Jarosław Iwaszkiewicz

Bitwa na równinie Sedgemoor

 

 

Opowiadanie niniejsze sięga do jednego z najbardziej burzliwych okresów w dziejach Anglii. By je należycie zrozumieć, czytelnik winien mieć w pamięci następujące zdarzenia historyczne: po śmierci Olivera Cromwella (1658), przywódcy, a potem dyktatora rewolucji, która w obronie praw parlamentarnych narodu przepędziła dynastię Stuartów, po krótkim epizodzie rządów jego syna Ryszarda, wracają na tron angielski Stuartowie w osobie króla Karola II (panuje 1660 -1685). Nie przywiązując się zbytnio do żadnej z pełnych zajadłości religijnej partii, protestancki Karol II przebył szczęśliwie swoje panowanie.

Natomiast brat jego, katolik Jakub II (panuje 1685-1689), zaciekle popierający katolicyzm, bardzo już wówczas niepopularny w Anglii, rozpocząć musiał panowanie od tłumienia rebelii wewnętrznych. Równocześnie z jego wstąpieniem na tron wylądował w Anglii inny pretendent do korony - jego bratanek, nieślubny syn Karola II książę Monmouth. Pociągnął za sobą niezadowolonych z katolickiego króla poddanych, póki w nieszczęśliwej bitwie na równinie Sedgemoor (hrabstwo Sommerset w płd.-zach. Anglii), rozegranej nocą 5 VII 1685 r., nie stracił wszelkich szans. Ujęty w ucieczce, został ścięty w Londynie. Te fakty stanowią ośrodek opowiadania.

Tak to na równinie Sedgemoor rozegrała się ostatnia bitwa na wyspie brytyjskiej, a nieszczęsny Monmouth został ostatnim w historii napastnikiem, którego Anglicy z bronią w ręku odpierali na swojej ziemi. Bo kiedy w trzy i pół roku później wezwany na pomoc przeciwko Jakubowi II jego zięć, protestancki Wilhelm Orański, wylądował 5 XI 1688 r. i ruszył na Londyn, obeszło się bez przelewu krwi. Opuszczony przez wszystkich Jakub uciekł do Francji, walki religijne nie powróciły już nigdy do poprzedniej zaciekłości.

Historia daremnego poświęcenia dziewczyny jest autentyczna. Opowiada o niej Macaulay w "Dziejach Anglii", Warszawa 1873, t. II, str. 268-269.

 

Rodzice Anny jeszcze żyli, kiedy książę Monmouth przyjechał po raz pierwszy do Bridgewater. Było to w czasie sławnej jego podróży po południu Anglii, kiedy to tłumy cisnęły się ze wszystkich stron, aby ujrzeć ukochanego księcia, domniemanego królewskiego syna, nadzieję wszystkich purytanów. Kwiaty sypano na ulice i drogi, okna ozdabiano zielonymi wieńcami i wszyscy wybiegając naprzeciw lub wychylając się z domów wołali: "Chwała księciu! Niech żyje książę!" Anna była wówczas jeszcze malutką dziewczynką, miała lat dziewięć, może dziesięć, i bawiły ją przygotowania poczynione w miasteczku - ale jednocześnie zauważyła, że rodzice nic podzielają entuzjastycznego nastroju swoich pobratymców i że matka surowo zaciskała usta, ilekroć przy niej chwalono piękność i czar urodziwego młodzieńca.

W sam dzień wjazdu do Bridgewater rodzice nie wyszli z domu. Anna poszła na miasto w towarzystwie babki. Wiele już od tego upłynęło czasu, ale Anna pamięta i ów dzień słoneczny, i drzewa wysokie nad czerwonymi dachówkami i szarymi strzechami miasteczka, i czterdziestu młodzieńców w białych strojach, jadących rzędami przed księciem - i wreszcie jego samego. Był bardzo piękny, nazywano go najpiękniejszym chłopcem w Anglii, a król kochał go nad życie. Ale Anna doznała zawodu. Bardzo jaskrawo wystrojony, uśmiechał się wprawdzie ustami, ale w oczach jego, nieco ptasich, o matowym blasku, w blisko osadzonych źrenicach, którymi spoglądał wkoło siebie, okręcając głowę jak sowa, było coś niespokojnego, prawie szalonego. Anna nie wiedziała dlaczego, ale doznała ściśnięcia serca na jego widok i krew zapulsowała jej w skroniach. Silniej uścisnęła babkę za rękę, a że tłum napierał na nie ze wszystkich stron, przecisnęły się jakoś ku ścianom domów - i czym prędzej wróciły do siebie.

Teraz książę Monmouth wkracza do Bridgewater po raz drugi - ale jakże wszystko od tego czasu zmienione, Anna już teraz zaciska usta surowo, podobnie jak jej matka to czyniła. Nie chce patrzeć na uzurpatora, którego już w tej chwili nazywają "królem Monmouthem". Entuzjazm w miasteczku dzisiaj taki sam, a może nawet większy, dzwony biją dzień cały, dzień letni tak samo pogodny - i wszyscy chłopcy wyszli na ulice przypiąwszy do kapeluszy bukiety zielonych liści. Ale Anna zamknęła się w głębi małego domku, który zajmują teraz z babką i bratem, i nie chce brać udziału w radości, jaka panuje w miasteczku.

Pamięta dużo, a rozumie wszystko. Pamięta śmierć rodziców, jakby to wczoraj było. Wywleczono ich z domu z wrzaskiem i przekleństwami, a potem wchodzili na czerwonym suknem przykryty szafot, pochylając spokojnie głowy pod miecz katowski, jakby klękając na klęczniku. Wszyscy patrzyli na to widowisko, i ręka Anny, teraz już nie tak mała, ściskała dłoń płaczącej babki. Kat stał ogromny, półnagi, z wielkim zakopconym mieczem w dłoni - i podnosił ów miecz w górę, i miecz spadał, i stukała o deski szafotu odrąbana głowa, ukochana głowa. Rodzice Anny byli papistami; w ich domu przechowywał się ubogi księżyk; wychowany w St. Omer, przekradł się na jakiejś barce z Francji i znalazł przytułek w zamożnej, mieszczańskiej rodzinie. Katolicy z okolic schodzili się nocami do niego, a on słuchał spowiedzi, rozdawał komunię, chrzcił. A wszystko w największej tajemnicy; ale to się prędko wydało, księdza zatłuczono batem; uwiązany do katowskiego wózka, nagi, szedł, a raczej biegł pochylony, a dotkliwe razy knuta spadały na jego plecy. Ktoś tam naliczył tysiąc siedemset uderzeń, zanim przemierzyli wszystkie ulice miasteczka tam i z powrotem. Zginął. Rodziców ścięto. Została babka - zatwardziała purytanka. I z tym także trzeba było się ukrywać, i jej groziły kary.

W tym okropnym czasie, z pamięcią pełną obrazów grozy, z duszą przepełnioną strachem i żałością, ratunkiem Anny była modlitwa. Modliła się za siebie, za swego braciszka, za papieża, za babcię niewierzącą, a raczej źle wierzącą, a także za króla. Zwłaszcza gorąco modliła się za króla, kiedy na tronie zasiadł Jakub II, który był sam katolikiem - i przynosił katolikom angielskim nadzieję lepszej przyszłości. Jedynym jej przyjacielem był syn sąsiadów, William Hewling, mniej więcej w jej wieku. Chłopiec ten odnosił się obojętnie do wszelkich zagadnień religijnych - za to interesowała go polityka.

Kiedy wszystkie panny w Bridgewater postanowiły wyhaftować dla Monmoutha chorągiew, sztandar, który miał powiewać zwycięsko na wieżach Whitehallu w Londynie, zwróciły się również do Anny, aby wzięła udział w robocie. Monmouth miał zabawić w miasteczku parę dni zaledwie, zbiegało się do niego niemało chłopów, yeomenów, dzierżawców z całej okolicy; piwiarze i szewcy z Bridgewater i z innych miasteczek pili na umór; wszystko nagliło buntownika, aby prowadzić bezładne hordy gdzieś, dokądś, przeciwko czemuś. Przeciwko czemu? Nikt dokładnie nie wiedział: "To już jest sprawa króla Monmoutha", powiadali wszyscy. Ale wiadomo było, że uzurpator królewskiego tytułu długo na miejscu nie zabawi. Burmistrz i władze miasteczka przyjęli serdecznie księcia, z którego gwałtownym wystąpieniem wiązały się nadzieje wszystkich maluczkich w Anglii; ale jednocześnie lęk ich ogarniał z powodu zbiegowiska, gdzie się mieszały najróżnorodniejsze elementy. Żołnierze, którzy zdezerterowali z armii królewskiej, w czerwonych i niebieskich kaftanach, w wysokich butach z wyłogami, mieszali się tutaj z wieśniakami z okolicznych torfiastych równin, z pastuchami, którzy za broń mieli tylko kije, dzierżawcami, którym rozdawano kosy na sztorc osadzone na kosisku, najrozmaitszą zbieraniną. Trzeba było sztandar uszyć i wyhaftować w parę godzin.

Gdy Annę zawołano do ratusza, aby tam z dwudziestu kilku innymi dziewczynami w ciągu nocy pracowała nad haftem, pobiegła czym prędzej do Williama, aby jej poradził, co ma czynić. Domy ich stały z daleka od miasta, przedzielone małymi jeziorkami, w których przeglądały się wierzby. Sprzed domu Hwwlinga otwierał się widok na miasteczko, na kościół z wysoką kwadratową basztą, ozdobioną na płaskim szczycie strzelistymi wieżyczkami. Wyżej od wieży kościoła wznosiły się dymy z miejskich domów. W każdym z nich gotowano strawę dla żołnierzy "króla Monmoutha", a ci, co się nie zmieścili pod dachami szczupłego miasteczka, palili ognie wokoło, aż po równinę Sedgemoor, która się rozciągała ku północy i gdzie nawet w pogodny czerwcowy wieczór z dymami ognisk mieszały się welony oparów wstających nad moczarami.

William siedział w oknie, nogami na zewnątrz, i stukał piętami o ścianę. W ręku trzymał krótki stary miecz i czyścił go starannie ściereczką. W czynności tej pomagał sobie językiem, wydymał to prawy, to lewy policzek i co chwila pluł na ścierkę. Mieczyk jednak nie chciał nabierać połysku.

Anna zatrzymała się zdziwiona. William miał zostać adwokatem, nie widziała go nigdy z bronią. Zbliżyła się potem, nie mówiąc "dobry wieczór".

- Będziesz się bił? - spytała.

- A pewno - po chwili dopiero odpowiedział William. - Wszyscy się będą bili.

- Dlaczego ? - spytała Anna. - Czy wierzysz, że Monmouth jest naprawdę synem nieboszczyka króla?

William nie odpowiadał siłując się z mieczem.

- Przecież chyba król Jakub jest prawowitym władcą? - spytała znowu.

- Tsss - zwrócił się ku niej William - nie mów tak! Jeszcze kto posłyszy.

- Co mi tam! - wzruszyła ramionami Anna.

- Ja nikomu nie powiem - dodał chłopiec - ale takie gadanie to niebezpieczna rzecz.

- Wiesz - powiedziała Anna - przychodziły tu córki burmistrza. Chcą, abym szła na całą noc na podwórze ratusza haftować chorągiew dla ... jak to powiedzieć? No, dla księcia Monmouth...

- On się teraz nazywa królem.

- Ja wiem. Ale nie mogę go tak nazywać.

- Jak chcesz. No, ale chorągiew musisz haftować. Wszyscy wiedzą, że jesteś papistka jak tamten, londyński król. Mają cię na oku.

- Aha - szepnęła z pewnym lękiem.

- Nie można odmówić.

- Więc mam iść?

- Idź, co ci szkodzi? Haftujesz tak pięknie - pogładził przy tym torebkę, całą w kolorowych jedwabiach, która mu wisiała u pasa. Odwrócił oczy od mieczyka, którym machnął kilka razy w powietrzu, i popatrzył po raz pierwszy na Annę z uśmiechem, z radością, z uczuciem. Annie ciepło się zrobiło od tego uśmiechu. Pełna ufności zbliżyła się do Williama i położyła mu rękę na piersi.

- A czy to nie będzie grzechem?

- A czy ja jestem ksiądz, żeby wiedzieć, co jest grzechem? A któż teraz wie, co jest grzechem? Twoja babka twierdzi, że jeść w niedzielę gorącą kaszę jest grzechem! Mój ojciec twierdzi, że nie uznawać biskupa w Exeter jest grzechem... Ty także masz tam różne pojęcia o grzechu.

- To, o czym ty myślisz, wszyscy mają za grzech!

- Cóż to za grzech! Pocałunek!

- Przed ślubem - to grzech!

Anna odjęła rękę od sukni Williama, spoważniała, skupiła się jak gdyby cała, ściągnęła w sobie i spuściła powieki. Nie widziała, jak William patrzył na nią - gdyby ten wzrok ujrzała, kto wie, może by zmieniła swoje pojęcie o grzechu.

Wróciła do domu, włożyła czapeczkę i poszła do ratusza. Na placu przed ratuszem panował tłok, nieporządek i ruch. To tutaj właśnie zginęli jej rodzice. Ściemniało się powoli. Na podwórzu ratuszowym tłoczyło się mnóstwo ludzi, kobiet i mężczyzn. Pośrodku, podtrzymywane na drewnianych kozłach, stały olbrzymie krosna, a parę starszych niewiast kończyło przytrzymywać na nich sztukę niebieskiego jedwabiu. Miejscowy artysta poprawiał na błękitnym tle narysowane już szczegóły herbu: lwy Anglii pomieszane z liliami Francji i koronę królewską ponad tarczą. Anna zawahała się.

Ale Rachel i Sara, córki burmistrza, zawołały na nią. Pochlebny szmer kobiet, które ją spostrzegły, rozszedł się po podwórzu: "Przyszła ta zacięta papistka!" Zaczęła się grzebać wraz z innymi w koszach kolorowych nici, zapalono olbrzymie pochodnie i na podwórzu było jasno jak w dzień. Wybrała sobie wraz z Sarą jedną z lilij i zaczęła haftować. Sara i Anna były doskonałymi hafciarkami. Sara wtykała igłę od dołu, Anna wyciągała z góry i palce ich migały szybko. Kobiety pracując posilały się chlebem, jabłecznikiem, a przede wszystkim rozmową.

O czymże miały gadać, jak nie o tym młodzieńcu, którego imię było na wszystkich ustach w tej chwili - w całej Anglii? I któż jak nie kobiety mógł mu oddać pochwałę, ocenić jego uprzejmość, jego ujmującą urodę, jego ładne i łatwe obejście? Bez końca go chwaliły.

Jedna z niewiast była kiedyś w Bristolu i tam widziała króla Jakuba, podówczas jeszcze księcia Yorku. Mówiła, że jest stary i brzydki.

- Ani porównania z naszym królem...

Anna zaciskała usta. Jedną lilię skończyły szybko, wnet zaczęły drugą. Imię pięknego Monmoutha powtarzane było z taką czcią, miłością, dumą. "Nasz" król był najmądrzejszy, najlepszy - za jego panowania wyschnie ta okropna rzeka krwi, która się leje w Anglii od lat tylu. On nareszcie poskromi papistów i biskupiarzy, wszyscy będą mogli wierzyć i chwalić Pana Boga, jak im się spodoba! Anna myślała o tym, jak ludzie głęboko się mylą. Jak bardzo ludzie nie mają poczucia prawa. Tamten król jest stary i brzydki - i może okrutny, ale tamten król jest prawowity. Tamten może przywróci wolność wiary.

Kobiety, zmęczone nocną pracą, poczęły śpiewać:

 

To Bóg sprawiedliwy, Bóg ojczyzny mojej.

On nad naszym krajem z jasnym mieczem stoi -

Nagradza sprawiedliwe - a karze oporne.

To Bóg nasz, Bóg świetlisty jak niebo wieczorne.

 

Późno w nocy rozległ się tętent koni, hałas przed ratuszem i Monmouth wszedł na podwórzec z całym swoim orszakiem, z towarzyszami swymi Greyem i Fergusonem, niegodnymi jego szlachetnego piękna. W świetle pochodni oświetlających podwórzec objawił się wychodząc nagle z ciemności. Anna ujrzała go po raz drugi - we wspaniałym białym stroju, w peruce całej w jasnych puklach, z uśmiechem na twarzy, z cichym niepokojem w zbliżonych do siebie oczach. Spojrzał na niewiasty, które się porwały od roboty, ale minął je obojętnym spojrzeniem i zwrócił się do towarzyszy, żegnał ich. Gwar otoczył go, wszyscy byli weseli, wracali z jakiejś uczty. Monmouth przemknął, podobny do figury ulanej ze szczerego srebra, i znikł na schodach ratusza. Udał się do swojego mieszkania u burmistrza. Sara mówiła, że pokój ma wybity cały dywanami.

Nazajutrz rano chorągiew była gotowa. Starsze panie zdjęły ją z krosna i poczęły obrębiać złotymi nićmi, w południe miano ofiarować ją księciu. Panny poszły do domów, aby się przebrać. Kazano im się ubrać w białe suknie i włożyć welony i wieńce zielone na głowy. Anna wracając do domu, na małym polu pomiędzy stawkami a dworem Hewlingów ujrzała ćwiczący się oddział żołnierzy; zamiast broni mieli kije, a drab w czerwonym mundurze krzyczał na nich wielkim głosem. Wśród ćwiczących spostrzegli Williama, machał swoim kijem jak szalony i zdawał się być przepełniony entuzjazmem.

Babka była bardzo niezadowolona z tego, iż Anna spędziła noc za domem, a teraz ma się zamiar przebrać w białą suknię. Nie było w domu innej białej sukni, tylko ślubna jej matki. Schowana na dnie skrzyni, przyżółkła już nieco, ale była dobra na Annę. Z niderlandzkich koronek sfastrygowała sobie welon, przez cały czas roboty myślała o przelotnie ujrzanym buntowniku. Babka siedziała w głębokim krześle i nie mówiąc ani słowa wzdychała ciężko i patrzyła na Annę jak na potępioną.

- I po cóż ty wkładasz tę ślubną suknię? - jęczała z cicha.

- Kazali - odburknęła Anna.

- Dlaczego? Dlaczego kazali? To niedobrze. Ślubną suknię można włożyć raz tylko w życiu.

Natomiast mały Bobby cieszył się z przygotowań i bez przerwy brał w ręce to kawałek białego jedwabiu, to kawałek koronki i przeszkadzał siostrze. Suknia była na Annę akurat w miarę. Gdy Anna ubrała się i wyszła, żołnierze na małym pólku przestali ćwiczyć. Nachyliła się nad stawem, aby zobaczyć siebie w zwierciadle wody. Ujrzała w wodzie swoje odbicie, a obok swojej twarzy ocienionej koronkami - twarz Williama. Odwróciła się

- Dokąd idziesz ? - zapytał biorąc ją za rękę.

- Na ratusz, mamy ofiarować sztandar Monmouthowi.

- Lękasz się go? - spytał William niepewnie.

- Wszystko mi jedno - powiedziała Anna.

- Jesteś prześliczna - z przekonaniem powiedział William.

Przeszli parę kroków razem. Anna szła ze schyloną głową.

- Jutro wychodzimy - powiedział Hewling.

- Wiem. A dokąd?

- Bóg to wie... Chyba na Londyn. 

Anna uśmiechnęła się pobłażliwie.

- A jeżeli wrócę cało, czy zostaniesz moją żoną ? - spytał William.

Anna podniosła głowę i popatrzyła na niego uważnie. Zacisnęła poważnie wargi.

- Nie czas o tym myśleć - powiedziała po chwili - niech minie burza.

Poszła na ratusz. Rynek znowu zapełnili żołnierze i baby, które przyszły z okolicy, przynosząc żywność mężom i braciom, paliły się ogniska, przy których pieczono pieczenie; kosynierzy kłócili się z czerwonymi kaftanami. Anna z trudnością przecisnęła się. Przed trójkątnym szczytem wysokiego domu, w którym się mieścił ratusz, garstka kobiet w bieli trzymała wielką, niebieską płachtę, która wyblakła w świetle pogodnego czerwcowego nieba. Wysokie drzewa nad ratuszem poruszały w porannym powietrzu swoje zielone wachlarze. Z południa przychodził czysty oddech morza i poruszał błękitnym sztandarem. Niektórzy z purytańskich żołnierzy zbijali się w gromadki i śpiewali hymny. Stare żołnierzysko, które pamiętało czasy Olivera, w podsieniu jednego z domów wdrapało się na stołek i gadało. W tym zaimprowizowanym kazaniu przeszkadzał mu długi rapier i za ciasny mundur, który groził pęknięciem w patetycznych momentach.

Nagle cisza się zrobiła na placu. Monmouth zeszedł schodami ratusza i zatrzymał się przed sztandarem. Chciał się uśmiechnąć, ale na twarzy jego osiadło zmęczenie. Otaczali go ci sami, co zawsze: wspaniały Grey, ohydny, chudy, przygarbiony, sterczący jak tyka Ferguson. Inni także, kilku starców, kilku młodzików. Całe to dowództwo wyglądało podejrzanie. Burmistrz stanął naprzeciwko księcia i wskazując na sztandar powiedział kilka patetycznych słów.

- Niech cię ten sztandar prowadzi do zwycięstwa - zakończył. Ujął drzewce sztandaru i wręczył je księciu. Tłum ryknął. Książę wziął drzewce z rąk burmistrza i nie spojrzawszy na żadną z dziewczyn, które wpatrywały się w niego jak w obraz, oddał sztandar młodemu żołnierzowi, który przyklęknął na jedno kolano. I zaraz, nie oglądając się ani na burmistrza, ani na otoczenie, nie rzuciwszy ani jednego słowa podzięki, z twarzą pełną ponurej powagi, brzęcząc ostrogami i klejnotami, którymi był obwieszony jak cudowny obraz, udał się w tę stronę rynku, gdzie zaimprowizowani masztalerze trzymali jego konie.

Anna wymknęła się zaułkami i robiąc duże koło na tyłach miejskich domów, ogrodami poszła w kierunku domu. Nie zwracała uwagi ani na morski wiatr trzepoczący jej zasłoną, ani na upalne słońce, ani na kurz ogrodów, gdzie rosły boby i grochy. Coś, jak gdyby niejasny zawód, nękało jej serce. W domu panował miły chłód, babka spoczywała w środkowym pokoju jak martwa, patrząc przed siebie przerażonym wzrokiem. Bała się wszystkiego - a cóż dopiero wnuczki w ślubnym stroju chodzącej tam i z powrotem po wilgotnej sieni. Anna przesuwała przed oczami dopiero co widziane obrazy, twarz księcia blada i bez wyrazu niepokoiła jej sumienie.

- Na Londyn, na Londyn - powtarzała wzruszając ramionami. - Przecież tamten, prawdziwy król chyba się obroni!

I padając na klęcznik załamała ręce.

- Boże, daj zwycięstwo moim rodzicom! Boże, zbaw króla!

I zwracając się do babki, która z niespokojnym wyrazem szeroko otwartych oczu śledziła bez przerwy ruchy wnuczki, powiedziała:

- Babciu, siedzisz jak martwa. Módl się za naszego króla.

- Nie mogę - odpowiedziała babka - nie mogę! A jeżeli król jest przeznaczony na wieczne potępienie? Jakże się mogę modlić za niego. Mam się sprzeciwiać woli Bożej?

Anna wzruszyła ramionami i odwróciła się do ściany. Zakryła oczy rękami i powtarzała:

- Daj im za grobem zwycięstwo!

Nazajutrz od samego rana na drodze prowadzącej do Bristolu panował nieład i hałas. Biały wapienny kurz wznosił się nad bezładnymi kupami ludzi, które z wolna, krzycząc, stękając, klnąc i śpiewając pobożne hymny, posuwały się w tamtym kierunku. Ciężkie konie szczękały podkowami. Masy były nie uzbrojone, ale w ich szeregach panował radosny entuzjazm. Wszyscy wznosili ręce do góry i wołali: "Na Londyn! Na Londyn!" Baby, dzieci z miedzianymi kociołkami z wodą biegły w tym samym kierunku, starając się napoić swoich bliskich. Wojsko to było nieporządne, ale mogło wzbudzić strach w przeciwniku swoim nastrojem. Szczęk i hałas z dalekiej drogi dolatywał do domu Anny.

Babka była jeszcze bardziej przerażona i Anna nie miała serca zostawić jej samej. William przychodził o świcie pożegnać się. Bobby ulotnił się z samego rana.

Wreszcie koło południa hałas się zmniejszył, oddalał się, zacichał, czasem jeszcze rozległ się pojedynczy okrzyk, tętent opóźnionego rumaka, trąbka z oddali, bęben zawarczał gdzieś daleko czy też grzmot zagrzmiał - i Anna została sama, w ciszy. Upał wzmagał się przez cały dzień, po południu zebrały się chmury, cały wieczór szalała burza, grzmoty, pioruny. Burza odeszła, został po niej deszcz.

Dnie, które teraz nadeszły, dżdżyste, samotne, były dla Anny czasem najgłębszych rozmyślań. I nawet sama nic mogła dobrze określić, o czym tak myślała. Chyba najbardziej dziwiło ją to, że bezprawie może triumfować nad prawem, że antychryst może kolebać tronem Chrystusa. Król prawdziwy, londyński, ukazywał się jej na tronie potężnym, otoczony orszakiem cherubinów - a przeciw niemu piękna, ale niespokojna twarz Monmoutha. Jakiż był on piękny i wtedy, kiedy dziewięć lat temu wyjeżdżał wśród dzwonów i kwiatów z młodzieńczą, jasną radością, i wtedy kiedy w nocy zjawił się na podwórcu ratuszowym, i wtedy kiedy ujął drzewce sztandaru, na którym ona lilie francuskie haftowała... I on ma zwyciężyć? Nigdy! Jest Bóg na niebie, "Bóg sprawiedliwy, Bóg ojczyzny mojej..."

W tym dziwnym czasie, kiedy deszcz padał bez przerwy, Anna nie zaglądała do opuszczonego miasteczka. Sięgała do starego jak świat wirginału i brała na nim nieokreślone akordy; babka jej gorszyła się na dźwięk muzyki. Staruszka, żądna zwycięstw purytańskich, wlokła się do miasteczka, spotykała baby na rynku - ale nie przynosiła żadnych pewnych wiadomości. Więcej nowin opowiadał Bobby, ale wszystkie były nieprawdopodobne; jeżeliby się mu chciało wierzyć, król Monmouth byłby już w Londynie, byłoby już po zwycięstwie i po koronacji.

Anna chwilami bała się samej siebie. W nocy budziła się, siadała zlana potem na łóżku i zapytywała się: "Co ja tu robię? Dlaczego nie lecę, nie biegnę, nie krzyczę?... Nic chcę tego zwycięstwa, nic dam mu się koronować w Londynie! Pragnę zwycięstwa moich rodziców!" Ale cóż mogły jej wątłe siły?

Stało się, że jeden z księży katolickich, który przebywał w jakimś zamku na północy, położonym na drogach, którędy przechodziły bandy samozwańca, poczuł się niepewny w swojej norze i przybył do opuszczonego Bridgewater, aby u Anny poszukać schronienia. Zabawił tylko jedną noc, Anna spowiadała się u niego, ksiądz zadziwiony był niepokojem, jaki panował w jej sercu, przestraszył się nawet jej namiętnych wyrazów i radził spokój, modlitwę i zawierzenie miłosierdziu Bożemu. Anna starała się poddać jego słowom, ale kiedy ksiądz udał się dalej, w kierunku Lyne, kiedy wiatry huczały na drewnianym strychu, gdzie Anna miała swój pokoik, kiedy Bobby napełniał dom cały niezrozumiałą radością nie sprawdzonych wieści - niepokój powrócił z taką siłą, że pozbawił Annę zupełnie spokojnego snu i ochoty do jadła.

Po tygodniu jednak spokój miasteczka się zamącił; nadzieje purytanów na rychłe zwycięstwo Monmoutha zbladły, a plotki wróżące pomyślne zakończenie buntu gmatwały się. Pierwsza oznaka niepokoju, sprzeczne wiadomości, poczęły nadchodzić do Bridgewater. Kobiety pozostałe w miasteczku gromadziły się na modły w zborach. Opowiadano sobie już nie o zdobyciu Londynu, lecz o zdobyciu Bristolu, o podpaleniu floty królewskiej przy ujściu Avonu, potem o wzięciu Bath. Jednocześnie powtarzano sobie, że wojska królewskie ruszyły z różnych kierunków na Bristol, Gloucester, Exeter i Bridgewater. Zdawało się więc, że wielkie koło armii otacza wojska zbuntowanego księcia i że trzeba się przygotować do walnej rozprawy.

W równe dziesięć dni po wyjściu Monmoutha z Bridgewater mały Bobby przyniósł wiadomość, że wojska purytańskie wracają. Anna nie chciała wierzyć, ale rzeczywiście miasto powoli zapełniało się zmęczonym żołnierzem. Suknie mieli przemoczone, zabłoceni byli po same oczy, a buty ich tak utytłane w glinie i torfie, że nie widać było na nich kawałka skóry. Nastrój bezładnej armii był przygnębiony, dawni żołnierze patrzyli ponuro, natomiast liczba ich się powiększyła. Nie zdobyto ani Bristolu, ani Bath. Z floty królewskiej zgorzał tylko jeden okręt w ujściu Avonu i to prawdopodobnie sam się zapalił. Monmouth nie mógł się zdecydować na żaden określony czyn i całe dziesięć dni błąkał się od miasteczka do miasteczka. Za to do armii jego zlatywały się nieprzeliczone masy niezadowolonych. Mijane osady, jak Gladstonbury, Wells, Frome dostarczały mu żołnierza, któremu nie mógł dać w rękę ani szabli, ani muszkietu. Niebieski sztandar wznosił się nad olbrzymią, ale bezbronną masą. Zapasów w miasteczku było mało, deszcz padał wciąż bez przerwy.

Ale po dwóch dniach zabłysło słońce zmieniając całkowicie nastrój zgromadzonych buntowników. Nie mieli już nic do stracenia, wołali głośno o wydanie decydującej bitwy. Anna wyjrzała na miasto, William skwaszony nieco włóczeniem się od miasta do miasta, towarzyszył jej. Po patosie pożegnania "na zawsze" takie spotkanie po dziesięciu dniach nie było przyjemne. Anna śmiała się leciutko z jego wojennego zapału, dla poprawienia sobie kontenansu William opowiadał Annie o potyczce pod Philips-Norton, jak gdyby to była decydująca rozprawa. Anna z uśmiechem na ustach, ale z chłodem serca słuchała opisu chwilowego odwrotu królewskiej straży przedniej.

Tymczasem w rynku powiedziano im, że armie królewskie pod dowództwem Churchilla i Fevershama zbliżyły się do miasteczka i że rozłożyły się w odległości trzech mil od Bridgewater. William musiał śpieszyć do swojego oddziału, bo wszystkim kazano być w pogotowiu. Anna została sama pośród tłoku ludzi, który się nagle począł nerwowo poruszać jak mrówki, których mrowisko poruszono kijem. Zatrzymała się w tym tłoku, w rzece, która ją omijała potrącając jak skrawek trzaski, jak uschły listek. Poczuła się nagle gwałtownie samotna, pragnęła się pomodlić. Ale jednocześnie z pragnieniem modlitwy poczuła chęć wstąpienia do domu Bożego, do prawdziwego kościoła. Dość miała modłów przy zamkniętych drzwiach, w tajemnicy, w zaciszu alkowy. Pragnęła świątyni. Instynktownie skierowała się do parafialnego kościoła - stał on nieco na boku, na niewielkim wzgórzu, otoczony wysokimi lipami. Wyniosła kwadratowa wieża sterczała wysoko nad lipami, nad jej ściętym wierzchołkiem wznosiły się spiczaste wieżyczki. Był to najwyższy punkt w całym Sommerset.

Przed kościołem nawinął się jej Bobby. Prawa pończocha mu opadła pokazując podrapaną łydkę, nos miał zaczerwieniony i spocony był cały od szybkiego biegu. Złapał siostrę za rękę i spojrzał na nią w ekstazie jasnymi, przejrzystymi oczami.

- Wiesz - powiedział szybko, z trudnością łapiąc oddech - wiesz, król Monmouth jest na wieży, razem ze swoimi oficerami. Ogląda okolice, ma taką długą rurkę - i patrzy!

Anna zniechęcona do modlitwy chciała zawrócić, obecność Monmoutha w kościele podziałała na nią ochładzająco. Przy tym miała braciszka przy sobie, nie czuła się już tak samotna.

- Chodź, Bobby, do domu - powiedziała - zrobię ci porridge z miodem...

- Nie, nie, poczekaj - błagał ją mały - jak tylko król zejdzie z wieży, pójdziemy tam na górę, zobaczymy, gdzie stoją tamci.

W tej chwili drzwi kościoła otworzyły się i wyszedł szybko Monmouth, a za nim zawsze ci sami okropni jego towarzysze. Jeden z nich trzymał w dłoni lunetę. Na twarzy pretendenta jaśniał wyraz postanowienia, który przemienił i zapalił martwe zazwyczaj jego spojrzenie. Energicznie - jak na portrecie - podniósł złoty kijek, jaki trzymał w dłoni, i wskazując na północ powiedział:

- Dziś albo nigdy. Zaraz wydawać rozkazy: Grey, do koni...

Anna złapała się na tym, że bez słowa, bez myśli śledziła tę wyniosłą postać, aż znikła jej pomiędzy lipami. Obok niej stał oniemiały Bobby, tak samo patrzący na księcia.

- Jaki on... potężny! - z trudem jak gdyby wymówił Bobby.

Anna jak ze snu zbudzona powlokła się za bratem na wieżę. Powtarzała sobie słowa dopiero co zasłyszane: "Dziś albo nigdy! Albo nigdy!"

Gdy weszli na wieżę, cała równina na północ i na wschód od miasta zarysowała się przed nimi jak na dłoni. Były to pokryte wrzosem torfowiska, łąki błotniste - cała ta przestrzeń nazywała się Sedgemoor. Równina ta, przerwana gdzieniegdzie szmaragdowym wzniesieniem, roztapiała się na horyzoncie w niebieskozieloną mgłę, błota ogrzane słońcem po wielu dniach deszczu parowały obficie. Pomiędzy zieloną, błotną trawą widniały tu i ówdzie kanały, plamy i ręczniki niebieskiej, nieruchomej wody. Od czasu do czasu równina łąk przerwana była kilkoma drzewami, wśród których błyszczał czerwony dach kościoła i jakieś szare, niskie strzechy. Drzewa te, wysokie topole i sosny, odarte z dolnych gałęzi, otoczone były pochyłymi, czarniawymi, obfitymi smugami dymów:

- Patrz - powiedział Bobby - tam się rozłożyli... oni! 

Wioski Chedzoy i Zoyland jak wyspy wulkaniczne wśród zielonej roztoczy dymiły okazale. Wszystkie ogniska armii królewskiej płonęły jak ognie ofiarne. "Abla czy Kaina?" - pomyślała Anna.

Gdy zeszli z wieży, w miasteczku panował ruch. Żołnierzom kazano być przed wieczorem w pogotowiu do bitwy; baby, dzieci, starców, którzy się znowu zbiegli z okolicy, wyprawiano do domu. Powstał lament i tumult. Anna natknęła się znowu na Williama.

- Feversham stoi w Chedzoy - powiedział gwałtownie - niczego się nie spodziewa; żołnierze spokojnie upijają się jabłecznikiem. A Monmouth kazał napaść na niego w nocy. Co za genialny pomysł! Teraz to ich mamy. Byle raz ich pobić, dalej będzie coraz lepiej.

I nie zwracając uwagi na nią, poleciał dalej. Wszyscy tak śpieszyli, pełni zapału do bitwy. Anna, znowu jak obca wśród poruszonego tłumu, podążyła do domu. Stanęła pośrodku chłodnej sieni i zamyśliła się.

- A porridge? - pociągnął ją za rękaw Bobby.

- Nie ma ognia - powiedziała z kąta babka - dziś niedziela.

- Kiedy mi Anna obiecała!

Anna nagle odwróciła oczy od podłogi, uśmiechnęła się i gwałtownie zarzuciła ręce na szyję brata.

- Bobby, mój Bobby - powiedziała cichutko - nie dostaniesz porridge'u. Ale będziesz mieć coś lepszego, pójdziemy na daleki, daleki spacer.

Bobby skoczył do góry.

- Dokąd?

- Och, wszystko jedno. Taki cudny dzień. Wieczór będzie prześliczny.

Spojrzała przez okno na niebo ciemniejące już nieco na wschodzie, ukrajała kawałek chleba i dała go bratu, potem nałożyła czapeczkę, narzuciła długą chustkę - i wyszli prawie bez słowa. W parę minut byli już za murami Bridgewater na granicy równiny Sedgemoor.

Gdy tylko znalazła się w polu, wszystkie miejskie myśli i troski opadły z niej natychmiast. Szła szybko i lekko, odczuwając tylko piękno letniego popołudnia. Wciągała w nozdrza zapach wilgotnej trawy i mchu. Znała tu każdą ścieżkę, pewną stopą mijała grzęzawiska, nad którymi polatywały szafirowe ważki. Przepiórki krzyczały we wrzosach, a na najbliższym miejscu doliny, przy początku odwadniającego rowu, buczał ukryty bąk. Bobby wybiegał naprzód jak piesek, to wracał do siostry. Był uszczęśliwiony ze spaceru.

Pomimo lekkości, jaką odczuwała Anna krocząc wąziutką ścieżką po łąkach Sedgemooru, lekki niepokój taił się w jej sercu. Niepokój ten, rzecz dziwna, nie odnosił się do jej wyprawy ani do zdarzeń, jakie ją czekały w najbliższej przyszłości, niepokoiło ją to, co się dzieje w mieście. Stanęła i obejrzała się.

Zeszli już tak nisko, że miasto ze swoimi na pół zrujnowanymi murami, szczytami czerwonych dachów i wieżą nad lipami wywyższało się za jej plecami niby wzniesiona ku górze korona. Słońce pochylone ku zachodowi oświetlało białe i czerwone domy, podobne do uli, i zielone wachlarze drzew pomiędzy ścianami. Dzwony ozwały się na wieży i stłumiony ich głos dolatywał do Anny niby skądsiś z góry, nie materialny, ale pogodny, szczęśliwy. Anna wzdrygnęła się; w tym jasnym obrazie miasta czaiła się śmierć, bunt, zniszczenie. Odwróciła się i już z mniejszą radością, z pewnym przymusem szła. Bobby zmęczył się i począł się ociągać. Szli ścieżką ku Chedzoy.

Opary zaczęły się wznosić, w moczarach zagrały derkacze. Anna przyśpieszyła kroku. Nagle na ścieżce zjawił się naprzeciw niej olbrzym w niebieskim mundurze pułku Dumbartona. Anna stanęła. Żołnierz okrzyknął idących.

- No, a dokąd to? skąd to?

- Wszystko jedno skąd - powiedziała Anna opanowując się z trudnością, czuła, że Bobby schował się za jej spódnicą - chcę się dostać do Chedzoy. Muszę zakomunikować coś ważnego waszemu wodzowi.

- O! - zdziwił się żołnierz - a skąd wiesz, że nasz generał stoi w Chedzoy?

- Tak mi się wydaje - szepnęła Anna.

- Jakaś niebezpieczna z ciebie panna - powiedział surowym głosem żołnierz, ale oczy jego śmiały się. - Chodź ze mną. A to kto? - wskazał palcem za plecy Anny.

- To Bobby, mój brat - powiedziała Anna.

- Obrońca? Co? - zaśmiał się błękitny kaftan. - A broń macie?

- Broń? Skądże? Ja nie umiem strzelać.

- A ty, chłopcze?

- Mam procę... - szepnął niewyraźnie Bobby.

- No, jazda, idziemy do obozu - powiedział żołnierz - idźcie przede mną.

Anna z zamierającym sercem ruszyła dalej ścieżką, po której przed chwilą tak lekko kroczyła. Ścieżka uginała się pod nią jak rzemienna. Słyszała, jak żołnierz, idąc za nimi, zdjął muszkiet z ramienia. Nie oglądała się wszakże. Bobby wlókł się za nią, widać bardzo zmęczony. Minęli dwa okręgi rowów roztaczających się wkoło niby czyste strumyki: opodal trzeciego rowu, który okrążał już owe parę domów i drzewa, zwane wioską Chedzoy, ujrzała rozpalone ogniska; po ich blasku spostrzegła dopiero, że stało się ciemno. Było późno. Jeżeli miała zakomunikować ważną wiadomość o nocnej wyprawie Fevershamowi, musiała ją zakomunikować natychmiast. Odwróciła się do prowadzącego ją żołnierza.

- Proszę pana - powiedziała - muszę zakomunikować moją wiadomość Fevershamowi zaraz. Inaczej stanie się nieszczęście.

- Zaraz, zaraz, nie śpiesz się, dziewczyno - powiedział żołnierz - muszę cię przedstawić mojemu porucznikowi.

Otoczyli ich zbrojni ludzie. Naciskali na mały orszak i człowiek, który aresztował Annę, musiał ich odganiać. Anna zauważyła, że wojska, tak zwane regularne, wcale nie lepiej wyglądały od zbieraniny Monmoutha. Pomimo niedzieli smażyli na ogniu jedzenie i, zdaje się, mocno pili. Naciskający tłum podpitych żołnierzy czuć było przetrawionym jabłecznikiem i namokniętą skórą juchtową. Wykrzykiwali głupie dowcipy i rechotali. Śmiech ich wypalał jak wybuch prochu wysoką kaskadą, potem trząsł powietrzem niby warkot bębnów. Bobby cały przytulił się do siostry. Anna nie śmiała podnieść oczu.

- To tu - powiedział żołnierz, który ich prowadził. Pośrodku zielonej łączki, nad brzegiem kanału czy rynny, stał szałas pasterski, sklecony z prostackich bierwion. Przed domem tliło ognisko, a wewnątrz paliło się kilka pochodni. W szałasie okien nie było, a ciężkie drzwi były szeroko rozwarte.

- Panie poruczniku - zawołał żołnierz - przyprowadziłem dziewczynę!

Anna zrobiła dwa kroki i znalazła się w szałasie. Przed nią przy długim stole siedział wysoki, smutny człowiek. Podniósł na nią wielkie, czarne oczy. Widać był to Irlandczyk. Przez chwilę nie rozumiał, o co chodzi. Potem spojrzał na strażnika Anny z zapytaniem.

- Spotkałem na błotach - powiedział - chce iść do Chedzoy.

Oficer niechętnie machnął ręką. Żołnierz znikł zamykając drzwi za sobą. Anna stała naprzeciwko Irlandczyka. Bobby krył się za nią starannie.

- Skąd się tu wzięłaś? - spytał powoli porucznik.

- Idę z Bridgewater. Chcę zobaczyć Fevershama. Mam ważną wiadomość.

- Nie ma teraz ważnych wiadomości - poruszył dłonią porucznik - nie ma ważnych wiadomości...

Anna spostrzegła, że porucznik jest pijany. Dało to jej odczuć pewną przewagę, zawołała więc głośniej:

- Ale to bardzo ważne. Muszę uprzedzić generała.

- Generał albo śpi, albo je - powiedział porucznik.

- Właśnie - powtórzyła Anna - a to może się źle skończyć.

- Co się może źle skończyć? Przyszłaś grozić armii królewskiej ?

- Ja jestem po stronie króla - szepnęła znowu ciszej Anna.

- Patrzcie mi, także sojuszniczka! - zaśmiał się porucznik i wstał od stołu. Był bardzo duży. Przeszedł się po szałasie, potem siadł w głębi na tapczanie zasłanym kożuchami. - Co masz powiedzieć? - zapytał.

- Mam to powiedzieć tylko samemu generałowi.

- Chodź tu - nagle gwałtownie zawołał pijany wskazując na tapczan.

Anna cofnęła się ku drzwiom, odsłaniając zakrytego Bobbiego.

- A to co za malec? - zawołał zdziwiony oficer.

- Mój brat - szepnęła Anna. Porucznik zerwał się z łoża i zawołał głośno:

- Precz!

Bobby zapłakał, zacisnął rękę siostry. Oficer porwał się i schwycił go za ramię. Bobby począł krzyczeć. Anna odepchnęła oficera.

- Co pan sobie myśli? - powiedziała z oburzeniem - to mój brat!

Oficer zatoczył się pod ścianę, zaklął. Potem porwał się do skoku, chwycił malca za obie ręce i wypchnął go gwałtownie za drzwi. Ciężka deska klasnęła głośno, za progiem rozległ się płacz małego. Oficer zwrócił się do Anny.

- Co to znaczy? - zawołał - przyszłaś mnie zabić?

- Czym mogę pana zabić? Szpilką? - zirytowała się Anna. - Proszę wpuścić w tej chwili mego brata!

- Nie wpuszczę. Stój! - huknął do Anny, która chciała wyjść. - Stój, bo strzelam!

- Niech się pan uspokoi - powiedziała Anna - niech mnie pan prowadzi do Fevershama.

Oficer wyciągnął dłonie.

- Chodź tu - powiedział.

Anna znowu przesunęła się w stronę drzwi. Ale oficer zagrodził jej drogę, schwycił ją wpół i trzymał mocno. Anna bezsilnie biła go pięściami po ramionach.

- Niech mnie pan puści, niech mnie pan puści - powtarzała - zaraz będzie napad. Monmouth ma na was napaść w nocy. Żywa noga nie wyjdzie z tych moczarów.

- Baj, baju - znowu zaśmiał się porucznik. - Ładne rzeczy opowiadasz. Ale bo i ty jesteś ładna dziewczyna.

- Niech pan idzie z tą wiadomością do Fevershama.

- A ty tymczasem uciekniesz. Nie głupim. Chodź tu! - Przyprowadził ją do stołu i trzymając jej obie dłonie w swojej lewej łapie, prawą nalał z dzbana do szklanki pozłocistego jabłecznika.

- Pij - powiedział.

Anna broniła się, ale przystawił jej szklankę do ust i zalał gardło. Musiała wypić.

- No, teraz będziesz rozsądniejsza - powiedział i puścił dziewczynę.

Anna wsparła się oburącz o stół i schyliła głowę. W uszach jej huczało i złote koła latały przed oczyma.

- Niech pan idzie natychmiast do generała - wyszeptała - niech mu pan zaraz to powie. Ja przecież po to tylko przyszłam tu z miasta! - zawołała z nagłą rozpaczą.

- Tsss, tsss, dziecinko - nagle pieszczotliwie powiedział porucznik i objął ją znowu - czy to warto mówić takie wieści? Napijmy się teraz razem.

Podniósł nową szklankę do swoich ust, potem przechylił ją do ust Anny. Piła bezmyślnie. Czuła, że ją opuszcza przytomność. Jak ostatniej deski ratunku chwyciła się czułości brzmiącej w głosie oficera. Zarzuciła mu rękę na szyję i zbliżywszy twarz do jego twarzy, szeptała z przejęciem:

- Pan wie, ja naprawdę tylko po to tu przyszłam. Zdradziłam wszystkich moich ludzi... Tylko dla króla. Bo tak powinno być... Niechże pan to zrobi. Niech mnie pan zaprowadzi do Fevershama, niech mnie pan przeprowadzi przez ten piekielny obóz, niech pan to zrobi.

Porucznik ze współczuciem słuchał jej słów i głaskał ją po ręce.

- Dobrze, dobrze - powtarzał pieszczotliwie - dobrze, dobrze.

Nagle cały świat zakołysał się w oczach Anny. Aby nie upaść, chwyciła się oburącz krzepkiego ciała porucznika. A on jednym gestem podniósł ją z ziemi, jak bezwolny kawał materii przerzucił przez ramiona i złożył na tapczanie.

Z głębokiej ciemności wywoływać ją począł głos brata. Bobby szarpał ją za rozdarty rękaw i wołał:

- Anno! Anno!

Powoli wracała do świadomości. Jak gdyby z szumem wpływała na niezwykle szybkiej łodzi w prąd swojego zwyczajnego życia. Rzeczywistość jeszcze przez chwilę uciekała sprzed jej oczu, naokoło jej głowy. Bobby wciąż szarpał ją za rękaw.

- Anno! - zawołał - Anno! Uciekajmy! Tu strzelają! 

Z oddali, jak gdyby z bardzo daleka, zza ściany czy zza pierzyny, dobiegły pojedyncze rozsypane wystrzały. Anna otworzyła oczy i zobaczyła, że jest zupełnie ciemno.

- Bobby, Bobby - gdzie my jesteśmy? - zapytała niepewnie.

- To ten szałas, koło Chedzoy. Żołnierze uciekli za kanał. Tu zaraz będzie bitwa, uciekajmy! Uciekajmy!

Anna porwała się z tapczanu, ale zatoczyła się na niepewnych nogach. Suknie były na niej poszarpane, nogi miała bose.

- Bobby, Bobby - powiedziała - gdzie jesteś?

- Tutaj, tutaj. Chodź, chodź, tu próg.

- A czy nas puszczą?

- Nikogo już nie ma. Pouciekali.

Wybiegli na podwórze. Opuszczone ogniska dogasały wokół szałasu. Czerwone węgle świeciły na trawie. Dymy mieszały się z pasmami oparów, a ponad tym wszystkim drzemało letnie niebo i mrugały gwiazdy. Strzały ucichły.

- Chodź, chodź - tu jest przejście - ciągnął ją Bobby za rękę.

- Tędyśmy przyszli.

Szli wąską groblą ponad kanałem. Nagle z obu stron szerokiej wody rozległy się strzały. Okrzyki wzniosły się z obu brzegów.

- Kto wy? - wołały głosy.

- My królewscy - odpowiedziały inne.

- Jacy królewscy?

- Króla Monmoutha! - z triumfem ryknęła odpowiedź. I w ślad za okropnym krzykiem huknęły strzały muszkietów.

- "Soho!", "Soho!"- wołali książęcy swoje słynne hasło.

- Bóg i Jakub! - wołali królewscy.

Anna biegła teraz szybko. W ciemności przebiegła groblę i leciała prowadzona ślepym instynktem po znajomej ścieżce. W pewnym momencie zgubiła małą rączkę, którą trzymała w swej dłoni. Zbyt jeszcze była nieprzytomna, aby zrozumieć, co to znaczyło. Strzały pojedynczo, to grupami wybuchały przed nią i za nią. Ludzie Monmoutha nieoczekiwanie trafili na kanał i nie mogli przejść przezeń. Szukali grobli.

- Anno, Anno - wołał jakiś głos za nią, jękliwy i przestraszony. Nie zastanawiała się, kto ją tak woła. Strach gnał ją przed siebie, padała podnosiła się, szła.

- Anno, Anno! - wołało za nią coraz słabiej. Nagle przypomniała sobie.

- Bobby, Bobby! Gdzie jest Bobby?

Zawróciła, szukała, "Bobby, Bobby!" - wołała. Po długiej chwili natknęła się na małe ciało. Leżał na wznak. Nie wiedziała, czy żywy jest, czy martwy. Chwyciła go za ręce. Mała głowa przywarła do jej ramienia czułym gestem. Dobiegł ją szept.

- Anno, co mi jest? Nie mogę iść.

Anna czuła masę ciepłej krwi na dłoniach; spływała z małego ciałka, które się do niej tuliło.

- Zaraz, zaraz - powiedziała rzeczowo - wezmę cię na rękę, będzie ci wygodniej. Pójdziemy zaraz do domu, do babci.

- Co się stało? - cichutko zapytał Bobby.

- Zaraz, zaraz.

Wystrzały znowu zagrzmiały po obu stronach kanału. Rozległ się tętent konnicy, salwa, i konie - słychać to było - rozbiegły się na wszystkie strony. Huk kopyt końskich, zapadanie koni w błoto, klątwy i okrzyki żołnierzy, wszystko ginęło w ciemności.

Anna posuwała się powoli. Bobby ciążył jej coraz bardziej, ale gwar walki mimo wszystko pozostawał w głębi, noc wchłaniała głosy. Zrozumiała, że oddala się od bitwy. Zatrzymywała się co chwila. W pewnym miejscu przysiadła pod kępą wikliny, pochyliła się składając braciszka na mchu, usiadła sama i nagle iskry poczęły jej przed oczami.

Postarała się przytulić do brata. Bobby podniósł rączki... I więcej nic nie pamiętała.

Budząc się poczuła chłód. Włosy i suknie miała zmoczone gęstą zimną rosą. Z niechęcią podniosła dłoń i otarła czoło. Otworzyła z trudnością powieki i popatrzyła na rękę; była pokryta krwią. Usiadła wpół, już było jasno. Niskie słońce stało nad równiną Sedgemoor, przejrzyste i promieniste. Spojrzała w bok, martwy Bobby leżał przy niej z nie domkniętymi powiekami. Promienie odbijały się w jego połyskliwych białkach.

Na ścieżce, obok której leżała, rozległ się nagle krzyk i tętent. Jeździec na wspaniałym koniu pędził wprost na nich. Bił konia prętem i obzierał się za siebie, urósł nagle ogromny, przeskoczył tuż obok, twarz miał skurczoną przerażeniem. Anna poznała Monmoutha.

- Zgubiony - powiedziała szeptem - i ja zgubiona.

 

Bridgewater przeżyło straszne dni. Chłopi Monmoutha, tchórzliwie porzuceni przez niego nad kanałem Chedzoy, trzymali się znakomicie do samego świtania. Ale wodza nie było. Wozy z amunicją także uciekły na samym początku walki. Konnica Greya, osadzona na spokojnych, ciężkich rumakach z Sommersetu, rozsypała się przy pierwszej salwie; konie płoszyły się na odgłos wystrzału. Ale biedni kosynierzy stali dzielnic nad kanałem, nie mogąc się przeprawić, a nie chcąc się cofnąć. "Soho!" "Soho!" wołali hasło zbiegłego księcia, myśląc, że lepiej jest umrzeć wolnym, niż cierpieć tyraństwo. Piechota królewska strzelała do nich jak do gołębi. Padali setkami.

Przez Bridgewater przewaliła uciekająca armia niedobitków, za nimi zniknęły spłoszone władze miasteczka. Przyjechali potem Churchill i Feversham i znowu dzwony dzwoniły na ich wjazd triumfalny. A potem przyjechały sądy królewskie. Krew polała się większymi strumieniami na szafotach niż na moczarach. Babka Anny, wtrącona do więzienia, umarła tam. Williama wraz z innymi młodymi załadowano na okręt i sprzedano jako niewolnika na Jamajkę. Dochód z tej sprzedaży przypadł królowej. Dziewczęta, które ofiarowały Monmouthowi (ścięto go w Londynie) sztandar, miano ciężko ukarać, ale rodzice ich wykupili je, składając olbrzymie sumy damom dworu królowej. Pertraktacjami w tej sprawie zajmował się kwakier William Penn, przyszły Kolonizator Pensylwanii.

Dopiero w dwadzieścia lat potem William Hewling wykupił się z niewoli na Jamajce i obznajmiony z produktami Indyj Zachodnich osiadł w Londynie, zajmując się handlem cukrem, co mu dawało znaczne korzyści. Po pewnym czasie wraz ze swoim najstarszym synem odwiedził rodzinne miasteczko.

Bridgewater nie zmieniło się wcale. Lipy wkoło kościoła jeszcze urosły, mury się bardziej rozsypały, to wszystko. Dom Hewlingów stał na swoim miejscu i stawek był ten sam, w którym ujrzał kiedyś odbicie twarzy Anny w koronkowym welonie, na dnie z letniego nieba. Spytał ludzi o Annę. Mieszkała u siebie.

Nie poznała go, gdy zapukał do sieni, a gdy powiedział swoje nazwisko, zdziwiła się bardzo. Wspominali oczywiście owe dawne dzieje: bitwę na polach Sedgemoor. Czasy były wówczas spokojne, panowała królowa Anna i wolność dana była dysydentom całkowita.

Anna opowiedziała Williamowi całą historię swojej wyprawy do obozu Fevershama, o której on zupełnie nie wiedział.

- I pomyśl, Williamie - powiedziała na zakończenie - wszystko to było niepotrzebne. Monmouth i tak został pobity, choć Feversham nie został uprzedzony o nocnej wyprawie. A i Monmouth zginął niepotrzebnie. W trzy lata potem wypędzono króla Jakuba i mógł był wówczas powrócić do Anglii w orszaku Wilhelma III, który go tak lubił. I Monmouth minął, i król Jakub minął. I Bobby zginął, i moje życie się zmarnowało. Dlaczego?

- To dlatego, że jesteś katoliczką - powiedział sentencjonalnie Hewling.

- Tak, może - przyznała - ale teraz już nią nie jestem. Jestem od dawna już prezbiterianką. Starość nadchodzi, taka już umrę.

- Niech będzie wola Najwyższego - odparł William i oboje pochylili głowy. Anna miała wrażenie, że jakaś ogromna fala podniosła ją ku górze, ominęła, przeszła, rozpłynęła się i pozostawiła ją jak złamaną muszlę na piasku.

 

1942







Nowele i opowiadania - subiektywny wybór