Gazeta Wyborcza - 19/06/1998

 

 

Józef Hen

Tadeusz, Stachu i Dagny

 

 

Jakie właściwie więzy łączyły Tadeusza Żeleńskiego ze Stanisławem Przybyszewskim? Pewne jest tylko jedno: Żeleński kochał się w żonie Stacha. 

 

Wrzesień 1898 roku: do Krakowa przybywa Stanisław Przybyszewski. Był już najwyższy czas. Młodzi buntowali się przeciw tłamszeniu literatury, spychaniu jej w zadania społecznikowskie. Społecznicy patrzyli na nią z wysoka. "Nie interesuje mnie literatura jako sztuka" - pisał w roku 1894 Stanisław Szczepanowski, autor bulwersującej Nędzy Galicji w cyfrach. Boy-Żeleński we wstępie do Antologii Młodej Polski (napisanym tuż przed II wojną światową) przytacza jego wzgardliwe traktowanie "całej prawie europejskiej literatury jako >>guano<<. Sztuka? Piękno? Nie szukali Grecy piękna, kiedy gromili Persów... Gadaj tu z takim grekiem!"

W robiącym bokami, ale przecież żywotnym tygodniku literackim Życie odpowiada Szczepanowskiemu w imieniu całego pokolenia, nazwanego po raz pierwszy Młodą Polską, Artur Górski. Odrzuca "działanie": "Literatura to Pani nasza, Orędowniczka nasza, Pocieszycielka nasza - takim to stylem rozmodlonym pisze - której my, grzeszni, wołamy z głębokości naszych pragnień i smutków". Uderza, zuchwalec, w kult Sienkiewicza: "Kochamy go wszyscy i wszyscy niesiemy mu nasze hołdy - ale dla literatury powszechnej więcej niż Sienkiewicz znaczy np. Przybyszewski". Do Przybyszewskiego wyciągają się ręce. Czas, żeby się zjawił.

Namawiają go do przyjazdu młodzi: "Ada" Nowaczyński i Maciej Szukiewicz, rówieśnik Tadeusza. Dla Przybysza było to zaproszenie prawdziwym wybawieniem, ratunkiem nieomal: w Berlinie "der geniale Pole" zdążył się spalić. Zadłużony po uszy, w dwóch nędznych pokoikach, bez fortepianu, który przedtem przyciągał gromadkę cyganów-entuzjastów; towarzysko był to największy jego atut - świadczy Alfred Wysocki, blisko wtedy będący z Przybyszewskimi: on na fortepianie grał wściekle Chopina, a Dagny Juel, jego żona, Norweżka, subtelnie Griega, Schumanna, o co mąż, wciąż według świadectwa "Fredzinka", miał być po cichu zazdrosny. Wymykają się z Berlina do Hiszpanii, do Wincentego Lutosławskiego, z dwojgiem dzieci, trzyletnim Zenonkiem i kilkumiesięczną Iwi. Ale "Stach" tam nie wytrzymuje, bo Lutosławski akurat propaguje trzeźwość (i "czystość"), w końcu on jedzie do Paryża, a ona z dziećmi do rodzicielskiego domu, do Norwegii. W Krakowie młodzi entuzjaści nie domyślają się jego kłopotów, dla nich jest to (według znanego schematu) znakomity rodak piszący w obcym języku, sławny w Niemczech, wielki obrazoburca, którego tak trzeba w wyrywającym się ku młodej Europie Krakowie. "On Żywotowi człowieka poczciwego przeciwstawił żywot człowieka szalonego; kazaniom Skargi - chichot sabatu czarownic", według późniejszej oceny Boya-Żeleńskiego. Am anfang war das Geschlecht - "na początku była chuć". Tak zaczynała się jego bluźniercza msza umarłych. "To szatan, mszcząc się za cały naród, kazał temu prostemu Kujawiakowi >>odszczekać<<". Hojny Paderewski podpisał czek, który umożliwił Przybyszewskiemu przyjazd do Krakowa. Co go tu czeka?

Przybysz przybywa

Entuzjastyczne przyjęcie. "Byłbym szczęśliwy, gdybym był cielakiem, z którego skóry pańskie buty wyprawione" - wyrzucił z siebie jednym tchem człowiek przystojny, starannie ubrany, wspomina Przybyszewski w Moich współczesnych. "Przez chwilę cośkolwiek zgłupiałem, ale nie przeczę, że byłem wzruszony tą przemową..." To był pan Zdzisław Gabryelski, "meloman, filozof i oryginał" - jak go określa Boy - właściciel składu fortepianów. Fortepian, prezent od Gabryelskiego, był też pierwszym meblem w mieszkaniu Przybyszewskich. (Potem ten Gabryelski, który, obrażony przez swoje pijane bożyszcze, zerwał z nim w końcu, strzelił sobie w łeb - nie wiadomo, z jakich powodów, ale bardzo w stylu epoki). "Stach", który zjechał do Krakowa bez grosza przy duszy, w skrajnej nędzy, oszołomiony jest przyjęciem. Znajdują mu "mieszkanko, miłe cztery pokoje w wybornym punkcie, na parterze, z werandą i ogródkiem". Pierwszy raz w życiu ma własne mieszkanie! Ktoś mu je mebluje, przyjaciele malarze pokryją ściany dziełami sztuki - relacjonuje Boy. Będzie miał dwie służące. Z jakich pieniędzy? Kto pokrył większość ogromnych wydatków? "Kraków - odpowiada Boy - ten najbiedniejszy na świecie, przysłowiowo goły Kraków". Przybyszewskiego nie interesuje, czyje pieniądze wydaje i ile. Uszczęśliwiony, po jakiejś libacji, posyła w nocy depeszę do Dagny: "Komm, liebste, komm, hier wirst du grenzenlos gluecklich sein, komm, komm, komm..." (Będziesz szczęśliwa bez granic, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj...). Depesza, przypomina Boy, była "dringend", pilna, o potrójnej taryfie...

Pod koniec września przyjeżdża Dagny z dwójką dzieci. Pod koniec października Sewer-Maciejowski przekazuje Przybyszewskiemu Życie. Ukazuje się pierwszy numer pod nową redakcją: naczelny redaktor - Stanisław Przybyszewski, redaktor artystyczny - Stanisław Wyspiański, redaktor odpowiedzialny - Alfred Wysocki.

Długo, dyskretnie się przyglądał

Naczelny nie zawiódł. W styczniu 1899 r. ukazuje się na pierwszej stronie jego manifest pt. Confiteor (z którego odpytywano nas w gimnazjum).

Jest tam owo słynne stwierdzenie, że "sztuka nie ma żadnego celu, jest celem sama w sobie, absolutem, bo jest odbiciem absolutu - duszy". I że nie ma potrzeby działać wśród ludu, bo ludowi "potrzeba chleba, nie sztuki, a jak będzie miał chleb, to sam sobie drogę znajdzie". I o tym, że "tak pojęta sztuka staje się najwyższą religią, a kapłanem jej jest artysta". I że ten artysta "jest zarówno święty i czysty, czy odtwarza największe zbrodnie, odkrywa najwstrętniejsze brudy, czy gdy oczy w niebo wbija i światłość Boga przenika..."

Co o tym manifeście myślał wtedy Tadeusz, nie wiemy - wiemy, co myślał później. Może już wówczas uderzyła go "egzaltacja słów skojarzona z trywialnością sytuacji". Uchodził za ponurego dekadenta - pewnie dlatego, że milczał. W 40 blisko lat później, we wspomnianym już wstępie będącym porachunkiem z własną młodością, napisał: "Niestety, nic tak nie mija w sztuce jak to, co jest skrojone na >>Wieczność<<, nic bardziej od Wieczności nie podlega modzie..." A także: "I sądzę, że nie bez związku z >>kosmiczną<< [język Chimery Miriama - J.H.] nadętością atmosfery poetyckiej [...]; nie bez związku z nadużyciem wersalików - Chuci, Duszy, Jaźni, Bytu i wszystkich dostojności - był wybuch śmiechu, który niebawem miał się rozlegnąć w Krakowie, aby się rozejść echami po całej Polsce".

Przybyszewscy składają obowiązujące i potrzebne wizyty. Są u Żeleńskich, oczywiście, u Sewerów, u Tetmajerów w Bronowicach, są i u doktorostwa Pareńskich. Trzynastoletnia wtedy Zosia, która za kilka lat wyjdzie za Tadeusza, mogła się przyjrzeć fascynującej Dagny i nawet skrzywić usteczka: "I co oni w niej widzą". To te wizyty stanowiły okazje, żeby Tadeusz mógł się zbliżyć do Przybyszewskiego. "Der geniale Pole" był dla niego tym księciem ciemności, na którego czekał, "tymi potępieńcami byliśmy po trosze my wszyscy, którzyśmy się do niego garnęli". Odmawiał na klęczkach, jak i inni, pijany i lejąc łzy, "litanię do Szatana". Niczym się nie wyróżniał, może tylko tym, że nie szukał rozmowy. Długo, dyskretnie mi się przyglądał, zanim zaczął się do mnie zbliżać - wspomina Przybyszewski, z całą świadomością, że pisze nie o młodzieńcu, "opieszałym studencie medycyny", ale o kimś, kto stał się, ku jego zaskoczeniu, słynnym pisarzem. Jest się czym chlubić... Rzadko ze sobą rozmawialiśmy, ale czasem spoglądaliśmy sobie w oczy - to relacja Tadeusza. "A kiedy przepił specjalnie do mnie, patrząc mi w oczy swoimi skośnymi diabelskimi oczyma, doprawdy wszystko topniało we mnie z uwielbienia i czułości [podkr. - J.H.], miałem uczucie, że mi się otwiera mózg, dusza, serce; że w jego rękach, które byłbym radośnie całował w tej chwili, staję się człowiekiem. Wiem, że to, co mówię, trąci mistyką, ale bardzo się mylą ci, którzy twierdzą, że jestem niezdolny do pojmowania mistyki. Przeciwnie, bardzo jestem zdolny, za bardzo..."

Kuzyn Kazimierz Tetmajer miał prawo uważać, że Tadeuszek go zdradził...

Była z twardszego kruszcu

Dagny w Krakowie nie czuła się zbyt dobrze, obco przede wszystkim. Wyczuło to dziecko: kiedy Dagny, zastąpiwszy przy fortepianie Stacha, "grała jakieś smutne melodie swego kraju..., trzyletni Zenonek Przybyszewski podszedł do matki i rzekł po norwesku: - Mamo, jakimi łzami płakałaś?"

Stach i kompani wyżywali się w gadaniu, ona nie rozumiała po polsku, nie umiała się tego języka nauczyć. Konflikt między nią a otoczeniem, powiada po latach Tadeusz Żeleński, był niejako rasowy. "Ta Norweżka była z twardszego kruszcu niż słowiański. Nie rozumiała tych łatwych rozczuleń, tanich łez, obłudnych pocałunków, szafowanych dokoła niej..." (W czym lubował się jej mąż.) "Na tle tych nastrojów głębokie uczucie Dagny zdawało się niemal chłodem". A przecież, ciągnie, w istocie miała dla męża "uwielbienie, tkliwość starszej siostry" (była o rok starsza).

Znosiła z pokorą biedę. Donaszała suknie przysyłane z Norwegii przez starszą siostrę "z królewską dystynkcją", zapewnia Boy, ale nie trzeba dużej wyobraźni, żeby się domyślić, co ta kobieta musiała odczuwać. Dla Stacha "wszelki pieniądz nie przepity wydawał się zmarnowany".

Często przywoziła go z knajp nieprzytomnego do domu, co czyniła "ze wzgardliwym nieco wdziękiem".

Wymykała się tym nużącym pijackim gadaniom łazików otaczających męża (nie było wśród nich i nie mogło być nikogo wybitnego, chyba że in spe, jak Perzyński, Grzymała-Siedlecki czy on sam, Tadeusz), kładła się na paltach zalegających sofę i najspokojniej zasypiała.

Mimo to, zauważa Boy-Żeleński, kronikarz tych lat, to "udział Dagny, jej obecność, niemało przyczyniły się do owego fantastycznego sukcesu Przybyszewskiego po przybyciu do Polski".

Milczący Tadeusz znalazł dla siebie przy niej rolę: w Paonie Turula wyprowadził znużoną Dagny do dużej sali, gdzie stał stół bilardowy, i nauczył ją, sam podobno nie lada mistrz, tej gry. Kobieta grająca w bilard - to w bogobojnym Krakowie wystarczyło, by zaczęto mówić o orgiach. Grał z nią w bilard, a także tłumaczył na poczekaniu na niemiecki, wraz z innymi, polskie utwory jej męża, brał chyba udział w tłumaczeniu Warszawianki Wyspiańskiego, za to na pewno Dagny była mu wdzięczna, lubiła go, a on - no cóż, Tadeusz się zakochał. "Fizycznie była urocza" - takie wyznanie wypsnęło mu się po latach. Zdjęcia tego nie potwierdzają, ale czasami nie ma nic bardziej kłamliwego niż zdjęcia, zwłaszcza ówczesne: szkalują swoje modelki. "Przeszłość Dagny spowita była tajemnicą" - pisze w tym samym szkicu. No, nie za bardzo: Strindberg, Munch, wymieniano jeszcze kilka nazwisk - plotkowano na zabój. Ale skoro on wolał, żeby wszystko było tajemnicą...

"Dagny nigdy nie ujawniała swoich sekretów ani nie komentowała plotek na swój temat - pisze jej biografka Ewa Kossak. - Może uznała, o co dotąd się ją podejrzewa, że to bardziej interesujące, jeśli jest się spowitym w mgłę tajemnicy i niedopowiedzeń".

Uwielbiała hołdownicze listy Przybysza, twierdzi "Fredzinek" Wysocki. "Ducha, Ducha, kochaj mnie - och, kochaj mnie. (Co za głupie zaklęcie - zżymam się ja. Na siłu mił nie budiesz - mówi doświadczony lud rosyjski)... Ty jesteś moim końcem i moim groźnym błyskiem chmur - cytuje Ewa Kossak - moim kosmicznym praogniem". (Wystarczy dodać "pra", myślę sobie ja, niepoprawny cynik, by z miejsca być głębokim, kosmicznym, wieczystym praduchem). "Była kapryśna, samolubna, zapatrzona w siebie - pisze jej biografka, chociaż przejęta losem Norweżki - i niezachwianie przekonana o swoim posłannictwie". List do pewnej Idy Auerbach pełen modnego pozerstwa: jakiś kwiat przyniósł jej "cudne sny na jawie". Zakochana w sobie ("piękna zjawa kobieca"). To nieszczęście - wiązać się z takimi "artystycznymi duszami"...

Cóż, kiedy on był nieprzytomnie zakochany - twierdzi Irena Krzywicka (według zapisu Agaty Tuszyńskiej) - i nie ma powodu, by jej nie wierzyć: któraż kobieta zmyślałaby, że przed nią była inna miłość, większa? Teraz w karty grał dla Dagny: żeby kupić jej "pęk róż albo parasolkę, której nagle zażądała, albo >>pożyczyć<< na zapłacenie zapóźnionego rachunku". Jak długo to trwało? Ile uzyskał wzajemności? Domysły niektórych biografów, że kościół św. Katarzyny, w którym zakochani mogli się schronić opłaciwszy zakrystiana, albo że krążący po krakowskich ulicach fiakier z opuszczoną budą - dotyczą tych dwoje, trzeba przyjmować ostrożnie. Był rozkochany, ale niekochany - według słów Krzywickiej. Bo Dagny kochała wciąż tego łajdaka męża.

"To zwykła szuja - powie o nim Sewer-Maciejowski, który niedawno przekazał mu z ochotą swój tygodnik - najczarniejszy szubrawiec, który wszystko za gotówkę sprzeda, nawet swoją ubóstwianą Dagny". Przybyszewski jeździ do Lwowa, gdzie ma w tym czasie równolegle dwa romanse: z malarką Anielą Pająk, matką Stanisławy Przybyszewskiej, późniejszej autorki Dantona, i z Jadwigą Kasprowiczową, którą potem zabierze "kochanemu Jasiowi". Malarka wspomaga go pieniędzmi, wiedząc o tym, że jest ta druga.

Jakiś nieuchwytny powiew dramatu i ruiny

Tadeusz jest pechowym graczem ("na szczęście", jak już wiemy) - skąd wziąć pieniądze? Można było je uzyskać, sprzedając duszę diabłu, to znaczy oddać swą wolność armii austriackiej: za roczne stypendium w wysokości pięciuset guldenów świeżo upieczony medyk będzie musiał odsłużyć sześć lat jako lekarz wojskowy. Dagny przyjechała w końcu września, a już w grudniu Tadeusz wniósł podanie o stypendium. Wypadki toczyły się szybko - jeśli przyjąć wersję Krzywickiej, że to dla ukochanej kobiety podpisał ten cyrograf. Zainkasował pięćset guldenów - i znalazł się w pułapce.

W końcu czerwca 1925 roku recenzent Boy-Żeleński był w warszawskim teatrze im. Bogusławskiego na premierze sztuki Osipa Dymowa Śpiewak własnej niedoli. Rzecz dzieje się w środowisku żydowskim. Biedny Josel kocha piękną Szejnę, chce ją pojąć mimo jej grzesznego związku z innym. Bo biedny Josel już nie jest biedny, wygrał na loterii, ma czterdzieści tysięcy rubli. Ale Szejna woli być z tamtym, zwraca Joselowi ruble. "Trochę nam lżej na sercu - opowiada recenzent - niechże biedny Josel ma choć swoje pieniądze, myślimy. Diabła tam! Szejna robi dwa kroki ku drzwiom, naraz wraca, pada przed Joselem na kolana: >>Daruj mi te pieniądze! Josel! daruj mi je! Bez nich nie będę miała Szymsia. Ty mnie kochasz, Josel, tyś powinien zrozumieć, co to jest kochać kogoś, a nie móc go mieć<<". I recenzent zapytuje: "Co byś zrobił w takim położeniu, miły czytelniku? Ja bym darował Szejnie te pieniądze; nie chcę się chwalić, ale bym darował...". Nie musiał się chwalić - on to zrobił. Sztuka go wzruszyła. Zakończył recenzję westchnieniem: "Biedny Josel!".

Dagny próbuje ratować swoje małżeństwo. Kiedy późną wiosną 1899 roku wyjeżdża do Zakopanego, śle stamtąd listy do Stacha, zaklina go, żeby nie był smutny, że ona go kocha. Ale Stach, uwiedziony przez rodaczki, które karmią go mową ojczystą, jest teraz niby ta "Wanda, co nie chciała Niemca". Chce się najwyraźniej pozbyć żony. Między zakochanym Tadeuszem a Dagny coś musiało zajść - coś nieprzyjemnego - został odepchnięty, to pewne, bo kim dla niej mógł być ten student, mimo jego poświęceń, o siedem lat młodszy od niej - padły jakieś słowa, które chyba go zabolały ("nigdy nie mówiłam, że to będzie na zawsze") - i to on, ten odepchnięty, czuje się winny; korzystając z jej urodzin (32 lata), pisze list pełen pokory i błagania (tłumaczenie J. Sikorskiej podaję za B. Winklową): "Kochana, droga pani Dagny [...] Jestem zrozpaczony, że jest pani dla mnie taka obca, ale to jest naturalne. Pani Dagny. Ja nie mogę zrozumieć, dlaczego kogoś, kto był Pani bliski, nie może spotkać samo szczęście, chciałbym teraz całować Pani ręce i tysiąc razy prosić o przebaczenie. Proszę napisać do mnie kilka słów, to mnie uszczęśliwi, to będzie znak, że wszystko zło minęło i zostało mi przebaczone. [...] Żegnaj, żegnaj, Pani Dagny, droga Pani Dagny. Tadeusz Żeleński". [Podkreślenia moje - J.H.].

Jesienią 1899 roku, w niespełna rok po przyjeździe Dagny do Polski, małżeństwo jest już rozbite. Starszy z dwóch Korab-Brzozowskich (drugim był Stanisław, obaj byli poetami), dwujęzyczny Wincenty, który "został podobno przyłapany przez Przybyszewskiego na poufałościach z Dagny" (Ewa Kossak), zamieszcza w Życiu francuski sonet miłosny: A Madame Dagny Przybyszewska. (Ewa Kossak cytuje go w tłumaczeniu Romana Kołonieckiego: "Tchnąc lodowatym czarem..." Lodowatym! Aluzja do temperamentu, charakteru czy do jej północnej ojczyzny?). Tadeusz, odtrącony, zdradzony, nieszczęśliwy, bierze się jednak w garść - może przez wzgląd na ukochaną matkę - wraca do studiów, zalicza w październiku drugie rygorozum i zapisuje się (jak podaje świetnie poinformowany dr St. Sterkowicz) "na I semestr roku akademickiego 1899/1900 jako student nadzwyczajny, aby odrobić zaległe ćwiczenia i wykłady z położnictwa, okulistyki i chirurgii". Ale pije i to ostro - z kim? - no jak to z kim? - z Nim, jej mężem i krzywdzicielem. Co do niego czuje? Czy wciąż go ubóstwia? Czy to możliwe? A może chce być - poprzez niego - bliżej niej? Dla miłośnika Idioty, czytelnika Białych nocy taka "dostojewszczyzna" nie jest czymś nie do pomyślenia. Zresztą wszystkie wątpliwości są zamazane mgłą alkoholu, tym uczuciem "wszechbraterstwa", które rośnie wraz z ilością wypitych wiśniówek (pili najczęściej wiśniówkę), o którym to doświadczeniu wspomni mimochodem w jednej z recenzji (Powódź, Henninga Bergera, r. 1920). "Nie potrzebuję dodawać, że z momentem wytrzeźwienia życie wraca do swoich praw". Jak wyglądało ostateczne rozstanie Dagny ze Stachem, tego świadkiem nie był. Zjechał do Krakowa jakiś rodak z Kujaw, "przy czym nikt nigdy nie dowiedział się, jak on się nazywa, Kujawiak i tyle", pili na umór zimny poncz, Kujawiak się ulotnił, a oni dwaj, Stach i Tadeusz, wlekli się po zaśnieżonych Plantach, Tadeusz położył się na ławie, a Stach przykrywał go kołderką ze śniegu. Przeleżał tak w śniegu kilka godzin, dostał zapalenia płuc, co było wtedy chorobą niebezpieczną. Chorował długo. "Kiedy pierwszy raz z resztkami gorączki wstałem z łóżka i powlokłem się do domu Przybyszewskich, zastałem drzwi zamknięte, szybę wybitą, szedł jakiś nieuchwytny powiew dramatu i ruiny".

Przebudzenie do zwykłego życia

Dagny opuściła Kraków - wyjechała do Berlina, nie sama oczywiście, z Wincentym Korab-Brzozowskim, jak informuje syna ciocia Julia Tetmajerowa na początku stycznia 1900 r. "Tadzio nic o tym nie wiedział i prosto z łóżka poszedł do niej, i już jej nie zastał. Powrócił do domu w stanie okropnym - nic nie powiedział o tym fakcie i nie wiedzieliśmy, czemu ten stan przypisać. On nam wczoraj opowiedział o jej wyjeździe, ale inaczej, niż było naprawdę [...] Okropnie jest usposobiony, wszystko w nim zanikło co szlachetniejsze, aż przeraża jego smutek, zniechęcenie i cynizm. [...] Zmarnowany chłopiec, a tak go żal".

Kto wie jednak, czy ta choroba, skutek pijaństwa, nie była błogosławionym wstrząsem. Przebudził się do zwykłego życia. Nie ma Dagny, jest z innym, nie ma szatańskiego Stacha - Tadeusz nie pije, nie gra, zdaje kolejne egzaminy. Ciocia Julia podejrzewa, że po to, aby pozbywszy się zobowiązań, wyjechać do Wiednia, spotkać się tam z Dagny. Ale to chyba wyczulenie dobrej cioci. Norweżka miota się po Europie, by schronić się wreszcie na pewien czas u rodziny w Kongsvinger, wciąż z małym Zenonkiem. 14 lipca Tadeusz zdaje ostatni egzamin teoretyczny. Dwa dni później cała rodzina, łącznie z Włodzimierzem Tetmajerem z Bronowic, obecna jest na uroczystości, podczas której "Dominus Thaddaeus Camillus Martianus", szlachcic de Żelanka Żeleński, zostaje promowany na doktora medycyny.

Teraz tylko pozbyć się cyrografu: sześć lat beznadziejnej służby w wojsku - po co? dla kogo? Bezsens. Chciał zwrócić pobrane pieniądze - Austria nie chce ich przyjąć. Ale przecież przeleżał, dzięki "kochanemu Stachowi", kilka godzin w śniegu - to na pewno skutek depresji, psychastenii, zbierał odpowiednie świadectwa, przytaczał wszystkie przypadki załamań nerwowych we własnej rodzinie. Człowiek na granicy obłędu nie może być lekarzem wojskowym. Gra była zuchwała, bo równocześnie starał się o stypendium uniwersyteckie do Paryża. Na razie otrzymał urlop, przeszedł do rezerwy. Paryż stawał się realny [...].

Smutny szatan pod pantoflem pani Jadwigi

W roku 1927 zmarł Stanisław Przybyszewski. Nie, nie umierał w nędzy wbrew biadoleniom prasy. Mieszkał od kilku lat z żoną Jadwigą, dawniej Kasprowiczową, w pałacu Pod Blachą, pięć pokoików, "miłych, z staroświecka urządzonych, wysłanych pięknymi kilimami, przytulnych". Przyznano byłej wielkości państwową pensję: pięćset złotych miesięcznie, wcale nie tak mało. Uboga ojczyzna potrafiła być wielkoduszna.

Przychodził czasem do Stanisława Lama w redakcji Tygodnika Ilustrowanego na plotki, przeglądanie pism i książek. Lam nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia: "Kiedy miał lat pięćdziesiąt - pisze w swoich pamiętnikach (Życie wśród wielu) - był już starcem. Dobrotliwie patrzył na wszystko wypłowiałymi oczyma, a jedyną troską jego była pełna manierka blaszana ordynarnej wódki, którą miał zawsze ze sobą...". Zdumiewało redaktora to, że ten piewca buntu, światoburczy kochanek, "siedzi pod pantoflem rozhisteryzowanej, małej, zasuszonej, brzydkiej kobiety i drży przed jej spazmami, jest na każde zawołanie i chodzi za nią pokornie". Kiedyś, opowiada Lam, odsłonił przed nim "rąbek tajemnicy": otóż rękopisy będzie przynosić Jadwiga, zapowiedziana przez telefon, "przy którym ona stale zazdrośnie stoi". Lam ma jej od razu wypłacić honorarium. "Ale obliczaj, robaczku, tak, aby nie więcej jak połowę dostała. A ja w godzinę najdalej po niej przyjdę sam odebrać resztę. I nie dziw się, robaczku, jeśli usłyszysz przez telefon o niej jako o moim aniele opiekuńczym, bo ona tego wymaga!".

Pomysł napisania wspomnień i sam tytuł - Moi współcześni - wyszedł podobno od Stanisława Lama podczas kolacji wydanej w mieszkaniu wspólnych przyjaciół. Pani Jadwiga wzięła na siebie dostarczenie rękopisu: "W czwartek będę u pana z pierwszym rozdziałem pracy".

Po kolacji - opowiada pamiętnikarz - przeszli wszyscy do salonu. Przybyszewski zasiadł do fortepianu. Kiedy "złożył ręce na klawiaturze", jego żona szeptała: - Staś jest w natchnieniu. Za chwilę zaczął Przybyszewski grać mazurki. Wychodziły spod palców jego tony drewniane, uderzenie miał zbyt mocne, a stale przytrzymywany pedał zamazywał całość. Znać było w tej grze dyletantyzm, dużą afektację, ale Szopena było mało.

Żeleński opowiada, że gra Przybyszewskiego robiła na jego otoczeniu ogromne wrażenie, nie wyklucza jednak wpływu upojenia alkoholowego. Jego ojciec, jak pamiętamy, zatykał sobie uszy.

I zmarli mają prawo do życia

Po śmierci Przybyszewskiego Tadeusz Boy-Żeleński napisał nekrolog, w którym starał się oddać, ile mógł, sprawiedliwość dawnemu przyjacielowi. "To, co wyszło z jego wpływów literackich, było dość mizerne, przybyszewszczyzna rychło dała się we znaki, ale to, co by można nazwać dynamicznym wpływem Przybyszewskiego, było silne i płodne. Przybysz >>rozbisił<< naszą literaturę..."

Dawno odeszli od siebie, jakby bojąc się spojrzeć sobie w oczy, nie było już śladu kultu literackiego, a może nigdy go nie było. Od razu u początku swojego pisarstwa recenzenckiego, w roku 1919, w artykule Kłopoty polskiego teatru, Boy-Żeleński przestrzegał: "A już od >>szkoły<< Przybyszewskiego w teatrze niech nas Pan Bóg broni!". Kiedy w roku 1922 został kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Warszawie, żadnego utworu swojego byłego przyjaciela do grania nie zaproponował. A na pewno wszystkie dramaty ponownie przeczytał. I nic. "Teatry łamały sobie głowę, którą z jego sztuk można by wznowić, nie wywołując uśmiechu zamiast zgrozy".

W rok po owym grzecznym i ostrożnym nekrologu poczuł, że jest zmuszony powiedzieć prawdę. Wbrew "kłamstwu Przybyszewskiego". Bo Stach, bojąc się histerii Jadwigi, szkaluje Dagny. Okrada ją z zasług: "...odbiera jej utwory, których każdą literę przeżywali razem, i niesie je innej kobiecie. Jest coś, co się buntuje przeciw temu, aby to zostawić nie sprostowane. [...] I zmarli mają prawo do życia. Dziś tedy, gdy po śmierci wielkiego pisarza (!) ani jeden głos jej nie wspomniał - boleje dawny kochanek - wolno chyba powiedzieć parę słów o tej, która była najściślej związana z Przybyszewskim, owym prawdziwym, a nie tym, który był własnym cieniem i karykaturą".

Ale jaki był ten "prawdziwy" Przybyszewski? Też literacko nieznośny. Dawny czciciel przypisuje to nędznym tłumaczeniom utworów niemieckich na język polski, odbywały się one przy butelce wódki, komilitoni kolejno odrabiali po kawałku. Popularna jest refleksja Boya na temat języka "Stacha": niemiecki język "brał Przybyszewski gwałtem, do polskiego się modlił; a język - jak czasem kobieta - woli tamto". Przytacza opinię Jana Parandowskiego, młodego jeszcze wówczas literata, który pisze o pewnej powieści Przybyszewskiego: "Przerażać może tylko styl i język. [...] Metafory są rozpaczliwe, dialogi jak z zeszytowych powieści".

Ale jest coś jeszcze. Niemców "der geniale Pole" mógł prozą poetycką czarować - to było dla nich coś nowego, słuchali tego oszołomieni... dopóki im się nie przejadło. "Poetycka proza, choćby najpiękniejsza, nie była w ojczyźnie Anhellego, Ksiąg pielgrzymstwa, Irydiona zdobyczą ani odkryciem. Tam był Przybyszewski śmiałym nowatorem, tu - mimo wszystko - epigonem". Zwyczajnego polskiego języka - zauważa to Boy kilkakrotnie, pierwszy raz jeszcze za jego życia - Przybyszewski nigdy właściwie się nie nauczył. Polski język kryje niebezpieczeństwa: "odświętnemu słowu grozi bombastyczność, na potoczne czyha wciąż trywialność". Jakiż więc rezultat? Ocena zwięzła - jak zabójczy aforyzm: "Genezis z ducha pomieszane z knajpą". Wreszcie wylewa się z niego ta prawda, długo lata całe tłumiona - może przez sentyment dla własnej młodości: "Nie da się czasem czytać Przybyszewskiego, tak drażni. Weźmy książkę Szlakiem polskiej duszy. Całe stronice superlatywów. "W końcu wszystko mu za słabe: mamy wiąc wyrażenia takie jak >>rozmonarszy się w przeolbrzymim majestacie<<, jak >>tytaniczna Niagara potęgi<<... oczywiście wszystko dusza polska".

(Nie, ta krzykliwość musiała być obca Tadeuszowi także wtedy, w jego studenckich czasach. Bliski mu był, wiemy o tym, liryzm dyskretny, przytłumiony, wiersze, które mógł sobie szeptać - z cichą rozpaczą w sercu...).

I znowu zabójcza konkluzja: "Na wyżyny, na jakie Mickiewicz raz wzbił się w Improwizacji, Przybyszewski chciał chodzić codziennie spacerem. Nie wolno ględzić na górze Synaj".

Cóż, "przeżył samego siebie o parę dziesiątków lat". Jest "wręcz zadziwiającym fenomenem jako zjawisko wstrzymania rozwoju". Wypisawszy to wszystko, Tadeusz Boy-Żeleński chce nas jeszcze przekonać do minionej wielkości męża Dagny, cytuje poemat adresowany do niej (napisany najpierw po niemiecku).

"Pod Twe nogi rzucam gwiazdy moje, stopy Twe oplatam snów mych czarnym kirem, a w ręce Twoje wkładam moje serce - me serce..." (In dein Haende leg ich mein Herz!... mein Herz!) I zacytowawszy to, Tadeusz Żeleński pisze: "Tak mówił wielki poeta". Zadziwiające, że to pretensjonalne, nadęte ględzenie (niekoniecznie szczere) mogło mu się podobać... Nie chciał się poddać! Upierał się, że można i trzeba wydobyć "jego prawdziwą twarz spod nalotów (...), twarz wielkiego poety". Nie jest łatwo przekreślić własną młodość i powiedzieć: myliłem się. Podobno do końca swoich dni zachował trochę sentymentu dla "smutnego szatana", swojego mistrza i wroga.



Fragment rozdziału "Zmarnowany chłopiec" z książki "Błazen - wielki mąż".