Paweł Maria Lisiewicz

BEZIMIENNI

Z dziejów wywiadu Armii Krajowej

1987

 

(...)

 

Special Operations Executive

W latach wojny głównym kanałem penetracji brytyjskiej w Polsce stał się wywiad polski. Po ewakuacji władz polskich z Francji do Wielkiej Brytanii i zainstalowaniu się tam Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza supremacja brytyjska wyraźnie wzrosła. Stało się tak nie tylko dlatego, że Brytyjczycy działali z pozycji gospodarzy, ale przede wszystkim dlatego, że 16 lipca 1940 r. powołano Special Operations Executive, czyli Kierownictwo Operacji Specjalnych.

Wielka Brytania - podobnie jak Związek Radziecki - przywiązywała dużą wagę do dezorganizowania od wewnątrz niemieckiej machiny. Sabotaż w zakładach zbrojeniowych, dywersja na liniach komunikacyjnych i w łączności, zamachy na osobistości hitlerowskie, rozwijanie na dużą skalę działań partyzanckich oraz wywiad miały przyczynić się do realizacji tego celu. Działania te miały być realizowane przy pomocy ruchu oporu w krajach znajdujących się pod okupacją niemiecką.

SOE została pomyślana jako organizacja koordynująca całość tych poczynań. Miała je inspirować oraz zapewniać dopływ do ruchu oporu w okupowanych krajach zarówno odpowiednich specjalistów, jak i zaopatrzenia; a więc tego, co jest niezbędne do przeprowadzania specjalnych operacji na tyłach niemieckich. Brytyjczycy przy pomocy SOE - co nigdy wyraźnie nie zostało powiedziane - zapewnili sobie znaczny wpływ polityczny na ruch oporu w tych krajach.

SOE składała się z 14 sekcji, z których każda obejmowała w zasadzie jedno z okupowanych państw; była także sekcja niemiecka.

Naczelne kierownictwo polityczne SOE sprawował początkowo minister gabinetu Churchilla - Hugh Dalton, którego później zastąpił lord Selborn. Rzeczywiste kierownictwo SOE należało do dyrektora. Byli nimi kolejno: sir Frank Nelson, od maja 1942 r. sir Charles Hambro, a od września 1943 r. płk sir Colin Gubbins, później generał.

W literaturze panuje ogólne przekonanie, że SOE powstała na skutek pomysłu Churchilla, a więc jest pewnego rodzaju improwizacją zrodzoną pod wpływem sytuacji wojennej.

Tymczasem już przed wojną w brytyjskim Imperialnym Sztabie istniała sekcja General Staff Research (GS/R). Ujawniła się ona w 1938 r., kiedy jej szef Holland i płk Gubbins rozpoczęli sekretny sondaż w Polsce i w państwach bałtyckich, dotyczący możliwości rozwinięcia wywiadu oraz dywersji. Wkrótce potem sekcję GS/R przekształcono w Military Intelligence Research. Rozpoczęła ona systematyczne szkolenie dywersyjno-wywiadowcze rezerwistów o profilu programowym typowym dla szkolenia późniejszych komandosów.

Wielka Brytania miała wieloletnie doświadczenia w organizowaniu tajnych operacji, które zdobyła w walce z podziemiem w krajach skolonizowanych, podczas wojny burskiej, a także w walce z irlandzką organizacją terrorystyczną Sinn Fein.

Kiedy w lipcu 1940 r. Churchill wykrzyknął do Daltona historyczne słowa: "Podpali pan Europę!" - nadał tylko ostateczny kształt organizacyjny przedsięwzięciu z dawna już zaplanowanemu.

SOE stanowiła pod względem mobilizacyjnym rozwinięcie Intelligence Service, zarówno jeśli chodzi o założenia taktyczne, jak i personalne, jednakże nie była formalnie zależna od wywiadu.

Do zadań służby wywiadowczej włączono zadania dywersji i sabotażu. Nabrały one teraz szczególnego znaczenia, tym bardziej że nie były mocną stroną działania Intelligence Service, która bezpośrednio się tym nie zajmowała i nie miała większego doświadczenia.

Zmieniono taktykę pracy wywiadowczej. W miejsce penetracji prowadzonej przez nieliczną, ale wysoko wyspecjalizowaną, kadrę agentów i rezydentów SOE oraz wywiad brytyjski rozpoczęli wielką ofensywę przeciwko Niemcom i ich sprzymierzeńcom.

"Jest wojna, nie wygramy jej bez ofiar" - powiedział Churchill, i Anglicy poszli w pracy wywiadowczej na tak zwaną masówkę, wykorzystując ruchy oporu w okupowanej Europie.

Masówka powodowała spadek kwalifikacji agentów i zagrażała ich bezpieczeństwu, sprzyjała przypadkowemu doborowi, zmniejszała stopień asekuracji działań wywiadowczych przed niemieckim kontrwywiadem, a także wiarygodność informacji. W zamian za to liczba otrzymywanych wiadomości została zwielokrotniona, jak również rozbudowano ogromną sieć. Było to możliwe przede wszystkim dzięki SOE, integrującej i koordynującej dla potrzeb brytyjskich wszystkie służby wywiadowcze krajów okupowanych przez III Rzeszę. Spośród nich największą rolę odegrała polska służba wywiadowcza w kraju i na Zachodzie.

Równolegle z SOE powstała nie mniej tajna organizacja Double Cross XX - również organizacyjnie związana z Intelligence Service - zwana także potocznie przez wtajemniczonych Komitetem Dwudziestu. W skład "dwudziestki" - obok oficerów IS - wchodzili wybitni specjaliści różnych dziedzin - profesorowie uniwersyteccy, psychologowie, ekonomiści, socjologowie, a jedną z czołowych osobistości w kierownictwie był sir John Masterman, wicekanclerz uniwersytetu w Oxfordzie.

Zadaniem Double Cross było kierowanie - niespotykaną na dotychczas skalę w historii szpiegostwa - dezinformowaniem wywiadu niemieckiego o przedsięwzięciach i zamiarach wojennych Wielkiej Brytanii oraz jej zachodnich aliantów.

Ppłk dypl. pilot Roman Czerniawski - "Armand", "Brutus" - podczas ostatniej wojny największy polski as wywiadu, uczestnik operacji "Fortitude", zainspirowanej i kierowanej przez Double Cross - tak scharakteryzował tę organizację: "Powstał nieprawdopodobny świat ułudy wojskowej. Stworzono wydarzenia, które nigdy nie miały miejsca, powstały oddziały i wielkie jednostki, które nigdy nie istniały. Pojawili się generałowie angielscy i amerykańscy, którzy nigdy się nie urodzili. Tysiące radiostacji korespondowało między nie istniejącymi oddziałami, setki znaków konwencjonalnych pokrywało południową Szkocję i południową Anglię i setki oddziałów Home Guard [...] bezwiednie markowało nie istniejące dowództwo".

Wywiad i dezinformacja przeciwnika to były par excellence zadania Intelligence Service, co - wobec ogromnego ich nasilenia podczas wojny - wymagało znacznego rozwinięcia tej służby. Od początku istnienia IS Anglicy przesadnie przestrzegali jej anonimowości oraz tajności działania. SOE i "dwudziestka" stanowiły dla Intelligence Service parawan osłaniający i firmujący zwłaszcza te przedsięwzięcia, które - ze względu na charakter oraz zaangażowanie większych sił i środków - czyniły je podatnymi na dekonspirację. Osłaniały również ortodoksyjne ogniwa IS przed przenikaniem z zewnątrz ludzi kadrowo z nimi nie związanych, a szczególnie przed wścibstwem cudzoziemców, z którymi wojna narzuciła konieczność bliższej współpracy.

Oficjalnie Special Operations Executive i Double Cross stanowiły samodzielne organizacje, niezależne od Intelligence Service. Np. postanowiono, że SOE nie będzie podlegała władzom wojskowym oraz że będzie kierowana przez osoby cywilne. Tak było istotnie do września 1943 r. Ale warto zwrócić uwagę na to, kim byli owi "cywile", którym powierzono odpowiedzialne zadania organizowania i kierowania dywersją oraz wywiadem w obliczu wojny.

Sir Nelson długie lata przebywał w Indiach, gdzie prowadził działalność handlową. Po wybuchu wojny został brytyjskim konsulem w Szwajcarii. Hambro był z zawodu finansistą, on także dość długo przebywał za granicą. Dopiero ostatni dyrektor SOE, płk Gubbins, był zawodowym oficerem i nie było żadnej wątpliwości, dotyczącej jego pracy dla wywiadu.

Podobnie enigmatycznie przedstawiała się obsada kierownicza sekcji polskiej w SOE. Np. płk Harold Perkins - jej drugi szef (wówczas kapitan rezerwy) - mówił po polsku i znał doskonale stosunki polskie, gdyż do 1939 r. mieszkał w Bielsku, gdzie posiadał fabrykę tekstylną.

Podsekcją łącznikową wywiadu polskiego i francuskiego EU/P kierował Ronald Hazell. On również władał biegle językiem polskim, a także niemieckim. Przed wojną był agentem okrętowym nad Bałtykiem.

Jeżeli handlowiec, bankier czy agent okrętowy staje się nagle specjalistą od kierowania dywersją i wywiadem, to trudno nie domyślić się, że taki człowiek miał podwójne życie, że stała za nim Intelligence Service. Znamienna jest również kariera Perkinsa. Ten skromny wytwórca tekstylny, oficer rezerwy, już w 1943 r. został w SOE szefem sekcji środkowo-europejskiej, która miała dla Anglików kluczowe znaczenie.

 

Człowiek w masce

Nocą 3 kwietnia 1944 r. na pas startowy lotniska w Brindisi zajechał cywilny samochód osobowy, zatrzymując się koło włazu przygotowanego do startu "Halifaxa" ze skrzydła 334 i 586 polskiej eskadry. Dowódca samolotu kpt. pilot Stanisław Daniel - zgodnie z otrzymanym rozkazem - przyjął na pokład dwóch pasażerów, ubranych w spadochroniarskie kombinezony.

Jednym z nich był ppor. Tadeusz Chciuk - "Sulima", "Celt", kurier polityczny. O drugim wiadomo było, że nosił pseudonim "Salamander" Również lot był oznaczony takim kryptonimem. Twarz tego człowieka zakryta była czarną maską *[Na temat operacji "Salamander" i Retingera piszą: M. Utnik, Sztab polskiego Naczelnego Wodza... Zakończenie, "WPH" 1975, nr 4, s. 292 i n.; S. Korboński, W imieniu Rzeczypospolitej, Londyn 1965, s. 294 i n.; Relacja S. Kauzika z 1958 r., w: W. Pobóg-Malinowski, Najnowsza historia..., s. 604; J. Garliński, Politycy i żołnierze, s. 167 i n.; Relacja ppłk. W. Kabata, w: M. Wojewódzki, Akcja V-l, V-2..., s. 351; S. Kot, Listy z Rosji, Londyn 1956, s. 536.].

Tak właśnie rozpoczęła się tajemnicza operacja "Salamander". Samolot wystartował przed północą, przeciął Węgry, Czechosłowację i Tatry, okrążył pierścień niemieckiej obrony przeciwlotniczej Krakowa i nad ranem dotarł nad placówkę odbioru "Zegar", położoną 26 km na wschód od Warszawy, gdzie dokonał zrzutu pasażerów.

Por. Chciuk wylądował bez szwanku, natomiast drugi skoczek doznał poważnej kontuzji nogi i nie mógł iść o własnych siłach. Okazało się, że pod pseudonimem "Salamander", zaś dla strony polskiej - "Brzoza", ukrywał się osobisty wysłannik Churchilla do Polski - dr Retinger.

Dopiero w trzy tygodnie później, tj. 25 kwietnia, ówczesny premier rządu londyńskiego Stanisław Mikołajczyk poufnie poinformował prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej (RP) - Raczkiewicza, że Retinger przebywa w Polsce. Indagowany przez prezydenta wyjaśnił, że wobec kategorycznego żądania Anglików, którzy organizowali operację przerzutu, nikt poza nim nie mógł być wtajemniczony. Z relacji Mikołajczyka wynikało, że Retinger miał poinformować kierownictwo podziemne kraju o sytuacji politycznej Polski.

Płk dypl. Marian Utnik jest zdania, że właśnie Mikołajczyk był drugim zleceniodawcą misji Retingera. Nie kwestionując tej hipotezy, wydaje się, że trzeba zarówno ją potwierdzić, jak i zaprzeczyć.

Aby zrozumieć sens operacji "Salamander" z udziałem Retingera, konieczne jest cofnięcie się w przeszłość i udzielenie odpowiedzi na pytanie: kim on był? Odpowiedź ta nie będzie ani łatwa, ani pełna.

Ten człowiek - któremu Olgierd Terlecki nadał rozgłos wielkiego awanturnika we współczesnym wymiarze politycznym - był zarówno tajemniczy, jak też mało znany, a mimo to odgrywał poważną rolę w różnych zakulisowych rozgrywkach brytyjskiej dyplomacji jako szara eminencja londyńskich salonów.

Był polskim Żydem. Urodził się w 1888 r. w Krakowie, w bogatej rodzinie mieszczańskiej krakowskiego adwokata. W 1907 r. ukończył jako prymus Gimnazjum św. Anny i mogło się wydawać, że jego życie potoczy się według utartego stereotypu poprzez uniwersytet do krakowskiej palestry.

Tymczasem zmarł jego ojciec, zaś protektor uzdolnionego młodzieńca hr. Władysław Zamoyski sprowadził go do Paryża. Za granicą, idąc śladami ojca, Retinger ukończył studia prawnicze i uzyskał doktorat.

Dzięki wpływom hr. Zamoyskiego został wprowadzony w środowisko najlepszej arystokracji, w którym poznał wiele wybitnych osobistości życia politycznego i kulturalnego ówczesnej epoki. Między innymi zaprzyjaźnił się z wielkim pisarzem marynistą polskiego pochodzenia Josephem Conradem. Kiedy miało to dokładnie miejsce, nie wiemy. Można jedynie przypuszczać, na podstawie pamiętników ludzi, którzy mieli z nimi kontakty, że Conrad znał Retingera, kiedy podczas I wojny światowej przebywał w Zakopanem.

Wszystko także pozwala przypuszczać, że ta przyjaźń zadecydowała o całym przyszłym życiu Retingera, gdyż to Conrad był rzekomo tym, który zaprotegował go do pracy w Intelligence Service. Kto zna mentalność Brytyjczyków i metody pracy ich wywiadu, łatwo dostrzeże, że Conrad miał wszelkie dane po temu, by być związany z tą służbą, dlatego też jego rola w zwerbowaniu Retingera jest zupełnie prawdopodobna.

W okresie I wojny światowej Retinger przeniósł się do Anglii i był już z nią związany do końca życia.

Brał udział w tajnych misjach brytyjskich, w 1919 r. był doradcą Abd el-Krima, przywódcy powstania marokańskiego plemienia Rifenów przeciwko Francji. Wielka Brytania pozornie zajęła wobec konfliktu stanowisko neutralne, ale - mając na uwadze własny interes - starała się dysharmonizować wysiłki Francji oraz Hiszpanii i po cichu popierała powstańców.

Wkrótce potem Retinger pojechał z nową misją do Meksyku, gdzie pod wodzą Villiego i Zapaty trwała rewolucja społeczna o zabarwieniu antykolonialnym. Tutaj Brytyjczycy musieli jawnie bronić swych interesów, bowiem rewolucjoniści domagali się nacjonalizacji bogactw naturalnych oraz państwowej kontroli koncesji zagranicznych.

W 1928 r. we Francji Retinger poznał gen. Władysława Sikorskiego. Nie była to co prawda przyjaźń, niemniej generał docenił jego talent oraz wybitne stosunki; sądził, że Retinger może być przydatnym partnerem. W ten sposób trwał między nimi luźny, ale nieprzerwany, kontakt do wybuchu II wojny światowej.

W okresie międzywojennym Retinger interesował się polskimi problemami. Był przeciwnikiem Piłsudskiego i zaangażował się po stronie opozycji, później występował przeciwko sanacji.

W okresie agonii Francji Retinger - jako osobisty wysłannik Churchilla - przed południem 18 czerwca 1940 r. przybył samolotem do Libourne na spotkanie z gen. Sikorskim, któremu zaproponował podróż do Londynu. Generał jeszcze tego samego dnia odleciał, aby spotkać się z Churchillem.

Od tej pory Retinger pełnił u jego boku enigmatyczną funkcję: był kierownikiem osobistego sekretariatu Naczelnego Wodza i premiera rządu polskiego. Stał się nieodłącznym cieniem generała aż do momentu tragedii gibraltarskiej. Trafnie i lapidarnie określił jego rolę przy boku Sikorskiego Utnik: "Był inspiratorem i obserwatorem działalności politycznej Sikorskiego".

Tak więc za kulisami zainstalowania Retingera w polskich kołach rządowych oraz jego całej działalności stała Intelligence Service. Nie był to jej tuzinkowy agent, lecz wysokiej klasy gracz polityczny.

Przez cztery lata wojny stał wiernie i czujnie na straży interesów imperium brytyjskiego, dbając, by narowisty polski koń nie poniósł. Był również swoistym języczkiem u wagi polskiej polityki zagranicznej, mając decydujący wpływ na zasadnicze pociągnięcia rządu na emigracji; jednak sam pozostawał w cieniu. Anglicy okazali się arcymistrzami intrygi, skoro - przy całej dwuznaczności sytuacji - potrafili zapewnić Retingerowi warunki działania.

Trzeba natomiast postawić pytanie: czy Polacy, zwłaszcza zaś gen. Sikorski, byli aż tak naiwni, żeby nie zdawać sobie sprawy z rzeczywistej roli Retingera?

Podczas jednej z rozmów w cztery oczy w lipcu 1941 r. generał - pod wpływem chwilowego wzburzenia - powiedział do prof. Kota: "Ostrzegam cię jak najbardziej stanowczo przed tym włóczęgą [...] Ja nie wiem, dla kogo on pracuje...".

Zarzucano Sikorskiemu, że nie potrafił być dość stanowczy, aby odsunąć Retingera. Sikorski doskonale zdawał sobie sprawę, kim jest naprawdę jego osobisty sekretarz. Potwierdzają to moje rozmowy z jego najbliższymi współpracownikami, a także z generałową Sikorską. Narzucenie tego anioła stróża było dla niego upokarzające, uważał jednak to za zło konieczne w sytuacji, w jakiej znalazł się rząd polski. Wobec brytyjskiego sojusznika generał prowadził lojalną grę i nie miał nic do ukrycia, skoro zaś nieufni partnerzy go kontrolowali, to przynajmniej chciał wiedzieć, w jaki sposób to robią.

Po tragicznej śmierci generała Retinger aktywnie działał na rzecz koncepcji Churchilla w sprawach polskich. 21 lipca 1943 r. został zaproszony do udziału w ściśle tajnych rozmowach Mikołajczyka z Churchillem. Przyszedł z pomocą stronie polskiej, przekonując Churchilla o słuszności powierzenia Raczyńskiemu stanowiska ministra spraw zagranicznych. Znów stał się niezbędny, a jego pozycja zaczęła się umacniać tym razem przy boku Mikołajczyka.

Przed odlotem do Polski Retinger - który nigdy w życiu nie skakał na spadochronie - chciał przejść chociaż krótki trening i wykonać parę próbnych skoków. Instruktorzy ośrodka szkoleniowego, ujrzawszy starszego pana (miał wówczas 56 lat), bez kondycji fizycznej, z nadszarpniętym zdrowiem, orzekli, że nie nadaje się do przeszkolenia, a cała eskapada - w najlepszym przypadku - może się skończyć kalectwem. Jednak Retinger oświadczył, że nie zrezygnuje, i postawił na swoim; jego pierwszym skokiem w życiu był skok bojowy do Polski. Przygotowanie do tego skoku stanowiło kilka praktycznych rad ppor. Chciuka, dotyczących tego, jak zachować się w powietrzu i podczas lądowania. Skok Retingera rzeczywiście zakończył się niefortunnie, powodując kalectwo.

Przygotowanie i przebieg misji był okryty niezwykłą tajemnicą. Przybyły do Włoch Retinger nie został umieszczony w polskiej bazie przerzutów "Jutrzenka" w Latiano, lecz w - odległej o około 70 kilometrów na północ od Brindisi - brytyjskiej stacji wyczekiwania w Monopoli. Uczyniono tak w obawie przed ewentualnym rozpoznaniem go przez polskie środowisko. Taki był powód tej romantycznej historii z maską na twarzy na polskim lotnisku w Brindisi.

W ślad za Retingerem do ekspozytury SOE w Monopoli dotarły dwa pisma Mikołajczyka. Pismo w języku angielskim, skierowane do SOE, dotyczyło umożliwienia przerzutu do Polski "...specjalnego emisariusza rządu polskiego Salamander". Pismo w języku polskim, do komendanta bazy "Jutrzenka", polecało ułatwienie przerzutu do kraju emisariusza "Brzozy" i przydzielenia do jego ekipy ppor. Karamacia. Pismo to zawierało ponadto zastrzeżenie, że - ze względu na bezpieczeństwo - o wysłaniu ekipy nie wolno zawiadamiać naczelnego dowództwa w Londynie. Łatwo się domyślić, że Mikołajczyk pospołu z Anglikami ukrywał tę sprawę przede wszystkim przed Sosnkowskim.

Ale wyniknęły komplikacje. Ppor. Wiktor Karamać - "Kabel" znajdował się już na stacji wyczekiwania i został przydzielony do innej ekipy udającej się do Polski. Nieświadomy zmiany decyzji odmówił wykonania rozkazu przeniesienia się do Monopoli. Po tym incydencie w bazie polskiej zjawił się brytyjski ppłk Roper-Coldbeck z ekspozytury SOE, przywożąc wspomniane pisma Mikołajczyka. Nastąpiła wymiana depesz pomiędzy Latiano a Londynem i dzięki temu generałowie Kopański oraz Sosnkowski dowiedzieli się o tajnej misji, jednakże do końca nie było wiadomo, kto kryje się pod pseudonimem "Brzoza". Dało to jednak dużo do myślenia obu generałom i niewątpliwie kanałami "dwójki" spowodowano zainteresowanie kontrwywiadu AK w kraju osobą tajemniczego "Brzozy". Incydent w Latiano został załatwiony w ten sposób, że Retinger poleciał z Chciukiem, zaś Karamać - w kolejnej ekipie cztery dni później.

"Polskim" zadaniem Retingera - jak można przypuszczać - było wysondowanie stosunku krajowych działaczy politycznych do rządu Mikołajczyka, poparcie (angielskiej zresztą) koncepcji udziału Stronnictwa Ludowego (SL) wraz z częścią Stronnictwa Demokratycznego (SD) i PPS w tworzeniu władz państwowych na terenach wyzwolonych przez Armię Czerwoną i Wojsko Polskie, a co za tym idzie - szukania tą drogą porozumienia pomiędzy emigracją londyńską z siłami lewicy pod egidą Krajowej Rady Narodowej (KRN). Retinger miał się zorientować, jakie koncepcje kompromisu z lewicą byłyby do przyjęcia przez krajowe podziemie prolondyńskie, jak również dążyć do neutralizacji londyńskiej opozycji antymikołajczykowskiej w łonie Komendy Głównej Armii Krajowej. Jakie osiągnął rezultaty, trudno ustalić. On sam ani szczerze, ani też wyczerpująco nie wypowiadał się na ten temat.

Przeciwnie, jego apologetyka sił ludowych i ich znaczenia w kraju ujawniła się we wręcz paradoksalnie naiwnym wywiadzie, jakiego udzielił na konferencji dziennikarskiej po powrocie do Londynu. Oświadczył wtedy, że w Polsce nie ma już prawie inteligencji, gdyż została wyniszczona przez Niemców, a reszta - wyginie na skutek zbliżających się do kraju działań wojennych. Nie ma także w miastach robotników, którzy masowo zostali wywiezieni na roboty do Rzeszy. Jedyną liczącą się w kraju siłą są chłopi zjednoczeni w Stronnictwie Ludowym. Retinger doskonale zdawał sobie sprawę z nieprawdziwości tych twierdzeń, ale nie chodziło w tym przypadku o prawdę, lecz o efekt propagandowy dla lansowanej przez Churchilla koncepcji politycznej przyszłości Polski.

Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że była to tylko wierzchnia warstwa, pod którą krył się istotny sens misji Retingera. Przecież takich spraw nie musiał załatwiać. Jeżeli natomiast ten człowiek - nie bacząc na wiek i predyspozycje fizyczne - w tak ryzykowny, graniczący z fantazją, sposób został wysłany do Polski, to oznaczało, że tylko Anglicy byli tym zainteresowani i że wyłącznie misję tę mógł on wypełnić.

W brytyjskiej misji Retingera M. Utnik widzi związek z przeciwdziałaniem Wielkiej Brytanii zagrożeniu utraty swobody działania w południowo-wschodniej i środkowej Europie, co Churchill oceniał jako przegranie wojny. A więc chodziło o zagrożone pochodem Armii Czerwonej Bałkany, o wieczną obsesję Churchilla!

Kiedy stało się dla niego jasne, że nie zdoła przeforsować strategicznej koncepcji opanowania Bałkanów i środkowej Europy poprzez militarną operację zachodnich aliantów z kierunku południowego, zapragnął zabezpieczyć interesy Wielkiej Brytanii na drodze politycznej. W tej dziedzinie Retinger był nieoceniony, czego dowody dał już w przeszłości. W tym czasie tajne misje brytyjskie stają się bardzo ruchliwe na tych terenach. W grudniu 1943 r. w okolicy Livro zostaje przerzucony drogą morską do Jugosławii kpt. Wilkinson, poprzednio działający w londyńskiej centrali SOE. W styczniu 1944 r. w "Jutrzence" przebywał pułkownik angielski, wysłannik brytyjskiego Foreign Office, przygotowujący się do lotu na Węgry w celu odbycia tajnych rozmów z tamtejszym sztabem generalnym. W ślad za Wilkinsonem wysłano do Jugosławii płk. Randolpha Churchilla, inni brytyjscy emisariusze zostali przerzuceni do Turcji, Grecji i Czechosłowacji.

Retinger był także nieoceniony w stosunkach z Polakami w kraju. Zapewne można było znaleźć wśród Anglików wielu zaufanych specjalistów politycznych, zdolnych do tej misji, ale tylko Retinger miał te zalety, których nie miał żaden z nich: znał język i mentalność Polaków oraz miał rozległe stosunki wśród polskich osobistości politycznych, ale przede wszystkim był człowiekiem "stamtąd".

Retinger po przybyciu do Polski, mimo że nie mógł się poruszać o własnych siłach, zdołał odbyć wiele poważnych spotkań. Rozmawiał z gen. Borem-Komorowskim, wicepremierem rządu londyńskiego. Delegatem Rządu na Kraj Jankowskim, a także z wybitnymi krajowymi działaczami stronnictw politycznych: Stefanem Korbońskim (SL), Zygmuntem Zarembą (PPS - Wolność, Równość, Niepodległość (WRN) oraz z wieloma innymi działaczami politycznymi i wyższymi funkcjonariuszami Delegatury Rządu na Kraj, a między innymi z dyrektorem Departamentu Informacji Stanisławem Kauzikiem - "Dołęga", "Modrzewskim", który zapewnił mu opiekę podczas pobytu w kraju.

Nie wiemy natomiast, czy Retinger miał również kontakty z rezydentami wywiadu brytyjskiego w Polsce. Jak wiadomo, był unieruchomiony i prawdopodobnie znajdował się pod nadzorem kontrwywiadu AK, ale znając jego spryt i pomysłowość, nie wykluczam, że mógł nawiązać takie kontakty.

Termin powrotu Retingera został pierwotnie ustalony na 29 maja 1944 r.; miał wracać tzw. mostem powietrznym (operacja "Most 2"). Gdy w ustalonym terminie Retinger nie przyleciał, w polskim Ministerstwie Spraw Wewnętrznych w Londynie sugerowano, że odlot został celowo opóźniony przez kontrwywiad AK, aby nie dopuścić do jego spotkania z Mikołajczykiem, który miał odlecieć do Moskwy na rozmowy ze Stalinem. Tymczasem - jak podaje Józef Garliński *[J. Garliński, Politycy i żołnierze..., s. 168. Nieco inną wersję tych wypadków podaje O. Terlecki, Kuzynek diabła, "Życie Literackie" 1985, nr 49.] - w przeddzień planowanego przerzutu sytuacja poczęła się niebezpiecznie komplikować. Niemcy rozpoczęli obławę na dużą skalę i Retingera nie zdołano rzekomo dowieźć na czas na lądowisko. Samolot odleciał bez niego. Spod Zaborowa Retinger wracał bryczką. Jego ochrona chciała jak najszybciej wydostać się poza promień obławy. Przynaglany woźnica zaciął konie, które poniosły, bryczka wywróciła się, a Retinger uległ kolejnej kontuzji oraz wpadł do pobliskiego stawu.

Zbliżał się termin kolejnej operacji - "Most 3". Retinger był ciężko chory i stracił władzę w obu nogach. Trwała już letnia ofensywa radziecka, w rejon lądowiska "Motyl" koło Tarnowa nadciągały z cofającego się frontu coraz większe siły niemieckie. Dochodziło do pierwszych starć z oddziałami AK oraz wzmagała się penetracja terenu.

Dowódca placówki "Motyl" wiedział, że "Most 3" jest operacją szczególną, że musi się udać, a Retinger ma może ostatnią szansę powrotu. Ukryto go w Nowej Wsi koło Żabna, blisko lądowiska. Używał tam pseudonimu "Józef". Płk - wówczas kpt. - Władysław Kabat - "Brzechwa" pamięta go jako staruszka częściowo sparaliżowanego, ale pełnego wigoru i humoru. Wraz z nim przyjechali pozostali pasażerowie: Tomasz Arciszewski, późniejszy premier rządu londyńskiego, por. inż. Jerzy Chmielewski - "Rafał", wiozący części niemieckiej rakiety V-2 oraz jej plany. Retingerowi towarzyszył Chciuk. Ponadto leciał ppor. Czesław Miciński, szef ekipy krajowej.

Operacja "Most 3" rozpoczęła się o godzinie dwudziestej, kiedy z Brindisi wystartowała "Dakota" dowodzona przez brytyjskiego pilota Culliforda, z polskim nawigatorem kpt. Kazimierzem Szrajerem. Nagle na lądowisko "Motyl" usiadły dwa niemieckie rozpoznawcze "Storchy", wokół pojawiły się oddziały hitlerowskie. Już się wydawało, że operację trzeba będzie odwołać przez radio, kiedy "Storchy" odleciały, a placówka natychmiast nadała sygnał, że "Motyl" czeka.

Nad ranem - po dwukrotnym nalocie - "Dakota" lądowała. Do kraju przylecieli: powracający kurier dowódcy AK ppor. Jan Jeziorański - "Zych", "Nowak", por. Kazimierz Bilski - "Rum", pchor. Leszek Starzyński - "Malewa" i mjr Bogusław Ryszard Wolniak - "Mięta".

O znaczeniu, jakie przywiązywano do drogi powrotnej z kraju świadczy fakt, że dowódca placówki "Motyl" i pilot "Dakoty" otrzymali z Londynu ścisłą instrukcję o kolejności zabrania pasażerów. A więc wsiadać mieli kolejno: Chmielewski z bagażem, Retinger, Arciszewski, Chciuk i Miciński. Można sobie uzmysłowić, jak wielkiej wagi sprawy wojskowe i polityczne zależały od pomyślnego lotu i sprawności "Dakoty".

Po załadunku okazało się jednak, że obciążony samolot nie zdoła wystartować z rozmokłego gruntu. Próbowano dwukrotnie, ale bez skutku, za każdym razem rozładowywano samolot i wynoszono nosze z Retingerem.

Już pilot angielski chciał zrezygnować, podpalić maszynę i iść do lasu, ale startowy lądowiska, kpt. Włodzimierz Gedymin - "Włodek", nie zezwolił. Przy pomocy żołnierzy z ochrony, po blisko półtoragodzinnym opóźnieniu, "Dakota" wystartowała i następnego dnia o godz. 5.50 wylądowała w Brindisi, gdzie oczekiwał gen. Gubbins. Mimo ciężkiego stanu zdrowia Retingera, skłonił go do odbycia nazajutrz, tj. 27 lipca, lotu do Rabatu. Następnie w Kairze Retinger spotkał się z Mikołajczykiem, będącym w drodze do Moskwy.

Na wniosek ministra spraw wewnętrznych w rządzie londyńskim, Retingera odznaczono Krzyżem Walecznych za skok do Polski oraz wykonanie zadania. I na tym zasadniczo kończy się kariera szarej eminencji na scenie polskiego teatru dyplomacji. Uważano Retingera za cynika i człowieka bez reszty zaprzedanego Anglikom. Co prawda Anglia była jego drugą ojczyzną, a jednak kiedy pamiętnej nocy z 3 na 4 kwietnia 1944 r. nawigator zameldował, że samolot osiągnął szczyty Tatr i leci w stronę Krakowa, Retinger gwałtownie przywarł do szyby i wpatrując się w gęstą warstwę chmur, rozpłakał się ze wzruszenia. Zachował więc w głębi serca wiele sentymentu i dla pierwszej ojczyzny. Zapewne jego działalność miała na celu także dobro Polski. Ale jeżeli Retinger pragnął Polski niepodległej, to widział ją wyłącznie w strefie brytyjskiej koncepcji środkowoeuropejskiej.

Trudno też odmówić Retingerowi prawdziwej odwagi. Przecież udawał się w samo centrum hitlerowskiego terroru, będąc nie tylko niezwykle cennym emisariuszem politycznym, ale także Żydem! I właściwie jego szansa powrotu z tej misji była bardzo mała. Retinger przewidywał to i wzorem cichociemnych zabrał ze sobą ampułkę cyjankali.

Zajmował bardzo skromne mieszkanie na ostatnim piętrze ekskluzywnego domu handlowego "Harrods", przy pełnej zgiełku i hałasu Knightsbridge. Kiedy tam trafiłem, od dwóch lat już nie żył. Zmarł 12 czerwca 1960 r. na raka płuc.

 

"Muszkieterzy" i ich "Kapitan"

Inż. Stefan Witkowski - "Jan Tenczyński", "Doktór Żet" należał do ludzi, którzy nagle, jak meteor, przecięli firmament polskiej konspiracji, by zniknąć w mroku na zawsze.

Jego historia jest barwna i awanturnicza, ale zbyt często fakty przeplatają się z fantazją, co zmusza badacza do szczególnej ostrożności i stawiania wielu pytań.

O Witkowskim wiemy na pewno, że był inżynierem mechanikiem. Rzekomo u schyłku lat dwudziestych rozpoczął współpracę z Oddziałem II Sztabu Głównego Wojska Polskiego. W 1930 r. pracował w Chemicznym Instytucie Badawczym, później, gdy związał się z przemysłem zbrojeniowym - w Państwowych Zakładach Inżynierskich "Ursus".

W latach trzydziestych rzekomo utrzymywał kontakt z gen. Sikorskim i Ignacym Paderewskim. Na temat jego związków z Paderewskim trudno się wypowiedzieć. Jeśli zaś chodzi o gen. Sikorskiego, mam raczej wątpliwości, bowiem z późniejszej korespondencji, jaką prowadził generał z gen. Sosnkowskim, na temat Witkowskiego nie wynika, aby znał go bliżej.

Przed wybuchem wojny - jak twierdzi Terej - Witkowski pracował nad konstrukcją silników lotniczych.

Z kolei T. Tarnogrodzki i R. Tryc - powołując się na bliżej nie sprecyzowane źródła ZWZ - twierdzą, że "...jako inżynier, konstruktor lotniczy, uchodził za świetnego fachowca i w ostatnich latach przed wojną miał przebywać przez jakiś czas na praktyce w Anglii".

Do obu tych faktów ma zastrzeżenia K. Leski. Powiada, że nie znał o Witkowskim takiej opinii, jak również, że jego rzekomy pobyt w Anglii jest sprzeczny z tym, co wie o nim, a zwłaszcza - co wie od niego samego.

Terej twierdzi, że od czasu, gdy Witkowski pracował nad konstrukcją silników lotniczych, datuje się jego współpraca z Intelligence Service. Na ten temat mamy jeszcze dwie wersje. Pierwsza głosi, że Witkowski został zwerbowany do współpracy z wywiadem brytyjskim podczas swego rzekomego pobytu w Anglii. Druga - że od 1939 r. był w kontakcie z grupą brytyjskich oficerów wywiadu wysłanych do Polski.

Nie ulega wątpliwości, że w początkowym okresie okupacji z inicjatywy Witkowskiego "Muszkieterzy" nawiązali kontakt z wywiadem brytyjskim, ale wszystkie powyższe wersje raczej są oparte na domysłach i fantazji.

Kampanię wrześniową Witkowski odbył prawdopodobnie w Samodzielnej Grupie Operacyjnej "Polesie". Później wrócił do Warszawy.

Tutaj pod koniec 1939 r., mając 36 lat, tworzy podziemną organizację "Muszkieterzy", używając także jeszcze kryptonimów "Mu", "Żupany", "Nurki". "Przykrywką" bazy organizacyjnej była założona fikcyjnie przez Witkowskiego w Warszawie filia firmy szwajcarskiej "Heinrich Mann, Ernest Schatz und co.".

"Muszkieterzy" zadecydowali, że są samodzielną organizacją wywiadowczo-dywersyjną, podporządkowaną bezpośrednio władzom polskim na emigracji i tym samym uniezależnioną od krajowego kierownictwa podziemia. Weszli w orbitę organizacji podporządkowanych Centralnemu Komitetowi Organizacji Niepodległościowych (CKON) i z tego źródła byli początkowo finansowani.

T. Tarnogrodzki i R. Tryc powiadają, że "Muszkieterzy" pracowali "na specjalne zlecenie Sikorskiego". Niestety, żaden z dostępnych mi dokumentów tego nie potwierdza. Najprawdopodobniej organizacja powstała z wyłącznej inicjatywy Witkowskiego. Później uzyskał on kontakt z Edmundem Fietzem - "Fietowiczem" w bazie budapeszteńskiej i przypuszczalnie tą drogą - bezpośredni kontakt z Oddziałem II Sztabu Głównego Naczelnego Wodza we Francji, który począł traktować "Muszkieterów" jako organizację niezależną od ZWZ, dodatkowy kanał wywiadowczy w kraju.

Na czele organizacji stał "Kapitan" (Witkowski), zaś swój sztab nazwał "Kapitanatem". Składał się on z dwóch podstawowych pionów: wywiadu wojskowego - "WW" i kontrwywiadu - "KW". Kierowali nimi dwaj zastępcy Witkowskiego. Szefem wywiadu ofensywnego był płk dypl. Jerzy Jastrzębski, szefem kontrwywiadu podówczas ppor. Kazimierz Leski.

Ponadto struktura organizacji obejmowała Samodzielną Grupę "Reich", penetrującą Niemcy, i Samodzielną Grupę "Rosja". Ta ostatnia miała placówki wywiadowcze w Białymstoku, Wilnie, Grodnie, Kowlu i we Lwowie; prowadziły one wywiad na terenie Związku Radzieckiego. Łączność zapewniała własna służba kurierska oraz radiowa. Istniała także grupa "wywiadu technicznego", prowadząca rozpoznanie przemysłu.

Pod względem organizacyjnym kraj podzielono na rejony. T. Tarnogrodzki i R. Tryc wymieniają: warszawski, siedlecko-brzeski, lubelski, małopolski, radomski, łódzki, śląski i pomorski *[Wg oceny gen. Roweckiego siatka wywiadowcza była budowana bezplanowo, tzn. tam, gdzie pozyskiwano informatora, gdzie zaś natrafiono na trudności, nie usiłowano ich przezwyciężać. Przesadzone także wydają się dane o siatce, która prowadziła wywiad na terenach Związku Radzieckiego. W tym okresie ani wywiad ZWZ w kraju, ani Oddział II Sztabu Głównego Naczelnego Wodza nie miał dostatecznych danych z tego obszaru, czego dowodem są liczne ponaglenia kierowane do Paryża do Roweckiego o aktywizację tego kierunku.].

Według oceny gen. Roweckiego "Muszkieterzy" rekrutowali się spośród młodych oficerów i podchorążych rezerwy, mieli przeważnie poglądy konserwatywne, byli związani z ziemiaństwem.

"Muszkieterzy" współpracowali z "Tajną Armią Polską", "Komendą Obrońców Polski", "Konfederacją Narodu" oraz "Mieczem i Pługiem". W związku z tym zarzucano im próbę politycznej inspiracji, zaś Tarnogrodzki i Tryc nawet sugerują, że usiłowali "odegrać rolę swego rodzaju koordynatora życia podziemnego w kraju" *[K. Leski kwestionuje ten pogląd, sugerując, że nie chodziło o koordynację, lecz wykorzystanie możliwości informacyjnych tych organizacji.]. Jednocześnie Witkowski wzbraniał się przed podporządkowaniem organizacji ZWZ. Niechęć ta mogła być wynikiem inspiracji politycznej CKON, lecz bardziej prawdopodobne jest to, że decydującą rolę odegrały względy ambicjonalne Witkowskiego.

Mówiono, że był inteligentny, sprytny, że był dobrym organizatorem. Jednocześnie zaś zarzucano mu wybujałą ambicję, nieostrożność, uważano go za fantastę. Gen. Sosnkowski wręcz powiedział, że ma usposobienie "dość niepoważne", jego "cele i zamiary [...] są górnolotne i światoburcze".

Witkowski wyraźnie dążył do odegrania w kraju jednej z pierwszoplanowych ról i - mimo otrzymywanych poleceń - nie chciał się podporządkować ZWZ, kierując meldunki wywiadowcze bezpośrednio do Oddziału II w Paryżu. Można również odnieść wrażenie, że Oddział II był zainteresowany w zachowaniu tego stanu rzeczy i dlatego to tolerował.

Witkowski uważał więc, że mógł traktować Roweckiego jako - co najwyżej - równorzędnego partnera a nie przełożonego. W skierowanym do niego piśmie wiosną 1940 r. powiada, że wszystkie zadania wywiadowcze ZWZ "...w ramach możliwości budżetem objętych również nadal do wykonania przyjmować będę".

Odbiciem zapędów Witkowskiego są postulaty skierowane do Naczelnego Wodza. Do Paryża przywiózł je 19 maja 1940 r. płk Jerzy Jastrzębski. Witkowski zażądał, aby "Muszkieterom" przyznać całkowitą odrębność organizacyjną, wyłączność na prowadzenie w kraju wywiadu, kontrwywiadu i dywersji. Zakres wywiadu miał obejmować wiele dziedzin, tj. wojskową, gospodarczą i społeczno-polityczną. Informacje o znaczeniu wojskowym miały być przekazywane ZWZ, polityczne - członkom rządu, zaś całość meldunków - Sztabowi Głównemu.

Tą drogą zamierzał Witkowski przedstawiać opinię o ludziach, którzy byli przewidziani do objęcia w kraju znaczących funkcji, a także informować rząd na emigracji "...z jakim oddźwiękiem w społeczeństwie i ugrupowaniach politycznych spotyka się praca ZWZ".

Na tę działalność zażądał subsydiów: jednorazowej dotacji w postaci 100 tys. marek niemieckich, później miesięcznie - 80 tys. marek i 300 dolarów, zaznaczając, że z czasem dotację miesięczną trzeba będzie zwiększać w miarę rozwoju pracy.

Tymczasem Witkowski zasypywał Sztab Naczelnego Wodza meldunkami wywiadowczymi, omijając nadal Komendę Główną ZWZ w Warszawie. Sosnkowski zwrócił na to uwagę Roweckiemu i polecił, aby wziął "Muszkieterów" "w ręce", ale "podchodźcie ostrożnie". Kiedy jednak nie odniosło to skutku, wezwał Witkowskiego do Paryża. W zastępstwie przybył Jastrzębski. Skarżył się na ZWZ, który przeszkadza "silnej i wspaniale rozwiniętej organizacji" oraz przedstawił opisane wyżej postulaty Witkowskiego.

Po tej rozmowie Jastrzębski przekonał się, że "Kapitan" jest fantastą i zmienił podobno o nim zdanie. Gen. Sikorski natomiast polecił postulaty odrzucić, zaś Jastrzębskiemu dać przydział liniowy. Najprawdopodobniej wówczas w Paryżu powstały pierwsze pęknięcia w monolicie "Muszkieterów", które doprowadziły później do rozłamu organizacji.

Do najważniejszych wywiadowczych osiągnięć "Muszkieterów" trzeba zaliczyć zdobycie kompletnej dokumentacji technicznej niemieckiej łodzi podwodnej, którą produkowano seryjnie w okresie międzywojennym.

W dziedzinie dywersji, spośród wielu akcji, na wyróżnienie zasługuje podpalenie cystern z benzyną na Okęciu.

Na odcinku kontrwywiadowczym organizacja ta rozpracowała około 240 agentów gestapo.

Ocena wartości materiałów wywiadowczych "Muszkieterów" jest różna. Gen. Sosnkowski tak to ujął: "Informacje o dyslokacji wojsk są na ogół mało wartościowe, gdyż nie podają źródła wiadomości i stopnia pewności". Szereg informacji "...zakrawa na bujną fantazję [...] inne znów zawierają cechy chwalenia się znajomościami osobistymi...".

Gen. Rowecki pozytywnie oceniał informacje zdobywane na terenie Rzeszy, czemu dał wyraz w meldunku nr 63 z 1 kwietnia 1941 r., zaś w meldunku nr 79 z 1 października 1941 r. pisze, że.....wiadomości bywały dobre lub bezwartościowe".

Można jednak odnieść wrażenie, że Witkowski czuł się niedoceniany. Ambicja podsunęła mu nowy pomysł. Późną jesienią 1940 r. kurier "Muszkieterów", wysłany do Budapesztu na polecenie "Kapitana", podjął kontakt z miejscową placówką wywiadu brytyjskiego, proponując dostarczanie materiałów wywiadowczych.

Wzburzyło to szczególnie gen. Sosnkowskiego. W ściśle tajnym raporcie z 28 listopada 1940 r. do gen. Sikorskiego nie szczędzi słów potępienia dla tej inicjatywy. Pisze: "Niesłychanie karygodne i samozwańcze wystąpienia wobec Anglików p. W. niestety nie należy do faktów odosobnionych. Moda składania ofert obcym - choćby sprzymierzeńcom - a nawet intrygowanie z nimi przeciwko swoim jest jedną z ciężkich polskich chorób...".

K. Leski stwierdza, że kontakt Witkowskiego z wywiadem brytyjskim "był ściśle osobisty i dorywczy". Otóż istotnie - jak dotąd - tylko ten jeden przypadek w Budapeszcie był wiarygodny i stanowił raczej próbę nawiązania współpracy. A więc to, co dotychczas napisano na ten temat, a zwłaszcza to, jakoby "Muszkieterzy" stanowili w kraju przybudówkę wywiadu brytyjskiego, a ich przywódca był związany z tym wywiadem od okresu przedwojennego, nie znajduje żadnego potwierdzenia.

Zresztą nie była to jedyna tego rodzaju inicjatywa Witkowskiego. Gen. Sosnkowski wspomniał także Sikorskiemu, że "Muszkieterzy" mieli się wiązać z wywiadem niemieckim oraz radzieckim, proponując spieniężanie wiadomości - Niemcom o Związku Radzieckim, Związkowi Radzieckiemu - o Niemczech.

Sosnkowski dowiedział się o tym z meldunku samego Witkowskiego. Jeżeli jednak weźmiemy poprawkę, iż "Kapitan" lubił się chwalić swą "genialnością", należy raczej dojść do wniosku, że taka gra pozostawała tylko w sferze jego fantazji, a w każdym razie nie miała nic wspólnego z działalnością organizacji. Później Witkowski podjął także próbę przesyłania informacji do Watykanu.

Na temat działalności "Muszkieterów" Sosnkowski przedstawił Sikorskiemu dwie propozycje: albo zupełne odcięcie się ZWZ od tej organizacji, albo całkowite podporządkowanie jej gen. Roweckiemu. Gen. Sikorski wybrał pierwsze rozwiązanie, które uznał "za jedynie słuszne".

Stało się inaczej. Witkowski został zaprzysiężony na rotę ZWZ przez szefa Oddziału II Komendy Głównej ZWZ w Warszawie ppłk. Drobika. K. Leski podaje, że miało to miejsce na wiosnę 1941 r. Od tej pory można przyjąć, że "Muszkieterzy" - przynajmniej formalnie - zostali podporządkowani ZWZ i polecono im przestawić robotę wywiadowczą na obszar zachodnich Niemiec.

Witkowski wykazał wówczas w pełni dobrą wolę, a jego talent organizacyjny rokował nadzieję, że praca organizacji da pozytywne wyniki.

Jednak niesforny "Kapitan" podporządkował się ZWZ tylko pozornie, a w organizacji doszło do rozłamu. Właśnie w owym czasie Witkowski - wraz z grupą swych ludzi - rozpoczął kontakty z Watykanem. Grupę tę gen. Rowecki określił jako składającą się z ludzi młodych, rzutkich, mających ambicje "...wpływania na tok wewnętrzny politycznego życia kraju [...] przez takie czy inne zwalczanie ludzi, którzy - według ich oceny - nie zasługują na zaufanie...".

Pozostała część organizacji - głównie zawodowi wojskowi - zażądała wyrzeczenia się programu o charakterze wewnątrzpolitycznym i skoncentrowania działalności wyłącznie na walce z okupantem poprzez prowadzenie wywiadu.

W wyniku rozłamu większa część "Muszkieterów" przeszła do szeregów ZWZ. Witkowski pozostał z niewielką grupą ludzi i raz jeszcze zagrał va banque ostatnim asem.

W listopadzie 1941 r. przyfrontowe organa radzieckiego kontrwywiadu zatrzymały trzech osobników, którzy przeszli linię frontu pomiędzy Orłem i Tułą. Ponieważ zatrzymani oświadczyli, że są emisariuszami polskiego podziemia i mają zadanie dotrzeć do dowództwa Armii Polskiej, odesłano ich do sztabu gen. Andersa w Buzułuku.

Dalszy przebieg tej historii generał opowiedział mi w 1968 r. *[Relacja gen: Andersa w posiadaniu autora.]

"W naszym sztabie oświadczyli oni, że są oficerami organizacji podziemnej »Muszkieterowie« i zostali wysłani przez jej dowódcę kpt. Tenczyńskiego. Jeden z nich miał przy sobie list w mikrofilmie, który był do mnie adresowany od podziemia krajowego. Zawierał wezwanie, aby wojsko uderzyło na tyły sowieckie. Twierdził, że ten list to podstęp, żeby Niemcy umożliwili im przejście frontu. Mnie zaś mieli zameldować o sytuacji w kraju. Ponieważ to, co powiedzieli nie stanowiło rewelacji, było nam ogólnie znane, zapytałem, czy po to tylko ryzykowali przejście frontu? Wyjaśnili, że kapitan chciał się popisać, jak sprawną posiada organizację [...] To wszystko, co mówili, nie miało znaczenia, cała ta eskapada stanowiła dziecinadę, ale był dokument, w którym wzywano, żebym zaatakował sojuszniczą armię! To była oczywista prowokacja i ja nie miałem wyboru. Zawiadomiłem natychmiast Londyn, a ich kazałem oddać pod sąd polowy i zaprosić sowieckich oficerów jako obserwatorów. Sąd uniewinnił dwóch, trzeciego - tego, który miał przy sobie mikrofilm - skazał na piętnaście lat więzienia za współpracę z Niemcami".

Tyle gen. Anders. Ja także uważam, że była to prowokacja. Jednakże płk Leski wyklucza jakąkolwiek prowokację. Powiada po prostu: "To była prywatna gra ambicji Witkowskiego". Tak! "Kapitan" do końca pozostał pokerzystą!

Wobec tych faktów niesubordynacji, gen. Roweckiemu nie pozostawało nic innego, jak odwołać w lipcu 1942 r. Witkowskiego ze stanowiska szefa organizacji, zaś rozkazem z 27 sierpnia 1942 r. - organizację rozwiązać.

W miesiąc później Witkowski już nie żył. T. Tarnogrodzki i R. Tryc podają, że "...został zabity w tajemniczych okolicznościach na ulicy Wareckiej w Warszawie w kwietniu 1942 r.". Oficjalna wersja podana w Polskich Siłach Zbrojnych głosi, że "...zginął od kul funkcjonariuszy niemieckiej policji kryminalnej", zaś J. Terej podaje krótko: "...zastrzelony przez grupę likwidacyjną AK".

Płk Leski - najbardziej autorytatywny w tym przypadku - prostuje, że po pierwsze miało to miejsce we wrześniu 1942 r., po wtóre Witkowski został zastrzelony z wyroku Wojskowego Sądu Specjalnego AK.

Odnoszę wrażenie, że w powojennym - skąpym zresztą - piśmiennictwie na ten temat działalność "Muszkieterów" niesłusznie jest oceniana jednostronnie, przez pryzmat postaw i poczynań ich dowódcy. Witkowski miał złożoną osobowość, w której geniusz przeplatał się z romantyzmem i wybujałą fantazją, a siłą motoryczną stała się chorobliwa ambicja, a także względy materialne. Niestety, te ujemne cechy górowały w jego poczynaniach i w końcu doprowadziły go do upadku. Ale równocześnie talent organizacyjny, bystrość umysłu oraz nieprzeciętna wyobraźnia pozwoliły mu zbudować prężną organizację wywiadowczą, która mogła poszczycić się poważnymi wynikami pracy. "Kapitan" umiał także dobierać sobie ludzi.

Andrzej Krzysztof Kunert ustalił, że spośród członków "Muszkieterów", wcielonych w szeregi AK, 12 osób przeszło do służby w kontrwywiadzie Komendy Głównej AK. Wśród nich znalazł się - wielokrotnie wymieniany na tych kartach - Kazimierz Leski i Stanisław Koczalski, były komisarz policji, zastępca szefa kontrwywiadu "Muszkieterów". Ten ostatni został w styczniu 1943 r. aresztowany i osadzony na Majdanku. Tam zorganizował ucieczkę grupy więźniów. Sam nie zdążył już zbiec - rozstrzelano go. Te dwie sylwetki w dostatecznym stopniu zdają się rekomendować, jakich wspaniałych ludzi mieli "Muszkieterowie".

 

HISTORIA WIELKIEJ WSYPY

Kontrwywiad niemiecki

Termin "kontrwywiad" został tutaj użyty umownie w celu określenia tych sił i środków hitlerowskiego aparatu bezpieczeństwa, jakie zmobilizowano do walki z polskim ruchem oporu, a przede wszystkim z jego wywiadem.

Z wywiadem ZWZ i AK walczyły trzy piony hitlerowskiego aparatu: gestapo, Abwehrdienst i Sicherheits Dienst.

Gestapo - Gegner-Erforschung und Bekampfung (używano też nazwy "Gegner-Abwehr") stanowiło wydział IV urzędu komendanta policji bezpieczeństwa i służby bezpieczeństwa (Kommandeuer der Sicherheitspolizei und des Sicherheits Dienst (KdS i SD), które to - wraz z podległymi placówkami terenowymi (Aussenstelle) - działały w poszczególnych dystryktach Generalnego Gubernatorstwa.

Na terenach przyłączonych do Rzeszy gestapo również jako wydział IV wchodziło organizacyjnie w skład urzędów policji państwowej Staatspolizeistelle lub Staatspolizeileitstelle (urząd kierowniczy), czyli w skrócie Stapostelle i Stapoleitstelle. W miarę przybliżania się frontu, również na terenach włączonych do Rzeszy, dotychczasowe urzędy poczęto przekształcać w KdS i SD. Można z tego wnioskować, że KdS i SD stanowiła model organizacyjny dla obszarów okupowanych lub objętych działaniami wojennymi.

Oprócz tego w dystryktach GG istniały urzędy dowódcy SS i policji, którzy dysponowali sztabem składającym się z 6 oddziałów lub zarządów. Urząd dowódcy SS i policji miał w dużej mierze charakter organu administracji policyjnej. Zajmował się sprawami gospodarczymi, obozami pracy, polityką rasową i przesiedleńczą. Policyjno-operacyjne znaczenie miał natomiast oddział Ic wywiadu.

Podporządkowanie było podwójne, gdyż komendant Sicherheitspolizei (Sipo) i SD, będąc nominalnie podporządkowany na swym terenie dowódcy SS i policji, faktycznie operacyjnie podlegał Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), skąd otrzymywał bezpośrednie dyrektywy i który nadzorował prowadzone sprawy.

Dążąc do usprawnienia metod walki z podziemiem, szef gestapo w RSHA Muller rozkazem z 20 kwietnia 1941 r. powołał dla poszczególnych okupowanych krajów referaty wiodące o charakterze koordynacyjnym (Fuhrungsreferate). W GG taki referat powstał przy wyższym dowódcy SS i policji w Krakowie. Dalsze posunięcia organizacyjne zmierzały do wzmocnienia roli operacyjnej dowódców SS i policji w dystryktach. Z końcem 1943 r. komendanci Sipo i SD zostali równocześnie szefami oddziałów wywiadowczych Ic w sztabach dowódców SS i policji, a ponadto w urzędach KdS i SD utworzono w gestapo oddziały IV b (nie należy mylić z referatem IVb, który w gestapo zajmował się m.in. sprawami żydowskimi), które były centralami ewidencji i analizy materiałów dotyczących walki z ruchem oporu. Oddziały te były jednocześnie organami sztabowymi dowódcy SS i policji, kierowanymi wraz z oddziałami Ic przez komendanta Sipo i SD.

Walka z wywiadem ZWZ i AK była prowadzona w referatach gestapo: Polnische Widerstandbewegung i Erforschung-Abwehr. Ważną rolę odgrywał także referat N. (Nachrichten), zwany też GND (Gegner Nachrichten Dienst), kierujący siatką agenturalną gestapo.

W siatce agenturalnej występowały cztery kategorie tajnych współpracowników:

- Vertrauens Mann ("V-Mann") byli to agenci, którzy stanowili podstawowy element operacyjny; zbierali oni informacje i wykonywali zlecone zadania.

- Vertrauens Person ("V-Person") byli odpowiednikiem rezydentów; wykonywali zadania agentów oraz równocześnie kierowali i koordynowali pracę kilku przydzielonych agentów, działających na danym terenie w określonym środowisku lub sprawie.

- Gewahrs Person ("G-Person") wykonywali zadania zbliżone do zadań informatorów. Były to zaufane osoby gestapo, którym - z racji zatrudnienia w różnych instytucjach - poruczano tajne czuwanie nad działalnością tych instytucji oraz ich pracowników. Crankshaw o szefie gestapo Mullerze tak pisał: "Aby usprawnić ogólny nadzór i system represji, zorganizował on niezwykle gęstą sieć inwigilacji [...] Tak więc dozorca bloku mieszkalnego [...] musiał donosić o zachowaniu się każdego mieszkańca. Komendant [...] bloku był z reguły na usługach gestapo. Wśród każdej grupy roboczej gestapo miało swego człowieka...".

- Auskunft Person ("A-Person") byli to informatorzy dosyć luźno powiązani z gestapo. Rekrutowali się spośród osób udzielających jednorazowo bądź wielokrotnie wiadomości interesujących gestapo. Nie zlecano im w zasadzie zadań operacyjnych. Prawdopodobnie zaliczenie kandydata w poczet "A-Person" następowało po kilkakrotnym udzieleniu informacji lub gdy istniała perspektywa, że dana osoba będzie stanowić stałe źródło informacyjne.

Formy pozyskiwania agentów były różne; pozyskiwano ich zarówno dobrowolnie, jak i przymusowo. Najczęściej stosowaną metodą był szantaż, zwłaszcza w stosunku do aresztowanych członków podziemia, których - jeżeli udało się w ten sposób "przenicować" - wypuszczano na wolność i w ten sposób infiltrowano określone środowisko podziemia. W walce z wywiadem ZWZ i AK metoda "przenicowania" odegrała zasadniczą rolę w sukcesach gestapo.

Sporo wysiłku kosztowało oskarżycieli, by Trybunał Norymberski uznał SD za organizację przestępczą. Służba Bezpieczeństwa - Sicherheitsdienst des Reichsfuhrers-SS była organizacją partyjną, mimo że od 27 września 1939 r. weszła w skład RSHA jako III Auslands Deutsches Lebensgebiete oraz VI Auslands Nachrichtendienst (Zagraniczna Służba Informacyjna) oraz mimo że w 1944 r. u schyłku III Rzeszy, po zamordowaniu Canarisa, wchłonęła Abwehrdienst.

W terenie SD wchodziła organizacyjnie w skład KdS i SD jako wydział III tych urzędów. Jej zadaniem była penetracja wszelkich dziedzin stosunków społecznych celem oceny nastrojów ludności, stosunku społeczeństwa do działalności władz hitlerowskich, informowania partii i policji bezpieczeństwa o sytuacji wewnętrznej kraju, a także prowadzenia wywiadu w samym aparacie policyjnym.

Do pracy w SD wybierano elitę spośród elity SS. Gross stanowili ludzie z wyższym wykształceniem - prawnicy, ekonomiści, historycy, socjolodzy. Nic więc dziwnego, że ci szacowni panowie z cenzusami naukowymi wyraźnie kontrastowali na norymberskiej sali rozpraw z ich dosyć prymitywnymi kumplami z gestapo. "Oni nie mieli z tym nic wspólnego, zajmowali się tylko wywiadem". Rzeczywiście, SD pracowało wyłącznie za pomocą agentury zorganizowanej w sposób analogiczny do opisanego wyżej. Siatka agenturalna prowadziła nieustanną mozaikową penetrację wszelkich dziedzin. Szeroki i różnorodny był wachlarz informacji. Od rejestrowania indywidualnych wypowiedzi czy zachowań respondentów aż do obszernych sondaży opinii publicznej.

Rolę SD w zbrodniczym funkcjonowaniu aparatu państwowego brutalnej dyktatury określa przede wszystkim jej stosunek do pozostałych ogniw tego aparatu. Wybitny znawca przedmiotu Crankshaw powiada, że "...aparat SD stał się teoretycznie aparatem wywiadu gestapo", tworząc z nim nierozłączną całość. W moim przekonaniu jest to zbyt daleko idące uproszczenie. Funkcja SD nie polegała wyłącznie na dostarczaniu materiałów gestapo. Była natomiast przede wszystkim służbą wywiadowczą Reichsfuhrera SS, a spoiwo łączące ją z gestapo stanowiła organizacja SS.

Gestapo miało własny wywiad i kontrwywiad. Istniała natomiast zbieżność celów i rzeczowego zakresu zadań SD i gestapo.

Zarówno jeden, jak i drugi aparat służył podtrzymaniu politycznego reżimu III Rzeszy oraz ekspansji państwa hitlerowskiego na zewnątrz, ale ich role były podzielone.

Gestapo stanowiło egzekutywę Reichsfuhrera SS, koncentrowało się na indywidualnych, konkretnych sprawach, a wywiad gestapo działał w zasięgu taktycznym.

SD działało strategicznie, gromadząc materiał informacyjny i analizując go we własnym biurze studiów. Na tej podstawie przygotowywało prognozy i wnioski dla działań wykonawczych we wszystkich ogniwach egzekutywy policyjnej, innych organach państwowych i aparacie partyjnym.

Dlatego w bitwach pomiędzy wywiadem Polski podziemnej a Niemcami pozornie nie natrafia się na ślad SD, gdy w istocie ludzie z tej organizacji kryli się za każdą niemal brudną robotą gestapo. Działali zza biurka, cicho, bez reklamy, stanowiąc mózg różnych policyjnych akcji.

W interesującym nas okresie, na który przypada wyraźna aktywność i skuteczność niemieckiego aparatu bezpieczeństwa w walce z podziemnym wywiadem, to jest na przełomie 1942 i 1943 r., komendantem Sipo i SD w Warszawie był od 12 września 1942 r. SS-Sturmbahnfuhrer dr Ludwik Hahn. Przed wojną był szefem gestapo w Weimarze, w 1939 r. - dowódcą Einsatzkommando nr I, później - komendantem Sipo i SD w Krakowie.

W warszawskim gestapo (wydziałem IV KdS i SD) kierował Walter Stamm. Jego zastępcą był SS-Hauptsturmfuhrer Paul Werner. Do grupy zwalczającej wywiad AK należał również SS-Hauptsturmfuhrer Alfred Spilker, kierownik referatu IV N Wolfgang Birkner, SS-Unterstumfuhrer Erich Merten. Szefem SD był dr Ernst Kah, po nim zaś dr Siegmund Buchberger.

W Krakowie komendantami Sipo i SD dystryktu, po Hahnie, zostali kolejno: dr Grosskopf, dr Batz i R. Bilfinger.

W Radomiu - SS-Brigadefuhrer dr Herbert Bottcher, SS-Obersturmbahnfuhrer Joachim Illner, zaś wyróżniał się szczególnie, przeniesiony z Łodzi, SS-Hauptsturmfuhrer Paul Fuchs, kierownik referatu N w gestapo i pełnomocnik Sonderkommando IV AS "Warschau".

We Lwowie - SS-Obersturmbahnfurer Josef Witiska, w gestapo zaś walką z podziemiem ZWZ i AK zajmował się SS-Hauptsturmfuhrer Erich Engels i Maurer przeniesiony z KdS i SD w Warszawie. Szefem SD był m.in. SS-Hauptsturmfuhrer Alfred Kolf. Był on absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego, który ukończył w 1936 r., następnie działał w kierownictwie Jung Deutsche Partei na terenie Katowic i Bielska. Do Lwowa przybył w lipcu 1941 r. jako zastępca dowódcy Einsatzkommando 4a.

W Białymstoku - SS-Sturmbahnfuhrer dr Wilhelm Altenloh, następnie SS-Obersturmbahnfuhrer dr Herbert Zimmermann. W referacie gestapo - Polnische Widerstandsbewegung pracowali: SS-Hauptsturmfuhrer Waldemar Macholl - kierownik, SS-Sturmscharfuhrer Karl Fischer, SS-Oberscharfuhrer Alfons Goldammer, SS-Oberscharfuhrer Lemke i Herrendorf oraz SS-Sturmscharfuhrer Sebert. Szefem SD był SS-Hauptsturmfuhrer Haussmann.

W Poznaniu - SS-Standartenfuhrer Ernet Damzog, inspektor Sipo i SD, w Bydgoszczy - SS-Hauptsturmfuhrer Horst Eichler, szef Stapostelle.

W Lublinie - Muller, w Łodzi - szef Stapostelle SS-Obersturmfuhrer dr Otto Bradfisch, zaś zwalczaniem polskiego podziemia zajmował się m.in. SS-Huptsturmfuhrer dr Herman W. A. Puschel.

W Katowicach - SS-Sturmbahnfuhrer dr Rudolf Mildner, a po nim SS-Sturmbahnfuhrer Johannes Thummler. Sprawy ruchu oporu prowadzili w gestapo: SS-Sturmbahnfuhrer Alfred Woltersdorf (kierownik wydziału IV gestapo), SS-Hauptsturmfuhrer Fritz Stolz, SS-Obersturmfuhrer Koch, SS-Hauptsturmfuhrer Paul Bauch, SS-Obersturmfuhrer Gustav Konig.

Zwierzchnikiem aparatu bezpieczeństwa w GG był wyższy dowódca SS i policji "Wschód" pełniący później jednocześnie funkcję sekretarza stanu do spraw bezpieczeństwa w rządzie GG, zaś od 7 maja 1942 r. także funkcję drugiego zastępcy generalnego gubernatora. Wyższymi dowódcami byli: od października 1939 r. do 19 listopada 1943 r. SS-Obergruppenfuhrer Friedrich Kruger, a następnie do końca okupacji SS-Obergruppenfuhrer Wilhelm Koppe, który poprzednio piastował takie samo stanowisko w Kraju Warty.

Dowódcami Sipo i SD w Generalnym Gubernatorstwie byli generałowie SS: Bruno Streckenbach, Karl Eberhard Schongarth, dr Walter Bierkampf. W dystryktach nominalnymi zwierzchnikami policji byli dowódcy SS i policji. Spośród nich do najbardziej krwawych trzeba zaliczyć generałów SS: Jurgensa Stroopa i Franza Kutscherę w Warszawie, Fritza Katzmarina w Radomiu, Lwowie i Gdańsku, Odilo Globocnika w Lublinie, Juliana Schernera w Krakowie, Teobalda Thiera w Krakowie i Lwowie, Wernera Fromma w Białymstoku.

Abwehrdienst to niemiecka wojskowa służba wywiadowcza oraz kontrwywiadowcza, osadzona organizacyjnie jako departament III Oberkommando der Wehrmacht (OKW), na którego czele do połowy 1944 r. stał adm. Wilhelm Canaris. Departament dzielił się na trzy wydziały: I - wywiad ofensywny (płk Pieckenbrock); II - sabotaż, dywersja, akcje specjalne (gen. Lahousen); III - kontrwywiad (płk Bentivegni).

W sztabach grup armijnych, armii, korpusów, dywizji sprawy wywiadu prowadził tzw. trzeci oficer sztabu - Ic, któremu podlegało zazwyczaj trzech Abwehr Offizier.

Centralny ośrodek kierowniczy w GG stanowił Oddział Abwehry Dowództwa Wojsk w GG w Spale. Kierował nim ppłk Rudolf Friderici, który miał siedzibę w Krakowie. Nadto istniały ekspozytury (Abwehrstelle) w Warszawie i we Lwowie. Krakowski Abwehr-Abteilung prowadził wojskowy i wojskowo-polityczny płytki wywiad agenturalny oraz dywersję i sabotaż na terenie Związku Radzieckiego, zaś kontrwywiad - zajmował się szpiegostwem, zdradą, sabotażem, wrogą propagandą, cenzurą w sztabach, instytucjach i jednostkach Wehrmachtu na podległym terenie. Najważniejszą częścią zadań było rozpoznanie i zwalczanie polskiego wywiadu w sferze będącej domeną armii.

Abwehr-Abteilung był zorganizowany podobnie jak departament Abwehry, składał się również z trzech wydziałów: wywiadu agenturalnego, dywersji, sabotażu i kontrwywiadu.

Od 1 września 1942 r. nastąpiła reorganizacja dowództwa w Spale, które przekształcono w Okręg Wojskowy GG - Wehrkreis Generalgouvernement (WKGG). W miesiąc później dotychczasowy dowódca gen. kawalerii von Gienanth został zastąpiony przez gen. piechoty Haenickego. Od 1 marca 1943 r. szefa sztabu ppłk. von Wedela zastąpił gen. mjr Haseloff.

Oddział Abwehry stał się Abwehrleitstelle; kierownictwo przejął mjr Karl Wieser. Terenowe Abwehrstellen poczęły rozbudowywać placówki w ważniejszych miejscowościach na obszarze swego działania. W Warszawie było ich sześć. Na czele warszawskiej Abwehrstelle stał jeden z najbardziej doświadczonych oficerów niemieckiego wywiadu ppłk Hans Horaczek - "Hofmann". Był to krępy, niebieskooki blondyn, o przenikliwym spojrzeniu; rozpoczął służbę w wywiadzie w 1928 r. jako podporucznik - referent podgrupy I Abwehrstelle-Królewiec. W latach 1934-1937 był już kapitanem i kierownikiem podgrupy I.

Jego życiową szansą stało się zwerbowanie do współpracy wydalonego z Wojska Polskiego mjr. Harasymowicza - "Hapkego". Horaczek został za to bardzo wysoko oceniony w Abwehrze, która jednak nie wiedziała, że - o ile Harasymowicz istotnie był zdrajcą - to jego posunięcia były skrycie inspirowane przez stronę polską. Grę tę prowadził as polskiego wywiadu mjr Żychoń, który dzięki Harasymowiczowi zdołał podsunąć Abwehrze swoich ludzi - dwóch oficerów, z których jeden - mjr "Markowski" - był oficerem Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych (GISZ) i jedynym źródłem wywiadu niemieckiego w tej instytucji, drugi - płk "Kowalewski" - odbywał ćwiczenia rezerwy w polskim dywizjonie pancernym. W istocie obaj "agenci" dostarczyli Horaczkowi materiały dezinformujące, za które Abwehra zapłaciła łącznie 145 tys. zł.

Przecinając w końcu tę grę, kontrwywiad polski aresztował Harasymowicza w 1938 r. Procesu, który był dla nas niewygodny nie wytoczono, lecz zgodzono się na propozycję niemiecką i wymieniono tego "cennego" agenta aż na trzech polskich.

Podczas okupacji Harasymowicz - nadal współpracując z Abwehrą - zadał wiele dotkliwych ciosów polskiemu podziemiu i ostatecznie został w 1944 r. zlikwidowany przez AK.

Najważniejszą operacyjną formacją kontrwywiadu wojskowego była Geheime Feld Polizei (GFP) - Tajna Policja Polowa, stanowiąca ograniczone połączenie wszystkich trzech pionów aparatu kontrwywiadowczego, tj. wojska, gestapo i SD.

W interesującym nas zakresie do głównych zadań GFP - jako organów wykonawczych kontrwywiadu - należało zwalczanie "nieprzyjacielskiego szpiegostwa" na obszarze operacyjnym formacji wojskowej, przy której została utworzona.

Najwyższym zwierzchnikiem GFP był Feldpolizeichef der Wehrmacht w OKW, Heeresfeldpolizeischef w dowództwie wojsk lądowych, Leitenderfeldpolizeidirektor przy sztabie grupy armijnej. Osobne zwierzchnictwo GFP sprawował Leiter der GFP-Ost na froncie wschodnim.

Równocześnie istniało operacyjne podporządkowanie GFP terenowym placówkom Abwehrdienstu oraz szefowi wywiadu (Ic) formacji wojskowej.

Podstawową jednostkę stanowiła GFP - Gruppe, którą dowodził Feldpolizeikommissar. Składała się z 40-50 ludzi - pomocniczych urzędników policyjnych oraz personelu technicznego, tj. tłumaczy, sanitariuszy, szoferów itp. Na rozległych obszarach GFP tworzyło stałe placówki - Aussenstellen.

Działalności polskiego podziemia od początku okupacji towarzyszyły liczne aresztowania. Działania w tym zakresie hitlerowski aparat bezpieczeństwa przeprowadzał w dwóch etapach.

W początkowym okresie okupacji strona niemiecka nie prowadziła należycie skoordynowanych działań, nie dokonała rozpoznania polskiego podziemia, co zostało spowodowane słabością niemieckiej agentury.

W Krakowie, Warszawie i Lublinie masowe aresztowania dokonywane były w dużym stopniu "na ślepo". Podobnie było w Katowicach, gdzie - jako jeden z pierwszych - wpadł cały sztab tego okręgu ZWZ. Wśród aresztowanych znalazł się Karol Kornas. Jako szef sztabu został skazany oraz stracony, ale dopiero znacznie później i w dodatku przypadkowo gestapo dowiedziało się, że kierował on w okręgu również wywiadem *[Zostało to ujawnione dopiero po likwidacji siatki "August". Kornasa natomiast aresztowano w 1941 r. i skazano na śmierć za przynależność do ZWZ i pełnienie funkcji szefa sztabu okręgu. Działalności wywiadowczej mu nie zarzucono.].

Od drugiej połowy 1940 r. hitlerowski aparat bezpieczeństwa skoncentrował swe działania w celu likwidacji sztabów okręgowych ZWZ i komendantów. Działania te charakteryzowała znacznie mniejsza przypadkowość.

Natomiast jednym z pierwszych niemieckich sukcesów kontrwywiadowczych była likwidacja w Krakowie punktu przerzutów zagranicznych, zainstalowanego w biurze podróży spółki belgijskiej "Wagon Lts".

Dopiero pod koniec 1941 r. Niemcy zaczęli sobie uświadamiać, jak wielkie niebezpieczeństwo stanowił wywiad ZWZ.

Działania ofensywne hitlerowskiego kontrwywiadu przeciwko wywiadowi ZWZ i AK obejmowały trzy główne kierunki:

- wprowadzenie agentury do wewnątrz systemu organizacyjnego wywiadu, zwłaszcza do jego komórek dyspozycyjnych;

- rozpoznanie systemu łączności oraz aresztowanie osób na stanowiskach kierowniczych i wykorzystanie ich zeznań w celu ujawnienia dalszych ogniw organizacyjnych;

- analizowanie dokumentów, tj. rozkazów, instrukcji, kluczy szyfrowych, meldunków, raportów, rozliczeń finansowych, ewidencji personalnej agentury itp.

Podstawą do operacji likwidacyjnych były więc - możliwie w najszerszym zakresie - wcześniejsze rozpracowania. To zadanie należało najpierw do służby referatów IV N gestapo.

Zazwyczaj gestapo znacznie wcześniej wiedziało o działalności określonych ogniw podziemnego wywiadu dzięki wprowadzonym do nich agentom. Komórki nie likwidowano, lecz rozszerzano rozpoznanie i obserwowano dalszą działalność *[Np. w sprawozdaniu Kreisleitung NSDAP..., tak napisano o bieżącej inwigilacji przez gestapo organizacji podziemnej: "...w chwili, kiedy działalność jej nabierze większego rozmachu, zostanie zlikwidowana". Natomiast w meldunku organizacyjnym nr 79... Komendant ZWZ pisze: "Stan bezpieczeństwa pracy stale się pogarsza. Okupanci coraz lepiej wgryzają się w strukturę organizacyjną pracy niepodległościowej. Gestapo na ogół jest dość dobrze zorientowane w tej robocie, a nawet dokładnie zna schemat organizacyjny". W śląskim okręgu ZWZ i AK przez dłuższy czas działało trzech agentów: Kampert, Grolik i Ulczok, którzy - zanim zostali zdemaskowani - przyczynili się do licznych aresztowań i rozbicia niektórych ogniw organizacji.].

Założenia hitlerowskiego rozpoznania kontrwywiadowczego można określić jako rozpoznanie taktyczne, mające na celu zebranie możliwie jak największej ilości materiału informacyjnego, który by ułatwił skuteczność przeprowadzania operacji likwidacyjnych. Ze strategicznego punktu widzenia Niemcy nie byli zainteresowani w szybkiej likwidacji rozpoznanych ogniw. Rozpoznanie polskiego wywiadu umożliwiało roztoczenie nad nim kontroli i paraliżowanie działań.

Hitlerowski kontrwywiad zdawał sobie sprawę, że zlikwidowane ogniwo wywiadu ZWZ i AK zostanie wkrótce odbudowane w nowym składzie i warunkach organizacyjnych, co stwarzało dla okupanta większe niebezpieczeństwo niż działalność komórek obserwowanych.

Z analizy licznych spraw można wyciągnąć wniosek, że kontrwywiad hitlerowski podejmował operacje likwidacyjne, gdy:

- wywiad bezpośrednio i poważnie zagrażał określonym interesom Rzeszy, zwłaszcza militarno-strategicznym;

- miały miejsce przypadkowe wpadki, które mogły zaalarmować ośrodki kierownicze wywiadu, spowodować ucieczkę osób zagrożonych, zmianę znanych lokali konspiracyjnych, systemu łączności itp.

Poza operacjami likwidacyjnymi hitlerowski kontrwywiad podejmował starania, aby przy pomocy agentów nie tracić kontaktu z podziemiem i zapewnić sobie dalszą penetrację.

Agenci niemieccy starali się dotrzeć kanałami konspiracji do jej najbardziej newralgicznych punktów, aby zniszczyć to, co jeszcze zostało zachowane lub co zdołano odbudować po ciosach *[Szef katowickiego gestapo R. Mildner podaje w raporcie z 1 czerwca 1942 r., że likwidacja kierownictwa SZP była możliwa dzięki konfidentom. W raporcie z 13 lipca 1942 r. w sprawie likwidacji "Polskiej Obrony Obywatelskiej" pisze: "Organizacja ta została już rozpracowana w 1940 r. Przy pomocy konfidentów, przez intensywną obserwację udało się posunąć śledztwo tak daleko, że w kwietniu 1942 r. można już było rozpocząć działanie przeciwko niej". W raporcie z 2 sierpnia 1943 r. w sprawie likwidacji siatki "August" podaje, że celem rozpracowania komórek wywiadu ZWZ "...już wkrótce uda się wprowadzić bezpośrednio do tych placówek ludzi utrzymujących łączność z tutejszym urzędem". W rozkazie specjalnym z 18 czerwca 1943 r. komendanta żandarmerii rejencji katowickiej o współdziałaniu z gestapo i policją kolejową Mildner zwraca uwagę, by powiadamiać gestapo o przestępstwach politycznych; jest to szczególnie ważne, "...ponieważ gestapo rozporządza siatką konfidentów, wśród których znajdują się osoby należące do organizacji antypaństwowych". We wnioskach końcowych sprawozdania w sprawie śląskiego okręgu AK Thummler informował: "Przez zaktywizowanie GND (Gegner Nachrichten Dienst) oraz opracowanie przechwyconego materiału dążyć się będzie obecnie do dotarcia do tutejszego kierownictwa okręgu i zlikwidowania go w odpowiednim czasie".].

Na szczeblu centralnym RSHA sprawy ruchu oporu ZWZ i AK były podporządkowane urzędowi IV gestapo - departamentowi A (Gruppe A), którym kierował Friedrich Panziger oraz w zakresie kontrwywiadu - departamentowi E (Gruppe E), pod kierownictwem Waltera Huppenkothena.

Po utworzeniu w sztabach terenowych dowódców oddziałów IV B, głównym koordynatorem całości tych spraw w urzędzie IV RSHA stał się referat IV B 2 b, który w maju 1943 r. objął, przeniesiony z Grudziądza, SS-Sturmbahnfuhrer Harro Thomsen.

Wobec narastania ruchu oporu w krajach okupowanych, na rozkaz Himmlera z 23 października 1942 r., powołano pełnomocnika dowódcy SS Rzeszy do spraw zwalczania tego ruchu - Bevollimachtigter des RF SS fur Bandenbekampfung. Został nim SS-Gruppenfuhrer Erich von dem Bach Żelewiski, który w 1943 r. utworzył odpowiedni sztab. Szef sztabu gen. mjr policji Ernest Rode stwierdził, że dopiero wówczas działalność pełnomocnika rozciągnęła się także na teren Polski.

Kraków był siedzibą głównego kierownictwa hitlerowskiego aparatu bezpieczeństwa w Generalnym Gubernatorstwie. Pomimo to hitlerowcy zostali zmuszeni do zainstalowania centrali walki z polskim podziemiem w Warszawie, gdzie istniały naczelne organa ZWZ i AK. W Warszawie RSHA utworzyło przy KdS i SD dwie specjalne grupy operacyjne gestapo. Sonderkommando "Spilker" (IV AS), zwane też "Warschau", było ukierunkowane na zwalczanie polskiego podziemia w GG, w razie potrzeby na innych okupowanych terenach, a nawet w Rzeszy. Na czele tej grupy operacyjnej stał SS-Hauptsturmfuhrer Alfred Spilker, oficer SD, mający po kilku ludzi w KdS i SD poszczególnych dystryktów. Druga grupa operacyjna "Heller" została powołana do walki z wywiadem AK. Kierował nią SS-Obersturmfuhrer Karl Heller, oficer kontrwywiadu w urzędzie IV E RSHA, oddelegowany do Warszawy, skąd koordynował całość poczynań. Jego grupa liczyła około 30 ludzi.

Jest znamienne i wcale nieobojętne ze strategicznego punktu widzenia, że to właśnie Polacy narzucili Niemcom pole walki, a nie odwrotnie. Warszawa dawała stronie polskiej bardziej korzystne warunki działań, zarówno ze względu na wielkość aglomeracji, jak też centralne położenie oraz krzyżowanie się głównych nurtów polskiego życia społecznego pod okupacją. Niemcy zostali zmuszeni do rozproszenia kierownictwa walki przeciw podziemiu, co w pewnym stopniu zakłócało przedsięwzięcia hitlerowskiego aparatu policyjnego.

Wszystko zaczęło się od Pazelta?

Jeżeli powiemy, że Niemcom często sprzyjał przypadek, to trzeba dodać, że jeszcze częściej towarzyszyła mu ze strony polskiej lekkomyślność, nieostrożność, brawura, a przede wszystkim - brak wyobraźni, tak niezbędnej w pracy wywiadowczej. Niekiedy jedno, drobne na pozór, potknięcie prowadziło do całego łańcucha nieobliczalnych, tragicznych następstw. Na podstawie analizy niemal 300 różnych wpadek doszedłem do wniosku, że w 80% było możliwe uniknięcie aresztowania, złagodzenia skutków wsypy czy też pomieszanie Niemcom szyków, gdyby tylko zachowano ostrożność i ściśle przestrzegano instrukcji bezpieczeństwa pracy konspiracyjnej.

Pierwszy komendant konspiracji na Śląsku ppor. mgr Józef Korol - "Hajducki" wpadł dlatego, że stracił głowę, widząc zbliżających się funkcjonariuszy niemieckich do willi "Lusia" w Wiśle-Jaworniku, gdzie miał swoją kwaterę. Tymczasem hitlerowcy zjawili się w celu dokonania sekwestracji wilii.

Inż. Jerzy Chmielewski - "Rafał" został w lipcu 1942 r. wezwany z błahego powodu do warszawskiego gestapo i już z niego nie wrócił: Niemcy zarzucili mu przynależność do AK, usiłując nawet wmówić, że jest pułkownikiem. "Rafał" zorientowawszy się, że gestapo nie wie, że ma w swym ręku szefa Biura Studiów Gospodarczych Oddziału II KG AK, który w znacznym stopniu przyczynił się do odkrycia tajemnicy latających pocisków V-l i V-2, stanowczo zaprzeczał powiązaniom z podziemiem. Nie pomogło bicie i w końcu gestapo, nie mając punktu zaczepienia, na wszelki wypadek umieściło go w obozie oświęcimskim. Po blisko dwóch latach, w marcu 1944 r., zdołano Chmielewskiego uwolnić; znów powrócił do pracy w wywiadzie i jako spalony został wkrótce wysłany do Londynu.

1 czerwca 1944 r. wpadł inż. Antoni Kocjan. Gestapo również nie wiedziało, że miało w swym ręku człowieka, który nie tylko zdobył tajemnicę latających pocisków, lecz także przyczynił się do tego, że lotnictwo alianckie zbombardowało dziesiątki zakładów lotniczych w Rzeszy. Jego sprawa była na dobrej drodze do momentu, gdy podczas spaceru na więziennym podwórzu został rozpoznany przez aresztowaną łączniczkę. Łączniczka ta nic nie wiedziała o jego funkcji w wywiadzie, natomiast wiedziała, że swego czasu Kocjan pomagał w produkcji konspiracyjnej granatów. To go ostatecznie zgubiło. Okoliczności jego śmierci nie są dokładnie znane. Jedna wersja podaje, że został zakatowany podczas śledztwa, druga - że rozstrzelano go w pierwszych dniach powstania w ruinach getta.

W historii wywiadu obszaru Lwowskiego odnotowano tragiczną wsypę, która powstała na skutek nierozwagi. Kurier Oddziału II Komendy Obszaru Lwów kpr. Durnagiel odwoził miesięczne raporty wywiadowcze. Dostarczał je na punkt kontaktowy w Warszawie. Kierujący (komórką wysyłkową Janusz Pratkowski za każdym razem po odjeździe kuriera wysyłał na tenże punkt telegram z życzeniami. Potwierdzenie o szczęśliwym przybyciu kuriera Warszawa kwitowała telegraficznym podziękowaniem za życzenia. Pewnego dnia, latem 1943 r., Warszawa umownym tekstem zaalarmowała: "Kurier nie przyjechał". Jak później ustalono, został przypadkowo zatrzymany podczas rewizji pociągu na stacji w Dęblinie. Miał przy sobie spory plik kompromitujących dokumentów, gdyż Lwów nie otrzymał dotacji na urządzenie laboratorium fotograficznego. Ppłk Pohoski nie mógł stosować metody mikrofilmowania dokumentów i wycieniania błony. Później to naprawiono, niestety poniewczasie.

Podobnie jak w Warszawie, Pohoski natychmiast zlikwidował lwowską komórkę wysyłkową, mogącą stanowić dla gestapo punkt zaczepienia, gdyż kurier znał tylko ten jeden adres. Gestapo jednak tam nie dotarło, a więc - Burnagiel milczał.

Tymczasem, zupełnie przypadkowo, w rozmowie z Wacławem Kocem, pracującym razem z dr. Pickholtzem, Pohoski, ku swemu przerażeniu, dowiedział się, że Koc wysłał przez Burnagla prywatny list do swej matki w Warszawie, podając w dodatku zwrotny adres mieszkania konspiracyjnego przy ul. Nad Jarem, w którym Pickholtz prowadził swą komórkę studiów Oddziału II. Pohoski nakazał z miejsca przerwać pracę i ewakuować lokal. Pozostała w nim tylko właścicielka mieszkania pani Dohnal i jej córki; panie odmówiły przeprowadzki, gdyż sądziły, że zdołają się wytłumaczyć przed Niemcami.

Dalej wypadki potoczyły się bardzo szybko. Pickholtz, nie mogąc przyzwyczaić się do nowego miejsca, wrócił do spalonego lokalu, gdzie został aresztowany i popełnił samobójstwo, zażywając cyjanek. Wpadła także młodsza córka pani Dohnal - Irena - "Nike", kurierka Oddziału II.

Do "zapowietrzonego" mieszkania udała się łączniczka Pohoskiego Stanisława Jaworska - "Koteczka". Niepomna przestróg pułkownika, zbagatelizowała brak w oknie ustalonego "semaforu" i również wpadła w kocioł. Skorzystała z chwili nieuwagi funkcjonariuszy policji i wyskoczyła przez okno w łazience.

Brakiem rozwagi charakteryzowało się również posunięcie Wacława Koca. Orientując się doskonale w zagrożeniu, udał się do tego samego mieszkania w dwa dni później, bo... zapomniał swetra i oczywiście wpadł w kocioł.

W konsekwencji, oprócz Pickholtza, zginęła zesłana do obozu oświęcimskiego pani Dohnal i jej córka Romana. Jej druga córka - "Nike" przebywała blisko rok w więzieniu na ul. Łąckiego. Podczas śledztwa niczego nie zdradziła, przeszła później obozy koncentracyjne w Gross-Rosen i Ravensbruck, jednak przeżyła. Matka Wacława Koca została aresztowana w Warszawie i wkrótce rozstrzelana. On sam z więzienia na ul. Łąckiego dostał się do Oświęcimia, później odesłano go do dalszych obozów. Szczęśliwy przypadek zdecydował, że zginęły akta jego sprawy, więc twierdził, że siedzi za nielegalny handel. Dzięki temu zdołał przeżyć.

Zupełnie przypadkowo - jak podaje S. Jankowski - wpadła Maria Strońska - "Maria", kierowniczka łączności Oddziału II Komendy AK, mająca za sobą najdłuższy - bo od 1939 r. - staż pracy w wywiadzie. Mając doskonałe papiery, udała się trasą kurierską do Wilna. Aresztowano ją na punkcie granicznym w Małkini, gdyż nikt nie zdołał przewidzieć, że Niemcy wprowadzą nową zasadę kontroli pasażerów. Otóż gestapo warszawskie na bieżąco przesyłało na punkt graniczny wykazy osób, którym wydano przepustki. Ten przypadek trzeba po prostu zaliczyć na konto ryzyka pracy konspiracyjnej. "Maria" zginęła w Oświęcimiu i raczej wszystko wskazuje na to, że gestapo nie zorientowało się w jej rzeczywistej funkcji.

Wielkie uderzenie w centralne ośrodki wywiadu AK w latach 1942-1943 rozpoczęło się od afery Pazelta. Należał on do najbardziej cennych źródłowych informatorów "Hanki" w sztabie tyłów II Floty Powietrznej Luftwaffe. Pazelt wpadł, co najprawdopodobniej było zasługą Abwehry. Następnie 11 marca 1942 r. zdjęto Janinę Nagórzewską. Nie znamy bliższych okoliczności wpadki Pazelta, nie wiemy, czy i z jakim wynikiem był uprzednio przez Niemców obserwowany. W każdym razie tą drogą niemiecki kontrwywiad trafił do mieszkania Jerzego Kopczewskiego przy ul. Opoczyńskiej 4 w Warszawie. W zorganizowany tam przez gestapo kocioł wpadł Ludwik Kuciński, czyli Ludwik Kalkstein. Działo się to na początku kwietnia 1942 r., lecz nie można wykluczyć także, że już z końcem marca. Od kwietnia do września 1942 r. gestapo dokonało dalszych aresztowań w placówce "Hanka". Zostali aresztowani: Janusz Dziewoński, Czesław Muldner, Tadeusz Filipowicz, Janusz Byliński i jego siostra - Anna, Janina Podgórska, Emilia Sumer, Józef Myśliborski i inni.

W nocy z 27 na 28 kwietnia 1942 r. gestapo aresztowało kierownika referatu "Zachód" "Straganu" Mieczysława Goszczyńskiego - "Bernatowicza".

Jak zauważył Marian Karczewski - "Marian II", bliski współpracownik Kalksteina, nie można z całą pewnością stwierdzić, czy aresztowania te zostały spowodowane jego zdradą podczas dochodzenia. Trudno także stwierdzić, kiedy i z jakiego powodu Kalkstein uległ presji gestapo i przystąpił do współpracy. On sam twierdził, że stało się to na przełomie lipca i sierpnia 1942 r. i że powodem było aresztowanie rodziców. Sam zaproponował współpracę, wykorzystując swe niemieckie pochodzenie. Kiedy wkrótce po swym aresztowaniu był konfrontowany z Jadwigą Baranowską, w której mieszkaniu przy ul. Szustra 7/8 miał jeden z lokali konspiracyjnych, w którym mieszkał M. Karczewski, robił wrażenie całkowicie załamanego. Kalkstein przychodził do tego mieszkania, a nawet czasami w nim nocował. To zupełnie wystarczyło, by Baranowską osadzić przynajmniej w obozie, tymczasem została zwolniona i już później gestapo jej nie niepokoiło.

A może konfrontacja miała na celu tylko to, aby Baranowska mogła poświadczyć, że Kalkstein jest rzeczywiście więziony i traktowany jak wszyscy inni aresztowani? Wiadomo, że po paru miesiącach gestapo rozpuściło plotkę, że został rozstrzelany. Pewne jest to, że - podejmując się współpracy - Kalkstein musiał dać Niemcom niepodważalne dowody swej lojalności. I dał je.

W sierpniu - jeszcze jako więzień - z SS-Untersturmfuhrerem Erichem Mertnem udał się do miasta, gdzie wskazał jeden z lokali konspiracyjnych szefa "Straganu", mjr. Stanisława Rogińskiego - "Stanisława", "Górskiego". Z cierpliwością wędkarzy obserwowali ten lokal. Po pewnym czasie wskazał Mertenowi Janinę Despont-Zenowicz, sekretarkę Rogińskiego. Gestapo poszło jej śladem. Dzięki temu trafiło na ul. Dziką 28. Tam, w nocy 26 sierpnia 1942 r., został aresztowany mjr Rogiński, jego sekretarka Janina Despont-Zenowicz - "Nina" (Bernard Zakrzewski - "Oskar" w swej relacji określił ją omyłkowo jako "Ninę", żonę Rogińskiego, i dlatego zapewne wielokrotnie w różnych publikacjach Rogiński nazwany był "Despontem-Zenowiczem") oraz szef łączności Wanda Ossowska - "Wanda". W czasie aresztowań u "Wandy", gestapo zdobyło obszerną dokumentację "Straganu", tj. pseudonimy 280 pracowników, agentów i informatorów, kartki żywnościowe, znaczną liczbę dewiz z krajów obszaru operacyjnego siatki.

Teraz zaczął się dla gestapo wyścig z czasem: chodziło o ustalenie nazwisk osób, których pseudonimy zdobyto, zanim podziemie zdąży je ostrzec. Mjr Stanisław Rogiński milczał pomimo straszliwego katowania. Miał ciało w ropiejących ranach. W końcu hitlerowcy zastrzelili go w więzieniu na Pawiaku, a właściwie - już tylko dobili.

"Wanda" - która po pierwszym przesłuchaniu miała pęknięty bębenek w uchu i wybite zęby - również milczała. Takich przesłuchań było jeszcze pięćdziesiąt sześć. W końcu Niemcy zrezygnowali. Wyrokiem warszawskiego Polizei Standgericht została skazana na śmierć, ale gestapo przez dwa lata odraczało wykonanie wyroku, sądząc, że może się jeszcze przydać. 17 stycznia 1943 r. wywieziono ją do obozu koncentracyjnego na Majdanku. Tutaj "Wanda" została zatrudniona w obozowym szpitalu. Później był Oświęcim i sławny "marsz śmierci" podczas ewakuacji obozu w styczniu 1945 r. Trafiła do Ravensbruck, a potem - do Neustadt-Glewe; obóz ten wyzwolili Amerykanie i "Wanda" - będąc bliska śmierci - 3 maja 1945 r. doczekała wolności. Jej pełna poświęcenia praca w rewirze na Majdanku została utrwalona w książkach Danuty Brzesko-Mędryk Matylda oraz Niebo bez ptaków.

Przypuszczam - nie licząc informatorów własnej siatki - że Rogiński i Ossowska - to dwie pierwsze ofiary denuncjacji Kalksteina; był to jak gdyby weksel w ręku gestapo, gwarantujący przyszłą lojalną współpracę. W niecałe dwa miesiące potem Kalkstein został zwolniony z więzienia i w roli współpracownika gestapo, jako Konrad Stark alias Paul Henchel, zamieszkał przy ul. Cecylii Sniegockiej 13 w Warszawie.

Z grupy "Hanka" uratował się Eugeniusz Świerczewski, Marian Karczewski i Blanka Kaczorowska. Świerczewski i Karczewski - powiadomieni o aresztowaniu Kalksteina - od razu zlikwidowali lokal i przerwali robotę. Świerczewski został umieszczony w Leosinie u płk. Mekszy. Karczewski powrócił do Zawiszyna. Niepotrzebnie zatrzymał się tam na dłużej; zamiast zniknąć, nie tylko podjął pracę w firmie zajmującej się rozbudową lotniska, lecz dał się powtórnie zwerbować przez miejscową placówkę AK do wywiadu, co w konsekwencji doprowadziło do jego aresztowania. Karczewski był zapewne jednym z pierwszych, którzy - czekając na przesłuchanie w al. Szucha - spotkali się na schodach ze swym dawnym przełożonym Kalksteinem, teraz funkcjonariuszem gestapo. Blanka Kaczorowska ukryła się w Częstochowie.

Jeszcze przed wypadkami warszawskimi, od lutego 1942 r., gestapo rozpoczęło likwidację siatek polskich w Rzeszy. Gestapo berlińskie zlikwidowało siatkę wywiadowczą Wojciechowskiego. Z akt Sądu Wojennego Rzeszy wynika, że do aresztowania doszło na skutek doniesienia jednego ze współpracowników Wojciechowskiego. A było to tak: Bogusław Wojciechowski umówił się na spotkanie 18 lutego o godzinie trzynastej ze współpracowniczką Haliną Marion Konieczną w jej mieszkaniu. Tymczasem - z przyczyn zupełnie niezrozumiałych i do dziś nie wyjaśnionych - Konieczna rano 18 lutego udała się do gestapo, zawiadamiając o spotkaniu. Kiedy w uzgodnionym czasie Wojciechowski przybył do Koniecznej, wraz z Mirosławą Kocową i Edmundem Koniecznym, cała trójka została aresztowana.

21 listopada 1942 r. w Hamburgu na punkcie kontaktowym w "Restaurant zu den vier Jahrszeiten" aresztowano Emanuela Prowera i Mariana Dziamskiego. Rewizja w ich hamburskich mieszkaniach ujawniła materiały wywiadowcze oraz naprowadziła gestapo na ślad powiązań w Berlinie. W dalszej kolejności aresztowano Helenę Maćkowiakową i zlikwidowano jej "salon informacyjny" przy Mommsenstrasse 21, aresztowano także Stefanię Przybyłównę, Jadwigę Neumannową, Marię Rybacką, Mariana Forembskiego, Marię Ganszczykównę, Edmunda Nawrockiego i innych.

Ogółem aresztowano około 70 osób. 15 kwietnia 1942 r. została aresztowana Halina Konieczna. Prawdopodobnie zgubiło ją to, że składając donos, powiedziała jedynie, że Wojciechowski namawiał ją do współpracy, natomiast zataiła wcześniejszą przynależność do siatki, co podczas śledztwa zostało ujawnione.

Można się także domyślać, że prawdopodobnie Konieczna wcześniej już zorientowała się, że gestapo jest na tropie siatki wywiadowczej. Podobne zresztą wrażenie odnieśli inni aresztowani, twierdzili bowiem, że od pewnego czasu czuli się inwigilowani. Konieczna liczyła więc, że uprzedzając akcję gestapo, zdoła wywinąć się z matni.

Przeliczyła się. Skazano ją na śmierć wraz z Wojciechowskim oraz innymi. 59 osób odpowiadało przed Sądem Wojennym Rzeszy. Sąd skazał na śmierć 40 osób, 17 - na kary więzienia, zaś dwie - uniewinnił. Reszta osób odpowiadała przed Volksgericht - Trybunałem Ludowym, gdzie także w większości zapadły wyroki śmierci.

Wśród skazanych na śmierć znalazła się Stefania Przybyłówna, jej siostra Helena Maćkowiakową, Neumannową, Rybacka, Forembski, Ganszczykówna, która oświadczyła sądowi, że zbrodniarzy nie będzie prosić o łaskę, oraz inni.

Stała się wówczas rzecz nieprawdopodobna, która wprowadziła Niemców w osłupienie. Na krótko przed wykonaniem wyroku Przybyłówna, bez żadnej pomocy z zewnątrz, uciekła z centralnego więzienia berlińskiego - Moabitu. Z kawałków szmat, bielizny i koca uplotła sznur, następnie zdołała się przecisnąć przez wąskie kraty okna celi. Sforsowała zasieki z drutu kolczastego, mur okalający wewnętrzny dziedziniec i wyszła z budynku udając sprzątaczkę. Stefania secundo voto Jung-Mochnacka zdołała przeżyć. Mieszka obecnie w Krakowie.

Wsypa na terenie Hamburga i Berlina pociągnęła dalsze. Aresztowania rozszerzyły się także na Łódź i Poznań. Aresztowany i skazany na śmierć został Stanisław Leon Jeute.

Zlikwidowano także wrocławską placówkę "Straganu". 1 grudnia 1942 r. w Katowicach, jako pierwszą, aresztowano kurierkę "Straganu" Martę Rachel - "Romę", która utrzymywała kontakt z Maszewskim we Wrocławiu.

W styczniu 1943 r. został aresztowany Maszewski, zaś w ostatnich dniach stycznia - 19 jego współpracowników. Ocalał jedynie Bolesław Blachura, który wyjechał na urlop i już nie wrócił do Wrocławia. Do końca okupacji się ukrywał.

Procesy aresztowanych toczyły się od 8 lutego do 18 lipca 1944 r. przed Trybunałem Ludowym w Berlinie. Sądowi przewodniczył ten sam dr Greulich, który sądził Stefanię Przybyłównę. Inż. Maszewski, Kalarus i Majdak zostali skazani na śmierć. Wyrok wykonano przez ścięcie.

Wróćmy tymczasem do Warszawy, gdzie Kalkstein - zwolniony z więzienia i świeżo "przenicowany" - bardzo dyskretnie odnalazł "Gensa" i Blankę. Najpierw wciągnął do współpracy Świerczewskiego, który przecież nadal pozostawał w AK, co dla Kalksteina było bardzo wygodne. Potem zgodziła się na współpracę Blanka. Ona także pozostawała w AK. W listopadzie 1942 r. zawarli związek małżeński.

Sam Kalkstein nie przedstawiał już dla Niemców większej wartości. Rozpowszechniano wiadomość o jego rzekomym rozstrzelaniu, ale gdyby nawet okazało się to plotką, gdyby "ożył", gdyby gestapo umożliwiło mu ucieczkę z więzienia i tak nie mógł liczyć na szybki powrót do czynnej pracy konspiracyjnej, zwłaszcza do wywiadu.

Całym "kapitałem" Kalksteina była natomiast Blanka i Świerczewski. Owe trio konfidenckie stanowiło w gruncie rzeczy znakomicie zmontowany, samodzielnie działający element siatki wywiadowczej: dwoje odpowiednio zainstalowanych agentów i kierujący nimi rezydent. Kalkstein rzeczywiście znalazł się w niezwykle korzystnym układzie, bowiem na szachownicy gry wywiadów rzadko pojawia się tak korzystna konfiguracja; aby ją osiągnąć, trzeba czekać latami i włożyć w to wiele pracy.

Blanka Kaczorowska - "Sroka" powróciła do Warszawy. Dotarła do Jadwigi Krasickiej - "Julii", pracownika Biura Studiów Oddziału II Komendy Głównej, i rozpoczęła pracę jako maszynistka oraz tłumaczka. Miała dostęp do źródłowych materiałów wywiadu, na podstawie których przygotowywała okresowe zestawienia o nastrojach panujących wśród Niemców. Pracowała w lokalu konspiracyjnym biura przy ul. Marszałkowskiej 1. Nie jest wykluczone, że "Sroka" w jakimś stopniu mogła uzyskać informacje o szefie biura ppłk. Franciszku Hermanie - "Nowaku".

Kaczorowska miała także kontakt z kpt. Trojanowskim - "Radwanem", który po aresztowaniu Goszczyńskiego objął referat "Zachód" w "Straganie". Dzięki jego rekomendacji przeszła szkolenie u "Agatona" i miała zostać skierowana do Wiednia. Miała więc także pewien wgląd w sprawy tego referatu.

Wiosną następnego roku Kalkstein upewniwszy się, że Blanka zna "Radwana" osobiście, polecił, by mu go pokazała. Kalkstein wiedział, że Trojanowski często chodzi ul. Rakowiecką. Udali się tam oboje i cierpliwie czekali około godziny. Istotnie, Trojanowski szedł tamtędy, jak codziennie. Było to poważnym błędem, gdyż zasady konspiracji nakazywały częste zmiany trasy. 15 maja 1943 r. kpt. Trojanowski po raz ostatni szedł ul. Rakowiecką. Zatrzymano go na rogu Alei Niepodległości.

Kolejna tragedia rozegrała się dwa dni później na ul. Świętokrzyskiej. Gestapo zatrzymało niejakiego Józefa Fuzińskiego, w rzeczywistości cichociemnego, por. Stefana Majewicza - "Hrubego", inspektora siatki u Trojanowskiego. Porucznik usiłował wyrwać się i zbiec, padły strzały. Ciężko rannego przewieziono na Pawiak. Później został wyleczony, był wielokrotnie przesłuchiwany i maltretowany. Rozstrzelano go w ruinach getta w trzynastym dniu powstania.

Władysława Macieszyna - "Sława" powracała z kolejnej trasy kurierskiej. Przewoziła na Zachód bezcenny dokument - mikrofilm, zdublowanego uprzednio depeszą radiową, pierwszego raportu o Peenemunde i latających pociskach. 8 kwietnia 1943 r. w drodze powrotnej przez Wiedeń udała się na punkt kontaktowy siatki Mrózka, by zabrać do kraju pocztę i wpadła prosto w zastawiony tam kocioł gestapo. Siatka już praktycznie nie istniała. Aresztowano Jana Mrózka, Władysława Gojniczka i ich najbliższych współpracowników wiedeńskich. 10 kwietnia został aresztowany doc. Karol Englisch oraz urzędnik kryminalny z Ostrawy - Eugeniusz Lach, 19 kwietnia - Władysław Babiński *[Opierając się na informacji K. Prymusa, M. Heller, Ruch oporu..., s. 112 podaje, że siatka Mrózka wpadła przez nieostrożność i lekkomyślność jej szefa. Mrózek wydawał pieniądze w sposób nieuzasadniony. Wynajął w Wiedniu duży pokój, w którym kontaktował się z podwładnymi; o tym fakcie właścicielka mieszkania zawiadomiła policję. Jednak ta wersja jest mało prawdopodobna. Po pierwsze, Niemcy od dłuższego czasu wiedzieli o istnieniu siatki i prowadzili jej wielokierunkowe rozpracowanie. Po drugie, Mrózek był zbyt doświadczonym agentem, by pozwolić sobie na taką lekkomyślność. Zapewne gestapo już znacznie wcześniej go inwigilowało.].

I znów dała znać o sobie poważna nieostrożność. Podczas rewizji w mieszkaniu Mrózka gestapo znalazło pokaźną listę agentów siatki. Aresztowania poszerzyły się; obejmują Linz, Kreimchen, Berlin, Salzgitter, w których Tytko i Bogusław Krzystek rozpracowywali przemysł stalowy. Współpracownik siatki Karol Prymus oszacował liczbę aresztowanych na około 600 osób. 90% z nich skazano na karę śmierci, z czego 65 wyroków wykonano w austriackim więzieniu Stein an der Donau. Zginęli m.in. Karol Englisch, Jan Mrózek oraz ich najbliżsi współpracownicy. Skazano ich 8 lutego 1945 r.; byli już bliscy wolności, gdyż po zajęciu Wiednia przez Rosjan, dyrektor więzienia Stein an der Donau chciał uwolnić więźniów. Przeszkodził temu oddział SS, który 14 kwietnia wymordował wszystkich wraz z dyrektorem więzienia i personelem.

Z wsypy wiedeńskiej ocalała narzeczona Mrózka - Zofia Kubuśko, która w chwili aresztowania była nieobecna w lokalu. Przeżyła również Władysława Macieszyna, osadzona w obozie koncentracyjnym.

Wsypą wiedeńską obciążono Kalksteina. Rozpoznając jego sprawę w listopadzie 1954 r., Sąd Wojewódzki w Warszawie - opierając się m.in. na zeznaniach dawnej tłumaczki i sekretarki gestapo, Ireny Chmielewiczowej - uznał, że Kalkstein przyczynił się do tych aresztowań. Śmiem przypuszczać, że przyczynił się również do likwidacji siatki berlińskiej i hamburskiej oraz całej sieci "Straganu". Znamienny jest zbieg okoliczności; a mianowicie gestapo - jak zeznał SS-Sturmfuhrer Karl Schretter z Brna - po raz pierwszy dowiedziało się o istnieniu "Straganu" właśnie w kwietniu 1942 r., a więc po aresztowaniu Kalksteina, informacje na ten temat nadeszły z Reichssicherheitshauptamt (RSHA). Oczywiście Kalkstein nie mógł wiedzieć wszystkiego, ale wystarczyło, że wskazał na pewne tylko elementy organizacyjne zachodniej siatki "Straganu", by gestapo poszło tym śladem. Kalkstein jednak nie działał sam. Pewne dane mógł uzyskać od Kaczorowskiej, mającej kontakt z Trojanowskim, tym bardziej że w pewnym okresie ona sama przygotowywała się do pracy w Wiedniu.

Podejrzewano nie tylko Kalksteina i Kaczorowską, lecz również Trojanowskiego. Prawdą jest, że został aresztowany później; nie zmienia to jednak faktu, że pomógł gestapo w zakończeniu pewnych spraw.

Kalkstein zeznał przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie, że Trojanowski po aresztowaniu został przez Niemców "przenicowany" i występował w RSHA jako ekspert do spraw wywiadu AK. Jak dotąd były to tylko słowa, ale odnaleziono dalekopis warszawskiego KdS i SD do szefa gestapo Mullera w RSHA, który po raz pierwszy opublikował Roman Korab-Żebryk na łamach "Przeglądu Tygodniowego" (1983, nr 35). We wspomnianej depeszy Hahn zawiadamiał, że Trojanowski zeznał podczas przesłuchania, iż otrzymał następujący pisemny rozkaz z centrali londyńskiej: "Nasi przyjaciele w Londynie postawili nam następujące zadanie: należy ustalić mieszkanie i miejsce pobytu rodziny Globocnika na terenie Rzeszy. Pracę w odniesieniu do rodziny należy tak przeprowadzić, by zakończyła się jej likwidacją". Ponieważ wiedziano - zeznawał dalej - iż rodzina Globocnika mieszka w Wiedniu, zadanie to otrzymał kierownik polskiej sieci wywiadu Mrózek. Likwidacja tej rodziny miała stanowić odwet za wysiedlenie przez Globocnika Polaków z Lubelszczyzny.

Tak więc mamy niepodważalny dokument świadczący o zdradzie Trojanowskiego. Wymaga on jednak skomentowania. W depeszy warszawskiego gestapo jest mowa o "naszych przyjaciołach w Londynie". Tak właśnie w konspiracji określało się Anglików. Jeżeli to o nich chodziło, to należy mniemać, że nie byli aż tak zainteresowani wysiedlaniem Polaków z dystryktu lubelskiego, żeby nakazywać zgładzenie rodziny Globocnika.

SS-Gruppenfuhrer Odilo Globocnik był natomiast głównym, obok Eichmanna, wykonawcą zagłady ludności żydowskiej w Generalnej Gubernii. Był inicjatorem - wraz z Wirthem - zainstalowania komór gazowych w Majdanku i ośrodkach zagłady w Bełżcu, Treblince, Sobiborze.

Jeżeli zatem Globocnik interesował Anglików, to przede wszystkim z uwagi na udział w mordowaniu Żydów. I zapewne była to inspiracja ośrodków żydowskich w Wielkiej Brytanii.

Nie jest mi znany taki przypadek, by strona brytyjska, a tym bardziej polska, kiedykolwiek stosowała w minionej wojnie zbiorowy odwet na rodzinach zbrodniarzy hitlerowskich. Chyba więc chodziło o "rozpracowanie" tej rodziny w Wiedniu, ale w celu przygotowania i dokonania zamachu na samego Globocnika, gdyż dokonanie tego w Lublinie było niezwykle trudne.

Trudno posądzać Trojanowskiego, aby był do tego stopnia naiwny, żeby tego nie wiedzieć lub nie domyślać się, a w takim razie - konfabulował. Tylko dlaczego? Wysuwam hipotezę, że po prostu zdawał sobie sprawę z tego, iż po wojnie będzie musiał odpowiadać za zdradę, a wówczas będzie mógł się bronić, że - pomimo wszystko - dezinformował Niemców. W rzeczywistości Trojanowski przedłużył Globocnikowi życie prawie o dwa lata.

I następna sprawa: relacja W. Kajzara przechowywana w zasobach archiwalnych CSRS w Hawierzowie. Jej autor pisze na temat siatki Mrózka, że podlegała Karolowi Trojanowskiemu, działającemu w Berlinie. Początkowo sądziłem, że Kajzar po prostu się myli. Kiedy weźmiemy pod uwagę zeznania Kalksteina, przestaje to być takie nieprawdopodobne. Nie można wykluczyć, że Trojanowski działał w Berlinie nie tylko jako ekspert, lecz także jako agent gestapo, penetrujący pozostałe strzępy siatki "Straganu" i podający się za jej szefa.

Po aresztowaniu płk. Berki - do czego przysłużył się Świerczewski - nocą z 9 na 10 grudnia 1943 r. gestapo przybyło do willi Czesławy Iwanickiej w Podkowie Leśnej przy ul. Ptasiej, gdzie aresztowano wszystkich mieszkańców, a wśród nich niejakiego Szawłowskiego. Obecność wśród funkcjonariuszy gestapo Kalksteina wykluczała omyłkę. Pod nazwiskiem Szawłowski ukrywał się ppłk dypl. Marian Drobik, kolejny szef Oddziału II Komendy Głównej. Rzekomo adres Drobika miał wydusić Merten podczas przesłuchania Rogińskiego i Trojanowskiego. Co do tego pierwszego można mieć wątpliwości, bowiem skoro - pomimo maltretowania - milczał nawet o tym, o czym musiał wiedzieć, to dlaczego miałby ujawniać prywatny adres swego przełożonego, którego właśnie mógł nie znać. Płk Drobik po śledztwie na Szucha został wysłany do Berlina i zginął przypuszczalnie tak jak płk Berka oraz gen. Rowecki.

W noc poprzedzającą aresztowanie Drobika gestapo niespodziewanie zjawiło się w lokalu Biura Studiów przy ul. Marszałkowskiej i zgarnęło tam kilkanaście osób. Adres podała Kaczorowska, uczestniczyła nawet w identyfikacji niektórych osób. Ale gestapo przede wszystkim poszukiwało "Bedy" z "WW-72" oraz ppłk. Franciszka Hermana, pełniącego od czasu aresztowania Drobika obowiązki szefa Oddziału II. Wraz z nimi gestapo ścigało także szefa kontrwywiadu Komendy Głównej Bernarda Zakrzewskiego - "Oskara".

Karol Trojanowski miał zostać później rzekomo osadzony w obozie koncentracyjnym, ale na prawach "honorowego więźnia". Piszę "rzekomo", gdyż nie można wykluczyć mistyfikacji, aby zapewnić mu alibi. Wojnę przeżył. Ciąży na nim dodatkowy zarzut przywłaszczenia sobie pamiętników gen. Grota.

Tymczasem w Warszawie Sonderkommando "Heller", z ramienia RSHA, centralnie koordynowało rozpracowanie "Straganu" na terenach okupowanych przez hitlerowców.

"Gens" sięga wysoko

Świerczewski ukrywał się w Leosinie u płk. Mekszy. Nazywał się teraz Stanisław Zaleski i korzystał z pomocy materialnej AK dla osób "spalonych". Nastąpił zbieg okoliczności; Meksza był bowiem przyjacielem płk. Wacława Berki. Ciężko chory na gruźlicę pułkownik co pewien czas bywał w Leosinie na odpoczynku. Z zasłyszanych rozmów Świerczewski dowiedział się, że pułkownik mieszka pod fałszywym nazwiskiem "Krajewski" przy ul. Świętokrzyskiej w Warszawie. Po ponownym nawiązaniu kontaktu z Kalksteinem, na jego polecenie, Świerczewski - za pośrednictwem Mekszy - zabiegał o nowy przydział do pracy konspiracyjnej, motywując to tym, że już dostatecznie długo był wyłączony. Meksza po rozmowie z Berką skontaktował się z "Bedą" i uzyskał dla "Gensa" przydział do "WW-72"; zakładano, że będzie przygotowywany do wyjazdu na wschód.

W środowisku "WW-72" Świerczewski miał okazję poznać kolejnego szefa "Straganu" ppłk. Szczekowskiego - "Leszczyca", uzyskał bezpośredni kontakt z nowym kierownikiem "WW-72" Haliną Zakrzewską - "Bedą", która - powodowana intuicją - od początku okazywała mu nieufność. Serdecznie natomiast zaprzyjaźnił się z mjr. Ottonem Pawłowiczem - "Siostrą". Pawłowicz przygotowywał "Gensa" do wyjazdu w teren. Poznał także cichociemnego, por. Tadeusza Śmigielskiego - "Zbyszka", "Ślada".

Pierwszy wpadł Szczekowski. W południe 18 października 1943 r. "Leszczyc" po spotkaniu wyszedł z lokalu kontaktowego przy ul. Jasnej. Miał umówione następne spotkanie z sekretarką Wandą Wóycicką przy ul. Wspólnej. Kiedy nie zjawił się ani tam, ani - jak było ustalone - w lokalu przy ul. Nowogrodzkiej, Wóycicką usunęła z mieszkania wszelkie kompromitujące dokumenty. Podobnie jak Szczekowskiego aresztowano ją w dwa dni później na ulicy.

W grypsach z Pawiaka pisała, że konfrontowano ją ze Szczekowskim. Pułkownik - jak podaje w swej relacji "Oskar" - "...był bardzo pobity [...] Stwierdził spokojnie, że zaprzeczanie nie jest celowe, bo gestapo zna organizację i kryptonimy, funkcje i personalia. [...] Wóycicka spokojnie czekała na śmierć". W niecałe dwa miesiące później, 17 grudnia 1943 r., rozstrzelano ją.

Wszystko wskazuje na to, że od chwili, gdy "Gens" poznał płk. Berkę i ustalił jego warszawski adres, pułkownik był inwigilowany przez gestapo. Ustalono, że Berka przebywał na leczeniu w otwockim sanatorium. To było łatwe, bowiem zameldował się w Otwocku pod nazwiskiem "Krajewski". W ślad za nim wysłano do sanatorium agentkę Marię Zabłocką, aby go miała na oku. Wkrótce po tym, jak Szczekowski został aresztowany, Berka rankiem - jak to czynił codziennie - udał się do kiosku po gazety, skąd już nie powrócił. Ci z Sonderkommando "Heller", w towarzystwie Kalksteina, zwinęli go bezszelestnie i zawieźli do piwnic na Szucha. Później wywieziono go do Niemiec, gdzie został rozstrzelany w sierpniu 1944 r. po wybuchu powstania warszawskiego. Bliższe okoliczności śmierci zarówno Berki, jak i Szczekowskiego nie są znane.

Świerczewski nadal przygotowywał się do wyjazdu w teren. Miał dotrzeć do Dynenburga lub Rygi, by odtworzyć tam siatkę informacyjną. Wyraźnie mu się nie spieszyło i zwlekał z wyjazdem, co szczególnie denerwowało "Bedę". W swej relacji powiada: "Na ostatnim spotkaniu zażądałam: [...] niech pan już zmiata i wraca - najlepiej po Bożym Narodzeniu - z meldunkiem". Działo się to gdzieś pod koniec listopada. Czy istotnie wyjechał, trudno powiedzieć - najprawdopodobniej pozostał na miejscu. Niemcy nie byli zainteresowani jego wyjazdem, przynajmniej w tej chwili. Jak ustalił Cezary Chlebowski, od maja 1942 r. do listopada 1943 r. kilka uderzeń kontrwywiadu hitlerowskiego zlikwidowało siatkę centralną w Rydze, Dynenburgu, a także częściowo w okręgu wileńskim, gdzie w listopadzie 1943 r. schwytano kolejnego szefa Oddziału II Komendy Okręgu Wilno, cichociemnego, mjr. Franciszka Koprowskiego - "Dęba", "Konara". Kiedy go prowadzono z przesłuchania, zdobył się na brawurową i udaną ucieczkę. Jego przyjaciela oraz współpracownika, również cichociemnego, Longina Jurkiewicza - "Myszę" zatłuczono kijami na śmierć w gestapo.

Aresztowanie w lipcu 1942 r. rtm. Giecewicza - "Montera", szefa Oddziału II "WW-72" oraz kpt. Jana Kaliszka - "Waligórę", kierownika placówki wywiadowczej w Rydze, przerwało działalność siatki na Łotwie.

Wsypa ta została spowodowana wprowadzeniem od wewnątrz agentów, a więc teren ten nie stanowił już dla Niemców zagrożenia. Świerczewski był natomiast potrzebny w Warszawie.

W połowie grudnia "Gens" zameldował na punkcie kontaktowym swój "powrót". Istnieje pewna rozbieżność relacji, jeśli chodzi o tę sprawę. "Oskar" pisze, że "Beda" była tym przedwczesnym przyjazdem Świerczewskiego nieco zaskoczona i - z uwagi na stan silnego zagrożenia, utrzymujący się jeszcze po niedawnych aresztowaniach - nie przyjęła propozycji spotkania. Zdecydował się pójść na nie mjr Pawłowicz.

Ona natomiast - jak cytują A. Chmielarz i A.K. Kunert - twierdzi, że inicjatywa spotkania wyszła od samego Pawłowicza, który: "...oświadczył [...] że może mnie wyręczyć". Więc Pawłowicz polecił łączniczce Annie Krajewskiej - "Hance" podjąć "Gensa". Miało to miejsce 14 grudnia. Poszli we trójkę do cukierni przy ul. Hożej i nagle zostali otoczeni przez gestapowców, którzy przyjechali samochodami. Natychmiast odwieziono ich na Szucha. Ponieważ ani z grypsów "Hanki", które wysyłała z więzienia, ani z informacji "Siostry" przekazywanych dr. Śliwickiemu, nie wynikało, by orientowali się w roli Świerczewskiego, można przypuszczać, że pozornie został wraz z nimi aresztowany.

Ale, jak powiada "Beda", już następnego dnia Jadwiga Bielecka - "Aga" przeprowadziła dyskretny wywiad w miejscu zamieszkania "Gensa" przy Alejach Niepodległości 245 i dowiedziała się od właścicielki mieszkania, że pan Zaleski spał w domu i jak zwykle rankiem wyszedł. Równocześnie kontrwywiad AK prowadził bezskuteczne poszukiwania Świerczewskiego na Pawiaku.

A więc gestapo popełniło błąd? A może to nie był błąd? A. Chmielarz i A.K. Kunert wysunęli hipotezę, że gestapo "...nie zależało na ukryciu przyczyny i na uchronieniu Świerczewskiego przed podejrzeniami". Skłaniam się ku tej hipotezie, z tym że nie tyle "nie zależało", co celowo go wystawili i zrobili to chyba po to, żeby znaleźć kozła ofiarnego również innych wsyp *[Podobną metodę zastosowało katowickie gestapo, aby zrzucie podejrzenie na Helenę Matheę o dokonanie denuncjacji i osłonić agenta Pawła Uloczka.]. Godne podkreślenia jest to, że mieszkanie "Gensa" musiało być pod obserwacją chociażby dlatego, że AK mogła je próbować "oczyścić". W takim razie uwadze gestapo nie powinna ujść "Aga", a jeżeli jej nie niepokojono, to znaczy, że gestapo chciało, by meldunek o przespanej przez Świerczewskiego nocy dotarł tam, gdzie należy.

Istotnie, ta okoliczność stała się dla kontrwywiadu AK punktem zaczepienia, doprowadzając ostatecznie do zdemaskowania całej trójki.

Czy aresztowanie Pawłowicza było zamierzone? Prawdopodobnie nie, liczono bowiem, że przyjdzie "Beda", gdyż to o nią przede wszystkim chodziło. Może także uważano, że jest on przełożonym "Bedy" albo że przejął jej funkcję. Podczas śledztwa okazało się, że wiedziano o nim dużo z okresu, kiedy działał jeszcze w bazie budapeszteńskiej.

"Hanka" przeszła sześć bestialskich przesłuchań. Bito ją pejczem i trwale okaleczono. Nie mogła iść o własnych siłach, wywieziono ją więc na teren getta, rzucono na ziemię i zastrzelono. Podobnie bestialskie przesłuchania przeszedł Pawłowicz, zanim w marcu 1944 r. wywieziono go do Stutthofu.

Świerczewski zniknął. Pojawił się dopiero wówczas, kiedy 20 maja 1944 r. podjął próbę dotarcia do Oddziału II Komendy Głównej. Zameldował, że powrócił z misji na wschodzie i chce nawiązać utracony kontakt. Zostało to wykorzystane przez kontrwywiad AK, który zwabił go podstępnie na ul. Krochmalną 74 i tam w suterenie, po krótkim przesłuchaniu, powiesił. Na tym jednak sprawa "Gensa" się nie zamyka. Pomijając kontrowersje dotyczące zaimprowizowanego przesłuchania, jakie nasunęły się A. Chmielarzowi i A.K. Kunertowi, mam inne uwagi.

Z powojennych zeznań Blanki Kaczorowskiej wynika, że w tym okresie Świerczewski nie był na wschodzie, lecz ukrywał się w ich mieszkaniu. Istotnie, rewizja osobista "Gensa" nie ujawniła niczego, co mogłoby wskazywać, że powrócił z podróży.

Miał natomiast przy sobie sporo niepodważalnych dowodów współpracy z gestapo: legitymację służbową, zezwolenie na broń oraz zdjęcie Mertena z dedykacją, wymieniającą pseudonim konspiracyjny Świerczewskiego z AK - "Gens".

I właśnie broń. Był to rewolwer Colt, kaliber 32. Przesłuchujący go Stefan Ryś - "Fischer", "Józef" na podstawie numeracji broni stwierdził, że należała ona uprzednio do ppłk. Drobika. Wówczas Świerczewski przyznał się, że wydał "Dzięcioła" gestapo. W takim razie przypomnę, że wersja Kalksteina w powojennych zeznaniach była inna i chyba prawdziwa, bo przecież nie miał już powodów, by osłaniać "Gensa", a nawet mógł zrzucić na niego winę. Nasuwa się z kolei pytanie, czy Świerczewski w ogóle miał dostęp do prywatnego adresu Drobika, a jeżeli nie - dlaczego właśnie jego gestapo nagrodziło pistoletem ofiary?

"Gens" przyznał się, że nakłonił Kalksteina do współpracy z gestapo, aby ratować "...jego siostrę, a moją żonę i jego ojca". Jest to oczywista nieprawda w świetle chronologii wydarzeń i sprawdzonych okoliczności.

W swej relacji "Oskar" postawił pytanie: Co powodowało Świerczewskim, że - będąc dużo starszym i bardziej doświadczonym - uległ Kalksteinowi? Pośrednio odpowiedź na to daje Marian Karczewski, znający dobrze "Gensa" z okresu wspólnej pracy konspiracyjnej. Określił go jako człowieka uprzejmego, uczynnego "...przyzwyczajonego do wygód i unormowanego trybu życia...", a równocześnie dodał: "...wielki tchórz, bez inicjatywy, potrzebujący zawsze Ludwiczka jako moralnej podpory". Fragment ten daje wystarczające wyjaśnienie wyżej przedstawionych wątpliwości. "Gens" w obliczu śmierci, w tej całej brudnej i ponurej aferze, zdobył się na jeden szlachetny gest, by ratować "Ludwiczka".

"Oskar" powiada, że uderzający był tupet i pewność siebie Świerczewskiego, gdy zgłosił się w maju 1944 r. zapewne po to, by odgrywać nadal rolę prowokatora. Otóż nie sądzę, że był to tupet "Gensa", raczej Mertena, Hellera czy Spilkera. Świerczewski nie działał na własną rękę, musiał być inspirowany przez gestapo. Wystawiono go więc powtórnie, gdyż trudno założyć, że gestapo nie orientowało się w jego sytuacji.

Ale załóżmy, że bieg wydarzeń byłby inny, że uwierzono by w lojalność "wracającego ze wschodu Stanisława". W takim przypadku zapewne Świerczewski miał już w zanadrzu gotową "legendę" o odtworzeniu i sprawnym funkcjonowaniu siatki na północno-wschodnim kierunku, dostarczyłby odpowiednio spreparowanych "cennych" informacji. Wszystko w tym celu, aby rozbity Odcinek II "WW-72" uchodził w oczach centrali wywiadu AK za istniejący, a "Gens" stał się wysoko cenionym oficerem. To właśnie on, w drodze na ostatnie spotkanie przy Krochmalnej, snuł marzenia, że zostanie szefem "WW-72", zaś osadzenie swego człowieka na tym stanowisku było także marzeniem niemieckim. Gestapo zagrało tutaj va banque, stawiając głowę "Gensa" za cenę wielkiej gry, która mogłaby mieć wpływ na wydarzenia na wschodnim teatrze działań wojennych. Jednak gestapo musiało liczyć się z tym, że przegra tę głowę. A jednak postawiło. Tylko dlaczego?

Najcięższy zarzut przeciwko Świerczewskiemu dotyczył spowodowania aresztowania gen. Roweckiego. Świadomie pominąłem tę sprawę, gdyż nie wiąże się ona bezpośrednio z tematem, a znalazła już szerokie odbicie w literaturze. Mam poza tym wątpliwości, i nie tylko ja jeden, co do przypisywanej Świerczewskiemu roli w tej aferze.

Abwehra kontra "WW-72"

Operacja kontrwywiadu hitlerowskiego przeciwko sieci terenowej "WW-72" na zapleczu frontu wschodniego rozpoczęła się w kwietniu 1942 r. Dokonano wówczas pierwszych aresztowań. Warto tutaj podkreślić zbieżność w czasie wskazującą, że uderzenie niemieckie przeciwko wywiadowi AK na kierunku zachodnim i wschodnim zostały podjęte jednocześnie.

Główne działania prowadziła Abwehra z pomocą miejscowych placówek gestapo. Nasuwa się pytanie, co o siatce terenowej "WW-72" mógł wiedzieć Kalkstein? W 1942 r. wiedział na pewno, że Jerzy Komorowski organizował siatkę na Odcinku I "WW-72" w rejonie Baranowicz. Ale właśnie ten odcinek miał najsłabsze wyniki i specjalnie Niemców nie interesował. Dodam, że - jak wynika z opublikowanego przez R. Nazarewicza schematu siatki, który wykonano we wrześniu 1942 r. w Abueheitstelle Ukraina - Niemcy nawet nie orientowali się w zasięgu operacyjnym Odcinka I, określając go błędnie jako obszar GG.

O wiele więcej mógł na ten temat dowiedzieć się Świerczewski, chociażby podczas służbowych i prywatnych rozmów z gadatliwym Pawłowiczem, ale to było znacznie później. W każdym razie, jeśli chodzi o rozmowy służbowe, to mogły one dotyczyć raczej Odcinka II, gdzie Świerczewski miał jechać.

Tymczasem główne uderzenie kontrwywiadu hitlerowskiego zostało ukierunkowane na Odcinek III Ukraina, najbardziej rozbudowany i - jak wspomniałem - najbardziej aktywny w pracy wywiadowczej.

Z relacji Stanisława Pempla wynika, że pierwsze aresztowania miały miejsce w Kijowie od 22 do 26 kwietnia 1942 r. Niemcy zastosowali klasyczną metodę wtyczki. Kurierowi centrali Zbigniewowi Turskiemu - "Włodkowi" podstawiono kadrowego pracownika kontrwywiadu Abwehry, który podawał się za sudeckiego Czecha, wcielonego do Wehrmachtu. Agentowi powierzono zadanie legalizowania ludzi siatki, co praktycznie dawało mu szerokie możliwości wglądu w obsadę personalną. Na skutek nie trzeba było długo czekać. Podczas pierwszych aresztowań kijowska GFP w ciągu pięciu dni zagarnęła około 12 znaczących osób. Wśród nich znaleźli się: kierownik ekspozytury kijowskiej por. Stanisław Łaniewski-Dziewicki - "Dach" *[R. Nazarewicz w pracy Razem..., twierdzi, że aresztowanie Łaniewskiego nastąpiło 17 stycznia 1942 r. (?)], rtm. Oktawian Ostrowski - "Kazimierz", a także kurier z centrali warszawskiej inż. Edward Andrzejewski.

Następne aresztowania miały miejsce w sierpniu 1942 r. Aresztowano wspomnianego kuriera Zbigniewa Turskiego i Zbigniewa Bojkę.

Kolejna, najszersza fala aresztowań w siatce "WW-72" rozpoczęła się w Kijowie nocą z 13 na 14 stycznia 1943 r. Funkcjonariusze GFP ustalili adres mieszkania szefa Odcinka III (prawdopodobnie chodzi tu o mieszkanie mjr. A. Klotza - "Wizera") i zorganizowali kocioł. W ten sposób wpadł kolejny kierownik ekspozytury kpt. Andrzej Łasiński - "Andrzej" oraz wymienieni już - cichociemni: por. Wiesław Ipohorski-Lenkiewicz, por. Jan Rostek, por. Jan Zalewski. Wszyscy trzej zginęli bez śladu.

Aresztowania w Kijowie rozszerzyły się na Lwów, Kraków i Warszawę. Do lata 1943 r. ogółem aresztowano około 200 osób.

Śledztwo w tej sprawie było prowadzone głównie we Lwowie, tam też przywożono do więzienia na ul. Łąckiego aresztowanych z Krakowa i Warszawy. Po pewnym czasie poczęły przenikać wiadomości, że Andrzejewski sypie.

Inż. Edward Andrzejewski pracował w firmie "Perun", mającej filie na Ukrainie. M.in. wykorzystywał legalny transport butli gazowych do przewozu ukrywanej na ich dnie poczty "WW-72". Po aresztowaniu Niemcy poczęli go szantażować, grożąc aresztowaniem najbliższych. Jak przyjął Specjalny Sąd Wojskowy AK, wówczas Andrzejewski zdradził, co w konsekwencji doprowadziło do aresztowań styczniowych. M.in. zarzucano Andrzejewskiemu, że ujawnił podczas przesłuchania w śledztwie kijowski adres szefa Odcinka III. Sąd AK skazał go za zdradę na śmierć. Został zastrzelony we Lwowie przez sierż. Mieczysława Borodeja - "Lisa" *[St. sierż., ppor., por. pilot M. Borodej od kwietnia do 30 lipca 1944 r. szef Oddziału II Komendy Okręgu AK Lwów. Od 1944 r. był internowany.]. Nie podważam ustaleń orzeczenia sądowego, opartego przede wszystkim na zeznaniach złożonych przez osoby aresztowane, jak również na nadchodzących z więzienia grypsach, niemniej mam obiekcje co do rozmiarów zdrady. Andrzejewski jako kurier docierał do ważnych ogniw siatki, ale nie wiedział aż tyle, by móc spowodować tak rozległe aresztowania.

W lutym 1943 r. placówka Abwehry namierzyła pracę radiostacji grupy obserwacyjnej w rejonie Rostowa, przerzuconej tam - jak pisałem - latem 1942 r. przy pomocy Kunickiego i T. Szczura - "Dudy". Ten ostatni został aresztowany w Krakowie 20 lutego 1943 r. i później osadzony w Oświęcimiu. Przeżył. Z grupy rostowskiej nikt nie ocalał, jak również nie są znane jej późniejsze losy.

Wkrótce po przybyciu do Lwowa z warszawskiej centrali "WW-72" por. Tadeusza Śmigielskiego - "Ślada" i por. Jana Kochańskiego Śmigielski 22 czerwca 1943 r. został aresztowany w mieszkaniu przy ul. Łyczakowskiej 34. Przeszedł następnie przez Oświęcim i Buchenwald. Przeżył. Kochańskiemu pozostało od tej pory jeszcze parę miesięcy życia.

Również na innych odcinkach "WW-72" nastąpiły uderzenia hitlerowskiego kontrwywiadu, chociaż na mniejszą skalę. O Odcinku II była już mowa, zaś w kwietniu 1942 r. aresztowano kierownika wydzielonego Odcinka II "A" w Mińsku - Józefa Świdę - "Justyna".

Powróćmy jednak do sprawy por. Jana Kochańskiego, stanowiącej pewien ciąg działań hitlerowskich przeciwko "WW-72".

Pamiętamy, że Kochański - "Jarma" wskutek zagrożenia w Warszawie został na przełomie maja i czerwca 1943 r. przerzucony do Lwowa. Czasowo pełnił funkcję techniczną w Oddziale II Komendy Obszaru Lwów, gdzie między innymi zorganizował z prawdziwego zdarzenia pracownię fotograficzną. Towarzyszyła mu Zofia Rapp - sławna "Maria Springer", wówczas już jego żona.

W relacji "Oskara" czytamy, że Blanka Kaczorowska wydała "skoczka »Alojzego« Kochanowicza". Nie ulega wątpliwości, że B. Zakrzewski przekręcił nazwisko Jana Kochańskiego, używającego m.in. także pseudonimu "Alojzy". Ale Kochański zajmował się sprawami bezpieczeństwa wywiadu. Kaczorowska mogła trafić na jego ślad tylko przypadkiem, albo też - co jest bardziej prawdopodobne - poprzez referat "Zachód", do którego była przydzielona Zofia Rapp. Jedna i druga hipoteza wymaga wyjaśnienia. Bliższy i łatwiejszy dostęp do Kochańskiego miał natomiast Świerczewski w czasie swej pracy w referacie "Wschód", lecz i w tym przypadku nie można mieć całkowitej pewności, skoro przecież "Gens" trafił do "WW-72" na początku lata 1943 r., a zatem w okresie, gdy Kochański był już przerzucany do Lwowa. W każdym razie "Oskar" twierdzi, że "Gens" zdołał jeszcze poznać Śmigielskiego, zaś Śmigielski i Kochański wyjechali do Lwowa w tym samym czasie. Jednak wiadomo z relacji "Bedy", że Pawłowicz, wbrew rozsądkowi, zabierał ze sobą Świerczewskiego na spotkania i do różnych lokali kontaktowych, z kolei Stanisław Jankowski - "Agaton" pisze, że "Jarma" przyjeżdżał ze Lwowa do Warszawy. Natomiast Zofia Rapp-Kochańska wspomina, że podczas przesłuchania gestapo było doskonale poinformowane o jej działalności wywiadowczej na terenie Rzeszy.

Kochańscy - czyli "Maciej i Zofia Zubowiczowie" we Lwowie zamieszkali początkowo u pani Strońskiej przy ul. Piekarskiej 14, a później przy jej pomocy znaleźli mieszkanie przy ul. Kleparowskiej 8.

31 października 1943 r. około południa Kochański przyszedł do "Antoniego Koleśnika", czyli ppłk. Pohoskiego, na ul. Obertyńską 4. Powiadomił, że stróż kamienicy, w której mieszkał, ostrzegał go, iż ktoś o niego wypytywał. W tym mieście adres Kochańskich znały tylko dwie osoby: Strońska i Pohoski. Ppłk Pohoski zapytał, czy ktoś znał ich adres warszawski. Janek zaprzeczył, twierdził, że nikt nie znał ani adresu, ani nazwiska "Zubowicz". Jednak nie ulega wątpliwości, że ktoś je znał.

Był to we Lwowie okres napięcia po aresztowaniu kolejnego szefa sztabu oraz szefa kontrwywiadu obszaru. Kochański nie przywiązywał jednak do ostrzeżenia dozorcy większej wagi. Nie chciał także - za radą Pohoskiego - natychmiast zmienić wraz z żoną mieszkania.

Zabrano ich oboje następnego dnia, w niedzielę o godzinie szóstej. Zofia była w siódmym miesiącu ciąży. Niemcy - jak pisze Stanisław Pempel - "...nie potrafili ukryć radości, chwalili się, że złapali prawdziwego angielskiego szpiega z Secret Service".

Zaraz po aresztowaniu okazało się, że jeden z funkcjonariuszy gestapo znał zarówno prawdziwe nazwisko Zofii, jak też jej dawny adres warszawski, zaś podczas pierwszego przesłuchania pokazali jej telegram z Warszawy, z którego wynikało, że gestapo doskonale wiedziało, kim są Janek i Zofia. On sam zresztą potwierdził to podczas krótkiej konfrontacji: "Jestem Jan Kochański, wiedzą wszystko".

Po paru dniach Zofia poczęła symulować, że zbliża się okres porodu. Zawieziono ją wówczas do baraku - obozowego szpitala ZAL (Zwangs Arbeits Lager - obóz pracy przymusowej) przy ul. Janowskiej, gdzie przebywała razem z chorymi na tyfus Żydami. W dwa dni później hitlerowcy likwidowali obóz Janowski, więc chorych w baraku zastrzelili, tak jak leżeli na łóżkach. Oprawcy mieli co prawda zapowiedziane, by jej nie zabijać, ale byli pijani. Koło południa nadszedł moment, kiedy życie Zofii zależało już tylko od tego, czy pijany oprawca pociągnie za cyngiel. Nie pociągnął. Tego dnia odwieziono ją do więzienia.

Gdy znów zaczęła symulować zbliżający się poród, została umieszczona na oddziale położniczym szpitala przy ul. Rappaporta. Pohoski tymczasem organizował odbicie. Dwóch żołnierzy AK w kitlach sanitariuszy miało podjechać karetką do szpitala, zastrzelić policjanta i ją wywieźć. Nie doszło do tego. Zofia była niecierpliwa, zbiegła na własną rękę. Dostała się do piwnicy, a stamtąd wyszła przez główne wejście i dotarła na ul. Piekarską do Strońskiej.

Bezpośrednio przed porodem przy pomocy "Agatona", Semandiego oraz innych zdołano ją przewieźć do Warszawy, mimo że gestapo pilnie kontrolowało trasę między Lwowem a Warszawą, spodziewając się, że może tędy uciekać. O mały włos nie wpadła koło Radomia w czasie kontroli dokumentów w pociągu.

4 stycznia 1944 r., we wtorek, w Warszawie urodził się Maciej "Wanicki", syn Jana i Zofii Kochańskiej. Pani Zofia Kochańska-Rylska przeżyła wojnę. Jej syn jest artystą malarzem.

Tymczasem por. Kochański w połowie listopada 1943 r. został przewieziony ze Lwowa do Warszawy i osadzony na Pawiaku. Grypsem powiadomiono go o przyjściu na świat Maćka. Sprawę jego prowadziła Abwehra oraz gestapo. Przebywał w izolatce, w celi nr 5. Ostatnią wiadomość wystukał więźniowi z sąsiedniej celi 16 lutego 1944 r.: "Żegnaj, zabierają mnie".

Sprawa wsyp na Odcinku III "WW-72" nie została wyjaśniona do końca. Wskazałem na te osoby, które hipotetycznie mogły się do tego przyczynić, ale w każdym razie ich możliwości były mniejsze niż zakres infiltracji niemieckiego kontrwywiadu w siatce tego odcinka. Przedstawione hipotezy dotyczą tylko gestapo. Bardzo mało - bo tylko o jednym epizodzie gry - wiemy o przedsięwzięciach Abwehry, a miała ona przecież podstawowy udział w tej sprawie.

Warto w związku z tym zasygnalizować jeszcze jedną, również nie wyjaśnioną do końca okoliczność. Chodzi o sprawę mjr. Mariana Włodarkiewicza.

Kpt. Marian Włodarkiewicz w latach 1931-1933 był kierownikiem Samodzielnego Referatu Informacyjnego Dowództwa Okręgu Korpusu (SRI DOK) nr 8 w Toruniu; zadaniem tego referatu było kontrwywiadowcze zabezpieczenie Pomorza. Później został awansowany do stopnia majora, do wybuchu wojny nadal wykonywał zadania "dwójki" jako kierownik referatu w Wydziale Wojskowym Komisariatu Generalnego RP w Gdańsku.

Na początku okupacji mjr Włodarkiewicz - "Profesor" działał w Warszawie jako referent kontrwywiadu Komendy ZWZ (obszaru okupacji niemieckiej). Tam też 3 kwietnia 1941 r. został aresztowany i przewieziony do Gdańska. Z faktu, że śledztwo prowadził gdański aparat bezpieczeństwa wynika, iż dotyczyło ono przede wszystkim działalności Włodarkiewicza na tym terenie w okresie międzywojennym. Z kolei Alojzy Męclewski w książce Neugarten 27, opierając się na relacji współpracownika Włodarkiewicza, sierż. Kochańskiego (nie mylić z por. Janem Kochańskim), podaje, że obaj siedzieli w Gdańsku w jednej celi. Pewnego razu Włodarkiewicz zwierzył się, że Niemcy zaproponowali mu współpracę na terenie Ukrainy. Włodarkiewicz miał wówczas powiedzieć do Kochańskiego: "Jeżeli mi tylko pozwolą, pojadę i nawet tam dam sobie radę".

Rzeczywiście, wkrótce Włodarkiewicz został wywieziony z więzienia i od tej pory zniknął. Odnalazł się dopiero po zakończeniu wojny na terenie Niemiec Zachodnich, wtedy gdy wspólnie z kpt. Trojanowskim zamierzali opublikować rzekomo posiadany pamiętnik gen. Roweckiego. Mniej więcej w trzy lata po wojnie Włodarkiewicz znikł ponownie, tak jak i Trojanowski.

Pozostaje zatem bez odpowiedzi pytanie, gdzie przebywał mjr Włodarkiewicz od 1941 r. do końca wojny, czy przyjął niemiecką ofertę i znalazł się na Ukrainie, a w takim razie czy i w jaki sposób przyczynił się do sukcesów Abwehry w likwidacji Odcinka III "WW-72"?

Tragedia ludzi "Augusta"

W pierwszych dniach grudnia 1942 r. ppor. Wawrzyńczyk spotkał się z por. Zawadzkim w Darkowie koło Orłowej. Spotkanie odbyło się w mieszkaniu Edwarda Gałuszki - "Eskulapa" w Dziedzinie. Stamtąd mieli się udać do Piotrowic.

Od 1941 r. trwał pościg gestapo za Wawrzyńczykiem. W listopadzie 1941 r. policja otoczyła w Cieszynie budynek, w którym w mieszkaniu Elżbiety Olszar Wiluś prowadził zebranie konspiracyjne. Nie udało się go schwytać, zbiegł w ostatniej chwili.

21 kwietnia 1942 r. policja ścigała go w Zawadzie koło Pszowa. Bezskutecznie. Dostał się do lasu, a później dotarł do jednej z melin.

Owego grudniowego dnia Gałuszka odprowadził ich do wiaduktu w Darkowie i tam się pożegnali. On pojechał rowerem do Orłowej, oni zaś - wsiedli do lokalnego pociągu. Kiedy pociąg dojechał do Piotrowic, na stacji zauważyli znaczny ruch. Dostrzegli większą grupę kolejarzy niemieckich. W chwili, gdy wysiedli z pociągu, kolejarze niespodziewanie otoczyli pociąg i rzucili się na nich. Wawrzyńczyk napisał później w grypsie z więzienia, że zdołał odbezpieczyć pistolet, ale strzału nie zdążył już oddać. Obaj bronili się pięściami, a najbardziej zaciekle walczył Zawadzki.

W ten sposób zostali aresztowani, a domniemani kolejarze okazali się przebranymi funkcjonariuszami policji. Z relacji świadków wynika, że Zawadzki miał połamane ręce, a także nogę i że rzucono go nieprzytomnego do samochodu. Od tego momentu urwał się wszelki ślad.

Józef Burek podaje w swej relacji, że "Stasia" (tak nazywali Zawadzkiego przyjaciele) zamordowano w gestapo w Cieszynie. Wawrzyńczyk podał w grypsie, że gestapo znało funkcję Zawadzkiego oraz wiedziało, że miał jechać w najbliższych dniach do Komendy Głównej w Warszawie. "Gdzie jest obecnie, nie wiem". Otóż znamienne jest, że Rudolf Mildner, pisząc w swym raporcie o Zawadzkim, znał go tylko pod pseudonimem "Staszowski" oraz że nic więcej o nim nie wiedział poza tym, że był cichociemnym. Nie wspomina zwłaszcza o jego aresztowaniu, a przecież to był dla katowickiego gestapo poważny sukces, którym niechybnie by się pochwalił. Wnioskuję z tego, że por. Zawadzki nie dojechał żywy do cieszyńskiej placówki gestapo. Albo zginął podczas walki na dworcu i na auto wrzucono trupa, albo też w drodze zdołał zażyć cyjanek, z którym się nie rozstawał.

Był por. dypl. artylerii Alfred Zawadzki wspaniałym oficerem, pisano o nim m.in.: "...inteligentny, charakter wyrobiony, zdecydowany. Był doskonałym dowódcą baterii w boju..." Jędrzej Tucholski kwituje: "Jest to jedna z najlepszych opinii spośród przewertowanych przeze mnie blisko dwustu".

Por. Wilhelm Wawrzyńczak - "Jaś" przeszedł śledztwo na gestapo. W ostatnim pożegnalnym grypsie z więzienia w Mysłowicach wspomniał tylko, że obaj padli ofiarą zdrady współpracownika. Rozstrzelano go w obozie oświęcimskim.

Margiciok nie wyciągnął należytych wniosków z piotrkowskiej wpadki, chociaż sam był bezpośrednio zagrożony, gdyż utrzymywał kontakty z Wawrzyńczakiem i Zawadzkim. Orłowską melinę należało natychmiast zlikwidować oraz odsunąć od roboty Gałuszkę, bo i on mógł być zagrożony. Tymczasem nie zrobił tego, w pewnym sensie nawet lekceważąc niebezpieczeństwo.

Następstwa jego lekkomyślności były tragiczne. 26 stycznia 1943 r. Margiciok i Hałaczek jechali na spotkanie z niejakim Michalikiem z AK. Kiedy o godzinie piętnastej pociąg dojechał do Bystrej, zauważyli dworzec już obstawiony policją i gestapo. Czekano na nich. Obaj usiłowali stawiać opór, doszło do wymiany strzałów. W grypsie z więzienia Margiciok podał lakonicznie: "walka trwała około 2 min.".

Aresztowanych zawieziono do miejscowej placówki policyjnej, następnie do gestapo w Cieszynie. Tam Margiciok przebywał sześć tygodni, po czym 16 marca został odwieziony do więzienia w Katowicach, a w dwa dni później - do więzienia w Mysłowicach.

Następnego dnia gestapo przystąpiło do kolejnych aresztowań, likwidując siatkę "Augusta". Aresztowano około 50 osób. Między innymi księdza Józefa Adameckiego - "Ada", który - oprócz funkcji w siatce - zajmował się w AK opieką społeczną. Zagrożony aresztowaniem Edward Gołaszewski powiesił się w mieszkaniu. Informator siatki Karol Wilkus został wykryty i aresztowany w Żaganiu.

Walter Steffek przez parę miesięcy ukrywał się. Zaskoczono go na stacji w Bystrzycy wraz z Emilem Warchołkiem i Emilem Mulką. Tylko Mulce udało się zbiec i zaalarmować Komendę Obwodu w Jabłonkowie.

Podczas aresztowań zbiegło sześć osób. Znajdował się między nimi Teofil Witta z żoną oraz Anna Samiec - "Lena". Ta ostatnia ukrywała się jakiś czas u Adolfa Kawki, żołnierza AK, w Łyżbicach. Aresztowano ją 29 grudnia 1943 r., kiedy wraz z matką wróciła do Gródka. Obie zginęły.

Z raportu szefa katowickiej Stapoleitstelle Mildnera wynika, że rozpracowanie siatki "Augusta" było możliwe od wewnątrz, dzięki wprowadzeniu tam konfidentów. Istotnie, z zewnątrz gestapo nie mogło uchwycić żadnego śladu i musiało poprzez infiltrację ukierunkować się na rozpracowanie personalne. Później wszyscy aresztowani przekonali się, że miało precyzyjne dane.

Podejrzenia aresztowanych, ich rodzin oraz tych, którzy pozostali na wolności skierowały się przeciwko Gałuszce. Już wcześniej ostrzegano Margicioka, żeby nie dopuszczał go do najbardziej zakonspirowanych spotkań, bo jest niepewny. Pierwsze podejrzenia zrodziły się, kiedy Gałuszce polecono dostarczyć do Krakowa przesyłkę dla Piotra Feliksa. Feliks był przed wojną dyrektorem gimnazjum w Orłowej, teraz działał w krakowskim Związku Odwetu ZWZ i zajmował się przerzutem materiałów dywersyjnych na Śląsk. Otóż Gałuszka przesyłki nie dostarczył. Tymczasem ustalono, że był w Krakowie, odwiedził Feliksa, rozmawiał z jego córkami - Zofią i Haliną. Twierdził, że przyjechał prywatnie i skorzystał z okazji, żeby ich odwiedzić. Interesowało go, czy i do jakich podziemnych organizacji siostry należą, a także wiedział, że Halina utrzymuje korespondencję z Edwardem Siudą, który na Zaolziu był w ZWZ. Zachowanie Gałuszki wydawało się dziewczynom nienaturalne i podejrzane. Wkrótce po tej wizycie Feliks został aresztowany, później zginął.

ZWZ ustaliło także, że co środy Gałuszka udawał się rzekomo służbowo, jako pracownik szpitala, do cieszyńskiego Kreis Verwaltung Amt (starostwa). Śledzono go i stwierdzono, że w rzeczywistości spotyka się tam z funkcjonariuszami miejscowej placówki gestapo. Informowano o tym Margicioka i ostrzegano. Niestety, lekceważył te sygnały. Przeciwnie, o "Eskulapie" wyrażał się z uznaniem.

Już po likwidacji siatki, w lutym 1943 r., widziano Gałuszkę w placówce cieszyńskiego gestapo. Był wyraźnie zadowolony z siebie, a gestapowcy traktowali go jak kolegę.

Pod wpływem tych faktów Wojskowy Sąd Specjalny AK skazał go na śmierć. Strzelano do niego na terenie jednej z kopalń, kule chybiły.

Kolejny proces Gałuszki odbył się w 1946 r. przed Sądem Ludowym w Ostrawie, lecz sąd uniewinnił go na skutek braku dostatecznych dowodów.

Formalnie więc Gałuszka został zrehabilitowany. Trudno jest kwestionować powagę orzeczenia sądowego, ale pamiętajmy, że w 1946 r. zasób dowodów był ograniczony, brakło także świadków, bo nawet ci, którzy przeżyli, ze zrozumiałych względów, woleli nie przyznawać się do swej akowskiej przeszłości.

Tymczasem w późniejszym okresie ujawniły się nowe dowody. Tropiąc Gałuszkę, natrafiłem na nie po latach. Okazało się, że od aresztowanych - poprzez łączniczkę Helenę Piękość - dotarło z więzienia mysłowickiego 6 grypsów donoszących o jego zdradzie.

Najważniejsze są zachowane w oryginale dwa grypsy. Pierwszy gryps Edwarda Siudy, z obozu oświęcimskiego, pisany na kilka godzin przed egzekucją brzmiał 108: "Giniemy za Ojczyznę niepokonaną z winy Edka Gałuszki - »Eskulapa«, który nas zdradził u Gestapa [...] Żegnam was i moji koledzy żegnają swoje rodziny - Kubieczka, Lasztówka, Matusik, Onderek, Stoszek, Suchanek, Sznapka, Sztemon, Waliczek. Wszyscy oskarżamy Gałuszkę. Jeszcze noc i rano zginiemy".

W dokumentach zachowały się nazwiska: Józef Lasztówka - lat 34, Józef Matusik - lat 32, Tadeusz Onderek - lat 24, Edward Siuda - lat 24, Jan Stoszek - lat 38, Józef Sztemoń - lat 26. Wszyscy zostali rozstrzelani 2 czerwca 1943 r.

Drugi gryps wysłał Margiciok do Kuboszka - "Bobra", "Rokosza", "Kuby", inspektora rybnickiego ZWZ i AK. Pisał z wyraźnym wysiłkiem, nerwowo. Zupełnie nie zwracał uwagi na poprawność gramatyczną i stylistyczną tekstu. Odnoszę wrażenie, że bardzo się spieszył i w obliczu nadchodzącej śmierci pragnął przekazać to, co najważniejsze. Ostrzegał, by robotę zawiesić, bo jest zdekonspirowana. Podał, że gestapo wpadło na ślad siatki przez konfidenta Gałuszkę, który znał wszystkie nazwiska i szczegóły roboty. On także wydał Wawrzyńczyka.

Gryps ten nie był dotąd publikowany. Przytaczam go poniżej w dosłownym brzmieniu:

"Panie Inspektorze.

W dniu 26 I o godz. 15-tej jechałem z Dol ("Dolina" ps. Hałaczka - P. L.) do Bestrej na dworcu czekało już na nas Gest. które przyjechało samochodami, walka trwała około 2 min. Byliśmy obydwaj odtransportowani do Policji a następnie do Cieszyna. Przez sześć tygodni siedziałem z Doi. w Gest. a 16 3 [...] (nieczytelne - P. L.) transportowany wraz z nowymi areszto. 22 chłopa i 6 dziewczyn do więzienia Katowic w dniu 18.3 o godz. 16-tej do Mysłowic. Do dziś dnia jesteśmy wszyscy na miejscu 8.4 przybyli do nas wszyscy [...] (nieczytelne, chyba "funkcyjni" - P. L.) a którzy odjechali bez wszelkich przesłuchań do Owięcimia wraz z Wilusiem 31.5. Z. B. siedzi do dziś dnia u nas. 50 ludzi czekając prawdopodobnie na rozpr. sąd. która ma się odbyć z końcem lipca lub pocz. sierpnia Śledztwo ma się ku końcowi, czeka nas jedna prawdopodobnie kara, myślcie w tej sprawie gdyż szkoda ludzi. W razie jednak abym miał całą [...] (nieczytelne, chyba "tajemnicę" - P. L.) zabrać do Grobu wyjaśniam co następuje Na ślad naszej Org. Gest przyszło wiosną 42 roku kiedy sobie Pan dobrze przypomina pertraktacje z Potr. Z o aresztowanie Kubiecki z Karwiny i od tego czasu przyszli na nasz trop a tym sypią wszystkich ludzi z dawnej Poncy a przede-wszystkim tyl Dol. mających Dowoczami. (chyba "dowodami" - P. L.) Dalszy ślad to aresztowanie Krakowskiego aresztowanie Bolka, Kosa, Wilusia (Józef Krakowski z Karwiny - działacz organizacji "Racławice", Józef Bolek - student, żołnierz ZWZ, powieszony 20 marca 1942 r. w Cieszynie, "Kos" - jeden z pseudonimów por. A. Zawadzkiego, "Wiluś" - W. Wawrzyńczyk - P. L.). Gest. mają czas notować pilnie każde nazwisko czekając tylko na nas i km. Inspekcji Jednak przychodzą na nasz ślad przez konfidenta Gałuszkę Dr. Z Darkowa zaczęło się masowe aresztowanie 27 I pomimo czego nie byliśmy jeszcze nic przesłuchiwani gdy ledwośmy [...] (brak tekstu - P. L.). A więc wyjaśniam iż wszyscy którzy zostali aresztowani 27 tego nazwisk które przez pilne przesł. Gestapo zostały notowane przez ten okres, zapytują się więc ludzi w drugim dniu przy konfrontacji a wszyscy się przyznawali do nas, a przedewszystkim gdy im przedstawiono archiwum zdobyte przy rewizji naszego domu. I dlej sypią, możecie sobie wyobrazić dopiero po protokołach aresztowanych 27 przyszliśmy do [...] (nieczytelne - P. L.) aby dwaj gdyż cała robota została wsypana co może było tajne gdy nam przedstawiono wszystkie po [...] (brak tekstu - P. L.) od początku. Zaznaczam jednak iż Gałuszka który był na usługach Gestapo, a u nas [...] (nieczytelne, chyba "znał" - P. L.) wszystkie nazwiska i szczegóły naszej roboty a sprawa aresztowań Wilusia to jego sprawka a on do dziś dnia urzęduje w szpitalu Orłowej. Jednak na ślad ludzi n.z.B naprowadzając sam Doi a przedewszystkim sieć Grubego gdyż lepiej znał odemnie gdyż Gruby nie tajił przed nim nic i sam on się dziwuje co się z jego siecią robi. Zawiadamiam was i ostrzegam jeżeli nie chcecie dalszych areszt i wsypnięcia przerwijcie i zaniechajcie jakiej bądź kolwiek pracy na Zaolziu gdyż wiem o tym dobrze że wszystko jest wsypnięte do wszelkich szegułów a Dol. siedzi do dziś dnia w Gest. w Cieszynie a [...] (nieczytelne - P. L.) w Cieszynie sam o zdradzie lub zdrajcach. Aresztowanych z Rybnickiego i Pszczyńskiego sprowadzają do nas jest ich 30 tu wraz z nami. Zostańcie z Bogiem i zaczynajcie jak najprędzej. Pozdrowienia od Doktora i dotychczas od niego nic nie grozi".

Ten gryps nie może budzić żadnych wątpliwości. Jeżeli człowiek, który w ostatnich chwilach życia - mówiąc z goryczą, choć też z pewnym zrozumieniem, o tych, którzy go sypali w czasie śledztwa - tylko jednemu Gałuszce postawił zarzut konfidenckiej roboty, mimo że niegdyś uważał go za oddanego sprawie, to i ja również nie mogłem mieć wątpliwości.

Prawda jest taka, że gestapo - stosując wypróbowaną taktykę - uderzyło w górę kierowniczą siatki. To był właśnie ten koniec nitki, który miał za zadanie znaleźć Gałuszka, a gestapo - tylko pociągnąć i dotrzeć do kłębka. Warto dorzucić jeszcze jeden argument, że Gałuszka podczas aresztowań, chociaż był aktywnym członkiem siatki, nie został przetrzymany. Gestapo nie zależało nawet na zachowaniu pozorów.

Margiciok nie sypał nikogo. Bito go nieprzerwanie przez sześć tygodni pobytu w cieszyńskim gestapo, a na noc skutego rzucano w celi pod pryczę. Sypali go dawni współtowarzysze broni. "I dalej sypią" - skarżył się Kubuszkowi - "Możecie sobie wyobrazić dopiero po protokołach aresztowanych". Z danych śledztwa można między wierszami wyczytać, że przyznawał się tylko do tego, co gestapo już wiedziało. Usiłował nawet dezorientować Niemców. Do końca nie wiedzieli, jaką rolę i zasięg miała naprawdę siatka "Augusta". Brał winę wyłącznie na siebie, mając odwagę chełpić się wobec gestapowców swymi sukcesami w wywiadzie.

Do końca myślał o podkomendnych. Liczył, że może Kuboszek będzie mógł zorganizować pomoc, co sugerował w grypsie: "Myślcie w tej sprawie, gdyż szkoda ludzi". Został rozstrzelany w obozie oświęcimskim latem 1944 r.

Wspaniałą postacią był również ksiądz Adamecki. Jego współwięzień w Mysłowicach, Franciszek Zając, powiedział, że zachowywał się po bohatersku. Przechodził najcięższe tortury, a mimo to wracał z nich pogodny, nie skarżył się, innych podtrzymywał na duchu. "Nie przyznał się, nikogo nie zdradził [...] Przecież u niego masa członków organizacji składała przysięgę, a jednak nikogo nie wydał". Ksiądz Adamecki został rozstrzelany w Oświęcimiu 26 maja 1944 r.

Hałaczka powieszono publicznie w 1944 r. w Rychwaldzie, wraz z dziewięcioma innymi więźniami.

Ludzie z siatki "Augusta" w większości zginęli. Niewiele osób ocalało. Teofil Witta zmarł po wojnie, w latach sześćdziesiątych. Przeżyła obóz Wanda Romik. Z obozu wyszedł także Leopold Weismann, uchodzący za zmarłego.

Blisko setka poległych bohaterów stała się nawet w pewnym sensie bezimiennymi, gdyż patyna czasu przynosi zapomnienie.

Człowiek, który chciał zniszczyć Niemcy

Ludwik Kalkstein stanął na czele samodzielnej placówki polskiego wywiadu ofensywnego, mając 21 lat. W swym drugim wcieleniu, w rok później, przeszedł do służby niemieckiej i - jak powiada "Oskar", uważając to za najdziwniejsze - "...do przyjętych w Gestapo zobowiązań ustosunkował się z całą powagą. Nie była to tylko droga do wyjścia na wolność, lecz świadomy akt zdrady. [...] Kalkstein tę samą pasję i namiętność, jaką kładł w pracę konspiracyjną w organizacji wojskowej [...] włożyć miał w wykonywanie zadań zleconych mu przez Gestapo".

Nie tylko "Oskar", lecz także wielu innych stawiało również sobie pytanie, co wpłynęło na tak skrajne przewartościowanie psychiki młodego człowieka? Dla wielu jest to po prostu niezrozumiałe.

W moim przekonaniu istnieje dość łatwe rozwiązanie tej zagadki. Po prostu patrzymy na Kalksteina z naszego punktu widzenia: zdradził, ale przecież powinien być bardziej po naszej stronie. Tymczasem gestapo chciało mieć zupełną pewność, że Kalkstein został "przenicowany". Kiedy więc wydał w ręce gestapo pierwszą ofiarę, przyczyniając się tym samym świadomie i bezpośrednio do jej śmierci, powstała nieodwracalna sytuacja - krwi nie mógł już bowiem zmazać - klasyczny dylemat diabelskiego cyrografu. Nie było już mowy o pozornej współpracy. Był całkowicie ich. I Kalkstein z żelazną konsekwencją począł służyć nowemu panu, nie z pobudek - jak to usiłował sugerować - "wallenrodycznych", lecz dlatego, że nie miał już drogi powrotu do własnej społeczności. To jedna hipoteza. Istnieje jeszcze inna.

Zostało powszechnie przyjęte, że dopuścił się zdrady po aresztowaniu. Traktuje się to jako punkt wyjściowy przy wszelkich dalszych rozważaniach.

Nikt nie bierze pod uwagę jeszcze innej możliwości. Jaką mamy pewność, że człowiek, który niespodziewanie pojawił się na scenie warszawskiej konspiracji, jako kurier z Wilna, przedzielonego hermetycznie zamkniętą linią demarkacyjną, już wówczas nie był wtyczką niemieckiego kontrwywiadu? To wyjaśniałoby jego błyskotliwe efekty wywiadowcze w komórce "Wedla" i później, gdy już samodzielnie kierował "Hanką". Prawda, że informacje, które zdobywał, były niezwykle cenne, ale to jest tylko potencjalna ocena. Aby przekonać się o ich faktycznej wartości, należałoby odpowiedzieć na pytanie: czy oraz w jaki sposób zostały one spożytkowane przez aliantów lub przez polskie podziemie, jakie rzeczywiście straty dla Rzeszy spowodowało ich zdobycie?

Nawet przy karmieniu naszego wywiadu autentycznymi informacjami, ten manewr wywiadowczy był dla Niemców korzystny. W zamian dostali w swe ręce w ciągu roku dwóch kolejnych szefów krajowej centrali wywiadu, trzech oficerów kierujących siecią centralną, wielu czynnych rezydentów i agentów, a także obezwładniono tę sieć. Warto w tym miejscu odwołać się do opinii ppłk. Franciszka Hermana; twierdzi on, że od czasu afery Kalksteina wywiad polski w kraju znalazł się w defensywie - "...celem stało się tylko utrzymanie stanu posiadania. Bo o rozbudowie nie było już mowy". Dla takiego efektu warto było Niemcom poświęcić nawet mapę »Fliegerhorst u. Landungsplatze«...".

Jedna z tych dwóch wersji jest na pewno prawdziwa. Abstrahując jednak od obu, w moim przekonaniu, to nie Kalkstein stanowił główny motor wielkiej wsypy w wywiadzie AK. Oczywiście, wskazał parę znaczących osób z centralnego kierownictwa, a więc - rozkręcił łańcuch związków przyczynowych. W każdym razie - jak dotąd - wiemy, że spośród aresztowanych gadatliwy okazał się tylko Trojanowski. Szczekowski na przykład nic już nie potrzebował mówić, gdyż - jak powiedział Wóycickiej - gestapo znało organizację, kryptonimy, funkcje i personalia. Ona sama mogła się o tym przekonać, kiedy - jak wspomina "Oskar" - pokazano jej wykresy i schematy Oddziału II AK.

Wciąż mam wątpliwości, aby Kalkstein - sam, bądź z pomocą Blanki i "Gensa" - miał warunki do tak rozległej infiltracji Oddziału II. Wynikałoby z tego, że oprócz nich był jeszcze ktoś inny. W takim razie całe to konfidenckie trio Kalksteina - nie umniejszając zbrodni, jakich się dopuściło - miało stanowić parawan dla osłaniania kogoś bardzo cennego dla Niemców i odwrócenia uwagi podziemia. I rzeczywiście cała uwaga kontrwywiadu AK skupiła się później na tej zbrodniczej trójce. Nie był to trop fałszywy, ale też nie jedyny i nie ten główny, którym należało pójść.

"Ktoś" nie jest postacią mityczną w zeznaniach Harro Thomsena, kiedy występuje jako tajemniczy "X", który miał wskazać Niemcom gen. Roweckiego". SS-Sturmbannfuhrera zawiodła w tym przypadku pamięć; zapomniał, jak się ten człowiek nazywa. A więc Thomsen, który koordynował całość poczynań gestapo w walce z polskim podziemiem, w sprawie aresztowania "Grota" - będącej największym niemieckim sukcesem w tej walce - zapomniał, kto był głównym bohaterem. Dziwne, a zarazem trudno nie mieć podziwu dla dyscypliny i lojalności tego policjanta, nawet wówczas, gdy gestapo przestało już istnieć. A może Thomsen przyjął taką postawę po prostu ze strachu?

Kiedy Kalkstein już wykonał swoje podstawowe zadania, został podobno czymś w rodzaju doradcy Mertena i rozpracowywał AK oraz WSZ. Ale w 1944 r. chyba nie miał jakiejś ważniejszej funkcji i pozostawał w warszawskim gestapo jak gdyby na darmowym garnuszku. Czyżby trzymano go w rezerwie?

W tym okresie udało mu się uniknąć, przynajmniej trzykrotnie, wykonania na nim wyroku śmierci przez AK. Za każdym razem z pomocą przychodził, niemal w ostatniej chwili, szczęśliwy przypadek. A jednak ten, kto zetknął się z pracą wywiadu, przestaje wierzyć w przypadki i "szczęśliwy zbieg okoliczności".

Kolejną zagadką jest to, dlaczego Kalkstein pozostał w Polsce. Po upadku powstania warszawskiego, w którym uczestniczył po drugiej stronie barykady, pętał się jeszcze w okolicy Warszawy. Później pociągnął za cofającym się nieprzyjacielem do Łodzi. Dlaczego nie poszedł dalej - do Rzeszy, nie skrył się wśród Niemców? Czy liczył się z tym, że gestapo może go zlikwidować jako niewygodnego świadka? A w takim razie, co takiego wiedział lub czego się domyślał, że bardziej bał się swych mocodawców aniżeli odpowiedzialności przed własną ojczyzną? Dlaczego nie przedostał się do Niemiec zaraz po wojnie? Mógł się przecież zakamuflować wśród masy przesiedlanych z Polski Niemców, mógł także skorzystać z innych możliwości. A jednak nie skorzystał. Wolał się ukrywać w kraju. Na co więc liczył?

Przez siedem lat używał kilku fałszywych nazwisk. Trzymał się głównie Ziem Zachodnich, gdzie - wśród napływowej ludności z różnych części kraju - istniały dobre warunki do tego, by się ukryć. W Szczecinie - jako Wojciech Świerkiewicz - był dziennikarzem i członkiem Związku Literatów Polskich, ponoć nawet utalentowanym. Jego koledzy redakcyjni charakteryzowali go jako człowieka beztroskiego i zadowolonego z życia. I znów zagadka. Dlaczego ukrywający się człowiek wybiera sobie zawód, który przecież sprzyja publicznemu rozgłosowi? Kto jak kto, ale Kalkstein musiał sobie zdawać sprawę, że jest to zajęcie dekonspirujące. Na co liczył?

Kiedy 20 sierpnia 1953 r. został tam aresztowany przez organa bezpieczeństwa publicznego, mogło się wydawać, że jest skończony, lecz szczęście nadal go nie opuszczało, i tym razem zdołał uniknąć "krawatu". Pojedynek Ludwika Kalksteina z sądem PRL zakończył się ostatecznie 12 latami więzienia. Opuścił je 20 sierpnia 1965 r., zaś od 20 sierpnia 1975 r. ma prawo w rubryce karalności napisać "niekarany", gdyż z mocy prawa z tym dniem nastąpiło zatarcie skutków skazania. Aby podkreślić paradoksalność sytuacji dodam, że może także legalnie nosić w klapie Krzyż Walecznych, który otrzymał w 1941 r. od AK, bo przecież nikt go tego odznaczenia formalnie nie pozbawił.

Tak więc najbardziej ponura afera w historii polskiego wywiadu zakończyła się happy endem. Jej sprawca żyje, znów jest pełnoprawnym obywatelem kraju, który sprzedał, choć sądzę, że nie jest mu łatwo żyć z takim obciążeniem. Może kiedyś zechce w jakimś stopniu ulżyć swemu sumieniu i powie prawdę, całą prawdę i tylko prawdę.

Przed sądem Kalkstein bronił się przesłankami wallenrodyzmu, a sąd nazwał to "bezwstydnym zuchwalstwem". Później nadal obstawał przy swej koncepcji: twierdził, że zdradził, aby zdobyć zaufanie Niemców, dotrzeć do najwyższych kręgów, zabić Hitlera albo Himmlera. A gdyby Hitler wygrał tę wojnę, to zrobiłby karierę: "zaszedłbym wysoko i zniszczył Niemcy".

Będę odosobniony w tej sprawie, gdyż powiem, że wierzę w szczerość tego wyznania. Bo jeżeli człowiek normalny, poważny i konsekwentny - a taki był Kalkstein - chce, aby otoczenie uwierzyło w tak naiwną bzdurę, to sam musiał w to wierzyć. A miał prawo do tego. Bo to przecież my zrobiliśmy z młodego, zdolnego człowieka idola wywiadu, który poczuł się geniuszem. Później Niemcy łechtali jego miłość własną, sugerując rzekome koneksje rodzinne z samym Himmlerem, który nawet nosił się z zamiarem odbycia z Kalksteinem osobistej rozmowy. Nie wiem, czy Kalkstein rzeczywiście chciał spełnić swe obietnice, ale jestem przekonany, że wierzył, że ma ku temu warunki, że przywróci dawną świetność rodu, którą przodkowie zepchnęli do poziomu tekstylnego sklepiku ojca. W każdym razie realia nie wskazywały na to, by mógł zrobić w Niemczech karierę, nie został nawet jak Trojanowski "ekspertem" RSHA, zaś pod koniec służby w gestapo jedynie woził swego pryncypała Mertena samochodem.

Nie zabił więc wodzów III Rzeszy ani jej nie zniszczył, ale nie pomylił się pod jednym względem - zdobył sławę, wchodząc trwale do historii Polski. Jego nazwisko będzie powtarzane z pokolenia na pokolenie. Tylko sława ta jest niezwykle smutna i jakże tragiczna.