Henryk Dasko

Andrzej Brycht - finał

 

 

...Zanim Brycht znalazł się ostatecznie w Warszawie, minął jeszcze rok. W Kanadzie żył w trudnych warunkach finansowych, zazwyczaj obciążony długami, co uniemożliwiało mu poczynienie jakichkolwiek oszczędności. "Wyjechałem z kraju, mając w kieszeni dwadzieścia dolarów i przyjadę też chyba z dwudziestką. Koło się zamyka. Niczego od nikogo nie chcę" - pisał do matki. Chciał jechać latem i zabrać ze sobą ośmioletniego Bernarda, ale z jakichś powodów zwlekał z załatwieniem dokumentów. W sierpniu konsulat generalny PRL w Toronto wystawił mu paszport konsularny - Brycht nie chciał lecieć do Polski z paszportem kanadyjskim. 8 września 1987 Brycht wylądował na warszawskim Okęciu po szesnastu latach nieobecności. Pożyczył w Kanadzie tysiąc dolarów na bilet i pierwsze wydatki.

Miotały nim uczucia sprzeczne, nieobce nikomu, kto zjawiał się tam po wielu latach. Euforia i radość, że wreszcie jest się u siebie; czasem lęk, zagrożenie i wrażenie skrajnej obcości. Przyjechał na krótko, niespełna trzy tygodnie, z zamiarem odnowienia kontaktów z synem Norbertem, już trzydziestojednoletnim. Ostatni raz widział go jako ucznia szkoły średniej. Zamieszkał z matką na żoliborskim osiedlu Przedwiośnie, w swoim dawnym mieszkaniu, które podarował jej rok po wyjeździe z Polski. Po Warszawie poruszał się ostrożnie, jeździł też do Łodzi, którą uważał za miasto rodzinne. Tam spotkał się z dawnymi przyjaciółmi z łódzkiej prasy. Parę razy pokazał się w telewizji, a tygodnikowi "Kultura" udzielił obszernego wywiadu. Do Kanady odleciał pod koniec września, zdecydowany, że w ciągu pół roku zlikwiduje wszystkie sprawy i wróci do kraju na stałe.

Jego powrót do Polski nastąpił szybciej, niż planował. W styczniu 1988 Eugenia Brycht trafiła do szpitala z zaburzeniami krążenia. Brycht spakował się w ciągu dwóch dni i wyleciał do Warszawy. Do matki był przywiązany ogromnie, ale z Polską łączyły go już i inne więzy: w czasie krótkiego pobytu we wrześniu zakochał się w znacznie młodszej od siebie, zamężnej kobiecie.

W Polsce w błyskawicznym tempie gasły ostatnie światła komunizmu. Brycht znalazł się w sytuacji, którą nie całkiem pojmował: partia trwała wprawdzie nadal u władzy, ale była to już władza w najlepszym razie pozorna. Odcięty od Polski w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, gwałtownie skonfrontowany z obcą rzeczywistością, którą nie bez racji postrzegał jako nieprzyjazną, poruszał się w nowym dla siebie świecie już to po omacku, już to po linii najmniejszego oporu. Rozpaczliwie szukał jakiegokolwiek mieszkania, dachu nad głową, który mógłby nazwać swoim. Na kupno, a nawet na wynajęcie, nie miał pieniędzy. Przez kilka miesięcy bezskutecznie kołatał do dawnych mocodawców wydziału kultury KC, nie pojmując, że mieszkań do rozdawania nie mają, a pod nogami pali im się ziemia. W przeszłości funkcjonował między dwoma skrajnie przeciwstawnymi środowiskami: pijał wódkę z działaczami aparatu propagandy, ale literackim mentorem był dla niego Jerzy Andrzejewski, a do przyjaciół zaliczał Iredyńskiego i Nowakowskiego. Andrzejewski i Iredyński nie żyli, umarł Jarosław Iwaszkiewicz, którego Brycht uważał za najwybitniejszego z polskich pisarzy, a stan wojenny rozbił środowisko literackie jak żadne inne wydarzenie w historii PRL. Po latach spędzonych na Zachodzie, do którego odczuwał wstręt, bez dłuższych namysłów wybrał reżimowy ZLP, swój dawny związek, skąd usunięto go po wyjeździe z Polski. Członkami związku wciąż było wielu jego kolegów z dawnych lat. Jeszcze we wrześniu 1987, podczas pierwszej wizyty w Warszawie, aspirował do środowiska intelektualnego. Odwiedzał wtedy Jerzego Lisowskiego w redakcji "Twórczości", ale teraz unikał ludzi dających się posądzić o jakiekolwiek sympatie opozycyjne. Pisał, że nie interesują go powody, dla których część jego dawnych kolegów znalazła się po drugiej stronie barykady.

W kwietniu 1988, po wyjściu matki ze szpitala, wyprowadził się z żoliborskiego mieszkania. Jako członek ZLP zamieszkał w pustawym o tej porze roku Domu Pracy Twórczej w podwarszawskich Oborach, gdzie ćwierć wieku wcześniej pracował nad Dancingiem w kwaterze Hitlera. Teraz kończył tam pisanie rozpoczętej jesienią książki Instynkt mordercy - historii byłego boksera, po trzydziestu latach powracającego do kraju, aby stoczyć kolejne walki z przeciwnikami, z którymi kiedyś przegrał, jego zdaniem niesłusznie. Jak w przypadku Stopy Ikara, pierwszej powieści powstałej po wyjeździe z Polski, Instynkt miał być metaforą losów Brychta. Nawiązując do osobistych wątków, mówił dziennikarzom, że jest to przede wszystkim historia miłości. Tytuł noweli był błędnie przełożoną kalką angielskiego idiomu "killer instinct", oznaczającego wolę zwycięstwa.

21 kwietnia w Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu odbyło się jego pierwsze od osiemnastu lat spotkanie z czytelnikami. Sala świeciła pustkami. Dla Brychta był to widok nowy i zapewne nie w pełni zrozumiały. Często przytaczał anegdoty o tłumach, które zapełniały zawsze jego wieczory autorskie w latach 60. Z natury powierzchowny, zawsze skłonny do pochopnych wniosków, nie chciał zadać sobie trudu, aby zrozumieć, co stało się z literaturą polską od czasu jego wyjazdu. Z rozczarowaniem i niepokojem szukał w księgarniach nowej polskiej prozy pokolenia młodszego od siebie. Nie wiedział, że to on i inni "piękni dwudziestoletni" stali się ariergardą polskiego realizmu. Że po nim, Nowakowskim, Hłasce i Iredyńskim nie nastąpiła kolejna zmiana warty. Nie całkiem pojmował, że podczas dekady poprzedzającej jego powrót inne, niż literatura, problemy rozbudzały w Polakach emocje najwyższego stopnia. Choć sam zaczynał jako poeta, a w ostatnich kanadyjskich latach próbował pisać wiersze po angielsku, nazwiska Stanisława Barańczaka, Juliana Kornhausera czy Adama Zagajewskiego, młodszych o generację, niewiele dla niego znaczyły. Nie zdawał sobie sprawy, że w latach jego nieobecności to ich poezja stała się głosem artystycznego buntu i społecznego protestu, że zajęła miejsce kiedyś przynależne prozie jego pokolenia. Pod koniec lat osiemdziesiątych, zapewne po raz pierwszy w życiu, był autentycznym outsiderem na polskiej scenie, w kraju miotanym namiętnościami politycznymi u progu przemian dziejowych. Na Zachodzie nie osiągnął sukcesów twórczych ani życiowych. Jego osobiste doświadczenie kazało mu widzieć demokrację wyłącznie jako rozszalały konsumpcjonizm, którego wybuch przeczuwał w Polsce, i brutalną, bezwzględną walkę o byt. Ta wizja pochodziła z książek Theodora Dreisera czy Uptona Sinclaira, socjalizujących pisarzy z początków dwudziestego wieku, na których się wychował. Pod koniec stulecia była już tylko pamfletem, kolejnym Raportem z Monachium. Jak zawsze w takiej sytuacji, przepełniony goryczą i nienawiścią, szukał winnych - ale uczucia te nosił w sobie, publicznie prezentując tylko fałszywe maski równowagi ducha, spokoju i pogody.

Instynkt mordercy, z początku pomyślany jako powieść, wkrótce przeistoczył się w nowelę filmową, a następnie w scenariusz. Reżyser Mieczysław Waśkowski, dawny kolega Brychta, pracujący dla zespołu Profil Bohdana Poręby, podjął się nakręcenia Instynktu. Brycht pisał w Oborach w błyskawicznym tempie, starając się dociągnąć do wyśrubowanego pułapu dziesięciu stron tekstu dziennie. Był zdecydowany pozostać w Polsce, zamierzał utrzymywać się z pisania i wierzył, że film lub megabestseller stworzą mu te możliwości. Waśkowski miał też w zanadrzu następny projekt - szukał scenarzysty, który pomógłby mu zrealizować pomysł komedii filmowej. Choć Brychtowi wypłacono częściowe honorarium za Instynkt i zaliczkę na scenariusz komedii, żaden z filmów nie został skierowany do produkcji.

Bez mieszkania, samochodu i jakichkolwiek stałych dochodów rzucił się w wir zarabiania pieniędzy. W drugorzędnych wydawnictwach składał propozycje powieści, na które pobierał zaliczki: Rip-off, Biały kamień, Zatańcz, nim umrzesz, Akty. Nigdy nie wyszły poza tytuł i jednostronicowy konspekt. Pisał felietony dla "Świata Książki", dwuodcinkowy szkic O przemyśle pisarskim dla tygodnika "Kultura" oraz drobne teksty dla "Przeglądu Technicznego" i "Przeglądu Tygodniowego", za które płacono mu równowartość czterech dolarów. Za sumę czterdziestokrotnie większą kupił maszynę do pisania marki Olimpia, podobną do tej, na jakiej dwie dekady wcześniej pisał Raport z Monachium. Władysław Huzik, autor sensacyjnych opowiadań i właściciel nowo powstałego wydawnictwa Exlibris, polecającego książki o współczesnych "magalopolis" i "wytatułowanych herosach podziemia", równie dobre jak ich ortografia, zakupił od Brychta powieść Sandra oraz Stopę Ikara, pierwszą zachodnią prozę, dla której Brycht miał wiele sentymentu. Za obie książki, które pod nazwiskiem Andrew Bright miały się ukazać w stutysięcznych nakładach, otrzymał sumę równą 75 dolarom. Spotkanemu na ulicy Januszowi Głowackiemu powiedział, że zamierza otworzyć w Polsce szkołę pisania literatury pięknej. Znów, jak przed laty, ruszył w kraj: we wrześniu 1988 był gościem Dni Literatury w Rybniku, w październiku - Wydziału Promocji i Reklamy państwowego przedsiębiorstwa Dom Książki w Opolu. Odwiedził Wągrowiec i Poznań, Mińsk Mazowiecki i Jelenią Górę, Wrocław i Świdnicę. Powoli okazywało się, że jego nazwisko nie zostało całkiem zapomniane. "Niech pan się broni, panie Brycht - śpiewano o nim w piosence Wojciecha Popkiewicza - pan zrobił unik, pan się skrył, pan na wagarach długich był". W warszawskim studiu telewizyjnym gościł u Ireny Dziedzic, w Łodzi nakręcono o nim program telewizyjny, a we Wrocławiu stał się bohaterem filmu Ballada o drodze. Film oparto na kanwie jego twórczości i historii emigracyjnych losów. Inkasował honoraria, w rzeczywistości do niego nie należące - 1 czerwca 1987 podpisał w Toronto poświadczony notarialnie dokument przenoszący jego wszystkie prawa autorskie na terenie PRL na rzecz znajomego, któremu był winien pieniądze. Choć wznowienia i przyszłe utwory miały zawierać klauzulę Copyright, reprezentującą nowego właściciela praw, wszystkie utwory Brychta wydane w Polsce ukazały się z niezmienioną metryczką redakcyjną.

Udzielał licznych i obszernych wywiadów, ale z dziennikarzami nie wiodło mu się dobrze. Nieodmiennie pytano go, dlaczego wyjechał, co robił na Zachodzie i jakie książki ma na warsztacie. Decyzji wyjazdu żałował. Zachód, gdzie nie był u siebie i wśród swoich, jawił mu się koszmarem, książek nie miał. Powiedzieć tego nie chciał i nie umiał, więc pytania wzbudzały w nim narastającą agresję. Odpowiadał wykrętnie, że ma gotowych do druku pięć powieści, których maszynopisy zostały w Kanadzie, i obraźliwie, lżąc wszystkich wokół - Polaków, pisarzy, młodzież. W warszawskiej "Kulturze" Zbigniewa Herberta nazwał błaznem i kretynem, a Antoniego Słonimskiego grafomanem. Ambitną literaturę mianował nudziarstwem, a ludzi w kawiarniach - karaluchami. Mitologizował własne doświadczenia zachodnie, przypisując sobie sukcesy, jakich nie osiągnął. Dziennikarzom warszawskiej "Stolicy" i łódzkich "Odgłosów" uskarżał się na mafijność pederastów oraz "międzynarodowego żydostwa", wspólnie utrudniających emigracyjny start. Inne oblicze ukazał jedynie dziennikarzowi katowickiej "Trybuny Robotniczej". Stwierdził, że choć rola pisarza jako nauczyciela narodu skończyła się bezpowrotnie, najbardziej na świecie pragnie wrócić do pisania książek, "bo bez tego usycha".

Jego życie zatoczyło krąg: po dwudziestu latach znów gonił zaliczki, chałtury, drobne honoraria w galopującej inflacji ostatnich godzin PRL-u. W Kanadzie, aby zarobić na życie, musiał wykonywać pracę, jakiej robić nie chciał. Teraz, w Polsce, zarabiał wprawdzie piórem, ale nie była to literatura, jaką obiecywał sobie i innym. Poza niedokończonym Instynktem mordercy, do połowy 1989 roku napisał w Polsce Sandrę i Azyl polityczny.

Pisanie Sandry rozpoczął pod koniec lat siedemdziesiątych. Pomyślana jako powieść sensacyjna, miała przynieść szybki zarobek. Niedokończony maszynopis przywiózł po latach do Polski, gdzie późną wiosną 1989 przerobił go i przygotował do druku. W powieści umieścił sarkastyczną dedykację: "Jerzemu Kosińskiemu, autorowi Malowanego ptaka - z przyjaźnią i uściskiem ręki". Pornograficzna, antysemicka i epatująca tanim okrucieństwem Sandra zdradzała zaskakujący brak umiejętności pisarskich autora. Gdzieś po drodze, w Raportach, Hubrisach i Zoomach, zagubiła się prostota wczesnych konstrukcji literackich Brychta, zwięzłość jego frazy, naturalna łatwość narracji. Teraz pisał rzeczy brudne i głupie, i pisał je źle. Nazwisko Jerzego Kosińskiego znalazło się w książce nieprzypadkowo.

Brycht miał do Kosińskiego stosunek ambiwalentny. Wystarczy być uważał za utwór wybitny, podobała mu się Randka w ciemno - zastanawiał się nad napisaniem książki opartej na podobnym schemacie konstrukcyjnym - ale literacki sukces ziomka-łodzianina budził w nim sprzeczne uczucia podziwu i zawiści. Z zainteresowaniem przysłuchiwał się publicznemu wystąpieniu Kosińskiego w Toronto jesienią 1986. Podczas jego następnej wizyty zabiegał o spotkanie, jednak nie zjawił się na zaaranżowanym w tym celu obiedzie. W noweli Sprawy rodzinne przyrodnim bratem autobiograficznego narratora uczynił postać, której przypisał sfabularyzowane losy Kosińskiego. Dwadzieścia lat wcześniej, kiedy Brycht święcił swoje największe triumfy, Kosiński uchodził za wroga publicznego numer jeden. Wiosną 1988, gdy Brycht, bez własnego dachu nad głową, pomieszkiwał w Oborach, Kosiński po raz pierwszy przyjechał do Polski. Witano go entuzjastycznie, stutysięczny nakład Malowanego ptaka w przekładzie Tomasza Mirkowicza znikał błyskawicznie z półek księgarskich. Twarz Kosińskiego spoglądała na Brychta z ekranu telewizora i okładek ilustrowanych pism. Trudno było znaleźć bardziej wymowny symbol zmian, jakie podczas nieobecności Brychta nastąpiły w Polsce.

Sandra, reklamowana na okładce wizerunkiem nagiej, związanej sznurem kobiety, nosiła podtytuł "powieść kryminalna". W istocie z kryminałem niewiele miała wspólnego, Brycht napisał niskiego lotu utwór pornograficzny. Jego protagonistką była młoda, naiwna i łasa na dobra materialne Polka w Kanadzie, z zawodu pielęgniarka, padająca ofiarą Żydów - gangsterów, gwałcicieli, zboczeńców. Nie całkiem zrozumiały wątek, w którym pojawiał się siedemnastowieczny obraz holenderskiego malarza, skradziony z europejskiej galerii, nie miał większego znaczenia. Stanowił pretekst do stukilkudziesięciostronicowej litanii obscenów. Negatywnym bohaterem książki uczynił Brycht miliardera Herscha Lipshitza. Ten międzynarodowy macher i aferzysta, z upodobania gwałciciel, uprawiał ów proceder przy pomocy wspólników o nazwiskach Cohen i Aronson. W Sandrze powtarzają się sceny brutalnych, zbiorowych gwałtów, pełne okrucieństwa katowanie kobiet, wymyślne morderstwa. W podziemiach imponującej willi Lipshitza znalazła się kaplica, a w niej trumna, w której Lipshitz nie tylko gwałci, ale również kopuluje z nieboszczykami. Mąż Sandry okazuje się jego nieślubnym, zrodzonym w efekcie kolejnego gwałtu, synem, z którym Lipshitz "zaczął żyć, kiedy chłopak miał dwanaście lat. Kochał go tak, jak najlepszą kochankę".

Brycht napisał Sandrę w zaskakująco nieudolny sposób. Skonstruował sceny nie tylko estetycznie odrażające, ale żenujące literacko. Jednak ukoronowaniem jego polskiej przygody była książka Azyl polityczny. Pisał ją w odcinkach dla łódzkich "Odgłosów" w Oborach, jesienią 1988. Opowiadał o swoich doświadczeniach od chwili zejścia ze statku w czerwcu 1971 do wyjazdu z Belgii. Był to temat, który wędrował za nim od lat. W Kanadzie często powtarzał, że pragnie spożytkować swoje emigracyjne losy w wielotomowej epopei, której Azyl - o tym tytule wspominał jeszcze we wczesnych latach 70. - miał być pierwszą częścią.

Azyl nie był powieścią. Był autobiograficznym reportażem, zaludnionym dziesiątkami postaci, z którymi Brycht zetknął się w początkach swojej zachodniej wędrówki. Styl, jakim tę książkę napisał, powoduje, że wymyka się ona wszelkim próbom opisu. Jej przesłaniem była uniwersalna nienawiść do wszystkich napotkanych przez Brychta ludzi, a metodą literacką - rynsztokowa inwektywa. Wszelkie próby przytaczania cytatów byłyby jedynie dalszym rozpowszechnianiem owych haseł. Wulgarna, prostacka, pornograficzna i antysemicka, w jednaki sposób lżyła Polaków i Żydów, katolików i homoseksualistów, uciekinierów od komunizmu i komunistów, Belgów i Amerykanów, Jerzego Giedroycia i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Stefana Kisielewskiego i Czesława Miłosza. Jedyną pozytywną postacią książki, wszechmądrą, zdrową psychicznie i fizycznie, ferującą wyroki i oceny ludzi, oceny zdarzeń i systemów, był sam Brycht. Wydała ten utwór, zapewne niemający precedensu w polskim piśmiennictwie, Krajowa Agencja Wydawnicza w Łodzi. Każdą stroną Azylu Brycht potwierdzał wszystkie negatywne słowa, jakie pod jego adresem kierowano. "Dawno nie czytałem książki tak plugawej" - pisał gdański dziennikarz. "Proszę o azyl chroniący przed Brychtem" -komentował "Dziennik Ludowy". "Odmówić azylu" - brzmiał tytuł recenzji w "Polityce".

W 1972 roku, pisząc Stopę Ikara, Brycht umieścił w książce zaskakujące zakończenie: jego bohater, uciekinier z Europy Wschodniej, wraca do kraju, aby wkrótce znowu stamtąd wyjechać. Świat, za którym tak bardzo tęsknił za oceanem, rozsypywał się na jego oczach. Wczesną wiosną 1989 odbyły się obrady okrągłego stołu, w czerwcu komuniści przegrali wybory. Tego Brycht oglądać nie chciał. Jego Polska była krajem, gdzie najlepsi wydawcy i redaktorzy wydzierali sobie wszystko, co wychodziło spod jego pióra, a rzesze czytelników dobijały się o autograf. Teraz musiał się handryczyć o pieniądze w prowincjonalnych pismach i podrzędnych wydawnictwach. Uganiając się za każdym dostępnym mu źródłem dochodu, sprzedając wszystko, co jawiło mu się najbardziej pokupnym, zarobił w pierwszym półroczu 1989 roku trzy i pół miliona ówczesnych złotych. Nie miał mieszkania, nie miał samochodu, a łada kosztowała wtedy osiemnaście milionów. Przeliczył to wszystko na twardą walutę i wyszło mu, że miesięcznie zarabia mniej niż sto dolarów. "Shit" - zanotował. Gówno.

Kiedy Azyl polityczny ukazał się w księgarniach jesienią 1989, Andrzeja Brychta nie było już w Polsce. 24 sierpnia, po półtorarocznym pobycie w kraju, odleciał do Toronto. Druga część Azylu, zatytułowana Ale Kanada!, już złożona w wydawnictwie, nie ukazała się drukiem.

Wiosną 1979 wyjechałem na kilka lat z Toronto, a po powrocie rzadko widywałem się z Brychtem. Mieszkaliśmy daleko od siebie, zmieniła się też moja sytuacja rodzinna - Brycht przyjaźnił się z moją pierwszą żoną, a z drugą, pochodzącą z innego niż on i ja kontynentu, łączyło go mało. Czasami pożyczał ode mnie niemieckie pisma samochodowe. Zmienną ogniskową przeczytałem jeszcze w maszynopisie, ale nie potrafiłem wykrzesać z siebie entuzjazmu. Brycht poczuł się dotknięty i choć kilkakrotnie obiecywał mi egzemplarz anglojęzycznego wydania, książki nigdy nie przyniósł.

W Warszawie, wiosną 1988, spotkaliśmy się przelotnie. Przyszedł z synem Norbertem, szczupłym i wyższym od niego, ubranym w dżinsową kurtkę, którą ojciec przywiózł mu z Kanady. Kiedy latem następnego roku wrócił do Toronto, nie zadzwonił do mnie. Ja także nie próbowałem go szukać - czytywałem jego polskie wywiady prasowe, a podczas którejś wizyty w kraju kupiłem w księgarni Azyl polityczny, Sandrę i Stopę Ikara. Maszynopis Stopy, pisany na pożyczonej ode mnie maszynie, dostałem od niego w prezencie siedemnaście lat wcześniej.

Wiedziałem, że kilka miesięcy po powrocie rozstał się z rodziną i wprowadził do kobiety, którą poznał w Hamilton jesienią 1989, i która zakochała się w nim. Lucy McGlynn była psychologiem szkolnym, bezdzietną rozwódką, młodszą od Brychta o kilkanaście lat. Niekiedy, już w latach 90., zdarzało nam się spotkać na jakiejś imprezie kulturalnej w konsulacie polskim w Toronto. Kłanialiśmy się sobie z daleka. W pierwszym roku po przyjeździe sprzedawał hondy, ale na przełomie lat 90. w Kanadzie zapanowała recesja i trudno było sprzedać cokolwiek. Rok później, po kilkutygodniowym okresie próbnym, otrzymał dobrze płatną pracę kierowcy niewielkiego autobusu dla niepełnosprawnych, którzy nie mogli korzystać z regularnej komunikacji miejskiej.

W 1992 roku jeszcze raz spróbował szczęścia na polskim rynku wydawniczym. Zaproponował wydawnictwu BGW napisanie pod pseudonimem Dean Baxter Nelson trzytomowej antologii zbrodni w USA, oraz, już pod własnym nazwiskiem, Nowego raportu z Monachium, pisanego z perspektywy ćwierćwiecza. W negocjacjach pomagał mu Andrzej Kołaczyński, polsko-kanadyjski przedsiębiorca i impresario kulturalny, dobrze zorientowany w sprawach wydawniczych. BGW było zainteresowane Nowym raportem, ale żądania Brychta, domagającego się pierwszego nakładu w wysokości stu tysięcy egzemplarzy, storpedowały projekt.

Latem 1992 umarła mu matka. Miała 83 lata i była jedną z niewielu osób w jego życiu, których nigdy nie opuścił. Na pogrzeb poleciał z Lucy. Przez ostatnie lata pomagała mu uporządkować jego sprawy finansowe i spłacać długi, jakie miał po obu stronach oceanu. W grudniu tego roku poprosił Andrzeja Kołaczyńskiego, aby został jego świadkiem na ślubie, który odbył się w Hamilton. Ze znajomych Brychta, w prawie pustym kościele, obecny był tylko konsul generalny RP, Andrzej Brzozowski, dawny działacz "Solidarności" z Gdańska. Lucy McGlynn zachowała poprzednie nazwisko, ale przyjęła obywatelstwo polskie.

Wiosną 1996 w poczcie elektronicznej nieoczekiwanie znalazłem list od niego. Napisał kilka pogodnych słów i pytał o życie literackie w Polsce. Odpowiedziałem pojedynczym, niechętnym zdaniem, ale Brycht nie rezygnował. "Tak jakoś nijako przerwała się nasza znajomość - pisał w następnym, dłuższym liście, ignorując moją reakcję. - Zupełnie niepotrzebnie, ale oczywiście wiem, dlaczego tak się stało. Napisałem obrzydlistwo, nie ma dwóch zdań. I najgorsze, że to nie jestem ja, że w istocie wcale tak nie czuję ani nie myślę... Jest wiele rzeczy, które należałoby powiedzieć, naprawić, a przynajmniej sprostować - i to są rzeczy o podstawowym znaczeniu. Nie można niczego dobrego zrobić, jeśli najpierw nie zrobi się porządku z samym sobą. A to czasami długo trwa".

List był dla mnie zaskoczeniem. Brycht nie należał do hamletyzujących, nie miał zwyczaju odbudowywać raz spalonych mostów, rozpamiętywać przeszłości. Sądziłem, że istniała dla niego tylko w anegdocie. Któregoś dnia zatelefonował. Nie kwapiłem się do rozmowy, ale Brycht zapytał, co czytam z polskiej prozy. Chciałem powiedzieć, że Sandrę. Zamiast tego zdjąłem z półki jego tomik Marzenia. Zawierał opowiadania z wczesnych lat 60. Przeczytałem mu jeden czy dwa akapity z Kory, noweli, jaką trzydzieści pięć lat wcześniej napisał o psie, miłości, deszczu i śmierci. Brycht słuchał przez chwilę, po czym bez słowa odłożył słuchawkę.

"Bardzo tego kontaktu potrzebuję - pisał w następnym liście. - W moim procesie odbijania się od dna. Przede wszystkim jest to dno moralne - pewnego dnia zobaczyłem, ile we mnie jest nienawiści, głupoty, ślepoty i słabości. Skąd to przyszło i dlaczego? W Sandrze i w kilku innych miejscach dokonałem aktu agresji, aktu terroryzmu, jakby podłożyć bombę w tramwaju, tyle że w sferze psychologicznej. Jedyna ofiara to ja, z urwaną głową - no, ale ta głowa odrywała się już w trakcie pisania... Nienawiść zajęła całą moją przestrzeń wewnętrzną, a wtedy człowiek kurczy się do rozmiaru wszy, co jest dowodem nie tylko przerażającej głupoty, ale przede wszystkim zaniku moralnego. Mnie samemu trudno jest to zdjąć z siebie i spokojnie odłożyć to moje osobiste piekło, groteskową patelnię, na której dureń podsmaża swój idiotyzm".

Pod koniec maja zaczął się skarżyć na kłopoty ze zdrowiem - cierpiał na śpiączkę i stan nieustającego zmęczenia, a w jego listach pojawiło się słowo, którego przedtem nie używał - depresja. Badania wykryły zaawansowaną cukrzycę, wkrótce opanowaną insuliną, ale jego stan nie polepszał się. W lipcu magnetyczny skan ujawnił guz w głębi jamy brzusznej. Operowano go natychmiast. Zachodziło podejrzenie rzadkiej formy sarkomy, mięsaka, często śmiertelnego nowotworu, ale biopsja wykazała, że guz nie jest złośliwy. Poczuł się lepiej, jednak do pracy nie wrócił.

Pół roku później, 28 grudnia 1996, Brycht wyjmował w kuchni przyniesione zakupy. Podnosząc czterolitrowy pojemnik z mlekiem poczuł dojmujący ból w plecach. Sądził, że wypadł mu dysk, ale prześwietlenie ujawniło pęknięcie dwóch kręgów. Diagnoza wykazała nowotwór szpiku kostnego, szpiczaka mnogiego, źle poddającego się leczeniu, charakterystycznego dla mężczyzn w średnim wieku. Odczuwał silne bóle - wewnątrz kości wytwarzały się nacieki, zżerające i osłabiające zdrową tkankę, a w jego szpiku co trzecia komórka była zrakowaciała. Rozpoczęto intensywną terapię, przetaczając mu wielokrotnie krew i stosując agresywną, eksperymentalną terapię farmaceutyczną.

"Słowa dodawane do świata - pisał - powinny czynić świat lepszym. Takie jest zadanie pisania i nie jest ważne to, że nic się i tak nie zmieni. To jest moja sprawa i sam to muszę załatwić, no bo przecież nie mam niczego oprócz siebie i nikogo nie znam tak dobrze. I wcale mi się nie podoba to, co mam, i to, co niby znam, i to, co ja z tym życiem zrobiłem. Czy ty wiesz, że ja w ogóle nie miałem wieku średniego w pisaniu? Sporo młodzieńczych opowiadań - i potem prawie nic, aż do początku starości. Czyli dopiero teraz miałby się zacząć mój dojrzały wiek...".

Jechałem na kilka dni do Warszawy i zapytałem go, czy coś mu przywieźć. "Pytasz, czy czegoś chcę z Polski - odpisał. Wspominał jakieś dawne pijaństwa z Iredyńskim w Oborach i Felę, kelnerkę, która przynosiła im wieczorem garnce zsiadłego mleka. Zawierał w swoich słowach całą samotność, rozpacz i nostalgię, jakie nękały go od lat. - Więc przywróć mi tamte Obory, tamtego Andrzejewskiego, nie mówiąc już o Feli. Znajdź mi drugiego Sandauera, Rudnickiego, Rogozińskiego, Iwaszkiewicza, obu Brandysów! To by było maksimum".

Odwiedziłem go w słoneczny, ciepły, październikowy dzień. Mieszkał w zamożnym i sennym miasteczku Ancaster, nieopodal Hamilton, o godzinę jazdy od Toronto. Otoczony pięknymi drzewami dom jego obecna żona zatrzymała po rozwodzie ze swoim pierwszym mężem. Miał ładny gabinet, z widokiem na wysoki, ciemny świerk, i wszystko, co wydawało mu się niezbędne do wykonywania zawodu pisarza - najnowszy komputer z obrotowym ekranem, laserową drukarką i internetowymi łączami na cały świat, fotokopiarkę, faks, biurową maszynę do pisania marki IBM Selectric z kulistą główką, kolekcję wiecznych piór, które pasjonowały go od najmłodszych lat. Czytał swoją ulubioną książkę z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, Każdy umiera w samotności, niemieckiego pisarza Hansa Fallady. Jego syn Norbert wydostał gdzieś trudny do zdobycia egzemplarz i przywiózł mu do Kanady. Czuł się tego dnia lepiej, śmiał się swoim dawnym śmiechem i mówił o tym, co ma do napisania. Zanim odjechałem, jakiś czas zwlekał przy moim samochodzie. "Jak - zapytał w końcu - nazywa się ta wasza modlitwa?"

Nie zrozumiałem pytania. "Za umarłych - powiedział - żydowska". "Kadisz" - odpowiedziałem. "No więc jak - zapytał, nie całkiem żartując, ale i nie całkiem serio - zmówisz za mnie?"

W styczniu wyczyścił pamięć komputera; nie pozostawił tam nic, ani jednej strony tekstu. Pozbył się wszystkich rękopisów, notatek, papierów, pamiątek. Gdzieś, w czasie licznych wędrówek i przeprowadzek, zaginęły fotografie z różnych lat, jedyna strata, jakiej głośno żałował. Umarł ósmego marca 1998.

Trzy dni później jechałem do Hamilton na jego pogrzeb. Hamilton jest przemysłowym miastem, wiecznie okrytym dymami, miejscami przypominającym Łódź. Ubogi i ciemny dom przedpogrzebowy, skąd wyprowadzano jego zwłoki, stał pośród tanich barów, placyków z używanymi samochodami, reklam firm instalujących piece grzewcze. Uciekł od Łodzi, od nędzy Bałut i Widzewa, od swoich bohaterów. Mieszkał w otoczeniu schludnych domków ustawionych w schludnych ogródkach, z zazdrostkami w oknach. Upiory za zazdrostkami pozostały te same, ale uciekać nie było już dokąd.

Pochowano go w niedrogiej kwaterze cmentarza, gdzie nie stawia się pomników, a jedynie wmurowuje w ziemię płaskie tabliczki. Tak było lepiej. Na pogrzeb przyszło niewiele osób. Jego ostatnia żona przyprowadziła kilka koleżanek, przedwcześnie postarzałych i demonstracyjnie żałobnych, z gatunku, jakiego Brycht nie cierpiał. Zjawiła się też jego poprzednia żona Krystyna, i dziewiętnastoletni syn Bernard o pięknej i mrocznej twarzy.

Przeżył w Kanadzie dwadzieścia sześć lat, ale z jego znajomych byłem tylko ja. Nie wiem, czy ktoś z obecnych czytał jego książki.

 

1999

 

* Henryk Dasko "Odlot malowanego ptaka", 2009











HENRYK DASKO - Nie ma miłości szczęśliwej (Andrzej Brycht)