Tadeusz BOY Żeleński

PAŃSKI KRAKÓW

 

 

Monografia, której napisania wart byłby dawny Kraków, nie byłaby pełna, gdyby nie starała się wniknąć w warunki, które sprawiały, że miasto to, późno w wiek XIX, stanowiło jedyne w swoim rodzaju w Europie osiedle arystokratyczne. Wiele przyczyn złożyło się na to: i feudalne tendencje Austrii, i ziemiański charakter kraju, i brak naturalnej przeciwwagi w małym miasteczku pozbawionym handlu i przemysłu, i wreszcie, w nienajmniejszej mierze, wpływ paru indywidualności. Wszystko to dało w Krakowie, na kilka dziesiątków lat, jednej kaście władzę tak pełną, jaka może nigdy i nigdzie nie była jej udziałem.

Że w jej ręku była władza polityczna, to wynikało z ustroju, z ordynacji wyborczej, z sojuszu z rządem, z klerem, z przewagi ekonomicznej, z ciemnoty i nędzy mas. Spokrewniona i spowinowacona między sobą na wszystkie sposoby, zespolona mnóstwem rozmaitych węzłów, klasa ta tworzyła przy tym rodzaj naturalnej masonerii. Miała rękę wszędzie, umiała wyzyskać wszystkie interesy, wszystkie słabostki, bodaj za pomocą bardzo zamkniętego klubu, gdzie jednak, jako partnerzy przy wincie, dobrze widziani byli i głównodowodzący generał, i prezes sądu, i naczelnicy wszelkich instytucji. Wszystko ta klasa mogła zrobić dla "swoich ludzi", wszędzie mogła dosięgnąć niemiłych sobie. Mogła, parafrazując Ludwika XIV, powiedzieć: "Kraj, to ja."

Jaki był bilans socjalny tej hegemonii? Nie chcę się w to zapuszczać. Boję się zaciemnić koloryt tej gawędy. Zwłaszcza niebezpiecznie jest spojrzeć na to oczyma z zewnątrz. Ot, czytać takie Wspomnienia krakowskiego studenta Wacława Nałkowskiego. Brrr! Więc taki był ten Kraków mego dzieciństwa? Albo urywek z listu Stefana Żeromskiego do narzeczonej:

"Gdybyś tu była i gdybyś widziała tę nagą głupotę, tę bezczelną podłość, to nadużycie słowa, tę pompę idiotów - śmiałabyś się do rozpuku jak ja. Galicja - Kraków to niewyczerpane źródło humoru, to po prostu sam humor potrzebujący opisu. Dokoła nędza, głód, ciemnota - i ci... w swoich kontuszach i... kitach."

To są wrażenia Żeromskiego z... pogrzebu Pawła Popiela *[Paweł Popiel (1807-1892) - publicysta konserwatywny, współzałożyciel "Czasu".].

Ale nie będziemy tu wznawiali przebrzmiałych, na szczęście, procesów. Przypomina mi się taka historia. W czasie wojny, na gruncie N.K.N.*[Naczelny Komitet Narodowy, powstały w r. 1914, reprezentujący ugrupowanie polityczne o orientacji austrofilskiej.], spotkali się w Wiedniu Władysław Michałowski, osławiony niegdyś starosta galicyjski, osobiście jeden z najdowcipniejszych i najmilszych ludzi, jeden z owych uroczych  a r t y s t ó w  b e z  t e k i,  i - Ignacy Daszyński. Byli to z czasów urzędowania Michałowskiego zacięci wrogowie polityczni, ale nie zetknęli się osobiście. Otóż ci dwaj ludzie przypadli sobie do serca. Kiedy raz (scena godna Flersa!) wspominali przy kieliszku wina dawne boje, eks-satrapa rządowy, grożąc żartobliwie paluszkiem trybunowi ludu, powiadał: "Ale pan, panie pośle, używał sobie na mnie: nazywał mnie pan idiotą, łotrem, złodziejem grosza publicznego, mordercą..." - "Nic to panu hrabiemu nie zaszkodziło", śmiał się dobrodusznie Daszyński ściskając go wpół. I tak już jest: idee są nieprzejednane, ale ludzie zawsze się mogą porozumieć, bodaj późno, jak Gerwazy z Protazym... Niechże mi wolno będzie spojrzeć na ten dawny Kraków tylko okiem artysty.

Arystokracja krakowska - trzeba to jej przyznać - miała niepospolity zmysł życia. Poza swymi przewagami rzeczowymi uczyniła to, czego - jak mu zarzuca Balzak w jednej ze swych powieści - nie umiało uczynić paryskie Faubourg Saint-Germain za Restauracji: wzięła w pacht wszystkie centra kulturalne. Było to dziełem zwłaszcza dwóch ludzi: Stanisława Tarnowskiego i Stanisława Koźmiana *[(1837-1922) - polityk i publicysta konserwatywny, współautor pamfletu pt. Teka Stańczyka (1869); w latach 1865-1885 kierownik artystyczny i dyrektor teatru krakowskiego.].

Czynność, jaką rozwijał Tarnowski, była czymś zadziwiającym. Był profesorem literatury polskiej, wielokrotnym rektorem, prezesem Akademii, pisał mnóstwo książek, wydawał własnym kosztem miesięcznik, który w znacznej części zapełniał, był radcą miejskim i posłem na sejm, sypał artykuły polityczne, przemawiał, celebrował wszędzie, gdzie było potrzeba jego udziału... Kiedy na jego własnym jubileuszu sławiono na wszystkie tony te zasługi kadząc mu ponad wszelką miarę, sam czuł potrzebę usprawiedliwienia się, że mógł aż tyle zrobić: zasłaniał się darami, którymi go wyposażyła Opatrzność, dając mu, między innymi: "...pamięć wyśmienitą - zdrowie rzadko dobre - majątek znaczny, nie nadto wielki, aby się stał ciężarem..." Tak swą fortunkę określił Tarnowski, żonaty z Branicką, jeden z bogatszych ludzi w Polsce.

Dała mu Opatrzność jeszcze inne różne rzeczy, predestynujące go do roli krakowskiej Cécile Sorel *[(ur. 1873) - aktorka, gwiazda Komedii Francuskiej.] : pyszną głowę na zbyt małym ciele, które podwyższał aktorskim gestem; głos giętki i świetnie modulowany, mimo że wciąż na krawędzi maniery proszącej się o parodię i wielokrotnie też parodiowanej. Całość można by określić: mizdrzący się hetman.

Tarnowski był ekscelencją, tajnym radcą; z okazji jego jubileuszu ówczesny namiestnik Galicji, Andrzej Potocki *[(1861-1908) - polityk konserwatywny, namiestnik Galicji od r. 1903], zabiegał dla niego o złote runo, najwyższe odznaczenie, które posiadacza czyniło "kuzynem cesarza". Ale mimo wszystko hetman-profesor nie otrzymał tego odznaczenia: Franciszek Józef, który był przysłowiowym analfabetą, nie mógł się pogodzić z tym, aby ten rodzinny jego order miał zawisnąć na piersi bądź co bądź profesorskiej... Chcąc osłodzić odmowę przesłał jedynie w dniu jubileuszu pismo odręczne, zredagowane w nader pochlebnych słowach. Tarnowski odczuł rekuzę i okazał to na swój pański sposób. Dziękując wszystkim, którzy przyczynili się do uświetnienia jego jubileuszu, wspomniał z dworną wdzięcznością o tym piśmie, dodając: "Nie będzie to pierwsze pismo cesarskie w archiwach mojej rodziny; znajdzie się tam obok pisma Karola Piątego..."

Nie wiem, czy Franciszek Józef uczuł tę szpileczkę... 

Innego typu, ale niemniejszej żywotności, był Stanisław Koźmian, ten znów w stylu francusko-ośmnastowiecznym: gorszący amant, a potem morganatyczny małżonek znakomitej aktorki *[Koźmian żył w nieślubnym związku z wybitną aktorką Antoniną Hoffmanową i miał troje dzieci.]. Jak ten potrafił być równocześnie niepospolitym dyrektorem teatru, redaktorem "Czasu" *[konserwatywny dziennik krakowski (1848-1939); przed rokiem 1914 główny organ stańczyków.], posłem, duszą polityki galicyjsko-wiedeńskiej, pisarzem, publicystą i karciarzem w dodatku?

Kiedy go poznałem, miał lat przeszło ośmdziesiąt, był siwy jak gołąbek. Mieszało mu się już w głowie po trosze, czasy i ludzie, żywi i umarli, ale lubił mnie zagadywać półgłosem o teatr, w którym od wielu lat noga jego nie postała, podobno wskutek zakazu spowiednika, gdy po śmierci Hoffmanowej odprawił pokutę i wyrzekł się dawnych błędów. Spowiednik nakazał mu prócz tego przełożyć z hiszpańskiego wielotomowy żywot jakiegoś świętego. Koźmian wtedy mieszkał w Wiedniu u swego naturalnego syna, żonatego z córką wiedeńskiego Volkssängera *[(niem.) - piosenkarz]; to wspólne gospodarstwo dwu teściów i pokuta Koźmiana na tym tle to miało być coś niesłychanie zabawnego.

W ogóle o żywotności tej kasty i jej tradycjonalizmie świadczy, że miewali oni bastardów, w których liczbie fama wymieniała szereg niepospolitych nazwisk, jak Modrzejewska *[(1840-1909) - słynna aktorka polska; od r. 1876 odnosiła ogromne sukcesy na scenach amerykańskich i angielskich. Do kraju przyjeżdżała na występy gościnne.], Klaczko *[(1832-1906) - publicysta konserwatywny i historyk kultury] "i tym podobni".

Rozmawiałem raz o teatrze ze starym krakowskim clubmanem *[(ang.) - bywalec] Szymberskim, nie pogodzonym z nowoczesnością chwalcą dawnych czasów. Była mowa o Trzcińskim *[(1879-1953) - znakomity reżyser, dyrektor teatru im. Słowackiego w latach 1919-1926 i 1929-1932.]. "Et, co to za dyrektor! - żachnął się Szymberski. - Żadnego posłuchu, porządku. Koźmian to był dyrektor. Pamiętam, raz nieboszczyk Artur Potocki mówi do mnie: « Szymbersiu, idziemy za kulisy.» Poszliśmy. A Sobiesław *[pseudonim wybitnego aktora Włodzimierza Bystrzyńskiego (1854-1927).], młody smyk wówczas, który bardzo nie lubił, kiedyśmy tam zachodzili, krzyczy na cały głos: «Łóżek dawajcie! Panowie idą!» Ja na skargę do Koźmiana. Koźmian każe wołać Sobiesława. I dopieroż go zrugał: «Ty durniu jeden (powiada) powinieneś sobie za zaszczyt uważać, że przyjaciele moi tu przychodzą. Przeproś zaraz. A teraz ruszaj precz.» To był, panie, dyrektor!", zakończył z entuzjazmem Szymberski.

Ci dwaj ludzie tedy - Tarnowski i Koźmian - dzierżyli w ręku politykę i oświatę. "Kultura i sztuka" pozostała w tej samej sferze. Macherem od sztuki był ośmieszony hrabia Zyzio (Cieszkowski); wieloletnim prezesem Tow. Przyjaciół Sztuk Pięknych - szczery miłośnik malarstwa hr. Edward Raczyński, jedna z najbardziej zajmujących figur dawnego Krakowa. Cały ten arystokratyczny świat przesuwał się przez pracownię Matejki, użyczając mu swoich najrasowszych głów za modele do obrazów. Oazę muzyczną - jedyną prawie, zanim ojciec mój *[Władysław Żeleński (1837-1921), wybitny kompozytor (opery: Konrad Wallenrod, Goplana, Janek, Stara baśń; uwertury: W Tatrach, Echa leśne; pieśni). W latach 1872-1880 był profesorem Instytutu Muzycznego w Warszawie, później profesorem szkoły Towarzystwa Muzycznego w Krakowie, a od 1888, po przekształceniu jej na konserwatorium, dyrektorem.] przeniósł się do Krakowa - stanowił salon księżnej Marceliny Czartoryskiej, uczennicy Chopina. Gawęda intelektualna kwitła na niedzielach Ludwika Michałowskiego. Najwybitniejsi, najkulturalniejsi ludzie, Morawski, Pawlicki, Potkański, Sokołowski, Konstanty Górski etc., byli towarzysko i duchowo wrośnięci w tę sferę. Nawet bez ciśnienia snobizmu wszystko składało się na to, aby całe życie ówczesnego Krakowa w niej się obracało.

Nie mówiąc o innych, konkretniejszych pobudkach. Kto miał rękę na uniwersytecie, na Radzie Szkolnej, na Akademii (stypendia, podróże, nagrody, wszystko dla grzecznych dzieci, nic dla krnąbrnych), ten miał w garści wszystko. Nawet malarstwo, poza Tow. Przyjaciół (zakupy), było pod patronatem Akademii i jej premii. Ach, te doroczne niewysłowione sprawozdania nagrody Barczewskiego pióra Jerzego hr. Mycielskiego, jednej z najkomiczniejszych - jakże ciepłym rodzajem komizmu - figur ówczesnego Krakowa! Ale tu już odkładam pióro; Jerzy Mycielski żądałby osobnej monografii, to była jedna z postaci, które są jakby skomponowane przez wielkiego humorystę.

Jedną tylko historyjkę o Mycielskim. Dobry ten człowiek miał wszystkie snobizmy, łasy był na tytuły, godności, odznaczenia. Starał się o szambelanię; cesarz długo mu jej odmawiał z tych samych przyczyn co Tarnowskiemu złotego runa: Mycielski był profesorem uniwersytetu! Wreszcie dostał upragnioną szambelanię, a tuż przed wojną został - o upojenie! - członkiem Izby Panów. Był "osobistym" przyjacielem następcy tronu, arcyksięcia Ferdynanda, oraz arcyksięcia Karola Stefana. Po wybuchu wojny, okrężną drogą "głównej kwatery", doszedł do... idei legionów i oddał się jej całą duszą. Przez całą wojnę żył trochę arcyksiążętami, ale głównie, z niezmiernym oddaniem, legionami. Po rozpadnięciu się Austrii, przeniósł swój kult na Piłsudskiego. Ale jednego dnia rozebrało go. "Ej, Władziu - jęknął do Wł. Michałowskiego, który później cudownie odgrywał tę scenę - wolno przecież pomarzyć trochę. Wyobraź sobie, że, tak jak tu siedzimy, nagle telefon: Hallo! hier Konopisch *[(niem.) - Halo! Tu Konopisch.] (rezydencja arcyksięcia Ferdynanda)... Sama arcyksiężna mówi. (Tu Mycielski zgiął się w pokłonie.) Kommen sie doch nach Konopisch, Herr Graf? - Jawohl, Kaiserliche Hoheit, wenn ich dieser Gnade würdig bin... *[(niem.) Czy przyjedzie pan wreszcie do Konopisch, panie hrabio? - Tak jest, wasza cesarska wysokość, jeślim godzien tej łaski...] (Nowy rozanielony ukłon do fikcyjnego telefonu.) A dziś co? (waląc z komiczną wściekłością pięścią w stół) Belweder, Belweder, Belweder."

Mycielskim bawili się po trosze wszyscy; w "Zielonym Baloniku" był ciągłym przedmiotem konceptów. On sam objawiał w tych rzeczach i kulturalne poczucie żartu, i dziecinną próżność. Kiedy zaproszeni do Lwowa wybraliśmy się tam z Szopką krakowską, pominęliśmy te sceny i te laleczki, które zdawały się nam dla Lwowa mniej zrozumiałe. Nie wzięliśmy lalki Mycielskiego, której tekst był zresztą mocno ośmieszający. Przypadkowo Mycielski był na lwowskiej premierze Szopki; przyszedł do nas za kulisy z wymówkami: "Ależ mnie tu znają, doskonale mnie znają, to by ich bardzo bawiło, czemuście mnie nie wzięli?" Widząc jego szczerą przykrość, nadałem w nocy pilną depeszę do Z e n o n a (Pruszyńskiego): "Wysłać Mycielskiego blitzem *[pociąg błyskawiczny, ekspres], odbiorę od konduktora." Nazajutrz wieczór jeden z naszych pojechał na kolej i w istocie ujrzał konduktora trzymającego w ręku wspaniałą lalę, arcydzieło Pugeta. Mycielski był uszczęśliwiony: wydobył później ten dokument od Zenona, ucałował telegram z rozczulenia i schował go na pamiątkę. Powtarzał niemal ze łzami w oczach: "Wysłać Mycielskiego blitzem, wysłać Mycielskiego blitzem..." Duże dziecko!

Ów zmysł życiowy, instynkt władzy, sprawiał, że żeńska połowa arystokratycznego klanu usidlała znów miasto w inną sieć: filantropię. To był teren, na którym hrabina stykała się z "panią z miasta", hipnotyzowała ją. Stara hrabina, mniej lub więcej dobroczynna, była w Krakowie potęgą. W czarnej mantylce, w przydeptanych trzewikach (i tak wszyscy wiedzą, kto ona jest) albo trzęsąca się w starej herbowej landarze, w ścisłym kontakcie z którymś z o.o. jezuitów, była ona uosobieniem protekcji, owej protekcji, która z konieczności taką rolę grała w ustroju ówczesnego Krakowa. Toteż krakowska hrabina znała swoją siłę, i kiedy przyszła nowa epoka, niełatwo abdykowała ze swej królewskości. "Halo! tu hrabina X - taki raz ostry dzwonek zabrzmiał do redakcji «Czasu» - chciałam się zapytać, czy «Czas» jest jeszcze katolickim pismem?" - "Nie wiem, pani hrabino, naczelny redaktor wyszedł i nie zostawił mi żadnych informacji w tej mierze", odpowiedział z całą powagą zapytany.

To był "bunt młodzieży", w osobie wiceredaktora "Czasu", nieboszczyka Stasia Kopernickiego. Interpelantką była potężna hrabina X, zwana przez młodzież swojej sfery "das verrückte Kanguru" *[(niem.) - zwariowany kangur.], a chodziło jej, zdaje się, o to, że "Czas", znudzony odwiecznym wyliczaniem rozkładu jazdy wszystkich hrabin i podhrabin kwestujących przed Wielkanocą w kilkudziesięciu kościołach, uczynił zamach na tę martwą już, a niegdyś nader żywotną rubrykę.

Ale o "Czasie" trzeba by opowiedzieć osobno, to temat zbyt bogaty. Interesujący jest ten rys, też znamienny dla ówczesnego Krakowa. Kiedy naprzeciw tego przez wiele lat jedynego w Krakowie dziennika powstała opozycyjno-demokratyczna "Reforma", istniała ona długo jedynie dzięki hojności Mieczysława Pawlikowskiego, a dom Pawlikowskich, spokrewniony z całą prawie arystokracją przez swą wielokrotną "dzieduszyckość", miał znów cechy bardzo zamkniętego arystokratycznego pałacu. Tak więc wszystko w ówczesnym Krakowie nosiło piętno arystokratyczne, aż do... demokracji włącznie.

Oczywiście, tak zwane krakowskie "towarzystwo" nie mogło uniknąć w wielu rzeczach znamion zaściankowości. Nie było ono zresztą jednolite, obejmowało całą gamę odcieni, od autentycznych polsko-europejskich Guermantów *[w cyklu powieściowym W poszukiwaniu straconego czasu Marcel Proust (1871-1922) opisuje trzy środowiska: rodzinę Guermantes i ich przyjaciół - arystokrację, Karola Swann i jego przyjaciół - zasiedziałą burżuazję i artystów, oraz rodzinę Verdurin - nowobogackich.], otartych o Orleanów czy Burbonów, aż do Iksińskich z Psiej Wólki. Ci oczywiście byli "najbłękitniejsi". Jeszcze za mojej pamięci wsławiła się jakaś panna Horodyska (jeżeli się nie mylę) tym, że na widok portretu Napoleona (pierwszego) odwróciła się z niechęcią i wycedziła przez skrzywione usteczka: "Uzurpator!"

Czuli sami doskonale swoje stanowisko w tym Krakowie, do którego, zdawałoby się, nie doszły echa rewolucji francuskiej. "Co zaszło ważnego w Austrii w roku 18..?", pytał na egzaminie prawniczym srogi profesor Ulanowski któregoś z młodych Zamoyskich. "Babka moja umarła", odpowiedział z flegmą. A stara pani Branicka, kiedy lektorka nie orientowała się w jej zagmatwanych koligacjach, wzdychała: "Szczególne, jak dziś młodzież nie zna historii polskiej."

Ten mariaż małego zabawnego miasteczka z przerastającą jego stan żywotnością kulturalną był najbardziej swoistą cechą Krakowa. To fakt, że nic się tam nie działo tak jak gdzie indziej. Sądzę, że w nowoczesnej Europie było to jedyne miejsce, gdzie życie nie regulowało się prawami handlowej kalkulacji. Raczej pańskim gestem. Matejko malował swoje olbrzymie płótna nie troszcząc się, kto mu bodaj za farby zapłaci. Kiedy jakiś łyk chciał zamówić u Wyspiańskiego swój portret, artysta mierzył go zimnym i bacznym wzrokiem, aby wreszcie odpowiedzieć: "Nie widzę powodu." Kiedy Koźmian wystawił Świecznik Musseta, na którym się ówczesna publiczność nie poznała, kazał go grać kilka razy, ot, dla siebie, siedział w loży w pustej sali i co chwila bił brawo. Ta sama "pańskość" powtórzy się w teatrze Pawlikowskiego. W "Czasie" pisywali wszyscy darmo albo pół darmo. Wychowanie to udzieliło się i nam, chudeuszom. Kiedy miałem ochotę oglądać na scenie Molierowską Celimenę, przetłumaczyłem Mizantropa, za co dostałem, zdaje mi się, sto koron; i Solski, dla trzech pustawych przedstawień, wystawił tę arcytrudną sztukę w pięciu aktach wierszem. W ogóle widoki sfinansowania czegokolwiek były tak nędzne, że nie warto było paskudzić się myślą o tym. Tym tłumaczy się, że "Zielony Balonik" mógł przez kilka lat bawić Kraków gratis, nie okazując tendencji do skomercjalizowania. Kiedy Szyfman *[Arnold S z y f m a n (ur. 1882) - w r. 1906 w Krakowie w Hotelu Saskim (przy ul. Sławkowskiej) utworzył teatrzyk "Figliki"; w r. 1908 w Warszawie kabaret artystyczny "Momus"; później założyciel (1913) i wieloletni dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie.] chciał uprzemysłowić tę żyłę humoru, nie mógł nikogo wyciągnąć z "Jamy" do swoich "Figlików". Trzcińskiemu nigdy duma hidalga z ryżą bródką nie pozwoliła ciągnąć godziwych zysków ze swego fenomenalnego talentu.

Gdyby przyszło robić bilans arystokratycznego Krakowa, byłbym doprawdy w kłopocie. To pewne, że przerost tej supremacji był dość potworny, ale czy ówczesne małe, zabiedzone miasto było zdolne do pełniejszego życia? To już wchodzi w sferę historiozofii pod godłem: "Gdyby ciocia miała wąsy..."

Przyszedł czas zresztą, że ten dawny Kraków zaczął się rozkładać. Starsi hrabiowie zramoleli lub wymarli, młodsi hrabiowie nie czuli się na tyle pomazańcami, aby objąć ich rolę. I miasto dojrzało do tego, aby się bez nich obchodzić.

Ciekawe jest, że emancypacja Krakowa odbyła się w sferze sztuki. Bo też sztuka w Krakowie to była jedyna siła, która się mogła przeciwstawić pałacom. Zadziwiająca odnowa, jaka na przełomie wieku dokonała się tam w teatrze, literaturze, malarstwie - a dokonała się poza obrębem "dworskiego" Krakowa i zostawiając go na boku - była równocześnie wyzwoleniem miasta. "Kultura" przeniosła się z salonu do knajpy. "Szopen, gdyby żył, to by pił, he, he", byłby szepnął Przybyszewski w uszko Marcelinie Czartoryskiej, gdyby dożyła tego renesansu. Wyspiański był wychowankiem Matejki i najautentyczniejszym jego kontynuatorem; ale cóż za przeobrażenie od modelów Matejki do modelów Wyspiańskiego: od przekrwionych pychą i bogactwem twarzy magnatów do tych zjedzonych anemią dziewczynek z suteren! A mimo to Wyspiański sam, jako zjawisko, i on, i jego sztuka, jakże pozostał arystokratyczny, pański! Coś jest w tych murach, coś jest w tym dziwnym mieście...

1931 





Tadeusz Boy Żeleński