie, ostatecznie pozostał jednak przy dwóch, resztę pozostawiając dla nas. Ta skromna orgia stała się pierwowzorem naszego codziennego programu i wyznać muszę, że była naprawdę cudowna".

W ciekawy sposób rozpoczęła się znajomość Artura ze światowej sławy skrzypkiem, Jaschą Heifetzem. Znacznie młodszy od Artura wirtuoz uważał się za lepszego muzyka, ale pianista imponował mu stylem życia. Kiedy poznali się w 1919 roku w Nowym Jorku, skrzypka bardziej interesowało, w których sklepach pianista kupował buty i krawaty. O bezsenne noce miały go przyprawiać "złoty łańcuszek zabezpieczający klucze w kieszeni" i "nożyk do przycinania cygar". Równie wielkie wrażenie wywarł na nim fakt, że Artur miał służącego i podróżował z Gabrielą Besanzoni - światowej sławy mezzosopranistką która była jego kochanką.

Heifetz u boku Rubinsteina poznawał uroki życia nocnego. Wzięli udział w corocznym balu studentów Akademii Sztuk Pięknych w Paryżu, a szwagier skrzypka, Samuel Chotzinoff, relacjonował: [Widziałem ich] w paryskiej restauracji [...] w noc słynnego balu Quartre Arts. Tej nocy [...] wszystkie narzucone cywilizacyjne więzy zostały zrzucone, uczestnicy zabawy pozwalali sobie na swobodę normalnie zakazaną lub potępianą. Rubinstein (w towarzystwie Jaschy Heifetza) miał na sobie cudaczną, długą do ziemi szatę bez rękawów, pod którą można było dostrzec błysk jego białej skóry. Równie nieodziane lub rozebrane osoby paradowały do środka, pozornie nieświadome swojego dziwnego wyglądu. Niezgodne z przyjętymi normami zachowanie [...] gości na balu stało się tematem porannych gazet".

Bardziej drobiazgowy jest opis imprezy w pamiętnikach Rubinsteina. Artur nie odmawiał sobie przyjemności szokowania czytelników i jego relacja jest nieco drastyczna. Doskonale wpisuje się w obiegową opinię o Paryżu lat dwudziestych ubiegłego stulecia: "Cała ogromna sala była zatłoczona. Pośrodku znajdowała się okrągła estrada. Dziewczęta, przeważnie modelki, miały na sobie lekkie tuniki korzystnie uwydatniające ich nagie ciała. [...] W miarę upływu czasu następowało coraz większe rozpasanie. Wiele tunik porzucono w loży na galerii będącej zaimprowizowaną garderobą. Taniec zamienił się w inny rodzaj zabawy doprowadzanej artystycznie do końca. Była to rzymska orgia, w porządku, jednakże wyobraźnia paryskich studentów według mnie znacznie przewyższyła wyobraźnię starożytnych Rzymian, z którymi chcieli rywalizować. Heifetz, lekko przerażony, patrzył na wszystko szeroko otwartymi oczami. Ujrzawszy śliczną modelkę gwałconą na estradzie przez dwóch przedsiębiorczych studentów [...], chciał już iść do domu w obawie, że za chwilę zjawi się policja, by aresztować »zbrodniarzy«. Uspokoiłem go i zabrałem do garderoby, gdzie można było także wypić czarną kawę, tak jednak natknęliśmy się na osobliwą scenę - niemłoda już kobieta pilnująca garderoby chętnie pozwalała nastawać na swoją cnotę kilku nader ochoczym amateurs. Bardzo mnie to ubawiło, ale Jascha z wrażenia omal nie zemdlał".

Wracając rano z "balu" Rubinstein i Heifetz zatrzymali się w drodze do domu w nocnym lokalu na Montmartre, przejęli robotę tamtejszego skrzypka i pianisty i grali kilka godzin ku zachwytowi właściciela.

Znacznie spokojniej przebiegała znajomość Rubinsteina z Igorem Strawińskim. Pianista miał w swoim repertuarze wiele utworów kompozytora, chociaż nie zgadzał się z jego sposobem traktowania fortepianu. Strawiński uważał fortepian za instrument perkusyjny, czego Artur nie mógł zrozumieć. Nie lubił i nie grał zadedykowanego sobie Piano-Rag Music, które uważał za "ćwiczenie z perkusji", niemające nic wspólnego "ani z muzyką »rag«, ani też w ogóle z żadną muzyką" w jego rozumieniu. Nie ukrywał, że był "gorzko, bardzo gorzko zawiedziony", spodziewając się czegoś zupełnie innego. Ale skoro wcześniej zdobywał uznanie, wykonując transkrypcje fortepianowe: Święta wiosny, Pietruszki czy Ognistego ptaka, to nie powinien narzekać.

Przyjaźń artystów doskonale zniosła próbę podczas pierwszej wojny światowej. Strawiński, przebywając na zachodzie Europy, nie otrzymywał wówczas dochodów z Rosji. W Madrycie dzięki pośrednictwu Rubinsteina poznał Eugenię Errazuriz, która podjęła się sponsorować go kwotą tysiąca franków miesięcznie aż do zakończenia wojny. Niebawem zresztą pianista zasilił go poważną sumą pięciu tysięcy franków. Był wówczas po niezwykle lukratywnych występach w Ameryce Południowej i mógł sobie na to pozwolić. W późniejszych latach znajomość uległa rozluźnieniu, chociaż Artur pozostał jedną z nielicznych osób, z którymi kompozytor był po imieniu. A kiedy w 1921 roku Strawiński miał bardzo intymne problemy - odczuwał impotencję w kontaktach seksualnych z tancerką baletów Diagilewa Lidią Łopuchiną - to po poradę i pomoc przyszedł właśnie do Rubinsteina. To najlepiej świadczy o zażyłości obu artystów.

Na wdzięki rosyjskich tancerek nie pozostał nieczuły również Artur. Miał romans z Tamarą Karsawiną - jedną z gwiazd Diagilewa. Natomiast romans innego sławnego artysty z tancerką "Baletów Rosyjskich" zakończył się małżeństwem. Pablo Picasso poślubił Olgę Chochłową.

Rodzina Wertheimów

Artura całkowicie wciągnęło światowe życie, drogie restauracje, wytworne stroje, towarzystwo pięknych kobiet. Sam był przekonany o własnej brzydocie, a kolejne romanse służyły poprawie samooceny, można jednak było odnieść wrażenie, że był chorobliwie uzależniony od seksu. W jego życiu nie brakowało trójkątów czy czworokątów małżeńskich, ale niektóre wydarzenia trudno wręcz zinterpretować.

W marcu 1902 roku poznał starszego o siedem lat warszawskiego kompozytora i pianistę Juliusza Wertheima. Przystojny i wytworny muzyk wywarł na Arturze ogromne wrażenie, a kontakty z rodziną Wertheimów miały odegrać ogromną rolę w życiu pianisty. Tego samego dnia poznał siostrę Juliusza - Joannę, w której natychmiast się zakochał. Przez dłuższy czas starał się bezskutecznie o jej względy, był to jeden z nielicznych przypadków, kiedy to Rubinstein został odrzucony przez kobietę.

Wertheima spotkał ponownie kilka miesięcy później w Berlinie. Od razu znalazł się w kręgu jego towarzystwa, odwiedzał wraz z nim i na jego koszt najlepsze restauracje, teatry, kabarety. W Berlinie narodziła się również specyficzna więź łącząca Juliusza i Artura. Wertheim był homoseksualistą a jako inteligentny, zamożny i przystojny mężczyzna nie narzekał na brak zainteresowania ze strony płci pięknej. Z racji własnych upodobań nie był zainteresowany kobietami, natomiast Artur jak najbardziej. Wyręczał przyjaciela w kontaktach z płcią piękną, przekonując się, że niektóre damy posiadają "niezwykle giętkie zasady moralne". Jego zasady również ewoluowały w szybkim tempie.

W autobiografii Rubinsteina można odnaleźć zastanawiający ustęp, stawiający w dwuznacznym świetle przyjaźń artystów. Opisując spotkanie w Berlinie, wspominał, że "inteligencja i witalność Juliusza, jego interesujące kompozycje, tak doskonale odegrane, przyjemność mówienia z nim po polsku, ciepły komfort jego pokoju, sprawiły, że niedojrzały jeszcze chłopiec - jakim wówczas byłem - poczuł się zupełnie bezbronny".

Rubinstein dyktował swoje wspomnienia kilkadziesiąt lat później, kiedy cieszył się już zasłużoną sławą playboya. A chociaż nie zanotowano w jego życiu erotycznym wątków homoseksualnych, to nie można wykluczyć przygody z Wertheimem. Cytowany fragment sąsiaduje bezpośrednio z informacją o upodobaniach erotycznych Juliusza, co sprawia wrażenie zamierzonego sąsiedztwa. Nabiera również specjalnego znaczenia, jeżeli weźmiemy pod uwagę dalsze losy znajomości Rubinsteina z rodziną Wertheimów.

Joanna zdecydowanie odrzuciła Artura, a pianista nawiązał romans, ze starszą od siebie o trzydzieści lat matką Joanny i Juliusza. Aleksandra Wertheim była kobietą niezwykle urodziwą, inteligentną przyzwyczajoną, jak to wówczas mówiono, do prowadzenia "szybkiego życia". Juliusz był zachwycony takim obrotem sprawy, natomiast zdecydowanie negatywnie odniosły się do romansu matki jego siostry. Zarówno Joanna, jak i starsza od niej Lilly uważały sytuację za gorszącą. Kompletnie natomiast zignorował przygodę żony ojciec rodziny. Piotr Wertheim, zamożny bankowiec, niemal cały wolny czas poświęcał swojej ówczesnej partnerce - tancerce baletu warszawskiego.

Romans z Aleksandrą trwał dłuższy czas, Artur uważał jednak, że partnerka jest zbyt wymagająca, zbyt absorbująca. Po latach wspominał, że "nieustanne atencje pani Wertheimowej przy absolutnym nieliczeniu się z uczuciami pozostałych domowników sprawiły, że znalazł się w niezmiernie przykrej sytuacji". Juliusz, komponując nocami, chcąc zasięgnąć rady Artura, przychodził z reguły wprost do sypialni matki. Pianista mógł po latach narzekać na swoją kochankę, ale bez żenady korzystał z jej środków finansowych. Wspominając wspólny pobyt nad Sekwaną, zauważył, że "kiedy w Paryżu była pani Aleksandra, nie miewałem [...] pokus. Nie wypuszczała mnie z rąk, nie miałem więc okazji do wydawania pieniędzy".

Z czasem Artur znalazł wyjście z sytuacji, uwodząc starszą córkę Aleksandry - Lilkę. Chociaż po latach zarzekał się, że było to "coś najbardziej niewiarygodnego i najbardziej nieoczekiwanego" i spadło na niego "jak grom z jasnego nieba", to jego relację należy traktować z dużą rezerwą: "Któregoś dnia o zmierzchu Lilka i ja siedzieliśmy jeszcze, rozmawiając przy stole nakrytym do podwieczorku; byliśmy zupełnie sami, reszta rodziny opuściła już pokój, gdy nagle - jak gdyby powodowani tym samym nakazem - zamilkliśmy. Serce zaczęło mi mocniej bić. Spojrzałem w jej oczy, pytając z przejęciem: nie odwróciła wzroku. I wtedy dla nas obojga stał się jasne - kochamy się, kochamy się głęboko i namiętnie. Ująłem jej dłoń, a ona moją, nasze palce splotły się, i siedzieliśmy tak w milczeniu, przepełnieni szczęściem. Ktoś nadchodził; ocknęliśmy się, jak gdyby przebudzeni z głębokiego snu. Pola została na kolacji, ale w ciągu całego posiłku nie odważyliśmy się do siebie odezwać. Jej matka sądziła, żeśmy się posprzeczali".

Rubinstein odprowadził tego dnia Lilkę do domu: "Szliśmy, trzymając się za ręce; zbyt nieśmiali, żeby móc ze sobą rozmawiać. Dopiero przed drzwiami jej domu, nim zdążyła zadzwonić, wziąłem ją w ramiona, przytuliłem mocno i zaczęliśmy się całować... Był to długi, namiętny i pełen pożądania pocałunek".

Chyba jedyną osobą, która nie była zaskoczona rozwojem sytuacji, był Juliusz Wertheim. Spokojnie podsumował sytuację, stwierdziwszy, że "cykl musi się zamknąć, to było nieuniknione". Czy miał na myśli również swoje kontakty z przyjacielem?

Lilly była starsza od Artura o kilka lat. Nosiła po mężu nazwisko Radwan, była matką dwóch córek. Jej kuzynka wspominała ją po latach jako kobietę "niezbyt piękną, ale absolutnie czarującą, bardzo dobrego muzyka, inteligentną, wyrafinowaną, słodką i cudowną". Z pamiętników Rubinsteina wyłania się obraz osoby delikatnej, subtelnej i bardzo nieszczęśliwej w życiu osobistym. Romans z Arturem miał trwać blisko dziesięć lat i szczęścia jej nie przyniósł. Tym bardziej że pianista nie potrafił być wierny jednej kobiecie i cechę tę zachował do końca życia.

Lilka musiała znieść wiele upokorzeń, natomiast Artur stał się wrogiem publicznym numer jeden rodziny Wertheimów. Aleksandra nie mogła darować odrzucenia na rzecz własnej córki (przez pewien czas Artur utrzymywał kontakty seksualne z obiema paniami jednocześnie), Joanna uważała, że pianista powinien ją zawsze kochać i adorować. Skandalu miał nawet dosyć tolerancyjny pod względem obyczajowym ojciec rodziny. Pomiędzy Arturem i mężem Lilki omal nie doszło do pojedynku - na szczęście obaj panowie zrezygnowali ze stawania na udeptanej ziemi.

Rodzina odebrała Lilee opiekę nad córkami, kobieta trafiła nawet na pewien czas do zakładu zamkniętego. Uciekła stamtąd dzięki pomocy Artura, ale był to jeden z nielicznych rycerskich postępków pianisty wobec niej.

Kochankowie spotykali się sporadycznie w mieszkaniach znajomych, zdarzało się, że wspólnie wyjeżdżali do majątków przyjaciół. Pani Radwan czasami podróżowała ze swoim partnerem po Europie, jednak nawet wówczas z reguły nie uczestniczyła w jego życiu towarzyskim. Po koncercie Artur szedł na przyjęcie, a Lilka wracała do hotelu. Jako mężatka nie mogła przecież psuć mu reputacji, o własnej nie wspominając. Z perspektywy czasu można odnieść wrażenie, że naprawdę go kochała, a przecież wiedziała, że musi partnera dzielić z innymi kobietami. Artur miewał liczne przygody erotyczne (czasami na jedną noc), w tym czasie przeżywał również burzliwy romans ze swoją angielską przyjaciółką Muriel Drapper. Przebywając w Londynie, spędzał dużo czasu w jej towarzystwie, korzystając z uroków życia na koszt jej i jej męża. Przez dłuższy czas łączył go również romans z czeską śpiewaczką Emily Destin.

Do końca nigdy zapewne nie uda się wyjaśnić wszystkich szczegółów jego romansu z Lilką, w tym również kontaktów Artura z jej mężem. Zachował się bowiem zadziwiający list krytyka muzycznego Zdzisława Jachimeckiego opisujący pobyt Artura w marcu 1913 roku w Wiedniu. Z jego treści jasno wynika, że Artur przebywał nad Dunajem z obojgiem małżonków. Wydaje się to kompletnie niezrozumiałe, natomiast zachowanie Rubinsteina nie odbiegało od jego normy - potrafił wydać każde pieniądze, jakie zarobił. "Wczoraj po południu graliśmy trochę w ruletkę, Arturek wpadł i hazardował się na całego. Ja z systemem wygrałem 3 korony, a potem wbrew systemowi przegrałem je. [...] Wieczorem jedliśmy razem kolację u Drehera. Arturek ulotnił się, ku zmartwieniu pani Radwan. Tym ludziom nie wystarczyłoby nawet 30.000 koron miesięcznie. Dziś Rubinstein musi wydawać na siebie, państwa Radwan i Eisenbacha przynajmniej 100 koron dziennie. Mają ciągle nosy na kwinty i pragną skromnie milionów, bez nich nie mogą mieć sił do pracy ani odwagi do życia. Radziłem im, aby u mnie zaczęli brać lekcje skromnego urządzania sobie życia".

Jachimecki mógł się oburzać na Rubinsteina, ale środowisko, w którym się obracał, było równie barwne, jak sam pianista. Wspominał o obecności doktora Effenbergera "z głową Chrystusa niegdyś, ale od czasu kiedy za uwiedzenie jakiejś cudzej żony wydalono go z biblioteki cesarskiej", bywał już "ogolony i tragicznie smętny". Ten muzykolog, przyjaciel Rubinsteina i Szymanowskiego, zarabiał wówczas na życie, opracowując międzynarodowy katalog literatury pornograficznej.

Po latach żona Rubinsteina twierdziła, że pianista Lilkę "naprawdę kochał, ale porzucił jak gorący kartofel". Swoim przyjaciołom wyjaśniał bez żenady, że nie może się z nią ożenić, gdyż ona jest katoliczką. A po chwili tłumaczył, że "nie leży w jego naturze żenić się z kobietą starszą od niego, a poza tym matką nie jego dzieci". To chyba najlepiej wyjaśnia jego postępowanie.

"Sytuacja kochanka jest zawsze korzystniejsza - tłumaczył. - Pokazuje się obiektowi swej miłości w najlepszym świetle i tylko w chwilach przez siebie wybranych. Pozostaje z nią tak długo, jak długo zechce; jego kurtuazja jest zawsze świeża, posyła kwiaty w odpowiednim czasie. Umie być dyskretny, a gdy nadejdzie odpowiedni moment - namiętny. A teraz spójrzcie na los męża - zawsze jest pod ręką nawet gdy ona nie tęskni do jego widoku. [...] Może chrapie w nocy, a rano jest zmęczony i roztargniony albo źle się zachowuje w łazience. Oboje muszą rozmawiać o sprawach pieniężnych, kosztach utrzymania, o dzieciach, służących etc".

Podobno w tych czasach "nigdy nie zasypiał w łóżku kobiety, ponieważ nie potrafił znieść myśli, że mógłby chrapać lub że jego włosy rozczochrają się albo że zaburczy mu w brzuchu czy też będzie wyglądać niechlujnie". Biorąc pod uwagę liczbę jego przygód erotycznych, należy podziwiać go za kondycję fizyczną.

Romans z Lilką wygasł wraz z wybuchem pierwszej wojny światowej, później spotykali się już tylko sporadycznie. Lilly zmarła na chorobę nowotworową w 1932 roku, na rok przed ślubem Rubinsteina. Gdy ktoś ją poinformował o jego zamiarach, ze smutkiem zauważyła, że on "zaczyna życie, gdy ja kończę swoje". Wiele lat później Artur poznał jej córki i utrzymywał z nimi przez wiele lat przyjazne kontakty. Niektórzy podejrzewali go nawet o romans z jedną z nich, co było jednak nieprawdą.

Juliusz Wertheim zmarł 6 maja 1928 roku. Odszedł jak prawdziwy muzyk, śmierć dosięgła go podczas koncertu w Filharmonii Warszawskiej. Dyrygował uwielbianą przez siebie uwerturą do Śpiewaków norymberskich Wagnera i prowadząc utwór, doznał śmiertelnego ataku serca. Koncert był transmitowany na żywo przez radio i w ten sposób Aleksandra Wertheim dowiedziała się o śmierci syna.

Paweł Kochański

Pomimo bogatego życia towarzyskiego, Rubinstein tak naprawdę miał niewielu prawdziwych przyjaciół. Za najważniejszych uważał Karola Szymanowskiego i Pawła Kochańskiego. O związkach Artura z kompozytorem wspominałem już w rozdziale poświęconym Szymanowskiemu, teraz czas na skrzypka Pawła Kochańskiego, z którym przyjaźń Rubinstein wspominał do końca życia.

Kochański był rówieśnikiem Artura, urodził się w spolonizowanej żydowskiej rodzinie w Odessie. Niezwykle uzdolniony muzycznie szybko trafił pod opiekę Emila Młynarskiego - w tym czasie profesora konserwatorium w Odessie. Kiedy Młynarski założył w 1901 roku Filharmonię Warszawską, powołał czternastoletniego (!) Kochańskiego na stanowisko koncertmistrza. Dwa łata później przekonał kilku zamożnych melomanów do sfinansowania nauki podopiecznego u belgijskiego pedagoga Cesara Thomsona. Edukacja w Brukseli nie trwała zresztą długo - po czterech miesiącach Kochański zdobył pierwszą nagrodę konserwatorium i rozpoczął karierę wirtuoza.

Muzycy poznali się dzięki Juliuszowi Wertheimowi w Warszawie i od razu przypadli sobie do gustu. Doskonale rozumieli się w sprawach muzyki, a kiedy po raz pierwszy zagrali razem jedną z sonat Beethovena, to poczuli się, jak gdyby "zawsze występowali razem". Szybko też się zaprzyjaźnili.

"Nasza przyjaźń rosła z każdym dniem - wspominał Rubinstein. - Odkryliśmy wiele wspólnych zainteresowań, a także duże podobieństwo życiorysów i przebiegu kariery artystycznej. Ogromnie podziwiałem jego talent, a i on do mojego odnosił się z szacunkiem. Posiadał ponadto cudowne poczucie humoru, a oprócz tego łączyła nas jeszcze jedna wspólna cecha: był doskonałym mimem. Obaj też przepadaliśmy za grą w bilard, zatem codziennie o czwartej po południu spotykaliśmy się w popularnej cukierni Lourse'a. Obaj należeliśmy do graczy przeciętnych, ale graliśmy z takim zapałem i animuszem, że wokół naszego stołu zawsze zbierała się grupka zaprzyjaźnionych kibiców, którzy robili zakłady o to, kto zwycięży i dopingowali nas słowami otuchy lub lekceważenia".

Obaj przejawiali również upodobanie do hazardu. Artur wspominał, że kiedyś po prywatnym koncercie (sowicie nagrodzonym) zostali zaproszeni przez sponsorów na partię pokera. I oczywiście przegrali wszystkie zarobione pieniądze. Gdy wstawali rano od stołu, nie mieli nawet na dorożkę.

Ewa Rubinstein miała własne zdanie na temat przyjaźni ojca ż Kochańskim. Wspominała, że Artur "zawsze opowiadał, jak bardzo podziwiał go i kochał", ale miała "wrażenie, że był to rodzaj związku odpowiedni raczej dla szesnastolatków - robienie sobie kawałów i tym podobne rzeczy". I faktycznie, było w tym coś z chłopięcej fantazji. Podczas podróży po Europie, jaką odbyli w towarzystwie (i na koszt) Józefa Jaroszyńskiego, korzystali z uroków życia. Artur zamawiał wytworne stroje, Paweł kupował gadżety i torby podróżne, do których miał słabość. Akiedy sponsor wyjechał z Londynu, młodzieńcy (mieli po dwadzieścia dwa lata) wreszcie poczuli się wolni: "Józef wyjechał nazajutrz rano. Odprowadziliśmy go na Victoria Station, a stamtąd jak dwaj niegrzeczni chłopcy, którzy pozbyli się guwernantki, pojechaliśmy omnibusem do White City Shepard's Bush - czyli do prawdziwie zwariowanego lunaparku. Tam dopiero używaliśmy jak dzieci. Spróbowaliśmy wszystkiego: kolejek amerykańskich, wodospadów, labiryntów, strzelnic oraz innych diabelskich wynalazków. Wszystko nam się tu podobało".

Podczas tej podróży Kochański z Rubinsteinem mieli również przygody odpowiednie raczej dla starszych chłopców. W Berlinie spotkali jedną z warszawskich znajomych, którą pianista opisał w pamiętnikach jako żonę stołecznego bankiera: "Niska i nieco korpulentna, lecz mimo swojego wieku - musiała mieć już dobrze po pięćdziesiątce - bardzo ruchliwa, a nawet pociągająca nieco przywiędłymi śladami urody".

We czwórkę (wraz z Jaroszyńskim) zjedli doskonałą kolację, następnie byli na spektaklu w Wintergarten. Nazajutrz całe towarzystwo ponownie spotkało się na kolacji, potem udali się do kabaretu literackiego.

"W kabarecie panował tłok - wspominał Rubinstein - ale portier zarezerwował dla nas jeden z najlepszych stolików w lokalu. Zamówiliśmy szampana. Światła pogasły, zaczął się spektakl. W zatłoczonej salce zmuszeni byliśmy siedzieć bardzo blisko siebie - z trudem można było poruszyć ręką lub nogą. Nagle poczułem na udzie dotknięcie miękkiej, ciepłej ręki, a następnie lekki uścisk. Nasza przyjaciółka nie poprzestała na tym - uścisk zamienił się w całą serię prowokujących ruchów. Jej tłusta, krótka noga odnalazła moją i na cały czas trwania zabawnego skeczu mocno do niej przywarła. [...] Maksymalnie podniecony zacząłem reagować. Nasze pasjonujące działania trwały aż do końca spektaklu. Kiedy kurtyna opadła po raz ostatni, wykorzystując zamieszanie przy drzwiach wejściowych, szepnęła mi w samo ucho:

- Przyjdź później do mojego pokoju, trzecie piętro, numer 39.

[...] Zdążyła się już przebrać w nocny strój i czekała, siedząc na kozetce. Niezwykła ilość wypitego przeze mnie szampana wraz z jej sztuką pobudzania ukrytej zmysłowości przyniosły pożądany efekt. Zaczęliśmy się kochać natychmiast, nie tracąc czasu. Przez cały czas bankierowa jęczała i nie przestawała mówić, posługując się dziwnym słownictwem:

- Bardzo dobrze to robisz, pięknie pracujesz, och, jak dobrze pracujesz, och, to dopiero wspaniała robota!

Paplanina ta nasilała się do crescendo... [...]

Nazajutrz rano obudziłem się skacowany. Śniadanie zjadłem w łóżku i właśnie próbowałem zasnąć ponownie, gdy ktoś zapukał do drzwi. Wszedł Paweł.

- Co z tobą? Jesteś chory? - spytał.

- Nie, jestem po prostu wyczerpany po wczorajszym wieczorze - odpowiedziałem.

- I to wszystko? - upierał się.

- Co masz na myśli? - spytałem nieco zaniepokojony. Obrzucił mnie długim spojrzeniem swych czarnych jak węgiel, aksamitnych oczu i nagle z szatańskim uśmieszkiem zaczął:

- Och, bardzo dobrze to robisz, pięknie pracujesz, och, jak dobrze pracujesz, och, to dopiero wspaniała robota!

Przez chwilę siedziałem z otwartymi ustami, a potem popatrzyliśmy na siebie i wybuchnęliśmy niepohamowanym, homeryckim śmiechem.

- Paweł, hultaju, a kiedy tobie się to przytrafiło? - spytałem, gdy byliśmy już w stanie mówić.

- Po przedstawieniu w Wintergarten. Nie pamiętasz? Wtedy to właśnie ja siedziałem koło niej".

Berlińska przygoda nabierze specjalnego znaczenia, jeżeli ujawnimy personalia partnerki seksualnej muzyków. Nie była żoną warszawskiego bankiera, tylko prawnika i nosiła nazwisko Kohn. Jej córkę Zofię trzy lata później poślubił Paweł Kochański.

Obaj muzycy doskonale znali Zofię, jako przyjaciółka Lilki Radwan czasami ułatwiała jej spotkania z Arturem. Była "czarująca, przeczulona na punkcie seksu i pretensjonalna". Nela Młynarska, późniejsza żona Rubinsteina, uważała, że Zosia "marzyła zapewne o poślubieniu Artura", natomiast "Paweł był dla niej trochę za bardzo żydowski". Ale ostatecznie to Kochański ożenił się z Zofią Kohn, co Rubinstein do końca życia uważał za ponurą pomyłkę. I chyba miał rację, był to po prostu doskonały interes dla obu stron: ona chciała zostać żoną sławnego muzyka, a on zięciem bogatego prawnika. W prezencie ślubnym od teścia dostał skrzypce Stradivariusa - co ostatecznie rozwiewa podejrzenia co do jego motywów.

Rubinstein demonstracyjnie nie pojawił się na ślubie, ale Pawła specjalnie to nie obeszło. W dniu swojego własnego ślubu przyszedł pograć z Arturem w bilard, nie zwracając uwagi na afront ze strony przyjaciela. Natomiast Artur w późniejszych latach przeżył przygodę seksualną z Zofią i chyba z tego powodu dręczyły go wyrzuty sumienia. A cała sprawa z Zosią i jej matką nawet dla niego stanowiła zbyt duże obciążenie. Dlatego w pamiętnikach opisał panią Kohn jako żonę bankiera, pomijając całkowicie sprawę przygody z jej córką. Jako jedyny z tego grona był poinformowany o wszystkich wierzchołkach tej figury erotycznej i nie chciał dzielić się tą wiedzą.

Rubinstein zawsze uważał małżeństwo Kochańskich za nieporozumienie, ale zachowały się relacje ukazujące ten związek w innym świetle. Wierzyński, który odwiedzał Zosię i Pawła w Nowym Jorku, zachwycał się obowiązkowością pani domu: "Była jak kalendarz i zegarek domowego życia. Pamiętała o godzinie lekcji, którą Paweł dawał w Nowym Jorku nie wiem już komu, o godzinie odejścia pociągu, którym jechał na tournee. W przedpokoju stały przygotowane zawczasu walizki z bagażem wirtuoza, fraki, koszule, spinki, chusteczki i ręcznik niezbędny w przerwie koncertu. Ponieważ kucharka jej, Murzynka, odjeżdżała o szóstej wieczorem własnym samochodem do własnego domu w dzielnicy podmiejskiej, Zosia przypinała fartuszek - i gościnność nie doznawała przerwy".

Paweł Kochański zmarł na chorobę nowotworową w styczniu 1934 roku w Nowym Jorku. Śmierć przerwała fantastycznie rozwijającą się karierę, uważany był w tym czasie za jednego z najlepszych wirtuozów na świecie. Życie koncertowe łączył z pracą pedagogiczną - był profesorem prestiżowej Juilliard School of Music w Nowym Jorku. Artur nawet po latach nie potrafił opowiadać o Pawle bez wzruszenia.

Z osobą Kochańskiego wiąże się postać Józefa Jaroszyńskiego. Niezwykle zamożny właściciel ziemski z Podola, zapalony meloman, pianista-amator, zatwardziały kawaler i wielbiciel życia szczodrze sponsorował Kochańskiego i Rubinsteina. Dzięki nim mógł otrzeć się o wielki świat artystyczny, co nie zawsze kończyło się szczęśliwie. Kiedy dowiedział się o znajomości Rubinsteina z Szalapinem, natychmiast poprosił o przedstawienie go artyście. Rosyjski bas nie dał się długo prosić i zaprosił ich obu na podwieczorek.

"Stół nakryty był do podwieczorku w stylu rosyjskim - opisywał spotkanie Rubinstein - z wódką, wędzonymi śledziami, sardynkami i zimnym mięsiwem. Po paru wódkach wielki śpiewak oznajmił uroczyście:

- Otrzymałem list od mojego przyjaciela Gorkiego wraz z rękopisem jego ostatniego opowiadania. Jest przepiękne, koniecznie muszę je wam przeczytać - po czym wyszedł z pokoju, aby przynieść list.

Józef nie odezwał się dotąd ani słowem, opanowało go wzruszenie, spotęgowane jeszcze upałem i wódką. Szalapin z plikiem kartek w ręku usiadł i zabrał się do czytania. Potężny głos niósł się po całym pokoju, wypełniając go długimi, rozwlekłymi zdaniami Gorkiego o stepach, lasach i rzekach matuszki Rosji, o głodzie, chorobach i nędzy. Długo słuchaliśmy w skupieniu, gdy nagle ku swemu przerażeniu zauważyłem, że Józef rozpaczliwie walczy ze snem. Daremnie otwierał szeroko oczy, na koniec zupełnie stracił panowanie nad sobą, głowa opadła mu na piersi i niebawem rozległo się chrapanie. Fiodor zerwał się z miejsca z morderczym błyskiem w oku.

- Paszoł won! Paszoł won! - ryknął. - Ty sukinsynu, żebym cię tu nigdy więcej nie oglądał!

Zaciągnąłem nieszczęsnego przyjaciela, jeszcze oszołomionego i ze łzami w oczach, do hotelu, gdzie przesiedział, niepocieszony, cały dzień, a wkrótce potem wyjechał na rodzinne Podole".

To nie był wyjątek, Jaroszyński przejawiał rzadką umiejętność niewłaściwego zachowania w gronie artystów. Zaproszony do londyńskiego salonu Muriel Drapper zasnął podczas wykonania Tria Beethovena, a grał zespół w składzie: Rubinstein, Kochański, Casals! Podobno najlepiej czuł się tam, kiedy pani domu karmiła go olbrzymimi porcjami peches melba i rozmawiała z nim o hodowli świń.

Józef Jaroszyński stracił swój ogromny majątek podczas rewolucji październikowej. Jego podolska posiadłość została po sowieckiej stronie granicy, natomiast on osiadł w Warszawie. Ruinę finansową znosił pogodnie, Rubinsteinowi tłumaczył, że ważniejsza jest niepodległość kraju niż jego majątek. Natomiast Artur mógł wówczas zrewanżować mu się za jego wcześniejszą hojność.

W drodze do sławy

W 1915 roku Rubinstein przyjechał z serią koncertów do neutralnej Hiszpanii, gdzie odniósł spektakularny sukces. Uznany za wybitnego pianistę, zdobył serce miejscowych melomanów, grając utwory Albeniza, de Falli, Grandosa. Satysfakcja z kontaktów z miejscową publicznością była tak wielka, że Rubinstein zgadzał się czasami na słabe fortepiany, kiepską akustykę sal i niskie honoraria.

Inna rzecz, że Artur nie był specjalnie wymagającym klientem. Ten hedonista i wielbiciel luksusu chętnie grywał w prowincjonalnych miasteczkach, wykorzystując miejscowe instrumenty, nie narzekając na lokalnych stroicieli. W zamian uzyskiwał bliski kontakt z publicznością, wspominał, że "Hiszpania zaadoptowała mnie tak, jak Ameryka zaadoptowała Paderewskiego". Na Półwyspie Iberyjskim poznał najwyższe sfery arystokratyczne, z rodziną królewską na czele (podejrzewano go nawet o romans z królową). A po trzech latach hiszpańskich sukcesów udał się do Argentyny i Urugwaju, gdzie miał zdobyć prawdziwy majątek.

Ameryka Południowa uchodziła za ziemię obiecaną muzyków - żywiołowa, fantastycznie reagująca publiczność i ogromne honoraria. Rubinstein miał tylko jeden problem - nie posiadał paszportu, dotychczasowy stracił ważność po wybuchu rewolucji w Rosji i detronizacji Romanowów. Wówczas przydatne okazały się znajomości w kręgach arystokratycznych. Król Alfons XIII polecił wydać mu specjalny hiszpański paszport jako obywatelowi Polski - państwa, które jeszcze nie istniało w świetle prawa międzynarodowego. Władca osobiście zagwarantował tożsamość Rubinsteina, stwierdzając, że dokument "umożliwi swobodny wjazd do każdego kraju". Kiedy dwa lata później Artur wymieniał paszport w Warszawie, urzędnik zajmujący się sprawą zauważył ze zdumieniem, że był prawdopodobnie "pierwszą osobą uznaną przez inny naród za obywatela wolnej Polski".

W Ameryce Południowej Rubinstein odniósł natychmiastowy nieprawdopodobny sukces. Zamiast zaplanowanych piętnastu koncertów wystąpił ponad sto razy, rozszerzył też tournee na Chile. Jego sława rosła z występu na występ, a honorariów mogli mu pozazdrościć wszyscy europejscy koledzy. Podobnie jak w Hiszpanii wszedł w szeregi miejscowej śmietanki towarzyskiej, a wdowa po prezydencie Argentyny, Susana Quintana osobiście się nim zajęła.

"Ta cudowna dama - wspominał po latach - była dla mnie jak matka. Zapraszała mnie prawie codziennie na posiłki ze swoją rodziną, dumnie zasiadała na moich koncertach, a nawet przychodziła ukradkiem wcześnie rano do mego hotelu, aby sprawdzić, czy zadbano należycie o moje pranie i ubrania. Poleciła mi najznakomitszego włoskiego krawca w mieście, który wyposażył mnie w najlepsze koncertowe ubrania w moim życiu. Zmusiła mnie, bym zainwestował korzystnie większość moich pieniędzy w znakomite obligacje Credit Argentino, gwarantowane przez państwo i przynoszące sześć procent".

Pani prezydentowa podarowała mu również "perłę o niezwykłym blasku, która kiedyś należała do jej męża", a Rubinstein nosił klejnot w krawacie do końca życia.

Nic dziwnego, że rok później pianista powrócił do Ameryki Południowej, aby zdyskontować swój sukces. Dzięki temu w 1919 roku mógł pojawić się w Anglii jako zamożny człowiek, w towarzystwie służącego, obciążony nieprawdopodobną ilością prywatnego bagażu. A zaledwie cztery lata wcześniej opuszczał Londyn jako ubogi pianista, żyjący na koszt zamożnych przyjaciół.

W drugiej podróży do Ameryki Południowej towarzyszyła mu włoska śpiewaczka Gabriela Besanzoni. Poznali się w Hiszpanii, gdzie artystka święciła triumfy w roli Carmen. Romans miał trwać ponad trzy lata i był jednym z bardziej burzliwych związków w życiu pianisty.

Besanzoni była uważana za najlepszą mezzosopranistkę liryczną na świecie i pozycją artystyczną zdecydowanie górowała nad Rubinsteinem. Artur pomimo olśniewających sukcesów u latynoskiej publiczności był tylko jednym z wielu pianistów, natomiast Gabriela śpiewała u boku Caruso. Ale z drugiej strony syn włoskiego tenora Aureliano Pertile nie mógł uwierzyć, że "tak wyrafinowany człowiek, jak Rubinstein, mógł mieć romans z Besanzoni". Charakter Gabrieli pozostawiał wiele do życzenia, zachowywała się jak prawdziwa rozkapryszona diwa operowa. Podobno potrafiła pokłócić się z każdym o wszystko, a pora dnia czy przyczyny kłótni nie miały znaczenia.

Gabriela znała tylko język ojczysty, a Rubinstein w tym czasie słabo mówił po włosku. To wykluczało głębszą wymianę myśli, pozostawał wyłącznie seks, a to było za mało dla Rubinsteina. I chyba niespecjalnie sprawdzał się w roli kochanka - po latach wspominał z niechęcią że Besanzoni "miała wielki temperament" i była "męcząca i wymagająca".

Gabriela sprawiała wrażenie kobiety zakochanej. Zmieniła nawet rezerwację na podróż do Argentyny, aby ku przerażeniu Artura wspólnie z nim przemierzyć Atlantyk. Z trudem udało mu się jej wyperswadować ten pomysł, dzięki czemu podczas podróży korzystał wraz ze swoim sekretarzem z usług erotycznych "ślicznej młodej Francuzki z półświatka". Pianista cieszył się, jej wdziękami we wnękach pomiędzy łodziami ratunkowymi na górnym pokładzie, kiedy nikogo nie było w pobliżu".

Lubił jednak publicznie pokazywać się w towarzystwie Besanzoni. Z zadowoleniem obserwował reakcje mężczyzn, a w szczególności kolegów muzyków. Po latach nie ukrywał jednak swoich dylematów: "Trudno zaprzeczać, że wysoce pochlebiało to mojej męskiej próżności, równocześnie jednak myśl o tej nowej i skomplikowanej odpowiedzialności napełniała mnie niejaką obawą. Nie zamierzałem wcale żenić się Besanzoni, a strasznie się bałem, że właśnie to postawiła sobie za cel".

I chyba miał rację, artystka całkiem poważnie myślała o małżeństwie ze swoim "Tutullo", jak go nazywała (czego on serdecznie nie znosił). Po koncertach w Ameryce Łacińskiej dotarli do Nowego Jorku, gdzie każde z nich musiało przeżyć gorycz porażki artystycznej. Rubinstein ze względu na zaniedbania techniczne (to jednak nie była Ameryka Południowa), a Besanzoni z powodu intryg konkurencji w Metropolitan Opera. W USA Artur przyjął rolę agenta partnerki - częściej załatwiał z menedżerami jej sprawy niż własne. Zresztą honoraria śpiewaczki za nagrania i koncerty były znacznie wyższe niż jego - Besanzoni otrzymywała średnio trzy tysiące dolarów za występ, Artur około czterystu. Wiosną wyjechali wspólnie do Mexico City, Gabriela śpiewała w miejscowym zespole operowym, natomiast Artur dał dwadzieścia sześć (!) recitali w ciągu sześciu tygodni. W jednym mieście! I wszystkie były wyprzedane, "bisował niezliczoną ilość razy", a po koncertach "rozhisteryzowani Meksykanie nieśli go do hotelu na ramionach". Występy były niezwykle lukratywne, honoraria wypłacano w złotych dwudziestopesówkach, a Artur i Gabriela lubili w pokoju hotelowym "układać na stole słupki ze złota".

Romans Artura z Gabrielą trwał do 1921 roku. Zakończenie przyszło wraz z powrotem pianisty do Europy. Rubinstein nie wyszedł na dworzec w Paryżu po śpiewaczkę i jej siostrę (podobno w tym czasie pocieszał załamanego Strawińskiego), w zamian wysyłając Karola Szymanowskiego. Nie zjawił się również na umówione spotkanie w "Folies Bergere". Tego było za wiele dla osoby o południowym temperamencie. Znosiła upokorzenia ze strony Artura, ale wysłanie na spotkanie z nią przyjaciela, a do tego homoseksualisty, uznała za afront. Rozwścieczona oskarżyła Rubinsteina, że jest kochankiem Szymanowskiego i zerwała związek. Dwa lata później wyszła za mąż za bogatego brazylijskiego przemysłowca.

Dawni kochankowie z czasem zawarli pokój i widywali się przy różnych okazjach. Gabriela prowadziła w późniejszych latach Theatro Municipal w Rio de Janeiro, wykazując się dużymi umiejętnościami w zarządzaniu. Jak twierdzi Nela Rubinstein, do końca życia pozostała "bardzo oddana Arturowi", zmarła w rodzinnym Rzymie w 1962 roku.

Człowiek szczęśliwy

W czasach romansu z Besanzoni hiszpański dziennikarz przeprowadził wywiad z Arturem w jego apartamencie w madryckim hotelu "Palace". To niezwykle ciekawy dokument, przedstawiający Rubinsteina w jego naturalnym środowisku:

"Rozejrzałem się po pokoju, [...] łóżko było ozdobnie przykryte kilkoma wspaniałymi, wielkimi, wyszywanymi manilskimi szalami, a na stole stało około dwudziestu fotografii pięknych kobiet: każda z namiętną dedykacją deklarującą dozgonną miłość

- Wielkie nieba! Toż to cały harem - mruknąłem.

- Niech to pana nie dziwi. To nie ma znaczenia. To tylko pamiątki. Chcę żyć otoczony rzeczami, na które miło spojrzeć. Otwierając oczy, czuję się mniej osamotniony, kiedy spotykam piękne twarze tych anielskich przyjaciółeczek. Poza tym, proszę zauważyć, że wszystkie się do nas uśmiechają żadna nie niepokoi nas skargami.

- Czy każda z nich przypomina panu chwile miłości?

Uśmiechnął się i odparł:

- Jeżeli nie miłości, to przyjemności. A wszystkie razem dostarczają mi niebiańskiego szczęścia. Każda jest innej narodowości.

- Oprócz hiszpańskiej?

- Nie, także hiszpańskiej, i to jeszcze jak! Proszę spojrzeć - i wskazał na portret pięknej popularnej artystki, której nazwisko zasłonił przez wrodzoną dyskrecję. Potem mówił dalej:

- Tymi szalami kupionymi w Sewilli i tymi fotografiami osładzam wrogi chłód hotelowych pokoi i napełniam je swoją osobowością nadaję im charakter; apartamenty przestają być surowe, zmieniają się w zakątki spokoju. Czyż nie?

Rubinstein tymczasem szperał w kieszeniach swego wspaniałego jedwabnego szlafroka [...] wyjął papierośnicę i poczęstował mnie egipskim cigarillo. Był młody, szczupły i elegancki. Miał ostry profil; nos szeroki i trochę orli, oczy szare, roziskrzone, włosy jasne i kręcone; maniery dżentelmena. Wyglądał jak książę z bajki".

Ciekawe czy ów "książę z bajki" rozkładał w pokoju hotelowym fotografie przyjaciółek, gdy w pobliżu przebywała zazdrosna Besanzoni? Zapewne wówczas poprzestawał tylko na szalach kupionych w Sewilli.

Rubinstein potrafił wywierać odpowiednie wrażenie na kobietach. Annabella Whitestone, towarzyszka ostatnich lat jego życia, zauważyła, że "Artur był jednym z nielicznych mężczyzn naprawdę znających kobiety, wiedział, jak sprawić, by czuły się dobrze - jak sprawić, by każda wierzyła, że jest jedyną kobietą na świecie". I chociaż oczywiście była to nieprawda, to przebywając z nim, jego partnerki "czuły, że nie ma żadnych innych kobiet, że są najbardziej boskimi istotami na ziemi". Podobno "emanował uczuciem", a jego zachowanie było "naturalne jak jego gra".

Po zakończeniu związku z Besanzoni Rubinstein nie miał zamiaru wiązać się na dłużej. Wystarczały mu w zupełności przelotne związki, bez zobowiązań i uczuć. W 1923 roku pojawiła się jednak w jego życiu Paola Medici, z którą romans miał potrwać kilka lat. Młodsza o sześć lat partnerka pochodziła z włoskiej arystokracji, jej rodzice nosili tytuły książęce, a mąż był markizem. Paola straciła zupełnie głowę dla Rubinsteina, towarzyszyła pianiście na koncertach w Europie, Ameryce Południowej, Afryce Północnej. Powtórzyła się sytuacja ze związku z Lilką Radwan - kochankowie rzadko brali razem udział w rautach i przyjęciach, na które Artur bywał zapraszany. I kiedy pianista bawił się w otoczeniu miejscowej śmietanki towarzyskiej, markiza czekała na niego w hotelu. To daje dużo do myślenia: włoska arystokratka i jej partner - Żyd, człowiek z ludu. I chyba rozwiewa wątpliwości co do uczuć, jakie markiza żywiła wobec Artura.

Paola Medici zapytała Rubinsteina wprost, czy poślubiłby ją, jeżeli uzyska rozwód. Ten jednak nie udzielił jednoznacznej odpowiedzi i markiza zrozumiała, że nie ma co liczyć na stabilizację u jego boku. Z czasem stał się jednym z jej kochanków, atrakcją bez poważniejszych konsekwencji.

Watykan ostatecznie unieważnił jej małżeństwo, wcześniej jednak markiza zaszła w ciążę z Arturem. Dziewczynka została oddana do adopcji zamożnemu brazylijskiemu małżeństwu, studiowała muzykę, została ostatecznie pianistką. Luli Oswald (pod takim nazwiskiem występowała) widywała czasami swojego biologicznego ojca, nic natomiast nie wiadomo o jej kontaktach z Paolą.

Małżeństwo

W połowie lat dwudziestych Rubinstein wynajął bungalow na Montmartre w Paryżu. Miał już blisko czterdzieści lat i chyba zaczęło go męczyć cygańskie życie. W urządzeniu domu pomagały jego arystokratyczne przyjaciółki i trzeba przyznać, że osiągnęły doskonałe efekty. Wiktor Łabuński opisywał dom z zachwytem: "Nieduży, ale [...] umeblowany z wielkim smakiem. Wszystkie sprzęty w domu - meble, szkło, porcelana - były w najlepszym stylu i zapewne najdroższe. Był tam oczywiście wielki koncertowy fortepian, wiele interesujących obrazów, głównie artystów współczesnych. No i książki - setki książek na półkach, w tym także wiele białych kruków, pierwszych wydań etc".

Oczywiście gospodarz roztoczył cały swój urok przed gośćmi, tak że poczuli, iż ich "wizyta była dla niego ogromnie ważna" i są dla niego "najważniejszymi osobami na świecie". Najwyraźniej czar Rubinsteina działał zarówno na kobiety, jak i na mężczyzn...

Stała siedziba była pierwszym krokiem w kierunku stabilizacji, a na następny nie trzeba było długo czekać. W 1926 roku w przerwie koncertu w Filharmonii Warszawskiej poznał osiemnastoletnią Anielę Młynarską, córkę dyrygenta i dyrektora Opery Warszawskiej. Dziewczynie towarzyszyła siostra i kuzynka, ale Artur patrzył tylko na Nelę, "tak jakby tamtych dwóch nie było w pokoju".

Aniela była najmłodszą córką Emila Młynarskiego. Niezwykle urodziwa i pełna wdzięku chciała zostać zawodową tancerką. Wbrew pozorom mieli szansę z Arturem stać się dobraną parą. Oboje wyrośli w świecie muzyki, obracali się w kręgu artystycznej cyganerii, mieli zbliżone zainteresowania intelektualne. Nela tak jak Artur uwielbiała podróże, ceniła przyjemności stołu i podobnie jak Artur przejawiała ogromne zdolności językowe (opanowała sześć języków, nie licząc polskiego).

Wydarzenia potoczyły się szybko, po kilku dniach zaczęli rozmawiać o małżeństwie. Jednak kiedy Rubinstein wyjechał na kolejne tournee, kontakt się urwał. Podobno Artur oczekiwał na list od Neli, ale dziewczyna uważała, że to on pierwszy powinien się odezwać. Po kilku miesiącach przestała jednak czekać, przyjmując oświadczyny innego wielbiciela. Swoją rolę odegrała zazdrosna Zofia Kochańska, niepogodzona z myślą że Rubinstein poślubi Nelę.

Artur miał ważne powody, aby wyjechać na dłużej. Chciał uporządkować sprawy osobiste i w podróży do Ameryki Południowej towarzyszyła mu Paola Medici. Przy okazji koncerty na drugiej półkuli zapewniały sowite dochody, co w perspektywie zawarcia małżeństwa było bardzo ważne.

Kiedy Artur koncertował za oceanem, panna Młynarska wyszła za mąż za pianistę Mieczysława Munza. Rubinstein dowiedział się o tym w Buenos Aires i odreagował w sposób właściwy dla siebie. Odnowił romans z żoną miejscowego plantatora, a po powrocie do Europy przegrał ponad pół miliona franków w kasynie w Deauville.

"Miał złote serce - wspominała Nela pierwszego męża - i był znacznie milszy niż Artur. [...] Byłam młoda, niedoświadczona [...] i spotkałam tego chłopca, naprawdę bardzo kochanego, dobrego i do szaleństwa zakochanego - naprawdę stracił dla mnie głowę".

Młoda para wyjechała do Cincinnati, gdzie Munz przyjął posadę nauczyciela w miejscowym konserwatorium. Artur koncertował w zachodniej Europie, prowadząc życie (jak to określił) "niepoprawnego kawalera". Wiadomo że w tym czasie miał romans z co najmniej trzema paniami równocześnie, o innych zapewne nigdy się nie dowiemy.

Trzy lata później przyjechał do Warszawy i tam dowiedział się o planach rozwodowych Munzów. Mieczysław był zbyt spokojny i za dobry, aby to małżeństwo mogło się utrzymać. Niebawem Rubinstein spotkał Nelę na koncercie w Filharmonii Warszawskiej i poszli na kolację do "Adrii". Powrócili do rozmów o małżeństwie i Artur przyjechał na Sylwestra do Zakopanego. Chociaż pod Giewontem kłócili się niemal bez przerwy, a Rubinstein romansował z jakąś inną panią to decyzja zapadła.

Pobrali się w lipcu 1932 roku w Londynie, Artur miał wówczas czterdzieści pięć lat, Nela dwadzieścia cztery. Uroczystość uświetnił wystawny obiad, w czasie którego Artur nadużył szampana i, jak opowiadał, był "pijany po raz pierwszy i ostatni w życiu". Narzeczona miała na ten temat inne zdanie, uważając, że pan młody był pijany już przed obiadem.

Nie na tyle jednak, aby w pewnej chwili dyskretnie nie opuścić przyjęcia, aby spotkać się ze swoją byłą przyjaciółką Ireną Ravensdale, córką lorda Curzona.

"Nie wybaczyłam mu tego do dziś - wspominała Nela. - Poszedł ją pocieszyć, ponieważ rozpaczała z powodu ślubu Artura. Zawsze chciał być strasznie elegancki wobec swoich eks. Uważał to za ważniejsze niż być ze mną i zostawił mnie w środku Londynu, w dniu naszego ślubu - właśnie tak".

Na pocieszeniach się nie skończyło. Chociaż nie powiedział o tym żonie, to innym się przyznał, że tego popołudnia "spał ze swoją eksdziewczyną a zrobił to, by samemu sobie udowodnić, że nie wpadł w pułapkę małżeństwa".

Nela i Artur

Małżeństwo całkowicie odmieniło Artura jako pianistę. Nagle odnalazł się w pracy, zajął się tak zaniedbywaną dotychczas techniką. Twierdził, że nie chce, aby jego "dzieci rosły, uważając swego ojca albo za drugorzędnego pianistę, albo za byłego pianistę". Lato 1934 roku spędził wraz z rodziną na francuskiej prowincji, po raz pierwszy w życiu ćwicząc "po sześć, osiem, dziewięć godzin dziennie". Na efekty nie trzeba było długo czekać, systematyczna praca połączona z niebywałym talentem wkrótce zapewniły mu prymat na świecie.

Rubinstein odnalazł się w pracy, ale Nela nie miała złudzeń co do charakteru męża. W niecałe trzy tygodnie po urodzeniu drugiego dziecka pojechała razem z Arturem na półroczne tournee po Dalekim Wschodzie. Po latach wspominała: "Siedemnaście dni po urodzeniu Pawła zostawiłam dziecko. Nie miałam wyboru, Artur nie był mężczyzną, któremu można by pozwolić wyjechać na sześć miesięcy. Było to dla mnie trudne, najtrudniejsze. Rozstać się z nowo narodzonym dzieckiem to okropna rzecz dla kobiety. Nie mogliśmy się porozumiewać: były tylko telegramy, nie było telefonów. Tak wielkie oddalenie i to aż na sześć miesięcy".

Nawet tragiczny telegram z Warszawy o śmierci Emila Młynarskiego nie przerwał tournee.

Kiedy po półrocznej nieobecności Rubinsteinowie pojawili się w Otwocku, gdzie wówczas przebywały ich dzieci, dwuletnia Ewa zapytała z wyrzutem rodziców, "czy znowu wyjedziecie?". Rubinstein zawsze marzył o córce, uważając, że tylko córka może w pełni docenić jego artystyczną naturę. Kiedy w latach trzydziestych nagrywał w Paryżu nokturny Chopina, do studia nagrań przyprowadzał małą Ewę, która "siedziała na jego kolanach i bębniła w fortepian, jemu zaś oczy wychodziły z zachwytu". Ze zdziwieniem obserwowano, że "ten zatwardziały kawaler [...] stał się ubóstwiającym ojcem. Zmarnował pewnie mnóstwo cennych godzin ćwiczeń, huśtając dziecko na kolanach".

Człowiek, który przez dziesiątki lat prowadził koczowniczy tryb życia, w sprawach rodzinnych przejawiał dziewiętnastowieczne poglądy. To on był głową rodziny, zapewniał jej byt, a w zamian domownicy musieli bez zastrzeżeń podporządkować się jego woli. Od klasycznych patriarchów rodem z belle epoque odróżniało go tylko jedno - zachęcał obie córki do podjęcia własnej kariery, nigdy nie chciał, aby były wyłącznie żonami i gospodyniami domowymi. Nie dotyczyło to oczywiście Neli, która swoje życie całkowicie podporządkowała mężowi. Zasłynęła jako doskonała kucharka, a jej potrawy były najlepszą gwarancją udanego przyjęcia.

"Z czasem odkryłam - wspominała pani Rubinsteinowa - że posiadam dziwny, ale bardzo użyteczny talent: tak jak można mieć świetny słuch muzyczny, ja miałam zdolność odszyfrowywania i rozpoznawania składników najbardziej wyszukanych potraw - i urządzałam coś w rodzaju zabawy, odtwarzając je w domu bez żadnych przepisów. Bardzo się cieszyłam, gdy mi się powiodło, wtedy z większą pewnością siebie dodawałam, zmieniałam lub improwizowałam, a w końcu wymyślałam nowe potrawy".

Małżeństwo ze światowej sławy wirtuozem nie było łatwą próbą. Artur prowadził bogate życie towarzyskie, przez ich dom przewijały się dziesiątki gości. Pogodzenie rozlicznych obowiązków całkowicie wypełniało jej czas.

"[Rubinsteinowie] wrócili z krótkiego tournee - pisał dziennikarz Joseph Wechsberg - i od tej pory [Nela] spędza większość dnia, przygotowując potrawy na przyjęcie, które wydawali dla kilku bliskich przyjaciół natychmiast po koncercie [...]. Pani Rubinstein zamówiła ludzi do transportu fortepianu na piątą po południu, żeby przywieźli koncertowy instrument Artura do Palais de Chaillot przed występem, który miał się rozpocząć o dziewiątej. Wzięła na siebie obowiązki sekretarki męża, księgowej, szefa kuchni, towarzysza podróży, gospodyni, lekarza domowego, psychiatry i doradcy muzycznego - w tej ostatniej sprawie okazuje się znającym na rzeczy i wymagającym krytykiem. Przez dwa dni poprzedzające koncert, oprócz przygotowań do przyjęcia, rozpakowywała bagaże, pakowała go na podróż do Hiszpanii następnego rana, a siebie na lot do Nowego Jorku na spotkanie z dziećmi, zajmowała się korespondencją (listy, telegramy, depesze), zaspokajała prośby przyjaciół o bilety na wieczorny koncert, które zostały już wyprzedane, i popędzała go często i dość natarczywie, żeby się ostrzygł".

Nic dziwnego, że Rubinstein dziwił się czasem, "skąd Nela bierze energię, żeby zrobić te wszystkie rzeczy".

Tym bardziej że Artur wcale jej nie ułatwiał życia. Był doskonałym egocentrykiem, skoncentrowanym niemal wyłącznie na sobie (pod warunkiem, że w pobliżu nie było jakiejś atrakcyjnej kobiety). Ewa wspominała, że w domu ciągle słyszało się szepty: "cicho, tatuś pracuje, tatuś śpi, tatuś czyta". W tej sytuacji kontakt z ojcem był utrudniony, a dzieci koncentrowały się na nieprzeszkadzaniu Arturowi. Ewa wspominała, że po powrocie pianisty z trasy koncertowej czuła obcość w kontaktach z ojcem. A rodzice często wyjeżdżali razem, gdyż pani Rubinstein "usiłowała utrzymać tego dzikiego mężczyznę i nie pozwalała mu samotnie fruwać po świecie". W tej sytuacji najważniejszym wspomnieniem z dzieciństwa dla niej i młodszego o półtora roku Pawła były "kartki pocztowe, które nam wysyłali, pisane dużymi, drukowanymi literami, żebyśmy je mogli odczytać, z krzyżykami zaznaczającymi hotelowe okna: tu mieszkamy".

Rubinstein założył rodzinę, ale nadal lubił włóczęgę po świecie, razem "ze wszystkim, co się z tym łączyło: podróże, nawet niewygodne, ustawiczne zmiany miast, hoteli, jedzenia, klimatów". Tłumaczył, że jeżeli musiał pozostawać w jednym miejscu dłużej niż dwa, trzy miesiące, to zaczynał się irytować.

Innym problemem była niewielka odporność psychiczna pianisty. Zupełnie nie sprawdzał się w sytuacjach kryzysowych, wywołując niepotrzebne zamieszanie. Kiedy Nela miała poddać się poważnej operacji, to prosiła Ewę: "Nie pozwólcie mu na przyjazd przed operacją, bo jeśli się zjawi w szpitalu, zacznie dramatyzować i wszyscy zaczną się nim zajmować. Tak było nawet wtedy, gdy ty się rodziłaś: od 24 godzin rodziłam bez znieczulenia, a on zemdlał - wszyscy zostawili mnie i zajmowali się nim. Miałam tego dosyć!!!".

Egocentryzm Artura miewał czasami humorystyczną stronę. Pianista nie mógł znieść, że to żona prowadzi samochód i postanowił zdobyć prawo jazdy. Z trudem zdał egzamin i kierowcą był bardziej niż kiepskim. "Zawsze martwieliśmy, kiedy siadał za kierownicą - opowiadała pani Rubinstein - ponieważ było na to za późno - nie potrafił prawidłowo reagować i wyglądało to naprawdę niebezpiecznie. Razem z dziećmi próbowałam różnych sztuczek - wmawialiśmy mu, że nie lubi prowadzić, że czuje się niezdrów, że to go męczy i tak dalej, a on czuł się z tego powodu dotknięty".

Z czasem zupełnie przestał prowadzić samochód, ale zanim do tego doszło, to miał satysfakcję dokonania prywatnej zemsty na angielskim dyrygencie, sir Thomasie Beechamie.

"[Beecham] zachował się kiedyś podle wobec mnie - wspominał pianista. - Grałem z nim w Hollywood Bowl i był bardzo niegrzeczny. Po próbie zapytał, czy mógłbym go podwieźć do domu. Powiedziałem, że zrobię to z przyjemnością, ale gdy wsiadł do mojego samochodu, oświadczyłem: »To wielki zaszczyt dla mnie. Jest pan moim pierwszym pasażerem. Właśnie wczoraj odebrałem prawo jazdy«. Nigdy w życiu nie widziałem tak przerażonego człowieka".

W 1938 roku Rubinsteinowie nabyli dom w Paryżu, w eleganckiej szesnastej dzielnicy. Urządzili go z wielkim smakiem, nie wiedząc, że niebawem będą musieli go porzucić. A wraz z nim przepadnie pięć tysięcy cennych książek (w tym pierwsze wydania Gogola, Puszkina i Dostojewskiego), portrety Artura pędzla Picassa i Boznańskiej, prywatne archiwum zawierające zdjęcia i bogatą korespondencję. Ale po wybuchu drugiej wojny światowej Artur jako osoba pochodzenia żydowskiego nie mógł pozostać w Europie. W efekcie jesienią 1939 roku Rubinsteinowie wyemigrowali do USA.

Finanse i sprawy rodzinne

Początkowo zamieszkali w hotelu "Buckingham", następnie przeprowadzili się do wynajętego domu na Manhattanie. W 1941 roku przenieśli się do Los Angeles, a pobyt w Kalifornii tak im przypadł do gustu, że niebawem kupili dom. Tam też na świat przyszły kolejne ich dzieci: Alina i John.

Zakup nieruchomości umożliwiły powiększające się dochody Artura. Chociaż z powodu wojny ograniczył koncerty do zachodniej półkuli, to otrzymywał znaczące pieniądze z nagrań płytowych. A zarabiał nie tylko jako solista, ale również jako ceniony kameralista. Wraz z Jaschą Heifetzem i Emanuelem Feuermannem nagrali tria Brahmsa, Beethovena i Schuberta. Rubinstein i Heifetz znali się od lat, co nie przeszkadzało im kłócić się przy każdej sposobności. Artur narzekał, że skrzypek nigdy nie zaniedbał okazji, aby odwrócić mikrofon w swoją stronę, ten twierdził, że pianista zagłusza go zupełnie. Rubinstein podobno grał zbyt romantycznie, a Heifetz w sposób zbyt zimny i agresywny. Po zakończeniu pracy muzycy pokłócili się o wersje przeznaczone do publikacji płytowej. Każdy z nich kosztem drugiego popierał nagranie faworyzujące jego warsztat. A kiedy doszli już do porozumienia, to pojawił się Feuermann i "problem zaczął się od nowa".

Publikacja nagrań przyniosła tak znaczące dochody, że kilka lat później panowie utworzyli nowe trio z Grzegorzem Piatigorskim (Feuermann już wówczas nie żył). Koncerty odniosły ogromny sukces, a gaże muzyków były tak wysokie, że jeden z krytyków nazwał zespół z przekąsem "one milion dollars trio". Dokonano również nagrań płytowych, które stały się powodem kolejnych awantur pomiędzy Heifetzem i Rubinsteinem. Jak wspominał biograf skrzypka, "różnice zdań pojawiały się z powodu najdrobniejszej frazy, tempa i prawie każdego elementu interpretacji. Czasami dyskusje stawały się tak burzliwe, że artyści zmuszeni byli przerywać próbę". Heifetz posunął się tak daleko, że któregoś dnia przestał grać, twierdząc, że zapanowała "fatalna równowaga", bowiem słyszy wiolonczelę!

Muzycy potrafili się pokłócić nawet o nazwę tria. Skrzypek chciał, aby określano ich jako: Heifetz - Rubinstein - Piatigorski, chociaż z reguły nazwisko pianisty umieszczano na pierwszym planie. Nic zatem dziwnego, że Artur złośliwie zauważył, że nawet gdyby Bóg grał na skrzypcach, to zespół i tak nazywałby się Rubinstein - Bóg - Piatigorski.

Nieporozumienia artystyczne rzuciły cień na prywatne stosunki obu muzyków. "Udowodniłeś ponad wszelką wątpliwość - pisał Artur do Jaschy - że Twoje maniery nie zmieniły się od czasu naszej szczerej rozmowy w Chicago, przeciwnie, jeśli to w ogóle możliwe, stają się coraz gorsze. Oburzyłeś się, że nie odpowiedziałem na kartkę noworoczną od Ciebie, ale przez miesiąc ignorujesz formalne zaproszenie na obiad. Z jakichś nieznanych powodów zdajesz się uważać, że należą Ci się szczególne przywileje. Zastanawiam się dlaczego? Czy to z powodu faktu, że grasz czysto i szybciej niż inni skrzypkowie? W każdym razie, drogi Jascha, jeśli uważasz się za tak wielkiego człowieka, przyjmij ostatnią przyjacielską radę: spróbuj nabrać trochę lepszych manier, ponieważ jak mawiają Francuzi, noblesse oblige [szlachectwo zobowiązuje]".

Dochody Rubinsteina za nagrania płytowe rosły w sposób niewyobrażalny. W 1940 roku zarobił dwa tysiące dolarów, w 1945 - dwadzieścia siedem, a dwa lata później aż dziewięćdziesiąt tysięcy. Do tego dochodziły koncerty, z reguły za wynagrodzenie nie mniejsze niż dwa i pół tysiąca dolarów za wieczór (najczęściej około trzech i pół tysiąca) lub siedemdziesiąt procent dochodu brutto, w zależności od tego, które rozliczenie było korzystniejsze dla pianisty. A dawał tych koncertów około stu rocznie. Kwoty te nawet dzisiaj robią wrażenie, a należy pamiętać, że wartość nabywcza dolara w tych czasach była kilka razy większa niż obecnie. U schyłku kariery honoraria za niektóre jego koncerty liczono już w dziesiątkach tysięcy dolarów.

To jednak nie koniec. Rubinsteinem zainteresował się przemysł filmowy, dzięki czemu wystąpił w kilku filmach, nagrywając również ścieżki dźwiękowe do innych obrazów. Jeden angaż filmowy mógł mu przynieść aż osiemdziesiąt pięć tysięcy dolarów, a ukoronowaniem jego ekranowej kariery była nagroda amerykańskiej Akademii Filmowej za film biograficzny o nim samym.

W 1946 roku Rubinsteinowie otrzymali obywatelstwo amerykańskie - dotychczas korzystali ze statusu "cudzoziemców rezydentów". Pianista starał się o obywatelstwo już od kilku lat, zdecydowanie wiążąc swoją przyszłość z USA. Nie zapominał jednak o swoim pochodzeniu i z ogromną radością powitał powstanie państwa Izrael. Nigdy nie ukrywał gorących uczuć do tego kraju, wielokrotnie tam koncertował, prowadził wykłady dla młodych muzyków, z wielkim szacunkiem traktował twórców państwowości izraelskiej. Ale jednocześnie był bezwyznaniowcem, a jego dzieci nie znały nawet nazw świąt żydowskich. Nie oznacza to, że były wychowywane w duchu chrześcijańskim - Rubinsteinowie zdecydowanie sprzeciwiali się zinstytucjonalizowanym formom kultu religijnego. Nela, aby rozwieść się z Munzem, przeszła na luteranizm, ale nie była praktykująca. W ich domu obchodzono Boże Narodzenie, ale wyłącznie z powodów tradycji kraju, w którym mieszkali.

Natomiast o uczuciach Rubinsteina wobec Polski najlepiej świadczy zachowanie pianisty podczas koncertu mającego uświetnić powołanie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Polska nie była na konferencji reprezentowana - w tym czasie nasz kraj miał dwa rządy: lubelski (prosowiecki) i londyński, wobec czego reprezentanci żadnego z nich nie znaleźli się w San Francisco. Kiedy Rubinstein wyszedł na scenę War Memorial Opera House, zauważył "długi rząd wielobarwnych flag reprezentujących narody, które zebrały się, by podpisać historyczny dokument". Nie dostrzegł jednak polskiej flagi i po obowiązkowym odegraniu hymnu Stanów Zjednoczonych zaskoczył słuchaczy.

"Opanowała mnie ślepa furia - wspominał po latach. - Zwróciłem się do publiczności gniewnym, gromkim głosem:

- W tej sali, w której zebrały się wielkie narody, żeby uczynić świat lepszym, nie widzę flagi Polski, za którą toczono tę okrutną wojnę. A więc odegram teraz polski hymn narodowy.

[...] Grałem go potężnym uderzeniem i bardzo powoli, a ostatnią frazę powtórzyłem wielkim, grzmiącym forte. Gdy skończyłem, publiczność wstała jak jeden mąż i urządziła mi wielką owację".

Działalność Rubinsteina na rzecz Polski nie ograniczyła się wyłącznie do tego spektakularnego gestu. Razem z Janem Kiepurą koncertował na rzecz polskich uchodźców, działał w Fundacji Paderewskiego na rzecz Pomocy Polsce, nagrywał audycje radiowe dla okupowanego kraju. A prywatnie wspomagał finansowo polskich uchodźców, w tym również Juliana Tuwima, któremu pod koniec wojny rząd londyński cofnął pensję. Artur zachował się z ogromną klasą i natychmiast wysłał poecie poważną kwotę. Cieniem na sukcesach finansowych i artystycznych kładły się dochodzące z Europy informacje o Holokauście. Chociaż. Artur nigdy nie był specjalnie przywiązany do swojej łódzkiej rodziny, to jednak interesował się jej losem. Niestety, sprawdziły się jego najgorsze przeczucia. Niemal wszyscy bliscy pianisty zginęli w komorach gazowych lub zostali wymordowani w łódzkim i warszawskim getcie. Z całego rodzeństwa przeżył tylko brat Ignacy, któremu Rubinstein pomagał do jego śmierci w 1948 roku.

Wspomagał również niektórych ocalałych członków rodziny, kierując się własnymi sympatiami. Nigdy nie zapomniał, że jego siostrzenica Maryla Landau ukryła kiedyś przed nim, gdy byli dziećmi, kawałek chałwy. Na całe życie znienawidził ją za to i kiedy osiadła w Nowym Jorku, to unikał jej jak tylko mógł. Jednak kilkoro z dzieci i wnuków jego rodzeństwa zawdzięczało mu wiele, chociaż i tak zarzucali mu skąpstwo. Nela, która miała trzeźwe spojrzenie na kontakty Artura z jego rodziną, wspominała jeden z takich przypadków: "Córka Maryli była utalentowaną skrzypaczką - dobrą, ale nie wybitną; przesłuchiwali ją Isaac Stern i Henryk Szeryng. Razem z mężem pianistą przyjechała do Paryża, gdzie Artur zaopiekował się nimi; stwierdził, że mąż jest także utalentowany, ale nie wybitnie. W końcu wyrzuciłam ich oboje z domu, ponieważ Artur dawał im setki dolarów miesięcznie, oni natomiast i tak oczerniali go przed ludźmi i oskarżali o zaniedbywanie rodziny w Polsce. Nie miałam strzelby, żeby ich zastrzelić, więc powiedziałam: »Precz!«. Nie mogłam znieść niesprawiedliwości".

Rubinstein nie znosił nagabywania o pieniądze. W liście do jednego z siostrzeńców zauważył ironicznie, że od trzydziestu lat ze strony rodziny nie otrzymał niczego poza "roszczeniami do jego portfela". Gorzko wypominał, że nigdy nie otrzymał żadnego sygnału zainteresowania jego życiem czy muzyką, natomiast musiał znosić ciągłe prośby o pieniądze. I nikt nie traktował go jako człowieka, ale jako "krewnego z pieniędzmi".

Znacznie lepsze stosunki Rubinstein miał z rodziną żony. Wkrótce po zakończeniu wojny udało mu się wydostać z terenów okupowanych przez ZSRR swoją teściową. Pani Młynarska została przewieziona z Litwy (przez Szwecję) do USA i do końca życia mieszkała z Rubinsteinami. Artur opłacił również przejazd do Stanów Zjednoczonych brata Neli, który część wojny spędził w sowieckim łagrze. Przez pewien czas zatrudniał go jako swojego sekretarza, później szwagier prowadził antykwariat muzyczny. Jak na ironię losu, jego pierwszą żoną była córka Lilki Radwan - dawnej miłości Artura.

W najbliższym gronie

Wybitni artyści z reguły mają złe stosunki z najbliższą rodziną. Ludzie obdarzeni ogromnym talentem i uznaniem otoczenia najczęściej tworzą rodziny dysfunkcyjne, a ich domownicy przechodzą niewyobrażalne cierpienia psychiczne. Wystarczy przypomnieć dzieje małżeństwa Adama Mickiewicza.

Rodzinie Rubinsteinów również daleko było do normalności. Ewa wspominała, że "w domu wszystko musiało się toczyć tak, jak on [Artur] pojmował; kiedy ludzie nie pasowali do jego schematu, stawali się obcymi lub nawet wrogami". I dotyczyło to nawet tak błahych spraw jak ocena książki czy filmu. Rubinstein wymagał kategorycznego szacunku i uznania swojego prymatu, nie dopuszczając żadnej krytyki. Podobno uważał, że dzieci mają szczęście, że podczas obiadu pozwala im się rozmawiać, co w tradycyjnej żydowskiej rodzinie było niedopuszczalne.

Nela zauważyła, że mąż w ogóle "nie wiedział, jak wychowywać dzieci. Z jednej strony okropnie je rozpuszczał, to znów był zbyt surowy". A na dodatek był zazdrosny o uczucia potomków do żony. A tak w ogóle, to od pewnego czasu nie wiedział, jak z dziećmi rozmawiać. Ewa wspominała, że chyba nigdy nie zadał jej innego pytania niż "Czy masz dość pieniędzy?". I nie mógł zrozumieć, że córka w wieku dwudziestu jeden lat wyprowadziła się z domu, aby zamieszkać w Nowym Jorku w małym mieszkaniu bez windy.

W stosunkach Artura z dziećmi przejawiały się jego kompleksy. Podejrzewał, że nie jest kochany dla siebie samego, ale wyłącznie z powodu tego, czym zawodowo się zajmuje. Przypominało to trochę związki pianisty z kobietami - ciągle potrzebował akceptacji. John Rubinstein opowiadał, że ojciec miał "w sobie nieco zakłopotania - uczucie, że bez względu, jaki odniósł sukces, jakie otacza go uwielbienie, bogactwo, podniecenie, luksus, czegoś zdecydowanie brakuje". John zauważył (całkiem zresztą słusznie), że "miłość publiczna [...] nie zaspokaja podstawowej potrzeby prawdziwej, nieskrępowanej, niczym nieuzależnionej miłości".

Z perspektywy lat Ewa najlepiej wspominała czasy, kiedy ojciec wprowadzał ją w świat muzyki. Kiedy "nastawiał płyty i rozmawiał ze mną o muzyce. Nie używał muzykologicznych terminów, po prostu karmił mnie muzyką". Nie tylko zresztą za muzykę była mu wdzięczna. "Pasja ojca do książek, obrazów, podróży, jego ciekawość miejsc i języków - wszystko to było zaraźliwe i miało na mnie ogromny wpływ. [...] Ojciec zawsze starał się nas przekonać, że każdy rodzaj wykształcenia, każda wiedza może być przydatna. Wpoił nam ogromną ciekawość życia".

Ale czy można być dobrym ojcem rodziny, jeżeli przebywa się w domu przez trzy, cztery miesiące, a resztę roku zajmują tournee koncertowe? Nawet jeżeli czasami w podróżach towarzyszyła mu żona czy dzieci.

Stosunki z Ewą były skomplikowane, ale prawdziwym problemem były kontakty z Pawłem. Starszy z synów był z charakteru bardzo podobny do ojca, co zdecydowanie utrudniało porozumienie. Paweł miał obsesję na punkcie bycia Amerykaninem, pragnął zmieszać się z tłumem, nie wyróżniać z otoczenia. Ojca drażniły jego typowo amerykańskie podkoszulki i tenisówki, chłopak od najmłodszych lat stwarzał problemy wychowawcze, aż wreszcie wysłano go do szkoły z internatem. John uważał, że "ojciec był szczególnie szorstki dla Pawła", a nasiliło to się, kiedy w przerwie jakiegoś recitalu wszedł do garderoby i zastał czternastoletniego syna śpiącego. Tego mu nie mógł darować. Jak śmiał zasnąć podczas jego gry!

Ostateczne zerwanie nastąpiło w 1969 roku. Wtedy po raz ostatni rozmawiali telefonicznie i przez ostatnie trzynaście lat życia ojca Paweł nie utrzymywał z nim kontaktów, nie był nawet na jego pogrzebie. Chociaż musieli utrzymywać jakąś formę korespondencji, albowiem Rubinstein w 1970 roku wpłacił sto tysięcy dolarów na rzecz drugiego porozumienia rozwodowego syna (Paweł żenił się i rozwodził trzy razy). Ale syna nie zobaczył już nigdy.

Problemy z mężem miała również Nela. Wychodząc za Artura, wiedziała, że poślubia zatwardziałego kobieciarza, człowieka, który przyznawał, że "dziewięćdziesiąt procent wolnego czasu poświęca płci pięknej". Starała się nie dawać mu okazji do zdrady, ale nie mogła być zawsze i wszędzie. A Artur to wykorzystywał, w rozmowach z przyjaciółmi cynicznie stwierdzał, że "nigdy nie był żonie wierny nawet przez tydzień". Romansował z wieloma kobietami - z żonami przyjaciół, muzyków, a nawet z własnymi uczennicami.

Trzeba przyznać jednak, że potrafił być dyskretny, a jego osobisty służący nieraz ratował go z kompromitujących sytuacji. Może dlatego przez tak wiele lat udawało mu się wprowadzać żonę w błąd. "Co do innych kobiet całkowicie mu ufałam - mówiła Nela już po śmierci męża - a on rzekł »Nigdy cię nie oszukałem«. Dziś nie jestem całkowicie pewna, co przez to rozumiał".

Pani Rubinstein była bardzo naiwna, wierząc w jego wierność, wiedziała, że flirtował z innymi kobietami, ale nie przypuszczała, że również z nimi sypiał.

Czasami Artur, mając w planach erotyczne eskapady, specjalnie zniechęcał żonę do udziału w trasach koncertowych. Starsza córka dobrze pamiętała, jakich używał wybiegów. Podkreślał, że "będzie to męcząca podróż" czy wręcz twierdził, że przecież "tyle razy już słyszała ten program". I zwykle osiągał swój cel.

Mildred Knopf, żona hollywoodzkiego producenta, miała okazję dobrze poznać oboje Rubinsteinów: "Nela była naprawdę kimś w tamtych czasach - tak niezwykła, tak twórcza i tak przyjemnie było z nią przebywać. Niesłychanie żywotna, przepełniona wielką radością życia. Dom prowadziła gładko jak po maśle; robiła wszystko, żeby Artura nie denerwować czy krępować - ale w zamian otrzymywała niewiele wdzięczności. Po koncercie zwykła wracać do domu trochę wcześniej, by upewnić się, czy wszystko gotowe na przybycie gości. Kochała ludzi, którzy kochali Artura, nienawidziła tych, którzy go nie kochali, żyła całkowicie dla niego. [...] Pilnowała, aby jego rubinowe spinki były gotowe, koszula specjalnie wykrochmalona, ponieważ grając, pocił się. Całe życie spędziła, myśląc o nim. Wierzyła zawsze, że jej związek z Arturem jest niezagrożony".

Na dodatek Rubinstein był straszliwie zazdrosny o żonę, kto wie, może dlatego, że miał wyrzuty sumienia z powodu własnej niewierności?

"Fakt, że był znacznie starszy od matki - opowiadała Ewa po latach - sprawiał, że zachowywał się trochę paranoicznie. Była i jest bardzo atrakcyjna i czarująca - ludzie po prostu uwielbiali ją - więc mężczyźni zachowywali się w stosunku do niej odrobinę zalotnie. Ona jednak nigdy nic nie zrobiła! Uwielbiała ojca i była mu wierna przez te wszystkie lata. Ale ojciec, który dźwigał poczucie winy od czasu ślubu, przenosił je na każdego, szczególnie na matkę. Złościło go, gdy ktokolwiek, nie wyłączając mężczyzn o wątpliwej seksualnej atrakcyjności, choćby na nią spojrzał. Mogła wybierać, sądzę jednak, że jej zachowanie miało związek z tym, jak siebie widziała: wierzyła w niego, była wierną żoną".

Ostatnia miłość artysty

Rubinstein do końca życia pozostał sobą. Miewał liczne romanse, przejawiał nieposkromiony wigor seksualny. Z upływem lat nic się nie zmieniało - nadal uważał własną aparycję za wyjątkowo mało atrakcyjną i potrzebował potwierdzenia swojej wartości. A najlepiej znajdował ją w ramionach kolejnych, coraz to młodszych kobiet. Nela nadal nie dostrzegała zdrad męża (a może wolała ich nie widzieć), jednak to, co wydarzyło się w 1969 roku, przekroczyło wszystko.

Latem tego roku pianista przyjechał do Londynu, mając w planach recital i koncert kameralny. Nad Tamizą poznał młodą Angielkę - Annabellę Whitestone - asystentkę swojego brytyjskiego menedżera. Oczywiście zwrócił uwagę na atrakcyjną dziewczynę, jednak początkowo nic nie zapowiadało romansu. Różnica wieku była ogromna - Annabella miała dwadzieścia cztery lata, Rubinstein osiemdziesiąt trzy - praktycznie mógł być jej pradziadkiem.

Do kolejnego spotkania doszło kilkanaście miesięcy później w Hiszpanii. Annabella pracowała wówczas dla Ricarda de Quessady - hiszpańskiego menedżera Rubinsteina. Po latach wspominała, że wówczas po raz pierwszy poczuła ten "niewiarygodny magnetyzm i urok" pianisty. Zresztą u jego boku nie znalazła się przypadkiem - Quessada skierował ją do obsługi tournee na osobiste życzenie Rubinsteina. Spędzali razem wiele czasu, a Rubinstein starał się wywrzeć na dziewczynie jak najlepsze wrażenie. Po jednym z koncertów rozmawiali w pokoju hotelowym do czwartej rano, pianista wypytywał ją o jej życie, a sam określił swoją sytuację rodzinną jako "wyjątkowo trudną". Zanim wyjechał, zapowiedział, że będą się często widywać i słowa dotrzymał.

"Szesnastego grudnia 1970 roku - wspominała panna Whitestone - niespodziewanie zatelefonował. Wróciłam właśnie z [...] lunchu, podczas którego wypiłam sporo tequili. Miałam nadzieję na sjestę, więc gdy zadzwonił telefon od Artura, nie bardzo mogłam zebrać myśli. »Czy możesz przyjechać pojutrze do Genewy?« - pytał. Myślałam, że się przesłyszałam. Ale to była prawda. Pojechałam i spędziłam z nim kilka dni jak w bajce. To był początek. Potem Artur wyjechał do Stanów na tournee składające się z czterdziestu sześciu koncertów i nagrań. Sądziłam, że na tym koniec - że tak się to skończy".

Los jednak napisał inny scenariusz. Rubinstein ponownie zapałał miłością do Hiszpanii - przyjeżdżał za Pireneje tak często, jak było to możliwe, grając recitale i koncerty bez względu na wysokość honorarium. Oczywiście nie zabierał ze sobą Neli - żonie wydawało się, że nie musi już nadzorować męża.

Romansowi patronowali przełożeni Annabelli, chętnie spełniając życzenia swojego najsławniejszego klienta. Panna Whitestone w każdej chwili mogła dostać kilka dni wolnego, aby pojechać do Paryża, gdzie spotykała się z pianistą pod nieobecność Neli.

"Artur bał się skandalu - kontynuowała panna Whitestone - bał się zaburzyć ustalony porządek rzeczy. Nie dlatego, że był hipokrytą który udawał, że jest inny niż w rzeczywistości, ale ponieważ naprawdę chciał, żeby tak było. Zatrzymywałam się w hotelu »Claridge« w Paryżu i zawsze chodziliśmy oddzielnie - jedno za drugim - tak aby nikt nie widział nas razem. Starałam się wybierać restauracje, w których go nie znano, ale oczywiście zawsze go rozpoznawano [...] i natychmiast wiedzieliśmy, że wpadliśmy".

Kariera koncertowa zmuszała Rubinsteina do dyskrecji. Wirtuoz światowej sławy nie mógł sobie pozwolić na skandal, jednak uczucie dominowało - Rubinstein zaczął zastanawiać się nad opuszczeniem żony. Rozwiązanie przyspieszył przypadek - w połowie lat siedemdziesiątych pianista zaczął mieć poważne problemy ze wzrokiem. Od kilku lat chwilami widział podwójnie, ale skoro mógł widzieć "dwie piękne kobiety zamiast jednej", to wcale mu to nie przeszkadzało. Jesienią 1975 roku stracił jednak widzenie centralne (zachowując obwodowe), a lekarze nie dawali szans na wyleczenie.

"To zabawne - tłumaczył dziennikarzowi. - Nie widzę tego, na co patrzę. Jeśli patrzę wprost na pana twarz, w ogóle jej nie widzę. Widzę za to pana ręce. Ale gdy patrzę na pana ręce - tak! Teraz widzę całą twarz [...]. Ale jeśli patrzę na czarne klawisze, widzę białe. Mogę z tym żyć".

Zachował jednak właściwą sobie pogodę ducha. Wracając z konsultacji lekarskiej, oznaczającej wyrok utraty wzroku, nie zaniedbał małej inscenizacji dla rodziny. Do pokoju hotelowego wprowadził go Bronisław Kaper (udając psa przewodnika), a Artur specjalnie rozbijał się o meble. A następnie zaproponował wizytę w kinie!

Wirtuoz musiał jednak wcześniej otrzymać ostrzeżenie od lekarzy, albowiem w ciągu poprzedniego roku przeczytał po raz pierwszy całego Prousta, Ulissesa Joyce'a i dwie powieści Tomasza Manna. Rozpoczął również biografię George Sand, ale gdy "dotarł do wielkiego spotkania z Chopinem, już nie widział".

Wzrok pianisty miał się systematycznie pogarszać, a to oznaczało zakończenie kariery koncertowej. Jeszcze przez kilka miesięcy pojawiał się na estradach - ostatni w życiu koncert dał 31 maja 1976 roku w Wigmore Hall w Londynie. Nadeszła pora na rozwiązania w życiu osobistym.

Życie w trójkącie

Koniec kariery koncertowej męża znacznie skomplikował życie Neli. Nagle miała go mieć stale w domu, a przecież nie był łatwym domownikiem. I chociaż Ewa Rubinstein wspominała, że matka "tęskniła do dnia, kiedy życie ojca uspokoi się, kiedy przestanie grać i wszystkie towarzyszące temu nerwy znikną", okazało się, że nie "będą razem kroczyć ku starości z książkami, teatrem, koncertami (innych artystów), filmami i wizytami wielbiących go i pełnych zapału młodych muzyków". Na drodze stanęła Annabella, grając rolę "kochanki, żony, córki, wielbicielki, powiernicy i sekretarki".

Pani Rubinstein przez dłuższy czas żyła w nieświadomości. Annabella odwiedzała Rubinsteinów, wielokrotnie towarzyszyła Neli w zakupach czy podczas wizyt. Doszło do tego, że dla osób postronnych romans był oczywistością, a żona nadal nic nie podejrzewała (a może po prostu nie chciała nic widzieć).

Wreszcie nawet ona nie mogła już dalej udawać, że nic się nie dzieje. Annabella praktycznie zamieszkała u Rubinsteinów, poświęcając Arturowi każdą wolną chwilę.

"W niedzielne poranki - wspominała panna Whitestone - kiedy nie było pomocy przy przygotowaniu śniadania, wstawałam, żeby je zrobić, więc ona wstawała także. Obie przygotowywałyśmy śniadanie w kuchni. Atmosfera była taka, że można ją było kroić nożem! Potem nadszedł czas, że Artur jadł ze mną śniadanie na dole, a Nela zostawała sama na górze. Później, aby uniknąć tego napięcia i bliskości w weekendy, Artur i ja jechaliśmy do Wersalu, do hotelu »Trianon«".

W listopadzie 1976 roku Artur i Annabella pod nieobecność Neli wybrali się razem na poranek do "Comedie Francaise". Wiadomość o tym wywołała furię żony, pani Rubinstein zarzuciła mężowi, że zamierza Annabellę ustanowić swoją spadkobierczynią. Dla pianisty stało się jasne, że żona toleruje romans wyłącznie pod warunkiem, że młoda rywalka nie zagrozi jej pozycji finansowej.

Przed świętami Bożego Narodzenia Nela zażądała opuszczenia domu przez kochankę męża, ten gwałtownie się sprzeciwił. Stronę matki wzięła oczywiście Ewa, od dawna skłócona z ojcem.

"Mama była przekonana - opowiadała po latach Ewa - że ojciec przeżywa coś w rodzaju starczego zauroczenia, które minie i wtedy wróci do niej. Wiedziałam cholernie dobrze, że niczego takiego nie zamierzał zrobić. Wiedziałam również, że matka musi stawić temu czoło, ponieważ Annabella i ojciec zamierzali zrobić wszystko, co tylko możliwe, żeby się jej pozbyć".

Ale czy było to możliwe? Nela była niemal od pół wieku legalną żoną Artura i zgodnie z prawem posiadała takie same prawo do rodzinnego majątku jak Artur. Na pewno artysta ani tym bardziej jego młoda partnerka nie mogli bez jej zgody "pozbyć się" jej z żadnej nieruchomości rodziny. Wirtuoz musiał o tym dobrze wiedzieć, a Ewa była pod tym względem zdecydowanie przewrażliwiona. Trudno jednak jej postępowaniu odmówić logiki. Jej matka po poświęceniu niemal całego życia mężowi teraz została usunięta przez młodszą rywalkę. I to młodszą o blisko czterdzieści lat.

Córka zaproponowała oddanie sprawy w ręce prawników. I uświadomiła Nelę, jak przez lata wyglądała "wierność" męża. Pani Rubinstein była zdruzgotana, podobno zawsze wierzyła w lojalność Artura. Jeżeli tak było naprawdę, to okazała się osobą wyjątkowo łatwowierną.

Życie w trójkącie miało trwać jeszcze kilka miesięcy. Nela publicznie pokazywała się z Arturem, a chociaż na co dzień praktycznie nie rozmawiali ze sobą, to zachowywali pozory. Lato spędzili w Marbelli (oczywiście we trójkę), po czym wirtuoz przez następne miesiące podróżował z ukochaną starając się pokazać jej miejsca dla siebie najważniejsze. Pół wieku wcześniej podobnie traktował Nelę.

Ewa i Nela nie miały wątpliwości - sprytna młoda kobieta omotała starego artystę. Według córki "wszystko, co ojciec miał robić, to wydawać pieniądze, a Annabella z tego korzystała". Pani Rubinstein uważała rywalkę za intrygantkę i rozpustnicę, która wreszcie znalazła sobie ofiarę. Artur miał być "starym durniem", na tyle "próżnym i zakochanym w sobie", aby stać się ofiarą sprytnej młodej kobiety. Inne zdanie miała natomiast dwójka młodszych dzieci Rubinsteinów. Chociaż Alina i John mieli mieszane uczucia do najnowszej miłości ojca, to jednak nie oskarżali jej o interesowność.

I zapewne mieli rację, albowiem przez kilka lat, nie znając przecież przyszłości, Annabella zadowalała się spędzeniem z Arturem raz na jakiś czas weekendu czy wizytą w restauracji. Panna Whitestone była atrakcyjną kobietą a z racji swojego zawodu miała możliwość kontaktu z młodymi, a do tego dość zamożnymi mężczyznami, którzy bardziej nadawali się na partnerów życiowych niż wiekowy i prawie niewidomy Rubinstein. A co więcej, nie mieli tak skomplikowanej sytuacji rodzinnej.

Czy zatem było to uczucie? Najprawdopodobniej tak. Annabella zakochała się w pianiście, który mógłby być jej dziadkiem, a nawet pradziadkiem, a on dla niej również stracił głowę. I mieli spędzić razem ostatnie lata jego życia.

Azyl w Genewie

Podróże zajęły im niemal trzy lata, odwiedzili Holandię (tam jego imieniem nazwano nową odmianę tulipana), Jerozolimę, Nowy Jork, Los Angeles, Wenecję, Rzym, Londyn. Dotarli razem nawet do Polski - była to ostatnia wizyta pianisty w rodzinnym kraju. W wolnych chwilach Artur dyktował Annabelli drugą część pamiętników - pracowali w ten sposób jeszcze przed porzuceniem przez artystę żony. Jak zauważył jeden z recenzentów, książka ukazała się właściwie bez redakcji, albowiem autor postanowił, że "jedynym redaktorem będzie Annabella Whitestone i tylko jej słuchał". Chociaż z tego powodu pojawiło się wiele krytycznych uwag, to trudno nie podziwiać pracowitości młodej Angielki. Wspominała, że "wszystko, co mogła zrobić, to nadążyć z przepisywaniem", albowiem pracowała "wcześnie rano lub późną nocą", kiedy Artur spał. Jej też Rubinstein zadedykował tę książkę.

Annabella sprawdziła się także w ostatnich miesiącach życia artysty. W 1980 roku rozpoznano u Artura nowotwór prostaty, niestety była to diagnoza spóźniona co najmniej o dwa lata. Operacja odbyła się w Nowym Jorku, a panna Whitestone nie opuszczała szpitala. Ku zdumieniu lekarzy, dziewięćdziesięciotrzyletni pacjent dobrze zniósł zabieg i po pięciu dniach został wypisany z kliniki. Wkrótce jednak ponownie trafił do szpitala na skutek złamania szyjki kości udowej. Po kolejnej operacji przewieziono go do Szwajcarii, gdzie praktycznie został przykuty do wózka inwalidzkiego. Nela przyjechała do męża, odbyli długą rozmowę w cztery oczy. Podobno Artur zdecydował się na rozwód, ale zrezygnował z pomysłu po zasięgnięciu opinii prawników. Pozostał jednak z Annabella, która przejęła rolę jego osobistej pielęgniarki. Choroba nowotworowa dalej się rozwijała, stan zdrowia systematycznie się pogarszał. Często dostawał ataków drgawek, towarzyszyły temu skoki temperatury - przewożono go wówczas do szpitala. Z czasem Annabella sama podawała mu dożylnie antybiotyki, co pianiście oszczędzało dodatkowego stresu. Stracił zupełnie apetyt, co musiało być dla niego wyjątkowo bolesne - przez całe życie bowiem wyjątkowo cenił przyjemności stołu. Jednak "nigdy nie narzekał" i nie "opuszczał go niewiarygodny optymizm". Opinie Annabelli można by uznać za przesadzone, ale potwierdza to relacja Aliny, która zawsze zachowywała wobec ojca rozsądek. "Był zadziwiająco spokojny w tej chorobie i słabości. Kiedy był trochę młodszy, wystarczyło, aby skaleczył się w palec, a zachowywał się, jakby miał zaraz umrzeć. A teraz naprawdę umierał na raka, w wielkim bólu - opiekowałam się pacjentami cierpiącymi na tę samą chorobę i wiem z doświadczenia, że rak skóry jest niewyobrażalnie bolesny. Ojciec był ogromnie zajęty słuchaniem muzyki lub oglądaniem filmów z Fredem Astaire'em w telewizji, mimo słabego wzroku. To okazało się lepsze niż wszystkie środki przeciwbólowe".

Po raz ostatni zasiadał wówczas przy klawiaturze. Nie mógł już usiedzieć dłużej niż kilka minut, ale bardzo chciał jeszcze grać. Nie grał jednak niczego ze swojego stałego repertuaru, a niemal wyłącznie "polskie melodie Pankiewicza lub Moniuszki - coś, czego nie grał latami, a co nagle do niego wróciło".

Ale najbardziej lubił książki, które czytała mu Annabella. Szczególnie upodobał sobie cykl powieści George'a Simenona o komisarzu Maigrecie, a mieszkający w pobliżu autor odwiedził pianistę, podarowując mu egzemplarz ulubionej powieści. Odwiedzali Rubinsteina również muzycy z Martą Argerich i Nikitą Magaloffem na czele. Zachowało się ciekawe wspomnienie jego ulubionej uczennicy Joanny Fiałkowskiej, która po raz ostatni odwiedziła go w kwietniu 1982 roku. Przeraziła się wówczas jego wyglądem: "Wyglądał jakby ważył trzydzieści kilo - trudno było patrzeć, jak jest wycieńczony - ale naprawdę jadł. Przywiozłam mu z Kanady syrop klonowy, jedliśmy więc wafle z tym syropem; potem trochę chałwy, którą przysłał mu jakiś wielbiciel z Turcji; jedliśmy kawior i piliśmy wódkę; a potem Annabella przyrządziła stek au poivre z frytkami i szarlotkę na deser. Wszystko to w ciągu siedmiu i pół godziny. Annabella musiała go karmić, ponieważ nie widział, ale on to ogromnie lubił".

Miesiąc po Fiałkowskiej odwiedził go Juilliard String Quartet. Muzycy przynieśli ze sobą nuty wszystkich kwartetów Beethovena, pytając, który chciałby usłyszeć.

Naprawdę Rubinstein żegnał się z tym światem z klasą, jak prawdziwy król życia.

Niestety nie można tego powiedzieć o stosunkach z rodziną - wiosną 1981 roku nastąpiło ostateczne zerwanie z Ewą. Ostatnie spotkanie zakończyło się awanturą, a powodem były oczywiście sprawy rodzinne. Ojciec i córka kłócili się nawet o wydarzenia, które miały miejsce przed jej urodzeniem.

"Następnego dnia Annabella krzyczała na mnie - wspominała Ewa - »same tylko oskarżenia! Dlaczego po prostu go nie pocieszysz?«. Ale z jakiego powodu mam go pocieszać? Że zniszczył swoją rodzinę? Że zrobił ze wszystkich swoich dzieci gromadę nerwowo chorych ludzi, którzy potem zaczęli się tym samym odwzajemniać innym? Ostatnią rzeczą, jaką usłyszałam od niego, było »Wyrzuć ją, wyrzuć ją«".

Niezwłocznie po wyjściu Ewy Artur wykluczył córkę z testamentu, Ewa oczywiście oskarżyła o to Annabellę, zupełnie bezpodstawnie. Stosunki między ojcem a córką były od lat napięte, oboje byli do siebie zbyt podobni, aby wzajemnie się zrozumieć. Kilka miesięcy później Rubinstein zauważył z goryczą, że córka "przyszła tu pełna miłości, dostała śliczne trzy tysiące dolarów do kieszeni, a na koniec obraziła mnie w sposób niewybaczalny".

Lepiej układały się stosunki Artura z Johnem i Aliną (z Pawłem w ogóle nie utrzymywał kontaktów). Chociaż wydawał się zdziwiony faktem, że dzieci nie reagują entuzjazmem na jego związek z Annabella to jednak z reguły osiągali porozumienie.

Nela również potrafiła zachować się z klasą. Pomimo straszliwego upokorzenia, odwiedziła męża w dniu jego dziewięćdziesiątych piątych urodzin. Jak pisali dziennikarze, przy tej okazji zamieniono tradycyjny toast "Sto lat!" na "Sto pięćdziesiąt lat!". Małżonkowie widzieli się wówczas po raz ostatni.

Jako ostatnia z rodziny odwiedziła go Alina.

"Podczas akurat tej wizyty - wspominała Alina - kazał Annabelli przygotować homara, tak jakbyśmy mieli coś uczcić; ledwie był w stanie przełknąć dwie łyżki zupy, ale nadal pragnął sprawić mi przyjemność. Nie chciał, żeby to było dla mnie straszne przeżycie - widzieć ojca umierającego. Taki był właśnie do końca. Podarował mi książkę Alberta Cohena Le Livre de ma mere, którą jak sądzę, niedawno czytał. Jest to pochwała syna dla zmarłej matki. Zachęcał mnie, bym ją przeczytała; jestem pewna, że jest w niej gdzieś jakieś dla mnie przesłanie, ale nie zdołałam jej jeszcze przeczytać, z powodów emocjonalnych usprawiedliwionych brakiem czasu. Nie wiem, jak to się stało, ale gdy wyjeżdżałam w pośpiechu, by zdążyć na samolot, zapomniałam zabrać tę książkę. Zorientowałam się, gdy byłam już na parterze; wróciłam po nią i zobaczyłam, że ojciec śpi już na tapczanie. Tak właśnie widziałam go po raz ostatni".

Artur Rubinstein zmarł wieczorem 20 grudnia 1982 roku, na miesiąc przed swoimi dziewięćdziesiątymi szóstymi urodzinami. W ostatnich chwilach towarzyszyła mu Annabella, rodzina zjawiła się w Genewie na informację o jego śmierci (oczywiście bez Pawła). Kiedy ciało Artura wynoszono z domu, Alina w obecności matki i rodzeństwa podeszła do Annabelli i objęła ją.

Artur polecił poddać swoje ciało kremacji, prosząc, aby rozrzucić jego prochy nad lasem w Jerozolimie. Judaizm nie pozwala jednak na kremację ciała i ostatnie życzenie wirtuoza napotkało opór rabinatu. Ostatecznie po trwających wiele miesięcy dyskusjach burmistrz Jerozolimy (Teddy Kollek - przyjaciel pianisty) znalazł kompromisowe rozwiązanie. Dokładnie rok i jeden dzień po śmierci artysty prochy wirtuoza spoczęły w miejscu zwanym panoramą Rubinsteina, w sosnowym lesie posadzonym w granicach miasta na jego cześć siedemnaście lat wcześniej.

Aniela Rubinstein przeżyła męża o dziewiętnaście lat. Po jego śmierci wydała książkę Kuchnia Neli, gdzie zebrała dziesiątki autorskich przepisów na potrawy przygotowywane w czasach, gdy prowadziła mężowi dom. Książka okazała się bestsellerem wydawniczym i przyniosła jej zasłużone uznanie. Kilka lat temu pojawiło się również jej polskie wydanie.

Annabella Whitestone dziesięć lat po śmierci Artura wyszła za mąż za lorda George'a Weidenfelda - brytyjskiego wydawcę. Kiedy Harvey Sachs rozpoczął zbieranie materiałów do biografii pianisty, udzieliła mu wyczerpujących konsultacji. A chociaż jej mąż był brytyjskim wydawcą Sachsa, to jednak ani ona, ani jej małżonek nie ingerowali w treść książki. Ta kobieta zawsze potrafiła zachować się z klasą, co doceniał Rubinstein. Na rok przed śmiercią powiedział Marcie Argerich, że Annabella "utrzymuje mnie przy życiu, sprawia, że moje życie jest boskie [...] Wcale nie chce mi się umierać". Czy stojący nad grobem mężczyzna, może złożyć większy komplement kobiecie?

 

 

* Sławomir Koper "Życie prywatne elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej" 2010