Tadeusz Konwicki

Ciotki rewolucji

 

 

W latach pięćdziesiątych Polską rządziły ciotki rewolucji. Proszę mnie nie poprawiać. Ja wiem, że w szkołach uczą, iż władzę sprawowali wtedy Bierut, Cyrankiewicz albo Różański. Ale naprawdę wszyscyśmy podlegali bezapelacyjnie ciotkom rewolucji.

Były to panie w średnim wieku, ale jeszcze nie stare, choć zdarzały się śród nich i staruchy pamiętające jeszcze Lenina, na ogół niezbyt urodziwe, choć bywały i niebrzydkie, a nawet z pewnymi skromnymi pretensjami męsko-damskimi.

Były zazwyczaj czarniawe, przy kości, krótko ostrzyżone, energiczne, zdecydowane w odruchach, rozkochane w marksizmie-leninizmie i fanatycznie oddane władzy ludowej. W większości pochodziły z plutokratycznych domów żydowskich i miały już za sobą pewien staż w przedwojennej partii komunistycznej.

Każdy z nas musiał się zetknąć swego czasu z taką działaczką. Siedziały one w gabinetach Komitetu Centralnego, w zakątkach Ministerstwa Bezpieczeństwa, w salkach kolaudacyjnych kinematografii, a także w skromnych pokoikach wydawniczych czy redakcyjnych.

Nie wiem, jak inni, ale ja odczuwałem jakiś ożywczy niepokój, kiedy moje drogi skrzyżowały się z drogą takiej towarzyszki dyrektorki czy redaktorki. Wiem, że wielu ludzi uciekało przed nimi jak przed zarazą, ale chyba niesłusznie.

Otóż ja znajdowałem przyjemność w nieznacznym i długofalowym demoralizowaniu tych towarzyszek. Ich pryncypialność, ich męskie maniery i bezpłciowe mózgi działały na mnie jak czerwone płachty na flegmatycznego byka. To znaczy, nie rzucałem się do boju, jak nie przymierzając Roman Bratny, który wiele towarzyszek uprowadził z drogi cnoty. A tymi bezkompromisowymi funkcjonariuszkami, uwiedzionymi przez owego prozaika, można by było obsadzić dobrych kilka województw.

Ja nie, ja deprawowałem z wolna, oddziaływając zresztą na umysłowość ofiary, podsuwając jej różne pokusy ziemskie, wprowadzając ją permanentnie w stan niepewności ideowej.

Szczególny opór stawiała pewna wybitna towarzyszka ze sfer wydawniczych. Na seks już była niepodatna, na erozję ideologiczną zbyt zatwardziała, więc rada w radę postanowiliśmy z kilku oddanymi ludźmi skruszyć ją obyczajowo.

Otóż pewnej soboty, a może niedzieli, zwabiliśmy ją pod Warszawę pod pretekstem imienin jakiejś jej pracownicy. Rzeczywiście czarna Wołga podwiozła osobę urzędową i pełną pryncypialnej łaskawości, która wkroczyła do walącej się, przedwojennej willi z nieprzekupnym uśmieszkiem i gdyby ten uśmieszek mógł dźwięczeć, dźwięczałby dźwiękiem stali.

Tak, stawiała nam opór, walczyła jak lwica, przywołała na pomoc sobie i cytaty, i autorytety wodzów, i surowe wspomnienia z lat walki. A my nic, a ja nic, wytrzeszczałem na nią swoje poczciwe, ufne oczy litewskie i ciągle dolewałem do kieliszka. A to za to, a to za tamto, a to za tego, co tu, a to za tego, co tam czuwa i nas prowadzi. Nie mogła odmówić, nie mogła okazać miękkości nam, dwuznacznym typom, niejasnym klasowo. Więc drewnianym ruchem ujmowała szklanicę powiadając: no cóż, towarzysze, wypijemy.

Co było potem, strach powiedzieć. Całowała się i piła na ty z członkami byłych reakcyjnych organizacji, rwała się do tańca na stole i zadzierała spódnicę o surowym kroju spódnic fizylierek, a później zbladła, zachwiała się i pojechała do pewnego miasta portowego nad Bałtykiem. Litościwe współpracownice wywlokły ją gdzieś na powietrze i cuciły do rana.

I rano ocknął się inny człowiek, nowy człowiek płci żeńskiej. Razem z tą straszną nocą, z tą dziwną próbą charakteru, odeszły w niepamięć pryncypialność, tubalny głos, zamaszyste ruchy i wspaniała zręczność w posługiwaniu się cytatami.

Parę dni później na schodach spotkałem miłą fertyczna czarnulkę, co wiercąc kuperkiem pędziła spóźniona mocno i z obłędem w oczach na jakąś odprawę, którą miała prowadzić dla aktywu. To była nasza ciotka rewolucji.

Dziś już ich nie ma, prawie nie ma. Lawina różnych dziwnych wydarzeń historycznych, trzęsienia ziemi w sferze moralnej, niepewność wszelkich pewników, to wszystko rozpędziło ciotki rewolucji, zagnało je do mysich dziur, zmusiło do podcierania i hojdania wnuków. Niektóre oparły się aż w kościołach i cienkimi głosami klepią pacierze.

 

"Nowy Świat i okolice" 1986