Rzeczpospolita - 19.02.2005

 

MAFIJNA WOJNA W NEAPOLU

 

PIOTR KOWALCZUK

Plunąć policjantowi pod nogi

 

 

 

Na zalanym słońcem neapolitańskim Piazzetta Nilo panie w futrach i panowie w muszkach sączą kawę. Na Piazza dei Martiri leniwie rozmawiają piękni, młodzi i bogaci. Kilkaset kroków dalej panorama Zatoki Neapolitańskiej z Wezuwiuszem i majaczącym w oddali Sorrento. Zapierający dech gigantyczny kicz. Jest spokojnie, cicho, na morzu ani jednej zmarszczki. Ta bajeczna fasada kryje chorą tkankę miasta, przeżartą toczącym je od ćwierć wieku rakiem neapolitańskiej mafii - camorry.

Wczesnym popołudniem 47-letnia Carmela Attrice podnosi słuchawkę domofonu. 17-letni chłopiec prosi, żeby zeszła na dół, bo trzeba coś wyjaśnić. Zna go od dziecka. Mieszka dwa domy dalej. Chodził do szkoły z jej córką. Godzinę wcześniej był u nich w domu. Zapewniał, że camorra cofnęła nakaz eksmisji i nic jej nie grozi. Pani Attrice ufnie schodzi i wtedy trzech zamachowców otwiera ogień. To koledzy jej syna Francesco. Bo pani Attrice miała też syna. Nie mógł jej bronić. Ukrywa się. W mafijnej wojnie stanął po złej stronie. Dlatego kazali się jej wynosić. Nie miała jednak dokąd, więc nakaz eksmisji zmieniono na wyrok śmierci.

Komando, które otrzymało zadanie zamordowania bezbronnej kobiety, składało się z siedmiu osób. Teraz będą musieli zabić Francesco. Inaczej on ich zabije. "Ludzie honoru" - jak mówią o sobie mafiosi - nie mają honoru. Mają kodeks honorowy. W Scampii, zabudowanej betonowymi blokami dzielnicy Neapolu, składa się z jednego punktu: musisz się zemścić.

Pani Attrice to 135. ofiara wojny, jaką od roku toczą kamoryści mafijnego klanu Paolo Di Lauro. Walka trwa, mimo że trzy tysiące walczących w tej wojnie żołnierzy jest już za kratkami. Boss Di Lauro bije się z "secesjonistami" o panowanie nad Scampią i leżącym obok Secondigliano. Jest się o co bić. W czasach "spokoju" tylko sprzedaż narkotyków przynosiła tu dziennie pół miliona euro.

Królestwo camorry

W trzy godziny po zabójstwie pani Attrice wsiadam z żoną do taksówki przy górnej stacji kolejki linowej pod Castel San Elmo (do XVI-wiecznej hiszpańskiej fortecy jedzie się jak na Gubałówkę). Tłumaczę, że jestem dziennikarzem, że zależy mi na wycieczce po Scampii i Secondigliano. Twarz na oko 30-letniego taksówkarza tężeje: "Przecież już się zmierzcha. To bardzo niebezpieczne. Tam dziś znów kogoś zabili". Pyta, czy mamy przy sobie dużo pieniędzy, drogie zegarki, biżuterię. W końcu godzi się pod warunkiem, że nigdzie nie będziemy się zatrzymywać, z nikim nie będziemy rozmawiać: - A przede wszystkim żadnych zdjęć. Jak nas zatrzymają, nie odzywajcie się. Zostawcie wszystko mnie. Nie znacie włoskiego, jesteście stranieri, a ja pobłądziłem. Jeszcze z komórki dzwoni do domu: - Mam kurs do Scampii. I ruszamy w drogę.

Żona szczebiocze, zachwyca się Neapolem. Powiada, że ładniejszy od Rzymu. Pyta małomównego kierowcę o rodzinę, pracę. Dopięła swego. Kiedy wjeżdżamy na obwodnicę, taksówkarz jest już "oswojony" i powoli zamienia się w przewodnika. - Tę część miasta nazywamy Trzecim Światem - mówi, gdy jedziemy kiepsko oświetlonym, szerokim Corso Secondigliano. - To królestwo camorry. Wskazuje na puste, choć otwarte sklepy: - Tu wszyscy muszą płacić camorze. Co do jednego. A jak nie? - To tak kończą - właśnie mijamy pusty, ziejący czernią oczodół spalonego sklepu. Skręcamy w boczną ulicę i natychmiast natykamy się na dwa samochody policyjne. Policjanci stoją obok z automatami w kamizelkach kuloodpornych. Nie wiadomo, kogo i czego pilnują, bo wokół nie ma żywej duszy.

Wjeżdżamy w odrapane, brudne blokowiska. Te domy nie widziały farby, od kiedy je wybudowano 35 lat temu. Wszystko wygląda tak, jakby się miało za chwilę zawalić. Tylko światła w oknach przekonują, że jednak ktoś tu mieszka. Znów policjanci z automatami. I tak co 50 metrów, na niemal każdym skrzyżowaniu. Taksówkarz mówi, że policja oblega Scampię i Secondigliano od 7 grudnia, gdy siły bezpieczeństwa pierwszy raz zapuściły się w dzielnice bezprawia. Krążymy już z kwadrans, ale nie natknęliśmy się na żaden sklep, żadne biuro, żadnego fryzjera, żadną pizzerię czy choćby bar. Poza policjantami - nikogo.

Wjeżdżamy na jakiś pusty placyk. Po jednej stronie policyjny patrol, po drugiej wjazd w ulicę zagradza dwóch mężczyzn, grzejących ręce przy koksowniku. Przed nimi zaimprowizowany kontuar. Widzę pomarańcze i futerały do telefonów komórkowych. A jednak handlują. Tylko nie wiadomo z kim. - To czujki camorry - wyjaśnia taksówkarz - tam gdzieś w głębi mieszkają Di Lauro. Za chwilę obrazek się powtarza: prawo przez ulicę sąsiaduje z bezprawiem. Trzech karabinierów w rynsztunku bojowym, a naprzeciw koksownik i grzejący się kamoryści. - Niech się pan przyjrzy. Wjeżdżamy w dzielnicę Żagli. To nasz Bronx.

Wynocha!

Żagle to horrendalne, betonowe mrówkowce na kilka tysięcy rodzin. Taki mają kształt. Zwężają się ku górze trochę jak piramida. Architekt Di Salvio postawił tu sobie pomniki godne Cheopsa. Wjazd w boczne uliczki, do garaży, w podcienia pod "żaglami" zastawiają potężne żelazne bramy. Przestrzeń między nimi to ściana z wielkich płyt sklejki. Jak na Florydzie przed przejściem huraganu. Taksówkarz tłumaczy, że to fortyfikacje camorry. Za kratami siedzieli handlarze narkotyków. Przed nimi pobierający pieniądze kamoryści ustawili klientów w kolejkę. Gdy pojawiała się policja, handlarz znikał, a na zewnątrz pozostawał tylko facet z forsą, którego można najwyżej wylegitymować.

Nikt nie może wejść do "żagla" niezauważony. Każdy mrówkowiec jest twierdzą, w każdym panuje też specjalizacja. Ten nazywa się biały, bo w nim można kupić kokainę, a tamten - czerwony, bo handluje się heroiną. A czemu teraz nikt nie handluje? Bo jest wojna. Poza tym wszędzie policja.

Kierowca pobłądził. Krążymy bezradnie po wymarłych ulicach, na jednym z rozwidleń zjeżdżamy w dół. Błąd. Jesteśmy w ciemnym zaułku przed żelazną bramą camorry. Nagle, nie wiedzieć skąd, pojawia się ktoś na skuterze. Młodzieniec każe kierowcy opuścić szybę, pochyla się i taksuje nas wzrokiem: - Czego tu chcecie? Kogo szukacie? Milczymy. Z nerwowego dialogu kierowcy z kamorystą w neapolitańskim dialekcie nie rozumiem ani słowa, poza "Jatevenne!" (Wynocha!) i władczym gestem wskazującym wyjazd. Kamorysta rozpina zamek błyskawiczny skórzanej kurtki. Na tyle, że widać kolbę pistoletu. Zawracamy błyskawicznie. 50 metrów dalej mijamy uzbrojonych karabinierów. Kierowca ociera pot z czoła: - Uff! Mieliśmy wszyscy sporo szczęścia! Po chwili dzwoni do domu: - Wyjechałem ze Scampii. Wszystko bene. Zajeżdżamy pod Stazione Centrale. Emocje kosztowały 60 euro. Według licznika, o co w Neapolu trudno.

Katastrofalny eksperyment

Do powstania betonowego piekła dzielnic Scampia i Secondigliano doprowadziły dobre chęci. Scampia to katastrofa wielkiego eksperymentu społecznego, wspólna porażka architektów i władz miejskich. Według planów na obrzeżach Neapolu na 375 hektarach miało powstać wzorcowe, samowystarczalne osiedle na 63 tysiące mieszkańców. Raj na ziemi: parki, place zabaw, szkoły, boiska, centra handlowe, szpitale, siedziba władz osiedlowych, kina, teatry, kluby, bary i restauracje. Dodajmy: raj dla tych, którzy w drodze do nieba na pewno przejdą przez ucho igielne. W pierwszym rzędzie z dobrodziejstw mieli skorzystać ci, których nie stać na wynajem własnego mieszkania: młode rodziny tłoczące się z rodzicami i dziadkami w neapolitańskich slumsach, "przypadki społeczne". Sporą część neapolitańskiej nędzy zamknięto w Scampii, jak w getcie. Głód mieszkań był tak wielki, że dzielnicę zasiedlano od 1968 roku w miarę oddawania budynków mieszkalnych do użytku.

Gwoździem do trumny było trzęsienie ziemi z 1980 roku w pobliskiej Irpinii. Pozostawiło 300 tysięcy osób bez dachu nad głową. Część z nich osiedlono w Scampii i budowanych naprędce blokach w Secondigliano. Zdesperowane rodziny wprowadzały się na dziko do niewykończonych mieszkań. Wobec tej ogromnej liczby bezdomnych zamiast szkół, kin, klubów, boisk, basenów, parków, stawiano kolejne bloki. Powstała wielka, chaotyczna noclegownia dla 44 tysięcy osób. Dziś mieszka tu, jak się szacuje, 85 tysięcy.

Do Scampii nie wprowadziło się za to nigdy prawo, pierwszy posterunek policji powstał tam dopiero w 1997 roku. Państwo wydało osiedle gangsterom na łup. Łup tym łatwiejszy, że przytłaczająca większość jego mieszkańców to ludzie biedni i niewykształceni. Na neapolitańskim rynku pracy (bezrobocie w tym mieście sięga 25 proc. przy średniej krajowej około 8 proc.) nigdy nie mieli wielkich szans. Dlatego w Scampii aż połowa mieszkańców jest na zasiłku, a bezrobocie wśród młodych ludzi (do 30 lat) sięga przerażających 70 proc. I to w drugim pokoleniu. 32-letni ksiądz Luigi Merola powtarza, że młodym ludziom ze Scampii trzeba dać pracę. Ale oni i tak nie wiedzą, co to jest normalna praca. Przecież ich matki i ojcowie też byli bezrobotni. Wolą pracować dla camorry.

Po mafijnej stronie barykady

W Scampii camorra organizuje życie - ściąga podatki, inwestuje, daje zatrudnienie, kredyty, świadczy usługi. Pilnuje porządku i zawiaduje wymiarem sprawiedliwości. Gdy w 1997 roku z powodu ślamazarności neapolitańskiego sądu ku oburzeniu mieszkańców dwóch miejscowych pedofilów uniknęło odpowiedzialności, zamachowcy camorry położyli ich trupem w biały dzień w 24 godziny po opuszczeniu przez nich aresztu. Zresztą mieszkańcy Scampii i Secondigliano nie idą po sprawiedliwość do sądu. Szukają jej u lokalnego bossa. Podobnie jest z pracą, kontraktem budowlanym, zezwoleniem, zaświadczeniem.

W oczach mieszkańca Scampii camorra wcale nie jest pasożytem. Żyje z nią w symbiozie. Niekoniecznie ze strachu. Mafijna rzeczywistość jest jedyną, jaką zna. Pasożytem jest dla niego państwo ze swoimi podatkami i policją, która stara się zrujnować świetnie idący narkotykowy biznes. W wojnie państwa z camorrą stoi po mafijnej stronie barykady.

Gdy 7 grudnia ubiegłego roku o świcie 1500 karabinierów i strażaków z ciężkim sprzętem, przy wsparciu z powietrza, rozpoczęło forsowanie fortyfikacji camorry, by aresztować 65 jej członków, z góry obrzucano ich czym popadnie. Karabinierzy po zdobyciu barykad stawali oko w oko z murem złorzeczących im kobiet, nierzadko w widocznej ciąży. Uciekających kamorystów zasłaniały własnymi ciałami. Dwunastu udało się zbiec. Gdy 21 stycznia w jednym z mieszkań bloku w Scampii karabinierzy wytropili zleceniodawcę mordu pani Attrice, Cosimo Di Lauro, musieli wezwać posiłki. Nie byli w stanie wyprowadzić aresztanta, bo pod blokiem protestowało pół tysiąca osób. Przepychanki trwały trzy godziny.

Zresztą zdjęcie Cosimo, 31-letniego przystojnego mężczyzny z kitką, w modnej skórzanej kurtce, prowadzonego w kajdankach do aresztu, obiegło całą Italię. Następnego dnia nauczyciele w szkołach w Scampii i Secondigliano spostrzegli tę fotografię na wyświetlaczach telefonów komórkowych swoich uczniów. Bo dla nich młody boss camorry to idol i wzór do naśladowania, bohater na wzór Robin Hooda. I to nie tylko dlatego, że nosi rewolwer, modne ciuchy, cieszy się szacunkiem, ma posłuch i pieniądze, ale również dlatego, że tylko pójście w jego ślady daje szansę na zrobienie szybkiej kariery i jeszcze szybszych pieniędzy. Robotnik w fabryce czy w warsztacie nie może nawet liczyć na 1000 euro miesięcznie. Szeregowy diler camorry bez trudu zarabia takie pieniądze w tydzień, kilkunastoletni chłopiec na mafijne posyłki może liczyć na 400 euro tygodniowo.

Co na to rodzice? Od kiedy Scampię i Secondigliano oblega policja, doszło do dwóch "strajków szkolnych". Matki w proteście przestały posyłać dzieci na lekcje: - Na ulicach jest bardzo dużo policji. To zbyt niebezpieczne. Ale naprawdę chodzi o to, że stan oblężenia sparaliżował narkotykowy biznes. Mężowie i bracia zaczęli przynosić do domu mniej pieniędzy. Wielu wylądowało za kratkami. Teraz, gdy w strzelaninie z policją albo w wojnie klanów ginie jakiś boss, w dzień pogrzebu w jego rejonie na znak żałoby zamyka się sklepy, biura i bary. Na pogrzebach kamorystów tłumnie pojawiają się odświętnie ubrane dzieci z kwiatami. Wychowywane są w pogardzie i nienawiści do oficjalnej władzy. Z policją nikt tu nie będzie rozmawiał. W Scampii i Secondigliano patrolom karabinierów szkolne dzieci plują teraz pod nogi.

We władzy klanów

Neapolitańska mafia, camorra, wywodzi swą nazwę od hiszpańskiej "chamarra" - prostej kurtki noszonej przez hiszpańskich bandytów w XVIII wieku. Albo od gry hazardowej "morra". Tak czy inaczej, camorrą nazywano od wieków bandy i gangi pospólstwa. Żyły początkowo z rabunków, a na łup mogły liczyć zawsze. Neapol był jednym z najważniejszych portów w Italii. Później, dzięki wprowadzeniu morderczych taryf celnych, bandy camorry zbijały majątek na przemycie. Z biegiem czasu jej herszci całkowicie zawładnęli dzielnicami biedoty. Stali się partnerami władzy, bo jako jedyni byli w stanie zapewnić porządek. Z ich usług korzystał ostatni burboński król Neapolu Franciszek II, a Garibaldi, wkraczając do miasta w 1860 roku, powierzył hersztom camorry sformowanie sił policyjnych.

Rozbić camorrę, podobnie jak sycylijską cosa nostrę, udało się dopiero totalitarnemu reżimowi Mussoliniego. Ale Amerykanie podczas kampanii włoskiej, by osiągnąć swe wojskowe cele, korzystali z pomocy mafii. Działający w Stanach włoscy gangsterzy (m.in. Vito Genovese, Lucky Luciano) jako tłumacze, pośrednicy, a może i wspólnicy, zostali zaangażowani w charakterze asystentów amerykańskich generałów. Wraz z wypuszczonymi z sycylijskich więzień mafiosami cosa nostry opanowali port w Neapolu, gdzie lądowały dostawy dla sojuszniczych armii i pomoc dla miejscowej ludności. Według szacunków w 1945 roku aż 60 proc. tych towarów wylądowało na czarnym rynku. Po wojnie Neapol stał się europejskim centrum przemytniczym, głównie papierosów, a potem narkotyków.

Neapol i Kampanię podzieliło między siebie 30 klanów składających się z ponad stu rodzin. Bossowie camorry na swoim terytorium przesądzali o wynikach wyborów, a w zamian mieli u siebie decydujący głos w rozdawaniu wszelkich państwowych kontraktów, zezwoleń, obsady urzędów.

Camorra stała się potęgą również za sprawą... natury. Po trzęsieniu ziemi w Irpinii z 1980 roku państwo przeznaczyło na pomoc ofiarom równowartość 40 miliardów dolarów. Wielka część tych środków znalazła się w gestii władz lokalnych. Z dnia na dzień burmistrzowie miasteczek pod Neapolem i neapolitańscy radni stali się włodarzami ogromnych pieniędzy. O stopniu skorumpowania Kampanii i powiązań władz z camorrą niech świadczy to, że zaledwie jedna czwarta funduszy trafiła do 300 tysięcy ofiar trzęsienia ziemi. Z pozostałych 30 miliardów dolarów powstały ogromne fortuny bossów camorry i lokalnych polityków. Reszty dopełnił narkotykowy boom.

Czas też pracuje na korzyść camorry. Ogromne fundusze na rozwój regionu, ustawy wspierające lokalną przedsiębiorczość i ulgi podatkowe, mające pomóc w wyrwaniu Kampanii z jej rąk, służą głównie jej klanom. Camorra oplotła całą Kampanię siecią kryminalnych powiązań i zależności. 21 stycznia w pamięci telefonu komórkowego aresztowanego Cosimo Di Lauro karabinierzy znaleźli prywatne numery dwóch prokuratorów i jednego z szefów policji. 10 lutego jeden z żołnierzy Di Lauro, podejrzany o morderstwo, wyszedł z aresztu, bo miał żelazne alibi. Polował z neapolitańskim sędzią.

Trupy na ulicy

Camorra nie posiada hierarchicznej struktury, kierującej wszystkim, jaką w cosa nostrze jest Cupoli, rada bossów. Jest amorficzna, więc trudno z nią walczyć, ale też częściej między klanami i rodzinami wybuchają wojny o terytorium. Ostatnia, trwająca do dziś, rozpoczęła się rok temu. I to w łonie jednego klanu Paolo Di Lauro. Scampią i Secondigliano rządził twardą ręką od 1982 roku. Na handlu narkotykami zarabiał miesięcznie nawet 15 milionów euro. Jednak policja zaczęła mu deptać po piętach i w 2002 roku zszedł do podziemia. Codziennym biznesem zaczął kierować syn Cosimo. Rozpoczął wymianę pokoleniową w klanowej hierarchii, faworyzując swoich kolegów kosztem starszych kompanów ojca. Jeden z nich, Raffaele Amato, okradł klan, zbiegł z pieniędzmi do Hiszpanii i stamtąd zaczął spiskować przeciw Di Lauro. Pod koniec 2003 roku czuł się tak pewnie, że wrócił do Neapolu.

Rozpoczęła się mafijna wojna, jakiej miasto nie widziało. Nie chodzi o liczbę ofiar. W wojnie na początku lat 80. było ich więcej, bo ponad 700. Chodzi o styl i bezwzględność. Komanda obu stron wykonują wyroki tak, by nadać im jak najwięcej rozgłosu i zastraszyć przeciwnika. Najczęściej w biały dzień w miejscach publicznych: w restauracji, sklepie, na ulicy. Ciała, przedtem znikające w płynnym cemencie stawianych fundamentów albo w morzu, teraz pozostawiane są na miejscu zbrodni.

To, że gangsterzy mordują się między sobą, nie zrobiło we Włoszech i Neapolu specjalnego wrażenia. Hałas podniósł się, gdy zaczęli umierać niewinni ludzie. W marcu zginęła 14-letnia dziewczyna, bo znający ją od dziecka gangster użył jej jako tarczy przed zamachowcami. Zaczęto wykonywać wyroki na braciach i ojcach niemających z camorrą nic wspólnego. 22 listopada w bestialski sposób zamordowano 22-letnią Gelsominę Verde tylko dlatego, że była dziewczyną jednego z "secesjonistów". Przez pomyłkę zastrzelono trzech policjantów w cywilu i dwóch chłopców grających w piłkarzyki.

Kazanie w obstawie

Czy można wygrać z camorrą w Scampii i Secondigliano? Nasz taksówkarz odpowiedział ponuro, zupełnie jakby przytaczał jedną z anegdot o Radiu Erewan: - Owszem, ale trzeba to wszystko zrównać z ziemią. Takim pesymistą nie był ksiądz Luigi Merola. By dać przykład parafianom, zadenuncjował 25 kamorystów. Teraz głosi Słowo Boże pod ochroną policji.






O mafii polskiej