Paul Elliot

Bractwa wojownicze, tajemne i złowrogie

ORGANIZACJE MAGICZNE, MISTYCZNE I MORDERCZE W HISTORII

 

2005

 

(...)

 

Bractwo zbirów - Czarne Anioły Indii

Kiedy w Indiach rozsiedli się Europejczycy, żeby administrować i rządzić, nie zdawali sobie sprawy z istnienia ukrytej w społeczeństwie morderczej sekty usuwającej co roku ze świata żywych tysiące niewinnych istnień. Bractwo zbirów znajdowało swe ofiary wśród pielgrzymów zdążających po drogach Indii w okresie powszechnego wędrowania do miejsc świętych. Zbiry nie miały wyraźnych powodów do zabijania, inaczej niż w wielu innych makabrycznych sektach i organizacjach trudniących się mordowaniem potajemnie. Ta wielka sekta miała charakter religijny, co znaczy, że bogactwo czy władza polityczna nie były podstawowymi motywami jej działania, lecz występowały jako jej produkty uboczne. Zabijali dla swojej bogini. Ich zbójectwo było praktyką religijną, co czyni ich złowieszczą praktykę jeszcze bardziej nieodgadniona. Praktykowali religię najbardziej krwiożerczą ze znanych w historii ludzkości.

Straszliwe zbrodnie indyjskich zbirów były pozornie tak przypadkowe, bezcelowe, a z drugiej strony tak dobrze zamaskowane, że wiedziano o nich niewiele. Ci, którzy wiedzieli, we własnym interesie dobrze strzegli tajemnicy. Trzeba było niezwykłych zdolności dedukcji i systematycznego śledztwa, przeprowadzonego przez Brytyjczyka Williama Henry Sleemana, żeby wydobyć zbirów na światło dzienne i położyć tamę działalności ich wszystkich - zabójców, wspólników i podżegaczy.

Sleeman pracował dla Kompanii Wschodnioindyjskiej w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, to jest w czasach, kiedy Kompania była praktycznie jedynym przedstawicielem brytyjskiej władzy na subkontynencie Indii. Jako miejscowy sędzia pokoju w Jubbulpore spotkał się po raz pierwszy naocznie z zabójstwami zbirów, o których dotychczas wiedział tylko z plotek. Niewielka dokumentacja pozostawiona przez innych podróżujących Europejczyków podsyciła jego wyobraźnię i bardzo chciał dowiedzieć się więcej. Na początku lat dwudziestych dziewiętnastego wieku, w jego urzędzie w Jubbulpore zatrzymano dużą grupę podróżnych będących w posiadaniu przedmiotów, jak podejrzewano, pochodzących z kradzieży. Ponieważ nie zgłaszał się nikt do odebrania tych przedmiotów, pozwolono podejrzanym ruszyć w dalszą drogę. Jeden człowiek z tej grupy ociągał się, chcąc porozmawiać ze Sleemanem. Sleeman potrafił sprowokować nękanego nieczystym sumieniem Hindusa do przyznania się. Zatrzymani byli rzeczywiście rabusiami. Mało tego, należeli do bractwa zbirów.

Tego pierwszego zdrajcę, o nazwisku Kalyan Singh, zamknięto dla jego własnego bezpieczeństwa, a Sleeman ruszył konno w pościg, z oddziałem żołnierzy. Podróżnych wkrótce zatrzymano i przedstawiono im oskarżenie o napad. To hazardowe zagranie skłoniło zatrzymanych do współpracy - chętnie wrócili do Jubbulpore, żeby udowodnić, że nie rabowali. Kiedy się tam znaleźli, oskarżono ich o dusicielstwo i aresztowano. Członkiem bandy okazał się także brat Kalyana Singha, Moti. Był on gotów wesprzeć Kalyana w dostarczeniu dowodów, jakich Sleeman potrzebował, by skazać morderców. Znaleziono te dowody - liczne i szokujące. Moti zaprowadził Sleemana z żołnierzami do dobrze ukrytego grobu w mangowym zagajniku. Znaleźli tam ciała trzech świeżo pochowanych mężczyzn i chłopca. Wszyscy mieli przetrącone karki. Później odkryto tam jeszcze wiele ciał.

Wśród zabójców, których powieszono, znalazł się policjant, a także kurier rządowy. Mogło się zdawać, że sekta dusicieli rozpanoszyła się we wszystkich warstwach społecznych. W istocie, była to zbrodnicza zmowa milczenia, w którą uwikłani byli biedni i bogaci, ważni i mało ważni. Sleeman doprowadził do powieszenia dwudziestu ośmiu i uwięzienia siedemdziesięciu z nich. Pierwsze odkrycie stało się punktem wyjścia do wielkiego dochodzenia; ujawniło małą część rozległej sekty. Otwierało to drogę do głębiej ukrytych sekretów świata dusicieli. Dwaj informatorzy Sleemana stali się pierwszymi z wielu innych, stanowiących klucz do ujawnienia, kto steruje sektą w centrum organizacji. W Anglii, kiedy dowiedziano się o istnieniu takich dziwacznych morderczych band, na stałe wszedł do słownika wyraz "zbir" (thug) oznaczający dokonującego morderstwa z rabunkiem.

Praktyki "thugee", czyli morderstwa z rabunkiem

Do roku 1820 nie słyszano wiele o istnieniu bractwa zbirów. Podróżujący w Indiach Europejczycy dobrze wiedzieli, że drogi były niebezpieczne, bo zaludnione uzbrojonymi rabusiami, zwanymi dacoit. Dopiero po pojawieniu się Brytyjczyków ujawniono istnienie stowarzyszenia zabójców. Nawet przy pierwszych śledztwach nie podejrzewano, że dusiciele o których opowiadano, byli rozległą organizacją, działającą w całych Indiach. Przed odkryciem Sleemana wzmianki o takim morderczym tajnym bractwie można było znaleźć najwyżej u jednego czy dwóch autorów. Najwcześniej wspomniał o tym Francuz o nazwisku Thevenot, który odwiedził Indie w siedemnastym stuleciu. Zanotował, że najbardziej przebiegłych rabusiów na świecie można spotkać na drodze z Delhi do Agry. Jako przynęta służy im piękna kobieta, która, kiedy znajdzie się na koniu za plecami podróżnego, albo go udusi, albo zrzuci, żeby go wykończyli koledzy. Rabusie ci byli znakomitymi dusicielami, uzbrojonymi w zaimprowizowane garoty - szaliki z węzłami.

Istnieje także raport brytyjski o sekcie zabójców zwanych fansigarami. Dr Richard Sherwood, chirurg w Fort St George w Madrasie, zostawił dokument napisany w roku 1816, zawierający długie i całkiem dokładne studium sekty dusicieli. Używał wielu różnych nazw w odniesieniu do tych zabójców, takich jak zbir, fansigar, Ari Tulukar, Tanta Kalleru, i Warlu Wahndlu. Wszystkie te wyrazy oznaczają śmierć przez uduszenie. Pierwsze spotkanie ze zbirami miało miejsce, według Sherwooda, w roku 1799. W pobliżu Bangalore aresztowano bandę około stu zabójców. Doniesienia o przestępstwach tych dusicieli napływały jednak z całego kraju. W notatkach doktora znalazło się także kilka wyrazów używanych przez zbirów, część sekretnego języka nazywanego przez Sleemana ramasi. Językowo uzdolniony Sleeman potrafił, z pomocą notatek Sherwooda i objaśnień Motiego, opanować ramasi. Wydrukował nawet książeczkę-słownik ramasi, do użytku swoich funkcjonariuszy przy rozpracowywaniu sekty.

Kiedy na istnienie takiej tajnej organizacji zabójców zwrócono uwagę Kompanii Wschodnioindyjskiej, podjęto w niej oficjalną decyzję, żeby nie interweniować. Zbirów inspirowała religia - byli wyznawcami hinduskiej bogini Kali. Mimo przyjęcia do wiadomości popełnianych przez nich okrucieństw, Kompania nie chciała być postrzegana jako prześladująca jedno z licznych w Indiach ugrupowań religijnych. Sleeman nie zgadzał się z tą opinią. Potrafił wymóc na Kompanii, że podejmie działania, kiedy tylko skala problemu zostanie w końcu ujawniona.

Zbiry zabijały zawsze w określonym celu - by dać swojej bogini powód do zadowolenia i dokonać świętego aktu; ich morderstwa trzymały się zawsze określonego szablonu. Obrzędy i ceremonie dominowały prawie we wszystkich dziedzinach tego makabrycznego rzemiosła, a w morderstwach każdy miał jakąś rolę do odegrania.

Zazwyczaj wysyłana do przodu niewielka grupa zbirów napotykała partię pielgrzymów lub innych podróżnych. Zajmowali się nimi najpierw oszuści (sotha), usiłując się przypodobać za pomocą konwersacji, śpiewu, czasem nawet muzyki. Pełnili oni rolę zwiadu i mogli także zapytać, czy wolno im wędrować obok pielgrzymów, żeby się nawzajem ubezpieczać. Po uspokojeniu możliwych podejrzeń wędrowców, sotha zostawiali na drodze umowny znak dla pozostałych zbirów, że przeprowadzono pomyślnie infiltrację grupy. Pozostałe zbiry dołączały wtedy do pielgrzymów, również prosząc o pozwolenie wspólnego wędrowania. Dusiciele czekali cierpliwie, aż wszystkie zbiry dołączą do grupy. W tej fazie zazwyczaj w grupie było więcej zbirów niż ofiar. Kiedy sytuacja dojrzała, przed czoło pochodu wysuwało się dwóch zbirów zwanych beles, czyli grabarze, których zadaniem było wybranie odpowiedniego miejsca do dokonania zabójstwa. Do nich należało wykopanie w pobliżu grobów swoimi magicznymi kilofami. Wkrótce przybywali na to miejsce pielgrzymi w towarzystwie zbirów, rozbijając obóz na noc. Rozpalano ogniska, gotowano strawę i rozkładano posłania. Kiedy podróżni już odetchnęli, zabawiani przez kuglarzy sotha, zbiry zajmowały dogodne pozycje do wykonania rzezi, po trzech na jednego wędrowca, jeśli ich liczba była wystarczająca. Na dany przez herszta znak, zwany jhirni - krzyk śmierci, rzucali się na swoje ofiary.

Dusiciel (bhartote) owijał swój żółty szal rumal wokół szyi ofiary i dusił ją. Pomagał mu drugi zbir chamolhi, który chwytał ofiarę za nogi i przewracał na twarz. Trzeci usiłował obezwładnić atakowanego, jak tylko się dało, kopał go w krocze, krępował ręce i siadał na nim. Szal miał na obu końcach węzły, żeby nie wyślizgnął się z rąk bhartote. W całym obozie tak samo brutalnie unieszkodliwiano każdego z podróżnych. W ciągu sekund było po wszystkim.

Aby zaatakowane ofiary nie przybierały póz utrudniających dusicielom bhartote wykonanie roboty, prowokowano ich do obnażenia szyi, co należało do zbirów sotha. Najłatwiej było zaproponować wspólne śpiewania, a kiedy podróżny odrzucał w tył głowę śpiewając pełnym gardłem - następował atak. Oszuści sotha w większości umieli grać na instrumentach i znali wiele odpowiednich pieśni. Jeśli pielgrzymi już spali lub leżeli, jeden z sotha podnosił alarm, że widzi węża lub skorpiona. Zaspane ofiary wyskakiwały z posłań prosto w ręce bhartote, czekających ze swymi szalikami.

Po dokonaniu mordu trzeba było pozbyć się ciał. Dopiero po tym banda miała prawo modlić się do bogini Kali i składać jej zabitych w ofierze. Zdarzało się, że podczas przygotowań do pogrzebu nadeszła jakaś inna grupa wędrowców. Uduszonych nakrywano wtedy białymi prześcieradłami i mówiono, że to towarzysze podróży zmarli na jakąś chorobę. Dawało to nadzieję, że nowo przybyli stracą ochotę do podchodzenia bliżej. Zbiry troszczyły się o pochówek ofiar tak bardzo, jak o ich wybieranie i uśmiercanie. Kiedy Sleeman odnajdywał groby przy pomocy swoich informatorów, okazywało się, że niektóre mieściły ponad sto ofiar, i to z różnych stuleci. To właśnie skrupulatny pochówek sprawił, że zbiry mogły uprawiać swój dusicielski proceder niepostrzeżenie rok po roku. Bandy zbirów nigdy nie miały pokusy duszenia Brytyjczyków, którzy podróżowali lądem. Ruchy Europejczyków były łatwe do ustalenia, a oni sami na tyle ważni, że w razie zaginięcia przeprowadzono by natychmiast dochodzenie. Stałoby się to przekleństwem dla zbirów - wyznawców Kali.

Na ogół ciała pomordowanych rozrzucone po ziemi były ćwiartowane przez rytualnych rzeźników (lugha); a jeśli nie starczało czasu, obcinano tylko nogi lub składano trupy w pół. Często masakrowano ciała tak, żeby identyfikacja nie była możliwa. Ten zabieg gwarantował także szybszy rozkład. Zapobiegano również puchnięciu trupów i wzdęciu gleby nad grobem przez wielokrotne nakłuwanie ciał sztyletem. Po odarciu z posiadanych przedmiotów, ciała układano starannie w grobach wykopanych wcześniej przez grabarzy bele. Groby nakrywano ziemią i roślinnością, a poranne słońce suszyło glebę. Inne ślady świeżego kopania zacierano, ponownie rozbijając obóz na tym samym miejscu, ku czci bogini Kali, po czym następowała obrzędowa uczta.

Uczta (Tuponee) była szczytowym punktem świętej misji podjętej przez bandę zbirów. Rozkładali w namiocie tkaninę i zasiadali na niej wokół swego wodza. Młodsi, poddawani inicjacji, siadali na zewnątrz kręgu. Poświęcony kilof bandy (kusee) kładziono na tkaninie przed hersztem, a wraz z nim kawałek srebra na ofiarę dla Kali i specjalną melasę (goor) używaną do komunii: Następnie herszt bandy wykopywał niewielki dołek w ziemi i modląc się do Kali, wlewał w niego nieco goor. Ziemię w dołku i kilof skrapiano jeszcze wodą, czemu towarzyszyły modły całej bandy o łaski bogini. Ci, którzy tego dnia zabili, mieli prawo skosztować goor. Jeśli przypadkiem skosztował go jakiś niesprawdzony młokos, musiał natychmiast opuścić obóz i kogoś zadusić.

Czy goor zawierał narkotyki? Zbiry wierzyły, że mężczyzna spożywając goor oddaje duszę Kali i staje się jej własnością. Zostaje w ten sposób zbirem na całe życie; goor daje mu nieopanowaną chęć duszenia i poczucie wspólnoty z bandą. Uwalnia go także od wyrzutów sumienia, ludzkiego współczucia czy poczucia winy. Spożywanie goor to rodzaj komunii, której uczestnicy upajali się swoim makabrycznym rzemiosłem. Wielki mistrz bractwa zbirów, Feringheea, oświadczył Sleemanowi: "Gdybym żył tysiąc lat, nie byłbym w stanie robić nic innego". Widocznie obrzędowe mordowanie było jednocześnie religijnym powołaniem, karierą zawodową i rozrywką.

Magiczny kilof, używany przez grabarzy bele do kopania grobów i przez herszta podczas Tuponee, miał moc nadprzyrodzoną. Był przepojony tajemnicą krucyfiksu i oddawano mu cześć co siedem dni. Doświadczone zbiry słynęły z umiejętności przywołania go, wtedy natychmiast wpadał im w rękę. Takie fantastyczne opowieści mogą świadczyć o narkotycznych własnościach goor.

Przyłączając się do wyprawy w celu mordowania niewinnych podróżnych, członek sekty wcale nie musiał wyzbywać się zasad uczciwości, poprawności moralnej ani sprawiedliwości. Jest wielkim religijnym paradoksem, że zbiry uważały się za uczciwych i pobożnych ludzi. Byli przekonani, że ich potworności wszystkim przynoszą korzyści: ich ofiary zostają poświęcone Kali i wędrują prosto do raju; Kali otrzymuje pożądaną ofiarę; zbiry cieszą się łaskawością Kali i też kiedyś pójdą do raju. Taka mentalność zbirów stwarzała dodatkową trudność w ich ujawnieniu. Kiedy sezon pielgrzymek kończył się wraz z odejściem zimy, zbiry rozpływały się, znikając wśród zwykłych ludzi. Większość prowadziła spokojny żywot, często na dobrym i odpowiedzialnym stanowisku. Zbirami bywali policjanci, agenci rządowi, lekarze, a nawet nianie służące rodzinom białych. Byli oni religijni, a więc uczciwi i godni zaufania. Znaczenie wyrazu thug (tutaj zbir) ma w języku angielskim odcień oszustwa, sugeruje udawanie uczciwości. Większość członków bandy miesiące letnie spędzała normalnie pracując albo żyjąc z łupów bez pracy. Kiedy Kompania Wschodnioindyjska została zaalarmowana, żeby się skuteczniej zakonspirować, zbiry zaczęły pozornie podejmować pracę na roli, czy to własnej, czy u jakiegoś znającego ich sytuację arystokraty skłonnego do przyjęcia łapówki.

Zanim banda zbirów wyruszała na coroczne, sezonowe polowanie na ludzi, składała dowody wierności Kali i prosiła o jej błogosławieństwo. Przed wyprawą i podczas niej bacznie notowano każdy omen. Wróżono z odciętej owczej głowy: sposób, w jaki drgały wargi i nozdrza zwierzęcia polewane cieczą, mówił, jaki los czeka bandę. Gdyby tę głowę owcy ukradł pies - bandę czekało wiele niekorzystnych lat. O tym, co przyniesie przyszłość meldowały liczne sygnały z przyrody. Ważne były odgłosy oraz ruchy jaszczurek i ptaków na wybranej do akcji trasie, podobnie jak zachowanie osłów i szakali. Zły omen kazał taką trasę porzucić. Studiowano wówczas znaki na innych szlakach, aż znalazła się droga wróżąca pomyślnie. Wtedy ruszano, w sile od dziesięciu do ponad pięćdziesięciu ludzi, na poszukiwanie ofiar dla Kali. Każdy z uczestników ukrywał swoją tożsamość i grupa występowała w przebraniach pielgrzymów lub różnego rodzaju podróżnych, o starannie opracowanych życiorysach.

Kali sygnalizowała bandzie nie tylko, którą ma pójść drogą, lecz także które wybrać ofiary. Bandy stosowały się tylko do jej wskazówek. Niektóre grupy pielgrzymów wędrowały nienagabywane przez zbirów, bo któryś z wędrowców stanowił zły omen. Nie należało dusić kobiet, bo kobietą była Kali i tylko zbiry z Hindustanu (znane z łamania różnych tabu sekty) mordowali je na równi z mężczyznami. Nietykalni byli kalecy, trędowaci, ślepi, a także tacy rzemieślnicy jak blacharze, murarze, garncarze, cieśle, szewcy i pracze. Oszczędzano Hindusów z kasty Kamala i każdego, kto pędził krowę lub kozę. W ten sposób nieświadomie wykręcało się od pewnej śmierci wielu ludzi tylko dlatego, że wędrowali w towarzystwie takich "zastrzeżonych" osobników. Niestety, zanim Sleeman rozpoczął swoją krucjatę przeciw sekcie, zaczęto systematycznie łamać wiele z tych tabu i zbiry mogły się chwalić rosnącą liczbą sukcesów.

Jednym z tabu dla zbira było zabicie tygrysa. Zwierzę to miało dla sekty znaczenie specjalne, bo zbiry uważały się za tygrysy i tak jak tygrysy polowały na ludzi. Zostali do tego wyznaczeni przez los i wszechświat. Taki jest porządek natury - ofiary dusicieli mają swą śmierć "wypisaną na czołach". Ale zabicie wielkiego kota to nieuchronna śmierć zbira.

Najlepszą bronią Sleemana przeciw dusicielom byli zdrajcy wśród zbirów, którzy po uwięzieniu i postraszeniu szubienicą zaczynali "sypać", a także zwyczajni obywatele, którzy dobrowolnie przychodzili zeznawać. Takich świadków było początkowo bardzo niewielu, bo nikt nie chciał narazić się na odwet ze strony zbirów po ich ewentualnym uwolnieniu albo jechać przez cały kraj, żeby złożyć zeznanie. Bandy zbirów unikały wykonywania swoich religijnych praktyk blisko własnego domu, na ogół działały co najmniej sto mil dalej, żeby uniknąć wiązania z nimi zabójstw czy rozpoznania przez krewnych ofiary. Sleeman wprowadził wobec tego możliwość zeznawania dla sądu na piśmie, a za powiązania z dusicielami kary, łącznie z dożywociem i śmiercią. Musiał także stawić czoło zmowie milczenia. Bogaci właściciele ziemscy i radżowie tolerowali miejscowych zbirów, pod warunkiem że gangi uprawiały swe rzemiosło gdzie indziej i wracały z łupem wystarczającym na kupienie ich milczenia. Patronat możnych pomógł utrzymać dusicieli w ukryciu przez pięćset lat. Sleeman mógł tylko kupić informatorów zdolnych do wskazania takich bogatych patronów.

Niewiele jest świadectw, że bandy zbirów zabijały dla zdobycia w ten sposób skarbów. Nie można jednak zaprzeczyć, że bogactwo jakiejś konkretnej karawany czy grupy czyniło ją kąskiem bardziej smakowitym. Widok takiej bogatej grupy podróżników odchodzącej wolno tylko dlatego, że był w niej cieśla lub kobieta, musiał być ogromnie dla zbira frustrujący. To zachłanność doprowadziła do łamania odwiecznych zakazów, a w końcowym efekcie, pośrednio, do upadku sekty. Mordowanie możnych lub bogatych i inne nieprzemyślane akcje mogły wpędzać bandy zbirów w tarapaty. W pewnym zdarzeniu tego rodzaju bandzie zbirów udało się namówić grupę podróżnych do odłączenia się od większej partii i wędrowania z nimi (co było tańsze). W zagajniku, gdzie zatrzymano się na nocleg, wszystko było gotowe do rzezi, ale w grupie znajdowały się kobiety i dzieci. Wszystkie dzieci, z wyjątkiem dwojga, uduszono. Te ocalałe zostały natychmiast przejęte przez dwóch zbirów, ale jedno z nich nie przestawało płakać za mamą. Zostało ono uciszone - złapane za nogi i roztrzaskane o skałę. Pozostawione na miejscu ciało znalazł miejscowy właściciel ziemski, który zorganizował zbrojny pościg - za nieostrożnymi zbirami. Dopadnięta banda musiała się rozpierzchnąć pod ogniem jego strzelców, porzucając swoje łupy. Drugi dzieciak został wychowany na zbira-dusiciela.

Członkowie sekty zazwyczaj wtajemniczali swoich synów i bratanków, i to w bardzo młodym wieku. Przygotowanie do członkostwa kończyło się oceną, czy kandydaci nadają się do boskiego rzemiosła i do zachowania tajemnicy. Potem powierzano im tylko trzymanie warty oraz przenoszenie rozkazów i nie pozwalano na obecność przy pierwszym duszeniu, zanim banda uznała ich za zdolnych do wykonywania funkcji dusicieli. Kandydat na zbira mógł dostąpić zaszczytu spożywania goor i zacząć mordować w imieniu bogini, kiedy nadeszły jego osiemnaste urodziny.

Utrzymanie w tajemnicy swego procederu zawdzięczały zbiry nie tylko skorumpowanym właścicielom ziemskim. W społeczeństwie Indii zakorzenione było przekonanie, że podróżowanie jest niebezpieczne i wymaga wiele czasu. Wiecznymi zagrożeniami były dzikie i jadowite zwierzęta, choroby i tradycyjny bandytyzm. Dlatego krewni rzadko dochodzili powodów zniknięcia członka rodziny. O zaginięciu ofiar zbirów nie donoszono tygodniami, a nawet miesiącami, bo w średniowiecznych Indiach podróżowało się bardzo wolno. Wprowadzony w kraju przez Brytyjczyków spokój i bezpieczeństwo, a także nowe drogi okazały się bronią obosieczną. Liczba ludzi udających się w drogę w sezonie pielgrzymek wzrastała, dając zbirom zwiększone szanse mordowania. Trzeba też pamiętać, że ta tajna sekta robiła wszystko, by swe zabójstwa ukryć. Pomysł ze stosowaniem rumol (szala) miał zapobiegać rozlewowi krwi. Nie używano żadnej innej broni, z wyjątkiem mieczy noszonych czasami przez straże zbirów, które strzegły granic miejsca uśmiercania. Ich zadaniem było ścięcie każdego "szczęśliwca", który zdołał przeżyć zbiorowe duszenie.

Bandy zbirów nie unikały bogatych podróżnych ani specjalnie ich nie faworyzowały. Jeśli ktoś był przez Kali przeznaczony na śmierć, po prostu ginął. Ale bogaci byli pożądani i banda zawsze starała się dopilnować, by bogaty podróżny dał się oszukać oszustom sotha. Zbiry z Hindustanu miały zwyczaj przepuszczać wolno grupy biednych wędrowników, nawet kiedy znaki od bogini pozwalały się nimi zająć, i czekać na partię bogatszą. Z taką strategią nie zgadzały się zbiry z Decci, wierząc że pielgrzymi raz wskazani przez Kali muszą umrzeć. Czynienie inaczej było narażaniem się na obrazę i gniew bogini zniszczenia.

Jedna z band wykazała się szczególną pomysłowością i determinacją w polowaniu na muzułmańskiego arystokratę - mogoła. Mogoł ten podróżował konno w otoczeniu służby i był dobrze uzbrojony. Choć, jak się wydawało, nie miał się czego bać na indyjskich drogach, odmówił prośbie grupy Hindusów, która chciała z nim podróżować. O zbirach słyszał i czuł się wystarczająco bezpieczny, żeby nie potrzebować ochrony innych podróżników. Ci napraszający się Hindusi byli w rzeczywistości zbirami, ale żadne perswazje nie pomogły im przyłączyć się do drużyny mogoła. Nie mając wyboru, musieli go przepuścić. Nie dali jednak za wygraną i postarali się, żeby następnego ranka kilku z nich ponownie się z nim spotkało. Tym razem wybrali do tego mahometan, którzy poprosili o ochronę jako ludzie tej samej wiary. Mogoł jednak odmówił ponownie i zagroził zbirom pobiciem, dzięki czemu mógł odjechać bez szwanku.

Ciągle niezrażeni, dusiciele oddelegowali kilku członków swojej bandy na nocleg w tym samym zajeździe (sarai), w którym zatrzymał się mogoł. Nie ryzykując kontaktu z nim samym, zbiry postarały się zbliżyć do jego służących i zaprzyjaźnić z nimi. O wschodzie słońca banda opuściła zajazd i ruszyła w drogę. Nieco później tego ranka dogoniła ich drużyna mogoła i oszuści przystąpili znowu do działania. Nawiązali rozmowę ze służącymi i od nich chcieli zgody na przyłączenie się. Kiedy ich pan zażądał, żeby odeszli, jego służący wstawili się za nimi, prosząc mogoła, o zapewnienie im ochrony. Ale ten był nieugięty i znowu zbirów przepędził. Wszystko wskazywało na to, że ten tłusty kąsek wyślizgnie im się z rąk. Tymczasem zbiry wymyśliły jeszcze jeden podstęp.

Pięciu zbirów przebranych za mahometańskich sipajów wyprzedziło mogoła i na otwartej przestrzeni, w dzikiej głuszy, przygotowało dla niego małe przedstawienie. Zadusili jakiegoś samotnego wędrowca i siedzieli płacząc nad jego ciałem, udając że to drogi przyjaciel zmarły z wycieńczenia. Kiedy na scenę wkroczył mogoł i zapytał, kto umarł, dowiedział się od nich, że są biednymi, niewykształconymi żołnierzami, którzy nie znają Koranu i nie mogą zapewnić swemu towarzyszowi uczciwego pochówku z właściwymi obrzędami. Zwrócili się do mogoła z prośbą o religijną posługę, a ten - jako wierny mahometanin - zgodził się. Przygotowując się do ceremonii, zsiadł z konia, zdjął miecz, pistolety, łuk i strzały - których nie wolno mu było mieć przy sobie podczas świętych obrzędów. Po umyciu się rozpoczął smutną uroczystość. Dwaj sipajowie znaleźli się przy nim, pozostali zmieszali się z jego służbą. W mgnieniu oka mogoł i jego służący zostali uduszeni. Pięciu dusicieli potrafiło szybko i sprawnie pochować ciała w grobie, przygotowanym wcześniej dla swojego "towarzysza".

Historia nie zna innych organizacji, które by systematycznie mordowały na głównych drogach kraju, i to zarówno wybierając tam swoje ofiary, jak i je uśmiercając. Jedyne porównanie, jakie się nasuwa, to niekonwencjonalne sposoby prowadzenia walk w konflikcie wietnamskim. W ramach projektu Delta - patrolowania głęboko za liniami nieprzyjaciela - istniały wyspecjalizowane zespoły "drogowców". Składały się one wyłącznie z rodowitych Wietnamczyków przebranych za partyzantów Wietkongu, którzy wędrowali tam i z powrotem po drogach i szlakach, starając się napotkać wrogi oddział. Kiedy udało im się skutecznie przeniknąć do komunistycznej jednostki, zostawali w niej, jedli na farmach ryżowych i poruszali się z nią po terenie, unikając oddziałów amerykańskich. Ich zadaniem było zebrać tyle informacji, ile się da, i opuścić komunistów albo wprowadzić ich w zasadzkę przygotowaną przez Amerykanów lub armię Wietnamu Południowego. Do tej strategii potrzebni byli agenci z naprawdę zimną krwią, zdolni uchodzić za regularnych żołnierzy Wietkongu w sposób nie budzący żadnych podejrzeń. Wyznawcy Kali mieli nad nimi tę przewagę, że byli wolni od poczucia winy i strachu przed ujawnieniem swoich czynów. Ich działania miały boską inspirację i były dla tej dzikiej sekty naturalnym sposobem oddawania czci bogini.

Początki sekty

Wielką zagadką organizacji dusicieli jest nie to, jak zdołała przetrwać pięćset lat niewykryta, lecz skąd się wzięła. Jakie były jej początki? Bez jakichkolwiek pisanych dowodów, pochodzenie tajnej sekty zbirów tonie w mroku. Może najbardziej dziwaczny wydaje się fakt, że Kali należy do bogów hinduizmu, a zbiry były głównie mahometanami. W Koranie nie ma żadnej wzmianki o Kali, chociaż sekta mogła ją identyfikować z Fatimą, zamordowaną córką Muhammada. Niektórzy ze zbirów wierzyli, że to Fatima nauczyła członków sekty, jak używać szalika jako narzędzia mordu. To pomieszanie religii przy tworzeniu sekty zbirów jest godne odnotowania, bo dokonało się w kraju o wielkiej nietolerancji religijnej pomiędzy hindu i islamem. Podbój Indii przez islam spowodował dominację tej religii na wielkich obszarach, co zapoczątkowało długotrwałą wrogość. Sekta dusicieli miała religię, w której mahometanie uznawali bogów i obrzędy hinduizmu. Mieli jednak niewiele poważania dla rozmaitych tabu, będących w hinduizmie częścią obrządku.

Kali w hinduizmie jest żoną Siwy i boginią śmierci. Nosi także imiona Kali Ma, Czarna Matka, Bhowani albo Devi. Zasługą bogini było pokonanie króla demonów Raktaviji. Kiedy prowadził swą armię demonów przeciwko bogom, zdał sobie sprawę, że czeka ich klęska. Raktavija sam zaatakował Kali i niemal ją pokonał, bo z każdej kropli krwi cieknącej z jego ciała wyrastało tysiąc olbrzymów stających do walki. Kali sama wypiła krew Raktaviji w szaleńczym ataku i w ten sposób zabiła go oraz zapobiegła narodzinom dalszych olbrzymów. Jej taniec zwycięstwa był tak ekstatyczny, że wywołał falę trzęsień na całej ziemi. Siwa, jej mąż, usiłował ją uspokoić. Ciągle w stanie szału Kali rzuciła go na ziemię i zadeptała na śmierć. Dopiero później zdała sobie sprawę z tego, co uczyniła.

Bogini zbirów przedstawiana jest jako czarnoskóra kobieta o czterech ramionach. W pierwszej ręce dzierży miecz, w drugiej odciętą głowę Raktaviji, a trzecią dłoń unosi w górę w geście pokoju. Czwarta ręka wyciąga się po władzę. Odzwierciedla to dwa bieguny kultu Kali; jej prawej strony jako matki oraz wybawicielki i lewej strony jako nieokiełznanego potwora. Lewa ręka zawsze oznaczała nieszczęście i brak powodzenia. Kali tańczy we wszechświecie depcząc ciało Siwy, z językiem wysuniętym z ust i oczami nabiegłymi krwią. Biżuteria Kali jest naprawdę makabryczna. Jej szyję zdobi sznur odciętych głów, w pasie nosi wianuszek obciętych rąk. Każda czaszka z jej naszyjnika reprezentuje literę alfabetu sanskryckiego, który był wynaleziony przez Kali. Oba jej kolczyki to ciała ludzkie. Łatwo więc zgadnąć, dlaczego zbiry wybrały ją na swojego boskiego patrona. Wydaje się, że mogła we wczesnym hinduizmie być boginią wojny z wielkim apetytem na krew, terror i anarchię.

Nie jest jasne, dlaczego zbiry wierzyły, że oddają cześć Kali dokonując rzezi niewinnych podróżników. Nie istnieje żaden ustalony źródłowy mit uzasadniający tę odrażającą praktykę, jednak Kali występuje w niektórych legendach o bractwie zbirów. Według tradycji jest ich opiekunem i pożera ciała zamordowanych przez nich ofiar, żeby zatrzeć ślady. Pewnego razu jakiś młody zbir obejrzał się i zobaczył, jak jego przerażające bóstwo pożera pozostawione dla niej ciało. Od tego czasu członkowie sekty muszą sami radzić sobie ze swoimi trupami, ale bogini wyposażyła ich za to w narzędzia do zabijania. Z jednego z jej zębów powstał magiczny kilof kusee, z jednego z jej żeber - sztylet, a z rąbka jej szaty - szalik rumal służący do duszenia podróżnych. Rumal był zawsze biały lub żółty, ponieważ żółć i biel to kolory Kali.

Inna legenda mówi, że Kali przerwała swoją walkę z Raktaviją, starła z ramion pot i stworzyła z niego dwóch mężczyzn. Dała im rumal i kazała pozabijać demony Raktaviji. Kiedy to uczynili i przyszli do niej oddać ten śmiercionośny kawałek tkaniny, bogini stanowczo kazała im go zatrzymać, żeby w przyszłości dusili wszystkich obcych, którzy wejdą im w drogę. Pętla jako narzędzie do zadawania śmierci jest znana we wczesnej mitologii hinduskiej jako naga-pasa (stryczek smoka). Była ona bronią demonów w ich walkach z bogami.

Historyczne początki morderczej sekty są równie mgliste i usiane sprzecznymi hipotezami. Większość autorów zgadza się jednakże, iż proceder bractwa zbirów ma tradycję co najmniej pięćsetletnią. Pierwszą wzmiankę o zbirach w indyjskiej literaturze czyni Zia-ud-Barni w historii Firoz-Shaha. Odnotowuje on, że w Delhi w roku 1290 pojmano tysiąc zbirów, a będący u władzy sułtan nie pozwolił na ich egzekucję. Ten gang odzyskał wolność w Lakhnamut w Bengalu i, według zdania Sleemana, z tego tytułu było potem w tamtych stronach tak wiele kłopotu ze zbirami. Zia-ud-Barni napisał swoje dzieło w roku 1356 i od tego czasu nie było żadnych doniesień o zbirach aż do wieku szesnastego. W czasie rządów Akbara, w okręgu Etawah w latach 1556-1605 ujęto pięciuset zbirów.

Znaleziono także wzmianki wcześniejsze, które mogą, lecz nie muszą, odnosić się do zbirów. Jedna z nich wiąże dusicieli ze starożytnym plemieniem Sagartian. Byli to nomadzi na terenie Persji, którzy zostali zmuszeni do daniny z 8000 kawalerzystów dla armii króla Kserksesa. Herodot powiada, ze nie mieli oni broni z brązu za wyjątkiem sztyletów. Ich specjalną bronią, na której głównie polegali, było lasso splecione z pasków skór dzikiej zwierzyny. Używali go do duszenia przeciwnika. Potomkowie Sagastrian mogli przybyć do Indii z islamskim najeźdźcą i osiedlić się w okolicach Delhi. Jeśli ich uznamy za pierwszych zbirów, to sekta datuje się od roku 500 p.n.e., to znaczy ma 2200 lat tradycji.

Pewnych sugestii dotyczących wieku sekty zbirów szukać można także we wsi Ellora, w północno-wschodniej części prowincji Bombaj. Na szczególne religijne znaczenie tej wsi wskazuje obecność wielkich świątyń. Jest tam świątynia dżainistyczna, buddyjska i hinduska. Groty w pobliżu Ellory są udekorowane starożytnymi rzeźbami z ósmego wieku, a niektórzy ze zbirów wierzą, że każdy ich obrzęd lub działanie jest tam dokładnie zarejestrowane. Wierzą i w to, że rzeźby te powstały za sprawą bóstwa, żaden bowiem zbir nie pokazałby swoich zbrodni, żeby je wszyscy zobaczyli, ani nie poinstruował, jak to zrobić. Jedną z rzeźb w Ellorze opisuje Crooke w napisanej w 1901 książce Things Indian: "Mamy tu pokazanego zbira, jak dusi Brahmana, który oddaje cześć wizerunkowi Siwy, na co bóg przychodzi mu z pomocą i zbira odtrąca". Można się tylko domyślać, czy rzeźby w grotach Ellora przedstawiają zbirów, czy nie. Feringheea powiedział Sleemanowi, że żaden Hindus nie należący do sekty nigdy nie rozpoznał w rzeźbach zbirów, natomiast każdy odwiedzający to miejsce zbir widzi tam zarejestrowany obraz swego rzemiosła. Wielu udało się tam, żeby zaspokoić swoją ciekawość: Groty w Ellorze nie były nigdy miejscem obrzędów sekty. Być może należy Ellorę potraktować jak jeszcze jedną pozycję w mitologii zbirów, zwłaszcza że tylko jeden z nich potrafił naprawdę rozpoznać ich wyobrażenia.

Jeżeli pierwsze zbiry były mahometańskimi imigrantami, to czy mogli mieć oni związek z uciekinierami z bractwa asasynów Hassana? Niektórzy autorzy dopatrują się takich powiązań. Niemal wszyscy członkowie obu organizacji wyznawali islam i oba bractwa oddawały się praktyce zabójstw i jej doskonaleniu. Pamiętając, że główne podboje islamu miały miejsce po roku 1000 n.e., wydaje się prawdopodobne, że tacy zbiegli z pogromu asasyni znaleźli się w środkowych Indiach mniej więcej w tym czasie. Delhi zostało zdobyte przez Muhammada z Ghur w roku 1192; wzmianki o zbirach pojawiają się także w okresie panowania szacha Firoza sto lat później. Izmailici, uciekający ze swego kraju po upadku Alamut, mogli byli przybyć do Indii i odkryć hinduskich wyznawców Kali wykonujących swoje makabryczne rzemiosło. To, że eksasasyni spenetrowali kult Kali, byłoby na pewno możliwym wyjaśnieniem faktu oddawania czci hinduskiemu bóstwu przez muzułmanów. Można by nawet spekulować, że kult Kali wcale nie był zbrodniczy, dopóki nie zdominowali go asasyni. Zapewne taka niewielka, lecz rozproszona sekta byłaby dla nich kusząca jako kamuflaż dla własnych działań. Ale jakie korzyści mogli mieć z rytualnego mordowania podróżujących na chwałę hinduskiej bogini - trudno zgadnąć. Było to o tyle możliwe, że - jak wiemy z rozdziału czwartego - społeczność asasynów w Alamut nie była przywiązana do jednej religii, ale musiała przystosowywać i zmieniać swoje wierzenia stosownie do aktualnej filozofii wielkiego mistrza. Czy hinduska Kali mogła zatem stać się następnym etapem rozwoju myśli religijnej asasynów?

Historycy nie dowiedzą się nigdy, skąd się wziął proceder mordowania thugee i kto go zapoczątkował - sagatariańscy najemnicy, przesiedleni asasyni czy rodzimi żądni krwi Hindusi? Można powiedzieć, że podobnie jak rodowody narodów, może to być mieszanina tych czynników - że to kombinacja obrzędu, tradycji, skłonności i przypadku wykreowała pierwszych zbirów-morderców.

Utrudnieniem w poszukiwaniu korzeni sekty jest to, że istniały inne gangi skrytobójców. Na ogół nie miały one żadnych powiązań ze zbirami, lecz działały na terenie Indii według własnych potwornych scenariuszy. Tylko jedna z sekt, operująca w okręgu Burdwan, była odłamem zbirów uprawiających swój proceder na wodzie.

To Pungusi, którzy byli czcicielami Kali i mieli ten sam system wierzeń i obrzędów co ich pobratymcy operujący na lądzie. Zamiast polować na swe ofiary na drogach, zajęli się łodziami przewożącymi ludzi i towary po rzekach. Na pokładzie, po upewnieniu się że wszystko gotowe, sygnałem do ataku jhirni było trzykrotne stuknięcie o pokład. Na taki znak załogę i pasażerów duszono i wyrzucano ciała za burtę. Jeśli w wodzie pokazała się krew, Pungusi mieli zwyczajowy nakaz powrotu drogą, którą przybyli, i dokonania jeszcze jednego morderstwa. Od zbirów lądowych różnili się także własnym językiem ramasi, którego zapewne nie potrafił się nauczyć nawet Sleeman.

Pewien Irlandczyk o nazwisku Creagh założył gang rabusiów, który posuwał się do skrytobójstwa. Tasma-Baz zaczynali jako szajka szulerów w Cawnpore, gdzie Creagh i kilku Hindusów przyjmowało zakłady w indyjskiej wersji gry w trzy kubki - Tasma-Bazi. Gra, w której posługiwano się złożonym paskiem skóry, szybko stała się znakomitym źródłem dochodu. Pomocnicy Creagha wkrótce założyli własne szajki Tasma-Baz i zaczęli opłacać lokalnych policjantów, żeby trzymali się z dala od ich kantów. W miarę rozrostu kryminalnego podziemia, Tasma-Baz przekwalifikowali się na morderców i rabusiów. W tych bandach nie było żadnej religijnej ideologii. Po prostu byli w nich przestępcy, którzy zabijali zatrutymi słodyczami rozdawanymi za darmo grającym. Trucizną używaną najczęściej był wyciąg z rośliny datura, zazwyczaj zdolny powalić ofiarę. Częściej podawano go w mniejszych ilościach, które dodawano do tradycyjnych fajek wodnych.

Datury używała także banda zabójców znanych jako Daturiasi, którzy podróżowali po Indiach trując innych dla zysku. Podsuwali oni truciznę w jakimś pożywieniu, a kiedy ofiary leżały nieprzytomne, mogli ich mordować lub rabować. Szczęśliwcy, którym udało się dojść do siebie po podtruciu, często pomagali w ściganiu szajki.

Najbardziej podobni do zbirów w swoich metodach działania byli megpunnici. Ich gangi żyły ze sprzedaży dzieci na rynek niewolników, co zmuszało ich często do zabijania rodziców. Ich nazwa jest zangielszczoną zbitką wyrazów mekh (kołek) i phansa (wieszać). Podobnie jak zbiry, gangi te używały pętli i dusiły swe ofiary. Po wymordowaniu dorosłych kradli ich dzieci albo do seksualnego wykorzystywania, albo do dalszej odsprzedaży. Najbardziej pożądane były oczywiście dziewczynki i wiele z nich zatrzymywano w bandzie na stałe. Czasem adaptowały się tak dalece, że pomagały innym członkom bandy w zabijaniu.

Wydaje się niewiarygodne, że tajne bractwa nic nie wiedziały o istnieniu innych bractw. Dzięki stosowaniu przebrań i trzymaniu swoich działań w sekrecie, bractwa nie były także znane przeciętnemu mieszkańcowi Indii, dopóki nie zostały ujawnione i rozbite.

Likwidacja sekty

Rozbicie złowrogiej sekty zbirów stało się możliwe dzięki zapisom i doniesieniom zebranym przez Williama Sleemana. W wyniku systematycznego dochodzenia i badania wszystkich śladów ujawniono członków sekty i tworzone z nich szajki. Dochodzenie rozpoczął Sleeman, zrazu traktując to jako hobby, czyli zajęcie w czasie wolnym od pracy, a potem jako oficjalne zadanie zlikwidowania sekty, którym go obciążyła Kompania Wschodnioindyjska.

Zaczął powoli zbierać dane, przesłuchując pierwszych pojmanych zbirów. Rejestrował nazwiska i daty, położenie wiosek, w których występowały gangi, i wykorzystywanych przez nich beles (grobów). W miarę postępu pracy ciągle rozbudowywał swój system i w pewnej fazie zorientował się, że buduje rozległe drzewa genealogiczne powiązanych ze sobą band zbirów i członków tych band.

W roku 1826 oficjalnie przydzielono Sleemanowi zadanie znalezienia sposobu przerwania potwornego procederu gangów zbirów. Kompania Wschodnioindyjska zmieniła swe stanowisko i chciała teraz poprzeć wyplenienie thugee - procederu morderstw i rabunku. W roku 1830 Sleemanowi dano wolną rękę w dochodzeniach dotyczących mordów rytualnych w całych środkowych Indiach. W ciągu czterech lat poprzedzających jego nominację na naczelnika dochodzenia skazał setki członków gangów. Kompania Wschodnioindyjska nie mogła nie uwzględnić takich zasług i musiała go poprzeć. Waga sprawy była zbyt wielka, żeby ją nadal ignorować.

Jednocześnie Sleeman stawał się zbyt ważny i kłopotliwy dla gangów, żeby go ignorować. Dokonano kilku zamachów na jego życie, lecz żaden z nich nie był udany.

Naczelnik podejrzewał, że istnieje mistrz zbirów, jakiś superzbrodniarz o wielkiej władzy i nikczemnych zamiarach, którego należało umieścić w centrum drzewa genealogicznego, które powoli tworzył. Nie mógł jednak znaleźć dowodów.

Jego bardzo pilni pomocnicy w śledztwie wspominali mgliście o możliwości istnienia jakiegoś centrum. Z racji tego obsesyjnie jednokierunkowego myślenia nadano nawet Sleemanowi przydomek Thugee. Ale jego drzewa genealogiczne były niezastąpione w badaniu powiązań między gangami i między poszczególnymi zbirami. Obserwowano różnice wewnątrz sekt w różnych regionach, pojawiały się także nowe wyrazy oznaczające w ramasi teren polowań, groby i współpracującą szlachtę. Drzewo powiązań rosło z każdym rokiem, wraz z mapą obrazującą historię działań zbirów. Sleeman miał nadzieję (i w końcu potrafił) przewidywać ataki gangów, ich wielkość i możliwe bazy operacyjne, a także sugerować nazwiska wyróżniających się członków i dowódców. Materiałem do budowania tych "drzew" były zeznania ludzi, którzy wcześniej popierali zbirów. Ci sami ludzie teraz pomagali wyłapywać swoich kolegów-dusicieli lub lokalne gangi.

Dzięki dostarczeniu takich map i drzew genealogicznych wszystkim funkcjonariuszom zaangażowanym w likwidację siatki zbirów, zebrano dodatkowe informacje, które umożliwiały zniszczenie całej organizacji.

Sleeman był przekonany, że ma do czynienia z jedną organizacją (pojedynczym "drzewem"). Od czasu do czasu zdarzały się odniesienia do kogoś kierującego tym morderczym tajnym stowarzyszeniem, ale nigdy nie wystarczały do podjęcia działań. Wiedział, że jak tylko będzie mógł je zacząć, rozprawi się z sektą bardzo szybko. Jeśli uda się wyeliminować mistrza zbirów, będzie to jak ucięcie głowy węża; sekta jak wąż zginie wkrótce po zadaniu takiego śmiertelnego ciosu. Wciąż nie wiadomo było, kto nim jest. Tylko pęczniejący rejestr danych Sleemana mógł przynieść rozwiązanie.

Każdego ranka Sleeman uaktualniał dane najnowszymi informacjami. Dopasowywał nowe dane do starych, usiłując znaleźć drogę do dusiciela - mistrza zbirów. Pewnego niezapomnianego poranka uwierzył, że odkrył nazwisko poszukiwanego przywódcy: Feringheea. Urodzony w szlacheckiej rodzinie Feringheea był przystojny i śmiały, czarujący i przekonujący, inteligentny i sprytny. Urodził się podczas oblężenia majątku swego ojca przez wojska rządowe i przeżył zniszczenie posiadłości ojca.

Długa była droga od zapisania jego nazwiska na świstku papieru do rzeczywistego ujęcia, ale tym razem kampania Sleemana miała wyraźny cel. Należało złapać zbira Feringheeę, a wtedy skrytobójcza sekta po pięciuset latach istnienia rozsypie się sama.

Góra zebranych zapisów okazała się nad wyraz użyteczna dla Sleemana i jego pomocników. Wielokrotnie umożliwiło to wyłapywanie zbirów i likwidowanie band. Jednemu z ludzi Sleemana, kapitanowi Borthwickowi, udało się prawidłowo namierzyć gang zbirów, korzystając z raportów określających miejsca kilku morderstw i zeznania naocznych świadków. Te morderstwa popełniono w roku 1829 w stanie Rutlam. Początkowo wydawało się, że sprawcami byli członkowie lokalnego plemienia Bhil. Ale po zbadaniu szczątków Borthwick nabrał pewności, że to nie aborygeni ze szczepu Bhil, lecz zbiry. Miejscowi podali mu w dodatku opis wielkiej grupy podróżujących, która niedawno tamtędy przeszła. Mieli oni powracać z pielgrzymki do świętego miejsca w Gujarat. Na podstawie zarejestrowanych danych Borthwick potrafił ustalić, który gang był odpowiedzialny za ten napad, i posłać w pościg za nimi szefa policji stanu Rutlam w Bhulwarze, któremu towarzyszyło tylko trzech konnych. Po dogonieniu grupy, komendant policji musiał przekonać jej podejrzanych uczestników, że mają z nim wrócić do Bhulwary. Zaczął, bardzo przemyślnie udawać, że jest inspektorem od spraw opium. Restrykcje rządowe dotyczące nielegalnego handlu opium uzasadniały obecność na drogach żołnierzy, w celu wyłapywania przemytników. Strasząc, że inaczej żołnierze będą ich ścigać, komendant przekonał pielgrzymów, by zawrócili. Ukryte pomiędzy pielgrzymami zbiry także chętnie podążyły z szefem policji. Wiedząc dobrze, że nie są winni przemytu, nie spodziewali się dla siebie żadnej kary ze strony władz. Tymczasem w Bhulwarze, na podstawie danych Bortwicka, zidentyfikowano jednego ze zbirów, który po konfrontacji złożył zeznania obciążające jego towarzyszy. Wydał Borthwickowi cały swój gang i przyznał się do uczestniczenia w uśmierceniu przez uduszenie co najmniej osiemdziesięciu ludzi.

Zbliżał się czas, kiedy król zbirów, Feringheea we własnej osobie, miał zacząć "sypać", by uratować swoją skórę. W roku 1830 wydawało się, że Sleeman jest bardzo blisko wodza, ale Feringheea ciągle wymykał mu się z rąk. Bezowocne okazało się dochodzenie w południowych Indiach, pomimo że Sleeman przeznaczył na ten jeden cel znaczną część swoich zasobów. Skuteczną bronią, którą posłużono się w dotarciu do arcyzbira okazało się wykorzystanie "kapusiów", którzy zaczęli współpracować, do szpiegowania i różnych wybiegów. Jest ironią losu, że proceder podstępnego mordowania i rabowania upadł dzięki podstępnej grze prowadzonej przez tych podwójnych agentów, bo sekta dobrze wyszkoliła ich w tej grze.

Feringheea niespodziewanie pojawił się w środku terytorium kontrolowanego przez Sleemana. Wódz sekty zorganizował w pewnej wsi spotkanie, by omówić operacje planowane na następny sezon. Na wioskę przeprowadzono nalot rządowy, zatrzymując rodzinę Feringheei, ale nie łapiąc jego samego. W nadziei zwabienia w ten sposób Feringheei, Sleeman przeniósł jego rodzinę do Saugor. Druga próba też się nie udała i wódz zbirów uciekł w pojedynkę. Resztki jego gangu przyłączyły się później, lecz byli to ludzie tak nieliczni i tak zniechęceni, że Feringheea porzucił ich na rzecz nowej grupy zbirów. Grupę tę miał rekrutować w wiosce Kisrai. Nie wiedział, że w Kisrai dwóch "kapusiów" tylko czeka, żeby go wydać. Został tam złapany w grudniu 1830 roku.

Po upływie miesiąca doszło do spotkania Sleemana z Feringheea. Zbir dostał tylko minutę na decyzję, czy chce przejść na drugą stronę i donosić. Nie chcąc skończyć na szubienicy, Feringheea wybrał donoszenie na swoją własną organizację. Akt łaski wobec niego nie spotkał się z uznaniem. Pozwolić dalej żyć przywódcy odrażającej sekty mającej na swym koncie tysiące istnień - to było za wiele. Niesprawiedliwość tego aktu potęgowało przyznanie się Feringheei, że jego gang podczas swej ostatniej wyprawy zabił przez uduszenie stu mężczyzn i pięć kobiet. Sleeman wiedział jednakże, że rozwiązać armię najłatwiej jest generałowi, jeśli zechce. A ten generał pokazał, że rzeczywiście chce, i to bardzo. Nie wykazał poczucia winy wobec zbirów, którzy nadal uprawiali swe rzemiosło, ani solidarności z nimi.

Feringheei darowano karę. Jego zadaniem było wskazanie licznych grobów bele wypełnionych poćwiartowanymi podróżnymi. Położona niedaleko wieś była sanktuarium zbirów, chronionych przez pozostającego z nimi w zmowie lokalnego właściciela ziemskiego. Drugie alarmujące odkrycie stanowiło to, że jedno z największych miejsc pochówku wykorzystywane przez członków sekty znajdowało się tuż pod okiem Sleemana w Narsingpore, gdzie w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku był sędzią. Pokaźne gangi zbirów z całego kraju wykorzystywały pobliskie zagajniki jako miejsca spotkań i postoju w czasie swoich wypraw.

Uwięzienie wodza złowrogiej sekty znaczyło, że dni morderczego procederu są policzone. Feringheea zdradził Sleemanowi wszystkie sekrety ideologii sekty, łącznie z wierzeniami, metodami działania, dawniejszymi operacjami, obecnym członkostwem, bazami zbirów i dalszymi istotnymi danymi. Cokolwiek życzył sobie wiedzieć znużony prowadzeniem śledztwa Sleeman, wszystko było wyjaśniane przez gorliwego zdrajcę.

Skazane i oczekujące wyroku zbiry zostały umieszczone w specjalnie zbudowanym więzieniu w Saugor. Wieszano tych, którym udowodniono udział w dusicielskim procederze, a ich cele zajmowali nowi, codziennie dowożeni lokatorzy. Ci, którzy byli związani z sektą, lecz sami nie mordowali, zostali deportowani lub skazani na dożywocie. Wykonano tysiące egzekucji, podczas których zbiry nie wykazały skruchy czy poczucia winy; wielu zawisło na szubienicy bez pomocy kata. Wierzyli, że Kali zapewni im miejsce w raju i chcieli się tam znaleźć jak najszybciej. Bez wątpienia czuli się także poniżeni egzekucją z rąk przedstawiciela najniższej kasty chamar.

Sekta zbirów praktycznie przestała istnieć w połowie wieku dziewiętnastego. Sleeman czuwał nad zniszczeniem tego ponurego stowarzyszenia do samego końca. Otrzymał tytuł Głównego Komisarza do Zwalczania Sekty Zbirów i postawił przed sądem jeszcze wielu dusicieli. Do roku 1840 osądzono 3689 zbirów, ale stracono tylko 486. Ponad 1100 skazano na więzienie (w większości dożywotnie), a 97 zwolniono. Wielu zbirów dożywotnio zesłano, inni umarli, zanim doczekali się procesu. Donosicieli, którzy pomogli rozpracować sektę, było 56. Ostatnich 531 zbirów postawiono przed sądem w latach 1840-1850. Natomiast nieznana liczba tysięcy zbirów nigdy nie została postawiona przed sądem ani nawet nie znalazła się w kręgu podejrzanych, pozostając bezpiecznie anonimowa.

Sekta ponownie pojawiła się na krótko w Pendżabie w roku 1853 i została szybko i z łatwością poskromiona przez kapitana Jamesa Sleemana (bratanka Williama). Zabójstwa dokonywane przez dusicieli zdarzały się jeszcze do roku 1940, lecz wątpliwe, czy miały one jakikolwiek związek ze zbirami. Sleeman kierował swoich ludzi do ostatnich operacji przeciw ocalałym gangom zbirów z Jubbulpore i także z tego miasta podjął próbę wychowywania synów zbirów. Celem tej akcji było zapewnienie im jakiegoś zawodu, czego udało mu się dokonać z wielkim powodzeniem. Jego szkoły zawodowe uczyły niedoszłych dusicieli tkactwa, budowania domów, robienia cegieł i - co zyskało największy rozgłos - tkania dywanów. Dywany zbirów miały dobrą markę w wiktoriańskiej Anglii - jeden zamówiła nawet królowa. Dostarczony do zamku Windsor jest prezentowany w sali Waterloo. Olbrzymi, o wymiarach 24x12 metrów i wadze dwóch ton, został wykonany bez szwów. Jest to dar, który oznaczał koniec kampanii przeciw sekcie, jakby ofiarowana królowej przez synów zbirów symboliczna rekompensata za błędy ojców. Oczywiście żaden zbir nie widziałby sprawy w ten sposób. Stosownie do ich filozofii, wszyscy ci ze zbirów, którzy znaleźli śmierć z rąk Kompanii Wschodnioindyjskiej, mieszkają teraz w raju.

Szacowana liczba ofiar uśmierconych szalami rumal przez zbirów-dusicieli sięga około 12 milionów! Liczba ta wynika z przyjęcia średnio 40 000 morderstw co rok w całych Indiach przez 300 lat. A czy wiemy o wszystkich poćwiartowanych trupach ukrytych w ziemi Indii? Nawet same zbiry nie potrafiły powiedzieć, jak długo ich rzemiosło było uprawiane, bo żaden z gangów nie ryzykował prowadzenia pisanej ewidencji swoich zabójstw. Pewną wskazówką co do liczb może być deklaracja dwudziestoosobowego gangu ujętego przez Kompanię Wschodnioindyjską, którego zbiry pochwaliły się, że średnio podczas całego okresu "kariery" dusicieli wysłali na tamten świat po 256 osób każdy.

Naprawdę przerażająca w ich procederze jest potworna amoralność. Praktykujący ten proceder naprawdę żyli w przeświadczeniu, że są posłusznymi czcicielami bogini żądającej ofiar z ludzi za obietnicę raju. Ich działania były krańcowo złe, chociaż każdy zbir uważał je tylko za pobożne. Istnienie i powodzenie takiej sekty jest świadectwem ciemnych stron religijnego fanatyzmu. Nie jest wykluczone, że członkowie gangów uważali się za powołanych przez Boga do wymierzania sprawiedliwości, za Czarne Anioły Indii.