Gazeta Wyborcza - 16/05/1998

 

 

Anna Bikont

Przychodzili z lodami i heroiną

 

 

Cała klasa zdawała maturę na amfetaminie. Pierwszy rok studiów minął mi po znakiem ecstasy. Heroinę zaczęłam brać w towarzystwie trzecioklasistów z mojego dawnego liceum. Czułam, że jestem w grupie, coś ważnego nas łączyło.

 

Mieszkają w dobrych warszawskich dzielnicach, w kamienicach, w których nierzadko mieszkali ich pradziadkowie. Pochodzą z domów z tradycjami. Są mili, dobrze ułożeni. W dzieciństwie chodzili na lekcje francuskiego i lekcje gry na pianinie.

Gdy wychodzą wieczorem kupić działkę heroiny zwanej brown sugar, kłaniają się grzecznie sąsiadom, którzy jeszcze przed wojną znali ich dziadków. Dziadkowie walczyli o niepodległość, rodzice o wolną Polskę. Teraz rodzice pracują w administracji, w reklamie, w telewizji. Są bardzo zajęci, ale dobrze zarabiają i posyłają dzieci do renomowanych szkół, często społecznych czy prywatnych. To z reguły tam dzieci pierwszy raz biorą.

Mówi Marysia

- Zaczęło się w podstawówce, chyba w ósmej, a może w siódmej klasie - opowiada Marysia, dziś studentka II roku. - Jeździliśmy pod Warszawę na łąki i zbieraliśmy grzyby halucynogenne. Potrafiłam iść z tego powodu na wagary, a potem spożywać grzyby w toalecie z koleżanką. Tamte przeżycia kojarzą mi się z filmem rysunkowym. Oddychająca ziemia, widzisz swój mózg unoszący się w przestrzeni, widzisz ciepło. Wszystko trójwymiarowe.

Któregoś dnia Marysia ze swoją przyjaciółką Asią wybrały się do pobliskiej hali targowej kupić klej. Zwykła budka, klej tani jak barszcz. Sprzedawca musiał się orientować, po co go kupują. Pojechały do kolegi na Ursynów. Wlewało się ten klej do siatki, zbijało jak najmocniej można, przytykało do nosa. Potem Marysi urwał się film. Następnego dnia zdała sobie sprawę, że chyba wróciła na wrotkach z Ursynowa na drugi brzeg Wisły.

Marysia swojej młodszej o dwa lata siostrze Weronice nie opowiadała o wagarach, a co dopiero o narkotykach. Czuła, że nie wypada się tym chwalić. Obie siostry wyglądają na ucieleśnienie marzeń o ukochanych córeczkach: śliczne, grzeczne, inteligentne.

Asię wciągnęło w narkotyki starsze rodzeństwo. - Siostra Asi zawsze miała w szkole złotą tarczę - opowiada Marysia. - Idealnie zdana matura, a potem trach. Brała między maturą i egzaminami na studia - i to wystarczyło, żeby się na nie nie dostała. Asia w wieku 14 lat zaszła w ciążę, usunęła. Wiem, że teraz studiuje na KUL-u, spotkałam kiedyś jej chłopaka, cały wytatuowany, bierze koks, taki znany gangster na swoim osiedlu. A jej siostra podobno jakoś z tego wyszła.

Po grzybach przypalałam, ale nie polubiłam ani marihuany, ani haszyszu. W pierwszej klasie liceum spróbowałam LSD. Szliśmy na imprezę, w domu wypiłam wcześniej trochę wódki i wzięłam w autobusie. Niewiele pamiętam. Śmiałam się, a jak wróciłam do domu, to strasznie się bałam. Zadzwoniłam do mojego chłopaka, żeby do mnie przyjechał, a on powiedział, że będzie za pięć minut. Krzyczałam w słuchawkę: Dlaczego nie w tej chwili? Nie rozumiałam, że on potrzebuje pięciu minut na dojście. Jak przyszedł, to klękałam przed nim, żeby zadzwonił po lekarza albo po mamę. Widziałam bardzo jaskrawe, krzykliwe kolory i linie. Widziałam obraz tego, co jest w mojej głowie, strukturę moich myśli zapisanych w postaci figur geometrycznych. Aż te figury zaczęły się pokazywać w pastelowych kolorach. Uspokoiłam się. Ale nigdy więcej LSD już nie wzięłam.

Kiedy pytam, skąd miała LSD, odpowiada, że nigdy nie było z tym najmniejszego problemu.

- Połowa moich znajomych miała dojścia. Nigdy sobie sama wtedy nic nie kupowałam. Był to czas, gdy większość w moim otoczeniu brała dużo LSD, a ja nie. Dołączyłam się dopiero przy amfetaminie. Przychodziło się do szkoły rano, brało po jednej porcji, a wieczorem, już indywidualnie, znów jedną.

Marysia twierdzi, że praktycznie cała klasa maturę zdawała na amfetaminie. Kolega z klasy przedobrzył, zafiksował się na jednym zdaniu i wypisywał je na kilkadziesiąt sposobów.

- Po ostatnim egzaminie przestałam brać amfetaminę, bo ona nie służy zabawie, tylko uczeniu. Wciągasz rano, nie musisz ani jeść, ani spać. Skupiasz się na jednej rzeczy.

Potem była ecstasy, pigułka oparta na jednym z chemicznych, psychotropowych leków stworzonych dla potrzeb psychiatrii, doprawiana domieszką amfetaminy czy kokainy - prawdziwy przebój przemysłu farmaceutyczno-narkotykowego.

- We mnie była chęć życia, dotknięcia wszystkiego. To nie jest tak, że coś sobie postanawiasz. Na przykład: "Jestem nieszczęśliwym dzieckiem, to spróbuję". Ja zresztą nigdy nie myślałam o sobie jako o nieszczęśliwym dziecku. A gdzieś czułam, że to niepoważne i chore.

Pierwszy rok studiów minął mi pod znakiem ecstasy. To był mój ulubiony narkotyk, dawał mi poczucie błogostanu. Mogłam być sama i tańczyć. Widziałam muzykę i rozumiałam ją. Wszystko ci się podoba, jesteś w kolorowym, pięknym świecie baśni. Masz uczucie lekkości. Wchodzisz po schodach i nagle jakby coś cię od środka kopnęło i lecisz. Tak, wiedziałam, że po ecstasy ludzie czasem umierają, bo ona może zatrzymać pracę serca.

Grzyby działają do sześciu godzin, ecstasy - cztery. Zależy, który raz bierzesz. Bo w pewnym momencie się uodparniasz. Brałyśmy już z moją przyjaciółką po trzy dawki i nic nas nie brało. Zadecydowałam: przestajemy. Ona miała prawdziwą depresję, płakała, powtarzała, że życie jest szare, bez sensu.

Potem przyszła heroina.

Przyniósł ją Fryderyk, kolega z klasy jej młodszej siostry. Zażądał 80 zł za pół grama. Do tej pory, gdy Marysia o tym opowiada, w jej głosie czuć wzburzenie: kupił za to dwie połówki, jedną dla siebie, drugą dla nich, czyli zapalił za ich pieniądze!

- Wzięłam z przyjaciółką. Leżałyśmy nieruchomo i rozmawiałyśmy ze sobą, nie rozmawiając, tylko potakując milczeniem na milczenie. Niedługo potem inny kolega z klasy mojej siostry zaprosił nas na imprezę. Tam znowu paliłyśmy. Ich było trzech: Maciek, Tomek i Krzyś. Mieli po 17 lat, pamiętali nas ze szkoły. Maciek mówił, że zakochał się we mnie, jak tylko przekroczył próg liceum, ja wtedy byłam w III klasie. Bardzo szybko staliśmy się nierozdzielną grupą.

Ci nasi nowi przyjaciele to były same rozpieszczone dzieciaki z zamożnych domów, ale z drugiej strony dojrzali, ciekawi, mili. Pamiętałam, że Maciek przepuszczał dziewczyny w drzwiach. Oni potrafili rano przed szkołą wkroczyć do domu mojej przyjaciółki z lodami. I z heroiną. No bo, oczywiście, heroina była fundamentem naszej znajomości. Ale też prowadziliśmy nie kończące się rozmowy, wyjeżdżaliśmy razem na Mazury.

Moi rówieśnicy są rozproszeni, musimy dużo uczyć się na studiach, a potem każdy ma jakieś swoje zajęcia zależne od zasobów finansowych - jednego stać na siłownię, drugiego już na korty tenisowe. To jest chyba dojmujące przeświadczenie w moim pokoleniu, że się zna tak mało ludzi podobnych do siebie. Dzięki heroinie miałam poczucie, że jestem w grupie. Coś ważnego nas łączyło.

Brown sugar, brązowa heroina, powoduje uzależnienie w ciągu najdalej kilku miesięcy. Przypala się ją na folii kuchennej, robi się rynienkę i fifką wciąga dym.

- Heroina ma bardzo intensywny, nieprzyjemny zapach. Daje natychmiastowy skutek - opowiada Marysia. - Pierwszy to wymioty. Pamiętam ten pierwszy raz jako najdłuższe rzyganie w moim życiu. Chlusta się, rzyga ustami, nosem. Tańczysz, wychodzisz rzygać i tańczysz znowu. Są takie narkotyki, jak ecstasy, które pogłębiają uczucia. I są takie jak heroina, które są puste. Bezwład ciała, nic nie ma, nic się nie liczy. To daje poczucie bezpieczeństwa, że nic cię już nie zaboli. Kiedy ludzie widzą leżącego na ulicy narkomana, myślą, że mu chłodno, brudno. Ale on tego nie czuje.

- Nie bałaś się?

- Jest taki moment, jak już schodzisz z narkotyku, ale jeszcze na nim jesteś, kiedy rodzi się poczucie winy, przerażenia. Myślisz sobie: to jeszcze tylko trzy godziny. Ale te trzy godziny to wieczność, bo nie ma się poczucia czasu.

Ja nie byłam uzależniona. Jak nie było, to nie było. Ale kiedy moim kolegom brakowało, to zaczynały się nerwowe rozmowy: kto komu ile kupił, kto płacił. Trójka przyjaciół skakała sobie do oczu, że się pookradali nawzajem.

Marysia zdawała egzamin z psychologii, dodatkowego przedmiotu na jej studiach. Jeden rozdział książki był poświęcony narkotykom, czytała, jak bolesny jest głód po heroinie. Czytała i patrzyła na ten ból. Maciek wtedy właśnie od tygodnia nie brał. - Były jakieś kłopoty z kasą. Duży facet, a wył z bólu. Rzygał rano pianą, pocił się, był blady. Wciąż mówił o tym, jak skombinować heroinę, bo on nie wytrzyma.

- A ty skąd brałaś pieniądze?

- Naprawdę nie wiem. Brown sugar kosztuje kupę kasy. Chyba podbierałam z domu. Bardzo pilnowałam, żeby płacić za siebie.

Któregoś dnia Marysia straciła przytomność. Schudła, zaczęły się kłopoty z zasypianiem. Miała awersję na zapach jedzenia, na kawę, na herbatę, na papierosy. Mogła przełknąć biały ser i suchy chleb, i popić kefirem. Zatrzymała się jej miesiączka.

- Był maj, tyle zapachów, to było nie do wytrzymania. Robiło mi się na przemian zimno i gorąco, trzęsłam się. Czułam, że jestem już starą kobietą. Zawsze byłam wysportowana, a tu poczucie, że ktoś mi zabrał młodość. Miałam problemy z oddychaniem, każdej nocy umierałam. Nie wiem, jakim cudem zdałam tę sesję.

Marysia mieszkała wtedy u znajomych rodziców, którzy wyjechali za granicę. Pewnego razu zadzwoniła do mamy, że potrzebuje lekarza.

- Usłyszałam, żeby poczekać do poniedziałku. Miałam poczucie, że jestem całkiem sama. Ktoś z moich przyjaciół zadzwonił wtedy do mamy: "Zainteresuj się Marysią, przecież ona nic nie je od trzech tygodni, musi jej coś być". Mama natychmiast przyjechała. Ucieszyła się, że wyciągnęłam do niej rękę po pomoc. Powiedziała tylko: "No tak, córeczko, ty musisz wszystkiego spróbować". I zaraz razem z ojcem zajęli się ratowaniem nas wszystkich.

Znaleźli poradnię dla córki. - Posyłali mnie tam na rozmowy. Szybko się zorientowałam, co mam mówić, żeby mi dali spokój. O studiach, o remoncie pokoju, żadne takie, żeby coś np. powiedzieć o ecstasy i się uśmiechnąć.

Lekarz stwierdził, że jej się udało - zamiast się uzależnić, zatruła się, a wtedy sam organizm narzucił jej świetną dietę oczyszczającą. Uprzedził ją, że ponarkotyczne złogi potrafią półtora roku siedzieć w organizmie. W poradni nakazali jej zerwać kontakty z wszystkimi osobami, z którymi brała.

Mówią specjaliści

W ciągu ostatniego roku-dwóch dwie grupy narkomanów coraz szerszą strugą napływają do punktów pomocy narkomanom i do prywatnych gabinetów. Dobrze sytuowana młodzież z dużych miast oraz biznesmeni w wieku od 22 do 35 lat.

Większość zaczyna od skunów, czyli doprawionych chemią skrętów z marihuany. Potem jest amfetamina. Wreszcie heroina brown sugar. Nie mają poczucia wspólnoty losu z innymi narkomanami, są przekonani, że są inni, lepsi ("Co ja, luksusowy gość, mam wspólnego z ćpunem, który wstrzykuje sobie kompot?").

Młodzież zaczyna od okazjonalnego korzystania z portmonetki rodziców, kończy na wynoszeniu z domu wszystkiego, co może mieć jakąkolwiek handlową wartość. Biznesmeni, zanim sprzedadzą dom, samochód, przedsiębiorstwo, telefon komórkowy (to na końcu, bo przez telefon zamawia się narkotyki, które dowożą do domu szybciej niż pizzę), zaciągają ile się da pożyczek bankowych.

Pod "Powrót z U" przy ulicy Puławskiej w Warszawie coraz częściej podjeżdżają młode eleganckie mamy, wysiadają z eleganckich samochodów, śpieszą się, chcą recepty na szybkie wyleczenie dziecka. Dowiadują się, że czeka je wieloletnia, ciężka walka. Znikają. Po jakichś dwóch miesiącach wracają. Operatywne, zdążyły w tym czasie objechać wszelkie poradnie, stowarzyszenia, prywatne gabinety, które ogłaszają, że leczą z narkomanii w dwa tygodnie, a tymczasem robią za kilkanaście milionów detoks, który sam nic nie daje.

Mówi Maria Malewska-Moneta, lekarz psychoterapeuta, założycielka pierwszej działającej w Polsce grupy wsparcia dla rodziców "Powrót z U":

- Nie jest prawdą, że kiedy pali się marihuanę, na pewno zostanie się narkomanem. Ale jest prawdą, że jak zapalisz jedną trawkę, to już nie wiesz, czy nie skończysz śmiercią narkomana. Rozmawiałam o narkotykach z klasą IV w prywatnym liceum. Sprzeczali się, czy marihuana jest szkodliwa. Jeden z biorących opowiedział: "Ja się szalenie interesuję teatrem. Miał przyjechać wybitny teatr z Anglii, szykowałem się na to od miesięcy. W niedzielę rano, po balandze, podczas której paliliśmy marihuanę, zobaczyłem na biurku nie wykorzystany bilet".

W badaniach CBOS-u pytano młodych ludzi, dlaczego ich rówieśnicy biorą narkotyki. Wymieniali kolejno: ciekawość, problemy rodzinne i szkolne, chęć znalezienia się w atrakcyjnej grupie, namowa kolegów. Ja bym wymieniła trzy powody: podatność, dostępność i przyzwolenie otoczenia. A przyzwalamy wszyscy: rodzice, szkoła, policja, która zdaje się nie mieć pojęcia, że kierowcy mogą być pod wpływem narkotyku, a zdarza się to coraz częściej. Jeden z ojców mi opowiadał, że na decyzji jego syna o leczeniu zaważyło to, że młodzież osiedlowa postanowiła przestać podawać rękę tym, którzy biorą heroinę. Ten chłopiec któregoś dnia szedł przez osiedle i nikt się do niego nie odezwał.

Dziecko musi wiedzieć, że jego rodzice nie przyzwalają na narkotyki. W ostateczności, w szczególnych przypadkach proponujemy nawet tak bezwzględne metody jak wyrzucenie dziecka z domu ("My Cię kochamy, ale nie chcemy narkomana, to zawsze będzie twój dom, wróć, jak będziesz czysty"). Znam matkę, która nie wpuszczała syna do domu - on spał na słomiance, a ona spała po drugiej stronie drzwi.

Z uzależnionymi pracuję nad tym, by wzięli odpowiedzialność za swoje życie. Z rodzicami zaczynam od tego, żeby zdjąć z nich poczucie winy. Bo nie ma rodziców, którzy by chcieli, żeby ich dziecko sięgnęło po narkotyk. Obciążanie rodziców to kopanie leżącego.

Mówi Jagienka Wisłowska, która prowadzi na Starówce klub dla młodzieży uzależnionej Alternatiff:

- Narkotyki to dziś kwestia mody, prestiżu w środowisku. Gdy chodzimy po szkołach, słyszymy od dzieci to samo: marihuana nie szkodzi bardziej niż tytoń, amfetamina pomaga w nauce. Część szkół zaczyna dostrzegać problem narkomanii, ale większość kryje wszystko, co mogłoby rzucić na nie cień.

Jeden z ojców, którego dziecko do nas trafiło, zawiadomił o tym wychowawczynię, powiedział, że inni chłopcy z klasy też biorą. Ona nie puściła pary ani dyrektorce, ani nikomu z rodziców. Dyrektorzy szkół, zapraszając nas na prelekcje, często podkreślają, że oni tylko tak profilaktycznie, że u nich tego problemu nie ma. A gdy siadamy w klasie naprzeciw dzieci, zaraz się orientujemy, że mamy przed sobą małe wygi, które wszystko o narkotykach wiedzą, a od prelegenta chętnie zdobędą jeszcze jakieś dodatkowe instrukcje. Np., czy nie warto od czasu do czasu iść na detoks, żeby potem znów się dobrze brało.

Dziecko, które ma prawdziwe oparcie w rodzicach, może spróbować narkotyków, ale nie wejdzie w narkotyki na całość. Ten nowy rzut młodych narkomanów bierze się stąd, że młodzieży stawia się wygórowane wymagania. Rzadko który rodzic czy nauczyciel powie dziecku: "Fajnie, że się interesujesz sportem", raczej zapyta: "Jakie masz wyniki?". Kiedy radzą się nas, do jakiej szkoły posłać dziecko, odpowiadam: tylko nie do renomowanej, niech dzieciak nie żyje w atmosferze ostrego napięcia, że musi się wykazać. Dziś rodzic, zwłaszcza taki, który ma pieniądze, uważa, że jego dziecko będzie człowiekiem sukcesu. Część nie jest aż tak uzdolniona, a tu kolega mówi: "Chłopie, ja to spoko, biorę amfę i profesor gały wywala". On sprawdza i rzeczywiście. Po jakimś czasie zauważa, że nie pamięta już tego, czego się nauczył. Potem, że już mu się tak dobrze po amfetaminie nie pisze. Potem przychodzą myśli samobójcze, stany depresyjne.

Pierwsze pytanie wielu rodziców, to czy możemy polecić jakieś ośrodki za granicą. Nie pytają, czy one są tam lepsze, oni chcą mówić w pracy, sąsiadom, że córkę za granicę wysłali. A główne zmartwienie, kiedy dziecko zdecyduje się na rodzimy ośrodek, to żeby przypadkiem nie dochodziły żadne listy z pieczątką.

Mówi szef ośrodka Monaru dla młodzieży:

- To już przybiera rozmiary kataklizmu. Wszędzie są gigantyczne kolejki: do odtrucia, do poradni, do ośrodków. Od roku mamy gremialny napływ dzieci z dobrych domów, z liceów albo tuż po liceum. Okres oczekiwania na miejsce w niektórych ośrodkach wydłużył się do dwóch lat.

Dawniej narkomani uciekali z ośrodków wiosną, kiedy na polach zaczynał rosnąć mak. Zimą trafiali do ośrodka, żeby przeczekać mrozy. Teraz zbieramy coraz większe żniwo po drogich narkotykach. Młodzież traktuje trawę jak dawniej wino marki "Wino". Praktycznie pod każdą wiejską dyskoteką kręcą się dealerzy sprzedający ecstasy.

Gdy dochodzą do heroiny, szybko i niepostrzeżenie wchodzą w świat klasycznego, mafijnego przestępstwa. Nie chcieli być dealerami, ale nie mają wyboru. A jak się chcą wycofać, to ktoś łamie im a to nogę, a to palec. I to takim dzieciakom, które wcześniej nie spotkały się z przemocą fizyczną, nawet lania nigdy w domu nie dostały. Nieuchronnie zbliżają się do kompotu.

Na dziesięć osób, które zakończą dwuletnie leczenie w ośrodku Monaru, cztery mają szanse na powrót do normalnego życia. To bardzo dużo. Według Międzynarodowej Organizacji Zdrowia stopień zaleczalności narkomanów to dwa procent.

Mówi równolatek Marysi

- Na lekcjach brało się amfetaminę, LSD. Brała prawie połowa klasy, w tym było dwóch handlarzy. To wyszło na jaw dopiero w czwartej klasie, ale wtedy już były matury i szkoła wszystko zatuszowała. Ja nie biorę heroiny, ale widzę przecież, ile osób wokół mnie bierze.

Wiem, co o tym sądzą dorośli: ogromne wymagania szkoły, cywilizacja stresu, za duże ciśnienie oczekiwań rodziców, albo też: rozwodzący się rodzice, rozmycie norm. Ale to są mity, potrzebne dorosłym, żeby znaleźć jakieś wytłumaczenie. Narkotyki przestały być domeną dzieci pokrzywdzonych. Mam znajomych, którzy są zadowoleni z życia i biorą. Dorośli mówią: narkoman, i mają przed oczyma obraz na pół żywego, bezzębnego ćpuna przysypiającego na Dworcu Centralnym. A w szkole młodzież wokół siebie widzi swoich równolatków, którzy biorą, dobrze się uczą, są na topie w klasie. Słyszy disc jockeyów, widzi prezenterów w telewizji - i rozpoznaje po głosie, po wyglądzie, że wzięli działkę.

To jest źle postawiony problem: dlaczego wziął? Prawidłowe pytanie brzmi: co takiego znalazł w sobie, że odmówił?

Mówią rodzice

Marysia i Weronika mieszkają z rodzicami. Ciepły, otwarty dom, gdzie przewijają się tłumy młodzieży.

- Chłopcy siedzieli u nas na okrągło, to wszystko się tu działo, a ja nic nie zauważyłam - mówi mama Marysi. - Dziś jestem przekonana, że oni w sposób zorganizowany przystawiali się do dziewczynek, tylko moja młodsza córka im się z tego wyłamała. Oni już nie potrafili inaczej. Kiedy się zaczyna brać narkotyki, może to być zawsze początek drogi, na końcu której będzie się o własnym młodszym bracie myślało w kategoriach rynku zbytu.

- Prowadziłem z każdym z chłopców wielogodzinne rozmowy - mówi ojciec Marysi. - Najtrudniej było mi się przebić przez ich pokoleniową solidarność. Oni mówili: "Wy palicie papierosy, pijecie wódkę, a my stosujemy inne używki". W domyśle, szlachetniejsze. Przez tę właśnie solidarność dzieci, które nie biorą, chronią te, które biorą. Krzyś do końca uważał, że zapanuje nad sytuacją, dzwonił do pozostałych, by nie przychodzili do nas. Gdy zobaczył, że przegrał, umówił się ze mną. Powtarzał: "To jest wybór, czy żyć pięć lat wspaniale, czy żyć długo i beznadziejnie. Ja już wybrałem".

Z rodzicami było jeszcze trudniej nawiązać kontakt niż z dziećmi. Matka Fryderyka (kariera w mediach) nie oddzwoniła, choć wielokrotnie jej się nagrywali. Później dowiedzieli się, że zareagowała na ich telefony - kupiła synowi oddzielne mieszkanie. Nikt z rodziców, z którymi się udało skontaktować, nie zauważył żadnego niepokojącego sygnału. Tomek miał rozwiedzionych rodziców, z matką zero kontaktu, ojciec miał młodą żonę, niewiele od Tomka starszą, a Tomek mieszkał ze starszym bratem, świetnym studentem, dobrze zarabiającym. Ojciec uznał, że wystarczy, jeśli jego starszy syn roztoczy nad bratem staranniejszą opiekę. Jedynie rodzice Maćka uznali, że to sprawa życia i śmierci. Pilnowali go dzień i noc na domowym detoksie, wspomogli w decyzji pójścia do ośrodka.

To wszystko działo się rok temu. Dziś Fryderyk jest znanym w Warszawie dealerem. Udało się w końcu namówić Tomka na leczenie, odwiedzał go brat, potem Tomek uciekł. Okazało się, że ten brat jest dealerem, przemycał mu do ośrodka narkotyki. Do ośrodka trafił także Krzyś, ale płakał, że go tam gnoją, żeby go mama zabrała. Ugięła się. Krzyś znowu zaczął brać. Z czterech chłopców z jednej klasy tylko Maciek wytrwał w ośrodku i tylko on przystępuje w tym roku do matury.

- Dużo się dowiedzieliśmy o działaniu narkotyków, o tym, jak pobudzają niewyobrażalne dla nas stany lęku i agresji - opowiada mama Marysi. - Kiedy dochodzą kolejne doniesienia o bestialskim zamordowaniu dzieci przez dzieci, a potem widzę w telewizji manifestacje z transparentami "Zginął bez powodu", za każdym razem zastanawiam się, czy powodem nie były nie popłacone rachunki za narkotyki.

Mówi Maciek

Kilkaset kilometrów od Warszawy. Błądzi się długo piaszczystymi wiejskimi drogami, by wjechać w las, i w środku lasu znowu błądzić, aż natrafi się na parterowy dom, przed którym grupa młodzieży gra w piłkę.

Dzielą się na nowicjuszy (pierwsze trzy miesiące, muszą chodzić w szarych drelichach i nie mają prawa wyjść poza teren ośrodka), domowników, monarowców (próbują szukać pracy na zewnątrz ośrodka) i neofitów (tych tuż po ośrodku).

Rytm dnia: 6.00 pobudka, 6.15 bieg, 6.30 odprawa, podczas której przydziela się każdemu pracę (tu się samemu sprząta, gotuje, a przede wszystkim pracuje przy gospodarstwie i przy budowie), 7.00 śniadanie, 7.30 dzwonek do pracy, 10.00 przerwa na drugie śniadanie, 10.30-14.00 praca, od 15.00 do 17.00 pracują tylko nowicjusze, 18.00 - kolacja. Najwcześniej można się położyć o 21.00. W niedzielę pobudka jest o 9.30.

Każdy z uczestników pełni rotacyjnie funkcje w Służbie Ochrony Monaru, "służbie czystości i bezpieczeństwa". SOM-owcy każdemu co kilka godzin sprawdzają ciśnienie i puls (zmienia się po narkotykach, ale też jeśli miało się zleconą ciężką pracę fizyczną, a tętno słabe, to znak, że się delikwent obijał). Trzeba chuchnąć (to na alkohol), pokazać język (to na czaj, czyli traktowany tu jako używka napar herbaty, który barwi język na ciemno). SOM ma obowiązek każdego przesłuchać, czy nie wiadomo mu o kimś, kto by się "czuł wyjazdowo". Bo jeżeli ktoś się drugiemu zwierzył, że coś przeskrobał, że chce uciec, ten ma obowiązek donieść. Uderza w dzwon, wtedy schodzi się cała społeczność (pacjenci i personel) i próbuje taki zamiar wyperswadować. W nocy SOM budzi dwa razy. Zapala światło, sprawdza źrenice (jeżeli się wzięło narkotyk, źrenica po zapaleniu światła rozszerza się bardzo powoli).

Za przewiny, tzw. buraki, dostaje się dodatkowe prace, tzw. dociążenia. W ich trakcie nie można jeść, palić papierosów, słuchać muzyki, a pójść do toalety można za zezwoleniem.

- Dostaje się taką pracę, jaką się najmniej lubi - opowiada mi jeden z nowicjuszy. - Odechciewa się w ten sposób przewin, a i duch ma się przy sposobności zahartować. Dociążeniem może być również ścięcie włosów. Ja sobie na wszelki wypadek ściąłem je sam.

Na ławce siedzi chłopak z przyczepionym na głowie kartonowym paskiem z oślimi uszami i dziewczyna, która nosi na piersiach wielki kartonowy napis "Złodziej". To też w ramach dociążeń.

W holu domu są wywieszone dwie tablice: "Zachowania pozytywne" i "Zachowania negatywne" (na długiej liście czytam m.in.: "Życie wspomnieniami"; "Wiara w magię pobytu zamiast w ciężką pracę"; "Ucieczka w sen").

Czekam na Maćka, który ma wrócić ze szkoły. Jeden autobus, drugi i jeszcze dwa kilometry pieszo lasem.

Rozpoznaję z daleka, że to musi być on. Ładny, dziecinny, kręcone loki. Nie ma ochoty na rozmowę, dobre maniery biorą jednak górę. Z początku cedzi po jednym zdaniu. Sam wypytuje, jakby od niechcenia, o Marysię - przede wszystkim, czy bierze.

Przepraszam go, że tym przyjazdem wymuszam niejako na nim tę rozmowę, mówię, że Marysia uznała, iż jej opowieść może pomóc innym.

- Nie, nie, taki tekst nic nie może zmienić.

- Dlaczego?

- Bo problem jest rodziców i oni nie chcą się z nim zmierzyć.

- To jest wina rodziców?

- Tak, bo nie dostrzegają, że ich dziecko może się męczyć, że może go coś boleć. Znikomy jest procent ludzi młodych, którym rodzice ofiarowują pomoc. Dorośli uważają, że trzeba się zajmować bardziej przyziemnymi sprawami niż stanem psychicznym własnego dziecka.

- Co cię bolało?

- Ja chciałem się odciąć od tego, co mi się w życiu nie podobało, chciałem to wymazać, zastąpić.

- Co ci się aż tak nie podobało?

- Że jest na świecie tyle niesprawiedliwości, i jeszcze wiele innych rzeczy.

- Ile miałeś lat?

- Czternaście. Zacząłem od marihuany, od LSD, do tego dużo alkoholu. Na początku się szpanuje, a potem już robi się wszystko, żeby nikt nie zauważył.

- Twoja wychowawczyni nic nie zauważyła?

- W pewnym momencie zorientowała się, że coś bierzemy. Wzięła nas na rozmowę, popłakała się, że miała takiego kolegę na studiach i jego narkotyki zabiły.

- Nie skontaktowała się z waszymi rodzicami?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Nie było żadnej dorosłej osoby, która wyciągnęłaby do mnie rękę. Gdybym wcześniej spotkał Jacka [mąż dyrektorki ośrodka - A.B.], pewnie by mnie tu nie było. Teraz rodzice mi też pomagają. Przypatruję się innym rodzicom, którzy tu przyjeżdżają odwiedzać swoje pociechy, matkom, które wpierw mówią chłopakowi, żeby poszedł do ośrodka, a potem grają mu na poczuciu winy. Przed kilkoma dniami matka, która sama przywiozła syna, rzucając mu na pożegnanie: "I siedź tu, ćpunie", wróciła go zabrać, urągając mu: "Jak mogłeś tak starą matkę samą zostawić. Ja mam chore serce, ja nie mogę dźwigać".

- Dużo dzieci brało w twojej klasie?

- 70-80 procent próbowało z jakimś narkotykiem, heroina to już była domena kilku osób.

- Mówi się, że brown sugar to tylko problem bogatych dzieci.

- W państwowych szkołach, do których trafiają dzieci rodziców pracujących w budżetówce, operuje kompot, czyli polska heroina i wódka. Dochodzi więc HIV i żółtaczka. To może już lepiej być z zamożnego domu i brać heroinę? A może wszystko jedno, bo ci, którzy zaczynają od heroiny, też kończą na kompocie. W pewnym momencie zobaczyłem, że wszystkie drogi prowadzą do bajzlu na Dworcu Centralnym, że mam przed sobą wybór: prowadzić życie brudne, czarne, brzydkie, aż do fizycznego unicestwienia, albo walczyć. Więc jestem tu już dziesięć miesięcy i walczę. Co jakiś czas powraca myśl, żeby to rzucić i wrócić do heroiny, że narkotyki to jedyna rzecz, jaką się ma naprawdę w życiu. Początki są niesamowite, to poczucie wszechmocy: jestem zdrowy, jestem panem siebie, mnie nic nie zagraża.

- A potem?

- Staje się właśnie to, o czym się myślało, że jest niemożliwe. Ale wtedy już się człowiek nad tym nie zastanawia, żyje z dnia na dzień, wszystkie problemy redukują się do jednego: czy będzie się miało za co wziąć jutro.

- Skąd brałeś pieniądze?

- Na początku jakoś nie było z tym problemu, a potem to już kradłem rodzicom i handlowałem narkotykami. Jak załatwia się je komuś, ma się z tego prowizję.

- I po to się poznaje nowe osoby, by mieć komu sprzedawać narkotyki?

- Tak. Przez jakiś czas proponuje się je za darmo. Jak ktoś się uzależni, można liczyć na stały dopływ gotówki. Trzeba stworzyć sobie rynek zbytu. Ja sobie go stworzyłem. Jestem odpowiedzialny za wciągnięcie kilku osób.

- Wychodziłeś stąd gdzieś dalej niż do szkoły?

- Pół roku trzymali mnie pod kloszem, towarzyszyli w drodze do i ze szkoły. Potem byłem na jednej 12-godzinnej przepustce w najbliższym mieście wojewódzkim, a potem na dwóch przepustkach 48-godzinnych w domu.

- I nachodziła cię myśl, że przecież dobrze wiesz, gdzie spotkać dealera?

- Niestety tak.

- Kto to podpowiada, organizm czy psychika?

- Psychika. Uzależnienie fizyczne przechodzi po detoksykacji po jakichś dwóch--trzech tygodniach. A głody psychiczne są dużo cięższe. To przychodzi nagle, atakuje człowieka od jego najsłabszej strony, rodzi wielkie cierpienie. Wiem, że już przez całe życie mam sobie powtarzać: jestem narkomanem. Pierwsze skojarzenia, gdy myśli się o narkotykach, a myśli się bez przerwy, są nostalgicznie przyjemne, dopiero trzeba sobie narzucić kultywowanie pamięci o tych okropnościach, o głodzie, trzeba nauczyć się wzbudzać w sobie uczucie pogardy dla takiego gównianego życia.

- Czy jak się uczysz, nie musisz pracować?

- Pracuję każdego dnia, kiedy nie idę do szkoły. Jak pani spojrzy na moje ręce, nie przypominają jako żywo moich rąk sprzed roku. Mam dyżury w kuchni, następnie tak zwanego ciecia, czyli pilnowanie w nocy kotłowni. Kopię rowy, myję kible. Dotąd sprzątanie było dla mnie raczej abstrakcją.

- Miewasz dociążenia?

- Często. Za złamanie zakazu agresji słownej czy za głupie niezgaszenie światła po sobie, jak wyszedłem z pokoju. Nie mam takiego odruchu.

- Liczysz dni do wyjścia?

- Nie śpieszy mi się. Gdy się wychodzi, trzeba się zmierzyć z problemem, czy świat cię przyjmie takim, jakim jesteś. Straciłem parę lat i tym, czym żyją moi rówieśnicy, ja już nie będę żył. Zdaję teraz maturę i mógłbym od razu iść na studia, ale czuję, że powinienem dać sobie jeszcze rok czasu. Nie jestem w stanie sobie odpowiedzieć, ile mam szans. Może zero. Ale myślę, że ci, co dają sobie 100 procent szans, najszybciej upadają na sam dół.

Mówi Marysia

- Jak się już wszystko wydało, chłopcy musieli mieć poczucie, że ich zdradziłam. A ja wierzyłam, że to ma sens, że może da się ich uratować. Brałam heroinę przez miesiąc, a oni - pół roku. Byli uzależnieni, już zaraz zaczęłyby im wypadać włosy, zęby.

Mój były narzeczony, który się poczuwa do opieki nade mną, odszukał każdego z nich, groził, że im coś zrobi, jak się ze mną będą próbowali spotykać. Opowiedział mi później przebieg rozmowy z Krzysiem. Krzyś - postura dziecka, wrażliwy, oczytany - przyszedł na spotkanie zaopatrzony w broń. Powiedział: "Ja bym i tak z nią nie palił, ona już śmierdzi. Jeszcze miesiąc i puszczałaby się za działkę". A przecież przyjaźnił się ze mną i ja wierzyłam, że to piękna przyjaźń.

Bałam się, że oni zrobią mi krzywdę. Do dziś śni mi się wciąż ten sam sen: ktoś podchodzi do mnie z tyłu i mówi: "Wstawaj, suko". Miałam też dosyć, że tak mnie w domu sprawdzają - ja sama wychodzę do nich ze wszystkim, a oni traktują mnie jak dziecko. Mama po dziesięć razy pytała, z kim się idę spotkać, upewniała się, że zostanę odprowadzona do samych drzwi. Bała się, że mnie mafia zabije.

Chłopcy zgodzili się na leczenie i czekając na miejsca w ośrodku mieli detoks przeprowadzany w domu, pod kontrolą rodziny. Krzyś umawiał się z kumplem, który mu z podwórka przez okno podawał kasetę, a w tej kasecie była heroina. Miał drgawki i huśtawkę nastrojów - albo płakał i błagał mamę o pomoc, albo wyzywał ją od k... Kiedyś Maciek do mnie zadzwonił - wiedział, że nie mogę sama podnosić słuchawki, ale on grzecznie podał jakieś nazwisko, nikt się nie zorientował. Mówił, że będzie miał heroinę, żebym z nim zniknęła. A czułam wtedy, że coś mi zabrano, tęskniłam do tamtych dobrych momentów.

Marysia twierdzi, że z łatwością rozpoznaje, czy ktoś jest pod wpływem narkotyków. Po heroinie wszystko swędzi. Więc jak ktoś stoi przy niej i mimowolnie się drapie, ona wie, że to jest to. Czuje ten zapach, widzi po oczach.

- Pamiętam, jak podczas imprezy jednemu chłopakowi stanęło serce. Wezwaliśmy pogotowie, to był cud, że go uratowano. W parę godzin później byliśmy znów na imprezie i znowu braliśmy. Spotkałam ostatnio mojego znajomego z klasy, wrócił właśnie z detoksu, oczyszczania ciała z narkotyku za pomocą kroplówek. Mój brat cioteczny chodzi do VII klasy podstawowej szkoły katolickiej - tam cała klasa brała brown sugar i dopiero, jak okazało się, że jedno dziecko ma HIV, ktoś się tym zainteresował. O kilku dobrych kolegach słyszę, że teraz produkują kompot. Wtedy myślę: "Otarłaś się o to całą powierzchnią ciała".

- Marysiu - mówię przy autoryzacji - możemy wykreślić, co tylko chcesz.

- Może wszystko zostać - odpowiada Marysia. - To już nie jestem ja. Czytam to jak opowieść o kimś innym. Dla mnie to był tylko epizod w moim życiu, a dla tych chłopaków to już jest całe życie. Oni są narkomanami.