Gazeta Wyborcza - 22/04/1999

 

 

WOJCIECH JAGIELSKI

KORSARZ TRÓJKOLOROWY

PSY WOJNY

 

 

Zazdrościł bohaterskiej sławy weteranom sprawiedliwych wojen. Jemu samemu przyszło bić się i nadstawiać głowy wyłącznie w złym czasie, w złym miejscu, w złej sprawie. - Pomagałem po prostu robiąc coś, czego nie wypadało robić Francji.

Prezydent Mohammed Said Dżohar długo nie mógł zasnąć. Drażniła go duchota parnej nocy. Z wiekiem, a stuknęła mu już osiemdziesiątka, coraz gorzej znosił pory deszczowe. Zamiast snu, który przyniósłby ukojenie, zaczęły go nachodzić złe myśli. Nie okazał się dobrym prezydentem. W ciągu pięciu lat aż 17 razy zmieniał premierów i ministrów, ale były to jedyne zmiany w życiu Komoryjczyków za jego panowania. Opozycja oskarżała go o nieudolność, tolerowanie korupcji, przemytu. Kasa państwa świeciła pustkami. Oskarżyli go nawet o łamanie konstytucji! Jego, sędziego, prezesa Sądu Najwyższego! Przewodniczył temu trybunałowi, kiedy podczas próby zamachu stanu zginął jego poprzednik, prezydent Ahmed Abdallah. To wtedy Dżohar objął tymczasowo prezydencki urząd, a potem wygrał pierwszą w historii Komorów wolną elekcję. Od tego dnia minęło jednak pięć lat.

Początkowo mógł się przynajmniej chwalić, że zaprowadził pokój w kraju, który choć liczył zaledwie ćwierć wieku niepodległego bytu, przeżył kilkanaście udanych i nieudanych zamachów stanu. Ale teraz i to nie było już prawdą. Jemu samemu dwukrotnie próbowano odebrać władzę. Tłumił rebelię, a jej przywódców wtrącał do więzień. Niedobitki buntowników wciąż krążyły po górach. Mimo tych wszystkich niepowodzeń i oskarżeń, był zdecydowany znów stanąć do wyborów, jakie miały się odbyć za rok. Był przekonany, że znów je wygra. Był zdecydowany uczynić wszystko, by je wygrać.

Martwił go tylko coraz większy chłód, z jakim odnosiła się do niego Francja, dawna metropolia kolonialna, która wytykała mu niezdrową sympatię do wrogich światowi zachodniemu reżimów Sudanu, Libii i Iranu.

Pałac prezydencki Beit-Salaam leży oddalony o około pięć kilometrów na północ od miasta. Znękany złymi myślami i wilgotną duchotą sędziwy prezydent zapadł w ciężki sen i nie słyszał terkotu karabinowych serii, jakie w środku nocy rozbrzmiały w centrum miasta. Spał, więc nie słyszał też, że stołeczna rozgłośnia radiowa przerwała nagle program. Obudziły go dopiero strzały, które rozległy się już w samym pałacowym ogrodzie palmowym. Kiedy otworzył oczy, zobaczył nad sobą znajomą twarz francuskiego najemnika. Bob Denard! A więc wrócił! Jego pojawienie się mogło oznaczać tylko kłopoty. Nawet wyrwany ze snu "Papa Dżo" pamiętał o jednym - dotychczasowi prezydenci Komorów zostali nie tylko obaleni przez Denarda, ale również na jego rozkaz zgładzeni. Nie stawiał więc oporu. Z miasta dobiegały strzały - znak, że jego armia wciąż walczy. Zamachowcami dowodzili zaś biali żołnierze.

Tak mogłaby się zaczynać opowieść o losach najgłośniejszego z najemnych żołnierzy drugiej połowy XX wieku, pułkownika Boba Denarda alias Jeana Maurina, alias Gilberta Bourgeaud alias Saida Mustafy M'adhjou.

Życie jest zbyt ważne, by je przeżyć nieciekawie

Już sam spis operacji wojskowych, w których uczestniczył, układa się w niezwykłą powieść zbójecką.

Słoneczne Komory, które sobie tak upodobał, są doskonałym miejscem na początek opowieści. Ale równie odpowiednią scenografią byłoby zaszyte w sercu Afryki, w tropikalnej dżungli, miasto Kisangani, gdzie na miejscowym lotnisku, ranny w głowę i częściowo sparaliżowany Denard dyryguje swoimi żołnierzami obleganymi przez kongijskie wojska rządowe.

Albo skaliste pieczary w Jemenie, w których Denard i dowodzeni przez niego Beduini z królewskich wojsk imama Mohammeda al-Badra odpoczywają po bitwie przeciwko pułkom republikanów.

Albo mroczny zaułek w marokańskiej Casablance, gdzie jako francuski żandarm zwalcza terrorystów podkładających bomby na bulwarach. Niewyraźna sylwetka wyciągająca broń w kierunku oddalającego się mężczyzny. Bezgłośny strzał. Poranne gazety informujące na pierwszych stronach o zagadkowej śmierci kolejnego z radykałów, domagających się niepodległości dla tej francuskiej kolonii na południowym wybrzeżu Morza Śródziemnego.

Albo mieszkanie w kamienicy w małej mieścinie koło Bordeaux, gdzie przyszedł na świat 20 stycznia 1932 roku jako Gilbert Bourgeaud. W ciemnym pokoju, w drzwiach ciężkiej szafy z lustrem stoi mały chłopiec i z niemym zachwytem wpatruje się w paradne mundury ojca.

Albo w tamtejszym kościele, gdzie pod surowym okiem kapelana Denard modli się do Najwyższego o pomoc w odnalezieniu właściwej drogi, którą ma przejść przez doczesne życie. Niewiele bowiem brakowało, by Denard trafił do Afryki nie jako najemny żołnierz, ale misjonarz. W szkole szło mu tak kiepsko, że rodzice posyłali go na naukę do miejscowego księdza, a ten namawiał, by umieścili syna w seminarium duchownym.

Przyszły Król Najemników twierdzi jednak, że już jako dziecko postanowił, iż jego życie jest zbyt ważne, by je przeżyć nieciekawie. Śnił o bohaterstwie. Nie przyjęto go jednak do ruchu oporu podczas niemieckiej okupacji Francji - w roku 1944 miał zaledwie 12 lat. Wojna to nie jest zajęcie dla smarkaczy - brzmiał okrutny wyrok.

Wojna się skończyła, a on wciąż chciał zostać żołnierzem. Wciąż szukał okazji, by jawa stała się rzeczywistością. Prozaiczna i okrutna codzienność na każdym kroku jednak okradała z mistyki młodzieńcze marzenia. Najpierw przyszła przegrana niesławnie "brudna wojna" w Wietnamie, gdzie przeszedł bojowy chrzest, pływając na kanonierce po Mekongu. Potem jeszcze gorsza i zakończona jeszcze większym upokorzeniem wojna w Algierii. Wreszcie służba w policji w Maroku, gdzie przystał do tajnych szwadronów śmierci, zwalczających arabskich radykałów, którzy sięgali po terror, by wywalczyć niepodległość. Kolonialne sądy, z braku dowodów winy, wypuszczały zamachowców na wolność. Denard zaś tropił ich i zabijał. W końcu został wyrzucony z policji, oskarżony o terroryzm i skazany na 14 miesięcy więzienia.

Wracał do Francji z Afryki jako życiowy rozbitek. Wciąż zazdrościł bohaterskiej sławy weteranom sprawiedliwych wojen. Jemu samemu przyszło bić się i nadstawiać głowy wyłącznie w złym czasie, w złym miejscu, w złej sprawie. Podnosząca się z wojennych zniszczeń Europa pełna była wówczas ludzi takich jak on, zbłąkanych żołnierzy, urodzonych zbyt późno, by stać się beneficjantami bohaterskich zwycięstw, albo nie potrafiących odnaleźć swojego miejsca w czasach pokoju.

Wypędzony z Maroka Denard szlifował paryskie bruki, dopóki pewnego dnia nie przeczytał w gazecie "L'Aurore" ogłoszenia, którego autor namawiał byłych żołnierzy i policjantów do zaciągnięcia się na służbę wojskową w Afryce. Był rok 1960. Kongo, afrykańska kolonia Belgii, ogłosiło niepodległość. Kilkanaście dni później posłuszeństwo nowym kongijskim władzom wymówiła najbogatsza z prowincji, Katanga. Nie mogąc liczyć na własnych żołnierzy, przywódca secesjonistów Moise Kapenda Czombe ogłosił zaciąg żołnierzy najemnych. Denard miał 28 lat i powyżej uszu dotychczasowej pracy, polegającej na przekonywaniu Paryżan do kupna kuchenek gazowych, garnków i opiekaczy. Wyjechał do Afryki, by już na resztę swoich dni zostać najemnym żołnierzem.

Katanga - punkt zerowy

W rozrzuconej na pagórkowatym płaskowyżu katangijskiej stolicy Elisabethville, wyczuwało się gorączkowe napięcie. Katanga ogłosiła niepodległość i została potępiona. Przez wszystkich - federalne władze, Afrykę, Europę. Organizacja Narodów Zjednoczonych groziła wysłaniem korpusu ekspedycyjnego, by pomóc kongijskiej armii stłumić rebelię.

Czombe mógł liczyć tylko na swoją przebiegłość oraz pieniądze europejskich i południowoafrykańskich przedsiębiorców, którym nie mieściło się w głowie, że katangijskie skarby - najbogatsze na świecie pokłady cennych minerałów - miałyby przypaść w udziale radykałowi Patrykowi Lumumbie, premierowi niepodległego Konga. To między innymi za ich namową Czombe odważył się na ogłoszenie secesji i wojnę z resztą świata. Obiecali mu pomoc w zamian za górnicze koncesje.

Sztab katangijskiej armii mieścił się w willi przy szerokim, tonącym w cieniu rozłożystych akacji bulwarze Elżbiety. To tu ściągali z całego świata cudzoziemcy, skuszeni gazetowymi anonsami obiecującymi przygodę i majątek. Większość z nich zapłaciła za bilet do Afryki z własnej kieszeni. Uciekali do nieznanej im Afryki przed wyrokami sądów, listami gończymi, samotnością, bolesną świadomością zmarnowanego życia. Rozczarowani, odrzuceni, niepotrzebni, zagubieni, czasem zniechęceni do Europy, która po latach wojennego chaosu i bohaterstwa wydawała im się nieznośnie nudna i pochłonięta trywialnymi sprawami.

Już sama nazwa, Katanga, była dla nich obietnicą nowej, odmiennej rzeczywistości, która dawała wreszcie szansę odnalezienia się na nowo. To miał być punkt zerowy, wyznaczający początek nowego, lepszego życia.

Nie wszyscy mieli jakieś pojęcie o wojnie i żołnierce. Słabi i wrażliwi - takich była większość - szybko odpadli. Przerażeni okropnościami wojny i odkrytymi nagle nieznanymi im samym aspektami własnej osobowości, uciekli z Afryki, przysięgając sobie w duchu, że więcej ich noga nie postanie na przeklętym kontynencie.

Ci, którzy przeszli koszmar do końca, wyróżnili się brawurą, sprytem, męstwem, a także brakiem skrupułów, mogli liczyć na nowe kontrakty. Związali się z Afryką na zawsze, odurzeni obietnicą zysku, przygody i życia w nieustannym zagrożeniu. Jako dwudziestowieczni kondotierzy szli na służbę do afrykańskich tyranów, przywódców powstań, a także europejskich rządów, wykorzystujących ich do tajnych misji na Czarnym Lądzie. Znajomość z prezydentami, ministrami, generałami, ambasadorami, szpiegami, prezesami koncernów dodawała im wiary w siebie, utwierdzała w przekonaniu o trafnym wyborze życiowej drogi. A pieniądze, jakie otrzymywali od nich w zamian za najbardziej ryzykowne misje, zapewniały wreszcie wygodne życie. Ryzykując życie, nadstawiając karku, stawali się Kimś.

Robiłem to, czego nie wypadało robić Francji

Denard, poza zamiłowaniem i prawdziwym talentem do wojaczki, miał jeszcze szczęście - w Katandze poznał francuskiego pułkownika Rogera Faulquesa, który przybył do Konga za wiedzą i zgodą Jacques'a "Foki" Foccarta. Foccart przez ćwierć wieku kierował w Pałacu Elizejskim sprawami Afryki i decydował o losach tamtejszych przywódców. Nieposłusznych i hardych kazał usuwać. Zastępował ich wiernymi przyjaciółmi Francji. Kiedy sprawy wymagały szczególnej dyskrecji, wówczas Foccart prosił o przysługę ludzi takich jak Faulques - kondotierów, kierujących się nie wyłącznie zyskiem i potrzebą mocnych wrażeń, ale także szczególnym patriotyzmem i nie odwzajemnioną najczęściej miłością do ojczyzny. Kiedy schorowany Faulques wycofał się, na swojego następcę wyznaczył właśnie Denarda.

"We wszystkim, co w życiu robiłem, powodowała mną nie chęć zysku czy żądza krwi, lecz pragnienie służenia mojemu krajowi" - napisał w swojej biografii "Korsarz republiki". - Nie wziąłem za to ani grosza. Pomagałem im po prostu robiąc coś, czego nie wypadało robić francuskiemu państwu - dodał w wywiadzie dla "Le Point".

Gubernator wschodniego Konga

W Katandze szybki awans Denarda i względy, jakimi cieszył się u Czombego, przysparzały mu wrogów. Dowódca katangijskiej armii generał Muke kazał nawet swoim żołnierzom pojmać Denarda pod byle pretekstem. Przybył do kwatery najemnika, by osobiście rozstrzelać go, gdy będzie już rozbrojony i obezwładniony. Podekscytowani Afrykanie nie zauważyli nawet, że sami zostali otoczeni przez żołnierzy Denarda. Osłupiali przyglądali się, jak po kilku minutach Francuz wyszedł z willi, popychając przed sobą karabinem generała Muke'go.

Kiedy indziej dowodzeni przez niego żołnierze katangijscy zostali napadnięci przez wrogich im wojowników Baluba. Nadzy, obwieszeni amuletami, z włóczniami w rękach, ubliżali Afrykanom Denarda, że są tchórzami i nie potrafią się bić jak mężczyźni. Francuz dał się przebłagać swoim żołnierzom i pozwolił im stoczyć bitwę na ich sposób. Zrzucili na ziemię mundury, pochwycili bagnety i pognali nagusieńcy za Balubami. Denard dowodził szturmem nago.

Rebelia upadła, Czombe podpisał kapitulację i uciekł z kraju. Denard przebił się do Angoli. Był rozżalony. Czombe obiecał mu posadę gubernatora wschodniego Konga. To szmat ziemi. Równy połowie Francji.

Gaźniki, Beduini i znów Czombe

We Francji otworzył warsztat samochodowy. Nie miał jednak serca do gaźników, skrzyń biegów, aparatów zapłonowych. Tęsknie spoglądał na milczący telefon, nerwowo przetrząsał skrzynkę na listy, kartkował gazety, odwiedzał gospody, których właściciele znali wszystkich i wszystko. Aż pewnego dnia do jego warsztatu zawitali tajemniczy mężczyźni, mieniący się emisariuszami jemeńskiego imama Mohammeda el-Badra, obalonego przez młodych, rewolucyjnie nastawionych oficerów.

Denard długo się nie namyślał. Wyruszył do Arabii, by szkolić wiernych Badrowi Beduinów w posługiwaniu się nowoczesną bronią. Kiedy jednak na jemeńskiej pustyni dotarły do niego rewelacje, że Czombe pogodził się z federalnymi władzami, stanął na czele rządu w Kinszasie i werbuje najemników do walki z nową rebelią, Francuz natychmiast zapomniał o starych urazach, spakował manatki i wyruszył do Afryki.

Rachunki wyrównamy

Z miasteczka Cyangugu, położonego na ruandyjskim brzegu rzeczki Rusizi, rozciąga się imponujący widok na kongijskie Bukavu. Rozrzucone szeroko na wysokiej skarpie nad jeziorem Kivu, bielone kolonialne wille toną w pachnących, wielobarwnych ogrodach.

Setka białych żołnierzy, stłoczona w ponurym budynku szkolnym w Cyangugu spoglądała na Bukavu z tęsknotą. Miasto miało być ich twierdzą i stolicą pierwszego powstania białych najemnych żołnierzy przeciwko afrykańskiemu władcy. Z Bukavu zamierzali ruszyć do szturmu na odległą o 2 tys. kilometrów Kinszasę i strącić z tronu tamtejszego prezydenta, który najpierw prosił ich o pomoc, a teraz chciał się ich bez skrupułów pozbyć.

Stawili się na wezwanie i utopili w morzu krwi bunt, który ogarnął połowę Konga. Nie doczekali jednak nagrody. Dowódca kongijskiej armii Mobutu Sese Seko wygnał z kraju ich protektora, Czombego, i sam ogłosił się prezydentem Konga.

Wiosną sześćdziesiątego siódmego sąd w Kinszasie skazał Czombego na śmierć, a Mobutu wysłał mu na Majorkę bilet lotniczy, by mógł przyjechać na własną egzekucję. Zaczął też powoli zwalniać najemników, których podejrzewał o konszachty z wygnanym Czombem i jego Katangijczykami.

Najemnicy, którzy przyzwyczaili się już uważać Kongo za własny folwark, wszczęli bunt, gdy Czombe został niespodziewanie porwany podczas podniebnej, krajoznawczej podróży nad Majorką. Zahuczało od plotek, że to przyjaciółka Mobutu, amerykańska Centralna Agencja Wywiadowcza, postanowiła zrobić mu podarek na kongijski Dzień Niepodległości.

Do stłumienia rebelii najemników Mobutu wysłał Denarda. Ufał mu bez reszty. Francuz jednak zdradził. Nie tylko nie rozbroił buntowników, ale do nich przystał. Atakowani wściekle przez kongijskie oddziały, najemnicy wycofali się z Kisangani i bronili na miejscowym lotnisku. Zbłąkana kula trafiła Denarda w głowę. Częściowo sparaliżowany dowodził jeszcze obroną przez dwa dni, zanim odesłano go z innymi rannymi samolotem do Salisbury-Harare w Rodezji-Zimbabwe. "Czarny Jack" Schramme, który przejął komendę nad najemnikami, nakazał odwrót do Bukavu. Miał się tam bronić, aż Denard wyliże się z ran we francuskim konsulacie i wyruszy mu z odsieczą.

Odsiecz jednak nigdy nie nadeszła. Schramme z setką białych najemników i ponad tysiącem żandarmów katangijskich uciekali z oblężonego z trzech stron Bukavu pod osłoną nocy. Wystarczyło przebiec przez drewniany most na ruandyjską stronę. W Cyangugu złożyli broń i dali się internować.

Władze maleńkiej Ruandy znalazły się między młotem i kowadłem. Mobutu domagał się wydania białych i straszył najazdem, gdyby najemnikom pozwolono uciec. Kondotierzy grozili, że raczej rzucą się z gołymi rękami na ruandyjską armię, niżby mieli pozwolić na ich ekstradycję do Konga. Niepewni o swój los, zarośnięci i brudni tkwili już szósty miesiąc w cuchnącej szkole, przeklinając tego, który miał być ich wybawcą, a okazał się po prostu zdrajcą.

Gdyby Denard zaatakował z Angoli Katangę i odciągnął kongijskie wojska z Bukavu, może udałoby się rozbić armię Mobutu na wschodzie i południu Konga. Droga do Kinszasy stałaby wówczas otworem. Francuz przystąpił jednak do działania zbyt późno i tak anemicznie, że szybko został rozgromiony. Nie przysłał nawet - choć obiecywał - amunicji i broni hydroplanem, który miał osiąść na wodach jeziora Kivu.

Przyczyną spóźnionej odsieczy była ponoć łapówka, jaką Francuz przyjął od opiekunów Mobutu - Amerykanów. Nic więc dziwnego, że wysyłając jeszcze z Bukavu ostatni radiotelegram do Denarda, przywódca "Czarny Jack" Schramme nie krył rozgoryczenia. "Tu Schramme. Stop. Sytuacja bez wyjścia. Stop. Kończy się amunicja. Stop. Nie wiem, jak to się skończy. Stop. Rachunki wyrównamy później" - brzmiała depesza.

Do powtórnego spotkania Francuza i Belga nigdy jednak nie doszło. Po ucieczce z Afryki do Belgii, Schramme trafił za kratki za zabójstwo innego najemnika. Wyszedł na wolność przed terminem. Wyjechał do Portugalii, gdzie założył kurzą fermę. Zapomniał o wojnie i zemście.

Trzy godziny na zdobycie Beninu

Kiedy w niedzielny poranek na jasnym już niebie pojawiła się sylwetka samolotu, wieża kontrolna w stolicy Beninu, Cotonou, pogrążona była wciąż w głębokim śnie. Dochodziła siódma, ale pierwszego lądowania spodziewano się dopiero w południe. Samolot linii UTA z Paryża, który według rozkładu miał przybyć do Cotonou o szóstej, miał już ponad pięć godzin opóźnienia.

Samolot zbliżał się, rósł w oczach. Nie nawiązał jednak łączności z wieżą i wydawał się nie zwracać uwagi na wygaszone lampy sygnalizacyjne na płycie lotniska. Coraz bardziej zaintrygowani pracownicy lotniska zaczęli snuć przypuszczenia, że maszyna może mieć jakąś awarię i schodzi do przymusowego lądowania. Nadlatywała przecież od strony morza, a więc z przeciwnej niż samoloty lądujące z Paryża.

Czterosilnikowa dakota schodziła do lądowania. Choć słońce stało już wysoko, pilot włączył reflektory, jak gdyby chcąc lepiej przyjrzeć się płycie lotniska. Wylądował równo, fachowo, po czym, niespodziewanie, podprowadził maszynę nie pod halę przylotów, ale na parking, gdzie podczas wojny domowej w Nigerii miały swoją bazę samoloty Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.

Pilot dakoty, Szwed Bjoern Leo Isberg, znał lotnisko jak własną kieszeń. Pod koniec lat 60. istotnie latał z transportami lekarstw, mąki i kukurydzy dla głodującej Biafry. Tym razem jednak wiózł do Cotonou najemnych żołnierzy, którzy zamierzali obalić rewolucyjnego, wrogiego Francji prezydenta Beninu - majora Mathieu Kerekou. Dowódcą najemników był wysoki Francuz o przenikliwym spojrzeniu i wydatnym, orlim nosie. Cieszył się wielkim poważaniem wśród podwładnych, którzy tytułowali go pułkownikiem. Choć przedstawiał się jako Jean Maurin, Szwed wiedział, że nie jest to jedyne nazwisko używane przez kondotiera. Wiedział z pewnością, że pułkownik używa też nazwiska Bob Denard.

Poza nim na pokładzie dakoty była jeszcze setka najemników, w większości białych, oraz dwóch cywili. Jednym z nich był dawny ambasador Beninu w Brukseli Gratien Pogon, który po obaleniu Kerekou miał ogłosić się nowym prezydentem.

Kerekou miał na pieńku z Francją i "Foką" Foccartem. Kwestionował kierowniczą rolę Paryża w jego byłych koloniach w Afryce, a w dodatku zdradzał niebezpieczne skłonności do komunizmu.

Mimo porażki poniesionej w Kongu, Denard nie narzekał na brak zajęcia. Werbował najemników i dostarczał broń biafrańskim separatystom z Nigerii. Podczas francuskiej rewolucji młodzieżowej 1968 roku, na prośbę tajnej policji, razem z dawnymi towarzyszami z Maroka rozpędzał studenckie manifestacje w Paryżu. W Gabonie stworzył gwardię przyboczną wiernemu przyjacielowi Francji Omarowi Bongo. Z Libreville doradzał przywódcy angolańskich rebeliantów Jonasowi Savimbiemu i separatystom z bogatej w ropę naftową angolańskiej prowincji Kabindy, a także rasistowskim władzom Rodezji, toczącym wojnę przeciwko murzyńskim powstańcom. Teraz zaś otrzymał misję obalenia Kerekou.

Gdy tylko samolot znieruchomiał na spękanej, betonowej płycie lotniska, z otwartych luków, na linach zaczęli spuszczać się na ziemię odziani w panterki żołnierze. Wartowników, którzy nierozważnie postanowili wyjaśnić, kim są niespodziewani goście, położyły pokotem karabinowe serie. Napastnicy błyskawicznie opanowali lotnisko. Wzięli do niewoli obsługę, na wieży kontrolnej ustawili moździerz i karabin maszynowy. Błyskawicznie rozdzielili się na cztery grupy. Jedna pozostała na lotnisku. Trzy pozostałe ruszyły w kierunku oddalonego o dziesięć minut drogi miasta.

Operacja wydawała się banalnie prosta. Denard nie sądził, by obalenie Kerekou zajęło mu więcej niż trzy godziny. Lądowanie o świcie na stołecznym lotnisku, błyskawiczny marsz przez pogrążone jeszcze we śnie miasto, zdobycie pałacu prezydenckiego i rozgłośni radiowej, proklamowanie nowego reżimu.

Kłopoty zaczęły się jednak już na lotnisku, gdzie jeden z pracowników wieży kontrolnej zdążył uprzedzić dowództwo armii o najeździe najemników. Kiedy kolumny Denarda z piskiem opon ruszały z lotniska do miasta, Cotonou było już gotowe do bitwy. Kerekou postawił na nogi całą armię. Po trzech godzinach bezładnej ulicznej strzelaniny najemnicy rozpoczęli odwrót. Zostawili za sobą w mieście dwóch zabitych kolegów.

Ile płaci się najemnikom

Dochodziła dziesiąta, gdy wbiegali do samolotu, w którym pilot ani na chwilę nie wyłączył silników. Ostrzeliwana przez ścigających najemników żołnierzy dakota ciężko wzbiła się w powietrze. Podrywała się jednak do lotu z niedomkniętymi w pośpiechu lukami bagażowymi. Na beton lotniska wypadły żelazne, zielone skrzynie. Zdyszani żołnierze Kerekou znaleźli w nich nie tylko cały arsenał moździerzy, karabinów, bazuk i pocisków, ale także całe archiwum operacji - dane personalne uczestników wyprawy, adresy, numery kont bankowych, dokumenty, szkice i mapy. Wśród papierów zawieruszyła się nawet kopia kontraktu, jaki Denard zawarł z Pogonem i kierowaną przez niego partią - Frontem Wyzwolenia i Odrodzenia Beninu.

Umowa, sporządzona dwa miesiące przez wyprawą, przewidywała, że Francuz zwerbuje stu najemników (w dokumencie określa się ich jako "specjalistów technicznych"). Europejczycy mieli otrzymać po dwa tysiące dolarów (Afrykanie po czterysta) za każdy miesiąc służby, plus trzymiesięczną odprawę i miesiąc płatnego urlopu. Pieniądze miały zostać przekazane na rachunki w Societe Intercontinentale de Banque w Luksemburgu i Banque Bordier w Genewie.

Oprócz zwykłego wstydu ten nieudany zamach kosztował Denarda także zaoczny wyrok śmierci wydany na niego przez trybunał ludowy w Beninie.

Komory po raz pierwszy

Dwudziestowieczni kondotierzy zazdrościli dziewiętnastowiecznym brytyjskim piratom, którzy z przyzwoleniem Korony stworzyli sobie na Jamajce udzielne państwo, dające schronienie i odpoczynek po wojnach i łupieskich wyprawach.

Republika Korsarzy była też utopijnym marzeniem wyjętych spod prawa białych najemników w Afryce. Ściganym, zmuszanym do wiecznej ucieczki i ukrywania się, starzejącym się najemnikom śniła się bezpieczna przystań, gdzie mogliby wygrzać kości, wyleczyć choroby, dać ranom czas na zabliźnienie się. Marzenie to wydawało się im tym realniejsze, że oni sami byli przecież dowodem słabości afrykańskich państw. Za pieniądze wygrywali przecież wojny, tłumili rebelie, obalali władców. Dlaczego by więc nie mieli zrobić czegoś na własny rachunek?

Komory, maleńkie państewko na zupełnym uboczu, o którego istnieniu mało kto w Europie wiedział, wydało się Denardowi Ziemią Obiecaną. Z archipelagu wulkanicznych wysp, mniej więcej w połowie drogi między Mozambikiem i Madagaskarem, niedaleko było w dodatku do, wyklętej przez świat podobnie jak oni, rasistowskiej Południowej Afryki. Takie sąsiedztwo dawałoby psom wojny dodatkowe poczucie bezpieczeństwa.

Po raz pierwszy Denard wylądował na Komorach latem siedemdziesiątego piątego, miesiąc po tym, jak trzy z czterech wysp wypowiedziały posłuszeństwo Francji i ogłosiły niepodległość. Wyprawa na archipelag znów cieszyła się aprobatą Pałacu Elizejskiego. Bogacz i analfabeta Ahmed Abdallah, który ogłosił się prezydentem, przeklinał Francję za to, że zatrzymała dla siebie jedną z czterech komoryjskich wysp - Majottę, której zatoki świetnie nadawały się na schronienia dla okrętów wojennych.

Kiedy więc przeciwko Abdallahowi wzniecił bunt agrotechnik Ali Soilih, biali najemnicy pod komendą Denarda wylądowali na Komorach i pomogli mu obalić prezydenta. Francuz wręczył mu paszport, czek i bilet lotniczy do dowolnie wybranego kraju świata.

Ahmed Abdallah wybrał Paryż.

Komory po raz drugi

Soilih okazał się jednak szalonym rewolucjonistą, jeszcze bardziej wrogim Francji niż Abdallah. W majową noc 1978 roku na plaży w Moroni znów wylądowali więc biali najemnicy. Wyprawą wojenną na Komory ponownie dowodził Denard, zaś rachunki płacił Abdallah, który na paryskim wygnaniu zrozumiał błędy i gotów był wynagrodzić Francji wyrządzone jej krzywdy.

Zapłacił Denardowi dwa miliony dolarów. Obiecał też, że w przypadku powodzenia operacji kondotierzy będą mogli dodatkowo podzielić między siebie wszystkie pieniądze znalezione w komoryjskim skarbcu.

Pół setki najemników, jako grupa geologów, wypłynęło stateczkiem "Masiwa" rzekomo do Argentyny. Dopłynąwszy jednak do Przylądka Dobrej Nadziei, zamiast na zachód, popłynęli na wschód, w stronę Komorów. Rzucili kotwicę w pobliżu Moroni i czekali na dogodny moment.

O czwartej w nocy dawny towarzysz Denarda, zatrudniony przez Soiliha jako szef prezydenckiej gwardii, przekazał Francuzowi sygnał - nafaszerowany narkotykami dyktator zasnął.

Najemnicy wśliznęli się do gumowych pontonów i cicho wylądowali na plaży. Nigdzie nie napotkali oporu. Oszukany przez swojego szefa ochrony Soilih wysłał niemal całą armię na odległy Anjuan, skąd - jak go zapewniano - nadciąga największe niebezpieczeństwo. Garstka pozostałych w Moroni żandarmów i wartowników rzuciła broń na dźwięk pierwszego wystrzału. Poddali się lub uciekli w góry.

Wdowa po prezydencie

Soiliha aresztowano w sypialni. Tydzień później ogłoszono, że zginął podczas próby ucieczki ze swojej willi, zamienionej na więzienie. Denard osobiście zawiózł ciało Soiliha jego siostrze, Fatimie.

"Oto Ali Soilih - powiedział. - Jeśli chcesz, przyślę kilku ludzi do kopania grobu. Ale nie życzę sobie zbyt wielu ludzi na pogrzebie".

Po czym poślubił jedną z prezydenckich wdów, 20-letnią Maznę.

Najemnicy kazali mieszkańcom Moroni zebrać śmieci z ulic i pobielić domy. Dziewiątego dnia po zamachu na Komory powrócił z paryskiego wygnania Ahmed Abdallah i ogłosił się prezydentem. Aby znowu nie zostać obalonym przez Denarda, poprosił go, by pozostał na wyspie razem z najemnikami i stanął na czele nowej komoryjskiej armii.

Ta akcja na Komorach miała być ostatnią Denarda.

Dostał komoryjskie obywatelstwo, przeszedł na islam, przybrał nowe nazwisko: Said Mustafa M'adhjou. Został faktycznym królem wyspy. Ciesząc się poparciem Francji i Południowej Afryki (w zamian pomagał południowoafrykańskim służbom specjalnym szmuglować przez Komory broń dla partyzantów w Mozambiku), kierował polityką zagraniczną wyspiarskiej republiki. Dowodząc półtysięczną gwardią prezydencką, trzymał prezydenta w szachu.

Denard mówi całą prawdę

Wydawało się, że Denard dożyje spokojnej starości na wyspie. Mówił: "Na Komorach jest smaczne jedzenie, piękne kobiety. Czego więcej można chcieć od życia? Znalazłem swoje miejsce pod słońcem".

Czasy się jednak zmieniły. Jego protektorzy, Francja i Południowa Afryka, postanowili co innego. Kończyła się zimna wojna, zachodni politycy i bankierzy zaczęli przekonywać tolerowanych dotąd afrykańskich tyranów do potrzeby postępowych reform. Południowa Afryka szykowała się do pożegnania z apartheidem. Francuzi i Burowie naciskali teraz na Abdallaha, by pozbył się kompromitującego go anioła stróża.

Paryż, w którym do władzy doszli niechętni "Foce" Foccartowi socjaliści, czuł się najbardziej zakłopotany niebezpiecznymi związkami z najemnikiem, który świadczył usługi nie tylko tajnym służbom z Francji, ale także z Południowej Afryki. Znajomość z Denardem stała się szczególnie kompromitująca, gdy w 1988 roku południowoafrykańscy agenci zamordowali w Paryżu antyrasistowską działaczkę z RPA Dulcie September. Nikt nie miał wątpliwości, że to Denard ułatwił Burom zadanie.

Abdallah zaczął nagle unikać Francuza. Wydawało się, że dni Denarda na Komorach są policzone. I oto pewnej listopadowej nocy w roku 1989 w pałacu prezydenckim w Moroni doszło do strzelaniny. Abdallah zginął poszatkowany karabinowymi pociskami.

O świcie Denard ogłosił przez radio, że jego gwardia udaremniła kolejny zbrojny przewrót, że prezydent, niestety, nie żyje i że władzę w kraju przejmują najemnicy.

W jednym z wywiadów Denard tak wspominał feralną noc listopadową:

"Sprawy od jakiegoś czasu miały się coraz gorzej. Miejscowi żołnierze nie słuchali rozkazów, mnożyły się spiski, dezercje. Kwitła korupcja. Prezydent zgadzał się ze mną, że kiedyś całą armię trzeba będzie rozbroić i stworzyć nową.

Tej nocy obudzono mnie w domu i zakomunikowano, że z pałacu prezydenckiego dobiegają strzały. Pojechałem tam. W gabinecie prezydenckim siedzieli Abdallah w pidżamie oraz moi towarzysze Marquez i Siam. Powiedzieliśmy Abdallahowi, że dłużej nie można zwlekać. Z ciężkim sercem podpisał dekret o rozwiązaniu armii. Nagle otworzyły się drzwi gabinetu i stanął w nich Dżaffar, krewniak prezydenta i jeden z jego ochroniarzy. Był półnagi, miał nieprzytomne oczy, a w rękach ściskał karabin. Do dziś nie rozumiem dlaczego w nas mierzył? Instynktownie rzuciłem się na ziemię. Prezydent dostał serię prosto przez pierś. Potem Siam zastrzelił Dżaffara. Oto i cała prawda".

Wracam do domu

Przez dwa tygodnie Komory były państwem najemników. Panowaniu kondotierów kres położyła dopiero Legia Cudzoziemska. Część żołnierzy Denarda poleciała do Południowej Afryki, część prosto z Komorów udała się do Paryża, gdzie została zatrzymana już na lotnisku.

Denard wylądował w Południowej Afryce. Nowym prezydentem Komorów został "Papa Dżo", sędziwy sędzia Said Mohammed Dżohar.

Przez trzy lata Denard nie wyściubiał nosa poza dom na przedmieściach Pretorii. Zaczął pisać pamiętniki. Czuł się jak w klatce. Zaokrąglił mu się podbródek, postrzelona przed laty noga zaczęła coraz bardziej dokuczać.

"Wracam do domu - powiedział latem 1992 roku francuskiemu dziennikarzowi. - Jestem gotów pójść do więzienia. Przynajmniej będzie to francuskie więzienie".

Poczciwy, stary Robert

Aresztowano go już na paryskim lotnisku. W procesie o zamach w Beninie został skazany na pięć lat więzienia. Wyrok jednak zawieszono. Denard rozpłakał się ze wzruszenia, kiedy oskarżyciel i adwokat mówili o nim jako o "francuskim patriocie" i "wiernym towarzyszu broni". Był więc wolny, ale nie miał z czego żyć. Cały jego majątek na Komorach przepadł, skonfiskowany przez nowego prezydenta. Na dodatek Dżohar oskarżył go o zabójstwo Abdallaha i rozesłał za nim po świecie listy gończe.

Pojechał w rodzinne strony. Zamieszkał u przyjaciół w wiosce Grayan-et-l'Hopital pod Bordeaux, w tonącej w winnicach południowo-zachodniej Francji. Wydawało się, że rzeczywiście zerwał z wojaczką. Sąsiedzi, którzy początkowo traktowali go jak filmową gwiazdę, z czasem przywykli do jego obecności w wiosce. Z legendarnego psa wojny przeistaczał się powoli w poczciwego, starego Roberta.

Znów stanął twarzą w twarz ze smutną rzeczywistością. Nie miał pieniędzy. To znaczy miał, ale nie tyle, by żyć tak, jakby chciał. Chwytał się różnych zajęć - wystąpił w filmie poświęconym jego osobie, opublikował wspomnienia, myślał o otwarciu sali gimnastycznej. Najczęściej jednak zarabiał na życie jeżdżąc po okolicy i zakładając systemy alarmowe w sklepach oraz wygłaszając pogadanki na temat ochrony. Zarabiał grosze, a w dodatku uważał te zajęcia za niegodne najsławniejszego weterana najemnych wojen.

Aż kiedyś przepadł bez śladu. Sąsiedzi z wioski myśleli, że wyjechał do Paryża. Dopiero gdy w telewizyjnych wiadomościach ujrzeli go w wojskowych drelichu i usłyszeli, że dokonał nowego przewrotu w Afryce, przypomnieli sobie, że podczas bankietu na swoją cześć Denard mówił też o tym, jak ciężko przychodzą starym kowbojom pożegnania z bronią.

Komory po raz trzeci

Ponowny podbój Komorów nie sprawił królowi najemników większych kłopotów. Denard znał tu każdy kamień. Jechał jak do siebie.

Najpierw zaatakowali więzienie, gdzie Dżohar przetrzymywał uczestników ostatnich nieudanych zamachów. Biali najemnicy, uwolnieni więźniowie, kilkunastu dezerterów z armii rządowej i oberwanych partyzantów z gór, razem około pięćdziesięciu ludzi, zaatakowało lotnisko, pałac prezydencki, rozgłośnię radiową i koszary Kadani.

W nocy przerażeni komoryjscy żołnierze wystrzelali wszystkie pociski. Kiedy wstał dzień, nie mieli już czym walczyć. Poddali się i pozwolili się zamknąć w Kadani razem z prezydentem. Około południa było po wszystkim. W radiu wystąpił oficer, który powiedział, że nazywa się kapitan Kombo i przejmuje władzę w kraju.

Tym razem rządy najemników na Komorach nie trwały nawet tygodnia. W Moroni znów wylądowali francuscy spadochroniarze. Siódmego dnia powstania, w ulewnym deszczu, Denard z marsową miną opuścił koszary Kadani i poddał się Francuzom. Na wyspach huczało od plotek, że Francja znów sięgnęła po Denarda, by usunął nielubianego w Paryżu komoryjskiego prezydenta. Bo jakże inaczej wytłumaczyć fakt, że będący na warunkowym zwolnieniu Denard wyjeżdża z kraju, posługując się własnym paszportem? I dlaczego po przepędzeniu Denarda Francuzi wywieźli aresztowanego przez najemników Dżohara rzekomo na leczenie i odpoczynek na wyspę Reunion?

A przede wszystkim dlaczego pozwolili mu wrócić do kraju dopiero, gdy upłynął termin zgłaszania kandydatur do wyborów prezydenckich?

W dodatku elekcję wygrał znany z niechęci do Dżohara Mohammed Taki Abdulkarim, o którym krążyła opinia, że cieszy się poparciem Paryża. Także sam Denard podczas własnego procesu we Francji odmawiał odpowiedzi na pytania prokuratora i sędziów, zasłaniając się "względami bezpieczeństwa narodowego".

Sprawdźcie, co robi Denard

Odeszli starzy przywódcy niepodległej Afryki i starzy najemnicy, którzy im służyli i którzy im zagrażali. Odszedł "Foka".

Starych afrykańskich władców, tyranów i marzycieli zastąpili młodzi pragmatycy. Starych najemników, skrzykujących zaciężne armie, wyparły z kondotierskiego rynku wyspecjalizowane, prywatne, a co najważniejsze - legalne agencje ochroniarskie. Prawdziwi zawodowcy, a nie przypadkowa zbieranina włóczęgów, zabójców do wynajęcia i poszukiwaczy przygód.

Są może mniej romantyczni - jeśli romantyzm w ogóle można przypisać najemnym żołnierzom - za to skuteczniejsi. Choć w Afryce wciąż nie brakuje wojen i rebelii, nikt nie korzysta już z zaciężnych żołnierzy werbowanych w spelunkach i podejrzanych hotelikach.

Denard, mimo prawie siedemdziesiątki na karku, jakby uzurpując sobie prawo do pozostania Piotrusiem Panem, nie potrafi pogodzić się, że jego słoneczne dni się skończyły. Odgraża się, że to jeszcze nie koniec, że jeszcze świat o nim usłyszy.

I rzeczywiście, kiedy przed dwoma laty nowa rebelia wstrząsnęła Kongiem-Kinszasą, przypomniał sobie o nim Mobutu. A Denard, gdyby nie to, że co tydzień musiał się meldować na policji, przyjąłby ofertę pracy z rozkoszą. We Francji Denard bowiem znów jednak trafił za kratki. Tym razem za zabójstwo Abdallaha i obalenie Dżohara. Sędzia pozwolił mu wyjść na wolność za kaucję i solenną obietnicę, że już nigdy, nigdy więcej jego noga nie stanie na Komorach. Denard dał słowo.

Nowy komoryjski prezydent Taki jednak pozostał nieufny. Gdy przed dwoma laty dwie z trzech komoryjskich wysp, Anjuan i Moheli, ogłosiły secesję i poprosiły Francję, by zechciała je znów uczynić koloniami, Taki polecił swojemu ambasadorowi w Paryżu niezwłocznie sprawdzić, gdzie przebywa i co robi Denard.