"Ex Libris" nr 51, maj 1994

 

Henryk Dasko

CO SIĘ STAŁO Z PISARZAMI

 

 

Refleksje o polskiej literaturze pióra Kingi Dunin (Literatura polska czy literatura w Polsce? ) i Andrzeja Rostockiego (Marsjanin szuka Mickiewicza), zamieszczone w 48 numerze "Ex Librisu" czytałem z rosnącym poczuciem osłupienia. Oto para nader trzeźwych publicystów kulturalnych - Rostocki redaguje i opatruje komentarzami "Listę bestsellerów", Dunin jest cenioną eseistką i autorką kąśliwych, inteligentnych, syntetycznych recenzji w "Notach i knotach" - pisze na ten sam temat teksty bliźniaczo podobne, jednakowo pełne gniewu i goryczy, a zarazem wewnętrznie skonfundowane i czytelnika konfundujące. Nie ma w tych artykułach obrazu współczesnej literatury polskiej, choć oboje autorów złorzeczy jej zgodnym chórem, a za jej bezdroża wini zarówno tradycję narodową, jak i krytyków.

Dunin wyrzeka więc na narcyzm i brak tożsamości, na kontemplację własnego obolałego ogona, Rostocki - na sztuczne hierarchie literackie i izolację teoretyków kultury. Wykpiwając ów ogon, oboje sięgają do niemal identycznych, gombrowiczowsko-szyderczych symboli - Dunin pisze o Borynie, odzianym w śmiertelne giezło, Janku Muzykancie i szlachcicu z szabelką, Rostocki - o Zbyszku z Bogdańca, rogatywkach i husarskich skrzydłach. Rozumiem, że Kingę Dunin i Andrzeja Rostockiego trafia szlag, ponieważ wśród przebogatej oferty wydawniczej, jaką prezentują nasze księgarnie, ciekawej polskiej książki ze świecą szukać. Podzielam te uczucia. Ale jednocześnie jestem zdania, że ich diagnozy i konkluzje są równie odległe od rzeczywistości, jak i ta nieszczęsna literatura, na którą pomstują.

W czym objawia się kryzys literatury polskiej - a raczej polskiej prozy, bo trudno mówić o kryzysie w poezji - zwyczajnemu czytelnikowi? Otóż ludzie, którzy mają dziś po czterdzieści i więcej lat, pamiętają nie tak odległe przecież czasy, kiedy w Polsce - pomimo cenzury, serwitutów politycznych, zapisów, ograniczeń papieru i innych plag ancien regime'u - pisywało stale kilkunastu, jeżeli nie kilkudziesięciu dobrych prozaików, w większości produkujących solidną literaturę. Autorzy ci mieli swoich odbiorców, oczekujących niecierpliwie na ich kolejną książkę nie tylko dlatego że w księgarniach brakowało tytułów, ale dlatego, że były to książki w większości nie schodzące poniżej pewnego poziomu, pisane przez ludzi kompetentnych w swoim zawodzie, obeznanych z techniką narracji ogólnie przyjętej w literaturze realistycznej. Myślę tu o pisarzach różnego autoramentu i różnej melodii, wchodzących w świat literatury bądź na krótko przed drugą wojną światową, bądź też niedługo potem. O Andrzejewskim i Dygacie, Konwickim i obu Brandysach, o Szczepańskim, Stryjkowskim, Henie, Tyrmandzie, Stawińskim, o Machu, Lemie, Nowaku, Rudnickim, Wygodzkim, Szczypiorskim, Żukrowskim - wymieniam te nazwiska wyrywkowo, bez żadnego klucza i w przypadkowej kolejności. Do tej listy dałoby się dopisać wiele innych imion, wliczając pokolenie następne, urodzone w latach 1934-1940: Hłasko, Głowacki, Iredyński, Nowakowski, Redliński, Brycht. Są tu prozaicy lepsi i gorsi, piszący więcej lub mniej, ale każdy z nich po ukończeniu jednej książki zasiadał do pisania następnej, wierząc, że będzie lepsza od poprzedniej. Wielu spośród tych pisarzy tworzy nadal, a ich nowe tomy są równie popularne jak w latach, kiedy sprzedawano je spod lady i na bazarach. Ale podobnej listy, składającej się z autorów o parę pokoleń młodszych, dziś ułożyć się nie da - i ten fakt, a nie przerost narodowej mitologii lub arogancja krytyków - jest rzeczywistym miernikiem tego, co naprawdę stało się z polską literaturą.

Nie oznacza to, że w Polsce twórcy młodszego pokolenia nie pisują dziś książek czy nawet prozy. Miesięcznik "Twórczość" od wielu lat konsekwentnie promuje młodych, utalentowanych prozaików, by wymienić choćby Rudzką, Bitnera, Sęktasa czy Janusza Rudnickiego. Autorzy ci z reguły unikają prozy realistycznej, koncentrując się na poszukiwaniu nowych, nierzadko skrajnych, rozwiązań formalnych, co siłą rzeczy ogranicza zasięg ich twórczości. Są ważnym, na pewno jednym z najciekawszych elementów polskiego krajobrazu literackiego, ale nie są przecież jej elementem centralnym.

Co gorsza, interesujące debiuty polskiej prozy często pozostają właśnie - debiutami, chociaż pisarze zaczynają się zazwyczaj od drugiej, niekiedy nawet od trzeciej książki. Od Eustachego Rylskiego po Grzegorza Musiała, od Stefana Chwina po Piotra Szewca, polscy autorzy współcześni rzadko pozostają wierni twórczości prozatorskiej. "Polityka" zamieściła niedawno wywiad z Pawłem Huelle, który został dyrektorem telewizji gdańskiej. Indagująca go dziennikarka taktownie nie pyta o jego działalność literacką, sam dyrektor również nie porusza tego tematu. Huellego uważam za talent wybitny, obcojęzyczne wydania Weisera Dawidka zbierają entuzjastyczne recenzje na świecie, a drukowane przed kilkoma miesiącami w "Tygodniku Powszechnym" opowiadanie Srebrny deszcz może uświetnić każdą antologię. Wierzę, że Paweł Huelle będzie doskonałym szefem regionalnego ośrodka TV, ale obawiam się, że zysk lokalnych telewidzów nie zrekompensuje straty, jaką niechybnie poniosą czytelnicy Huellego.

Wszystko to wydaje mi się sytuacją niezwykłą. Wizyta w jakiejkolwiek księgarni, czy to w Polsce, czy za granicą, udowadnia ponad wszelką wątpliwość, że proza - ta realistyczna, oparta na ewoluujących, ale nadal wiernych podstawowym kanonom sztuki technikach narracyjnych - ma się doskonale. Ani Jacques Derrida, ani postmodernizm nie grożą wyparciem z półek bibliotecznych sprawnie spisanych fachowym piórem opowieści, podobnie jak przed laty nie wyparły ich utwory Butora czy Robbe-Grilleta. W Polsce powstaje coraz mniej tego typu prozy, a nasza literatura w znacznej mierze stoi weteranami. Usychają całe gatunki literackie, zanika tak popularna jeszcze niedawno nowelistyka, choć w każdej amerykańskiej księgarni antologie opowiadań idą w tuziny tytułów. Periodyki, zainteresowane drukowaniem polskiej prozy współczesnej, da się policzyć na palcach.

Na dobrą sprawę nie istnieje w Polsce nowoczesna literatura faktu, zbudowana na precyzyjnym warsztacie i wyczerpującej dokumentacji, choć to właśnie ten gatunek wykazuje największy wzrost popularności wśród czytelników. Zamiast tego poczęliśmy rodzimego, cherlawego potworka: wywiad-rzekę. Z wyjątkiem niewielu naprawdę wartościowych prac, jak znakomite Pół wieku czyśćca Stanisława Nowickiego, są to przeważnie książki pozbawione metodologii, dokumentacji, bibliografii, a co najgorsze - odpowiedzialności za słowo, choć często pretendują do roli zweryfikowanego dokumentu. Nietrudno to zrozumieć w sytuacji, gdy opracowania biograficzne podpisywane przez ludzi z tytułami profesorów ukazują się bez indeksów osobowych i rzeczowych, a znany historyk we wstępie do poważnej monografii doradza, aby nie przeceniać roli tego, co można odnaleźć w archiwach.

Doceniam sprawność piór wielu polskich pisarzy średniego pokolenia, uprawiających najrozmaitsze formy literatury, od przysłowiowych już Borejków po parareportaże Hanny Krall, od kobiecych powieści Nurowskiej po kryminały Chmielewskiej i historyczny persyflaż Żurka. Doceniam odwagę tych, którzy z determinacją poszukują własnej drogi twórczej. Nie wierzę, że nagle zabrakło nam literackich talentów. Wierzę natomiast, że problemy naszej literatury to w znacznym stopniu problemy pisarskiego rzemiosła.

Nie ma łatwej odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało, a każdy z wypowiadających się na ten temat miałby tu zapewne coś do dodania. Ale wszelką analizę polskiego pisarstwa trzeba zacząć od stwierdzenia, że w Polsce bardzo trudno jest dziś nauczyć się sztuki pisania.

Powracam do amerykańskiego przykładu. Kiedy mowa o sprawach związanych z kulturą, nasz stosunek do Amerykanów zawiera w sobie nutkę pobłażania, odcień wyższości. My, od Paska i tysiącletniej tradycji, uważamy ich za hałaśliwych arywistów, którzy swoje osiągnięcia w kulturze mierzą na licytacjach arcydzieł światowej sztuki za pomocą dolarów, niesławnie zdobytych w chicagoskich rzeźniach i bananowych republikach. Trudno o bardziej błędny obraz. Amerykanie, twórcy nowoczesnej produkcji i nowoczesnego handlu, traktują kulturę masową jak towar, a jej odbiorców jak konsumentów, których należy bezustannie pieścić. Nie ma tam taryfy ulgowej dla ludzi zajmujących się produkcją i rozpowszechnianiem słowa pisanego, oczekuje się od nich równej kompetencji i profesjonalizmu co od tych, którzy pracują przy wyrobie i dystrybucji napojów chłodzących, maszyn do mycia naczyń albo pokarmu dla kotów. Księgarnia amerykańska techniką handlu i eksponowanym towarem do złudzenia przypomina supermarket, pełen świeżych, apetycznych, wysokiej jakości produktów i stąd, jak sądzę, bierze się siła i prężność tego, co w literaturze amerykańskiej najlepsze.

Setki wydawanych w USA periodyków konkurują ze sobą w sposób równie bezwzględny co rozmaite marki zup w konserwie albo kremów do golenia. O sukcesie na rynku wydawniczym decyduje nie blask reklam - te lśnią wszędzie jednakowo - ale jakość publikowanego materiału i standard edytorski. Wnikliwe, inteligentne teksty, pisane drapieżnym piórem przez znających się na rzeczy autorów, znaleźć można nie tylko w elitarnych tygodnikach nowojorskich, ale w każdym numerze pism poświęconych automobilizmowi, biznesowi czy grze w tenisa.

Zasad i podstaw narracji Amerykanie zaczynają uczyć dzieci już w szkole podstawowej, a każdy uniwersytet amerykański oferuje studentom zajęcia z creative writing, sztuki pisania. Nie oznacza to bynajmniej, że wszyscy w Ameryce są mistrzami pióra, ale zapewnia pewien poziom fachowości ludzi, którzy pisaniem zajmują się zawodowo. Produkcję wydawniczą cechuje poszanowanie słowa, poszanowanie faktu i poszanowanie czytelnika.

W Polsce takiej tradycji nie ma. Może dlatego tak wielka jest różnica między tym, jak się pisze u nas i jak się pisze u nich. Oni piszą to, co wiedzą, my - to, co nam przychodzi na myśl. Może dlatego w przedostatnim numerze "Ex Librisu", który jak wiadomo jest dodatkiem do masowego dziennika, trzy różne teksty o Heideggerze zajmują dwadzieścia pięć procent objętości numeru, choć należy wątpić, czy odbiorców popularnej gazety Heidegger aż do tego stopnia interesuje. Może dlatego elegancki miesięcznik "Twój Styl" opisuje kłopoty sercowe tenisistki Martiny Navratilovej z jej eks-towarzyszką życia, mistrzynią narciarstwa Cindy Nelson, choć przyjaciółka Navratilovej naprawdę nazywa się Judy Nelson i zajmuje się hodowlą koni. Może dlatego pisarze w Ameryce koncentrują się na pisaniu książek, a nie na tworzeniu literatury, albowiem prawdziwa literatura ma to do siebie, że tworzy się sama.

Powyższy wywód nie przekona uważnego czytelnika. Żaden ze wspominanych powyżej z łezką prozaików nie pobierał nauk w amerykańskich college'ach, żaden nie boksował w ringu tamtejszych mediów. A przecież wierzę, że poza nielicznymi wyjątkami ranga, fachowość i jakość twórczości autorów starszego pokolenia przewyższa to, co dotąd napisało ich potomstwo.

Sądzę, że choroba naszej współczesnej prozy ma genezę w kataklizmach, jakie od końca lat trzydziestych dewastują polską cywilizację inteligencką, z której wywodzi swe korzenie większość dwudziestowiecznych pisarzy polskich. Doświadczenia wojenne - kacety i lagry, zagłada Żydów i powstanie warszawskie, Katyń, wojenna emigracja - wyniszczyły znacznie biologiczne rezerwy inteligencji, a stopień spustoszenia był tak wielki, że zachwiał genetyczne proporcje narodu.

Półwiecze pokoju, w które większość kraju wchodziła z nadzieją, również nie okazało się dla inteligencji łaskawe. W meandrach moralnych wyborów stalinizmu zatracił nieomylność kompas inteligenckiego etosu i to historyczne potknięcie spowodowało, że polscy intelektualiści w części utracili wiarę w swoją rolę społeczną. W latach sześćdziesiątych tendencjom antyinteligenckim basowały osobiste fobie Władysława Gomułki i jego najbliższego współpracownika, niedoszłego poety Zenona Kliszki. Ku uciesze wchodzących w orbitę władzy nowych, populistycznych elit niedawni inżynierowie dusz mieli się stać chłopcami na posyłki rządzącej partii, a haniebne hasło z marca 1968 "pisarze do pióra" jest po dziś dzień specyficzną syntezą tamtego okresu. Grudzień 1970 pogłębił alienację inteligencji, a fałszywie dewocyjny stosunek intelektualistów do tak zwanego ludu po sierpniu 1980 był tylko logicznym następstwem owej alienacji. Tragedia i konflikty stanu wojennego, choć był to bezsprzecznie dramat całego narodu, szczególnym piętnem odbiły się na inteligencji właśnie.

Odchodziły w przeszłość pokolenia, które nawet w warunkach ograniczonej wolności potrafiły kontynuować kult inteligenckiego światopoglądu. Z upływem czasu wzorce zachowań inteligenckich przestały więc być wzorcami ogólnospołecznymi, a kultura słowa nie odgrywała już pierwszoplanowej roli w inteligenckim modelu. Warstwy społeczne, uprzednio strzegące kulturowej roli języka, poddały się wulgaryzacji mówionej i pisanej polszczyzny. W szkołach zabrakło godnych tego miana nauczycieli, w pismach i wydawnictwach - redaktorów. Odrzucono tradycję myśli liberalnej, najcenniejsze dziedzictwo dziewiętnastego stulecia, a w warunkach duchowej pół-wolności, pół-niewoli kulturotwórcza rola inteligencji uległa atrofii.

Ofiarą mutacji i zwyrodnienia padła też społeczna funkcja słowa. Proza realistyczna, jako najbardziej przejrzysta forma ekspresji artystycznej, łatwo poddawała się ograniczeniom i ingerencjom administracyjnym. Stąd zapewne ucieczka tak wielu świetnych talentów literackich w poezję, której symbolika pozwalała na przekazanie treści niemożliwych do wypowiedzenia w powieściopisarstwie lub nowelistyce. W polskiej prozie na placu boju pozostali głównie ludzie, których lata formatywne przypadały na inny okres i inne warunki.

Tekst Kingi Dunin, pozbawiony analizy i oparty na pochopnych konkluzjach, cechuje niebezpieczna nonszalancja intelektualna. Nie do przyjęcia jest karkołomna teza, że ubóstwo polskiej literatury nie jest znaczącą stratą dla kultury polskiej, trudno uwierzyć, że ceniony socjolog nie potrafi odróżnić belfersko-biurokratycznej tępoty, odpowiedzialnej za prymitywny schematyzm programów szkolnych, od tego, co w literaturze polskiej istotne, ciekawe i wartościowe. Trudno też potraktować poważnie pogląd wspólny dla obu cytowanych tekstów, że bogactwo oferty wydawniczej może zrekompensować brak rodzimej produkcji literackiej. Dla ludzi, w których fundament kulturowy wmurowane są Bramy raju, Pamiętnik z powstania warszawskiego i Sennik współczesny, stwierdzenia te na dobrą sprawę uniemożliwiają znalezienie jakiejkolwiek platformy do rzeczowej dyskusji.

Szkic Kingi Dunin ma swoje postscriptum. W "Tygodniku Powszechnym" odpowiedział na niego ostrym protestem Włodzimierz Odojewski , broniąc cnót narodowej tradycji literackiej. Pod niemal każdą polemiką z cytowanym tu artykułem mojej redakcyjnej koleżanki gotów jestem się podpisać oburącz, ale tekst cenionego prozaika budzi we mnie wątpliwości nie mniejsze niż sam przedmiot dyskusji.

Otóż Kinga Dunin, wymieniając przykłady współczesnych mistrzów literatury popularnej, wymienia nazwiska Johna Le Carré, Stephena Kinga i Ursuli K. LeGuin. Włodzimierz Odojewski, który zastrzega się, że ich dzieł nie czyta, dołącza do nich różne Ludlumy i Harlequiny, nieco dalej używając określenia chłam. Wyrażanie jakiejkolwiek opinii o autorach, których się nie czytuje, jest równie rozsądne jak przechodzenie przez jezdnię z zawiązanymi oczami, i tak też jest w tym wypadku. Le Carré jest pisarzem wybitnym, często niełatwym w odbiorze, autorem książek zawiłych strukturalnie i formułujących trudne dylematy moralne. Co więcej, jest to bezsprzecznie twórca literatury narodowej, tyle że brytyjskiej. Stawianie go w jednym szeregu z popularnymi romansami wydawnictwa Harlequin jest równie prawdziwe jak porównywanie Włodzimierza Odojewskiego z Zygmuntem Zeydler-Zborowskim. Tak samo ma się rzecz w przypadku Ursuli K. LeGuin, która cieszy się na świecie podobnym szacunkiem co na przykład Stanisław Lem.

Z tekstu Odojewskiego wynika, że poczuł się osobiście dotknięty słowami Kingi Dunin. Stąd zapewne w jego artykule mało eleganckie uwagi ad personam, choć od niego właśnie można by oczekiwać więcej grzeczności w traktowaniu przeciwnika - co więcej, kobiety - w dyskusji dotyczącej bądź co bądź kultury. Stąd też, jak sądzę, atak nie tylko na sam artykuł, ale i na "Ex Libris", zarzucanie pismu zarówno reklamowanie ton zagranicznego chłamu, jak i nowomowy. To wszystko da się jednak złożyć na karb polemicznego ferworu.

Ale Włodzimierz Odojewski sięga też po amunicję innego kalibru, doszukując się w tekście Kingi Dunin znaczeń ukrytych. Oskarża więc autorkę o kontynuowanie poglądów i haseł internacjonalistycznych, lansowanych w niedalekiej przeszłości przez komunistyczne partie. Pyta, komu i czemu służy to, by podobne treści ukazywały się w piśmie finansowanym przez obcy kapitał.

Pamiętam dobrze tę semantykę, pamiętam te pytania. Rozbrzmiewała nimi reżimowa prasa po wyjeździe Włodzimierza Odojewskiego z Polski. Jest paradoksem szczególnym, a może tylko prawidłowością historyczną, że dziś czytam je raz jeszcze, tym razem wychodzące spod jego pióra.

Powróćmy do literatury. Dzisiejszy stan polskiej prozy jest aberracją, podobnie jak aberracją są przekłady amerykańskich bestsellerów, sklejane w ciągu tygodnia przez sześciu różnych tłumaczy, i wydawnictwa, w których personel edytorski uważany jest za nieproduktywny wydatek, a także książki najeżone błędami stylistycznymi, ukazujące się bez śladu redakcji. Wierzę bez reszty, że jest to sytuacja przejściowa, krótkie spięcie naszego dziedzictwa z naszą teraźniejszością.

Nie zgadzam się z Kingą Dunin. Literatura polska, polskie piśmiennictwo w każdej swojej formie jest być może najbardziej istotnym spośród wszystkich elementów naszej kultury. Dzisiejszy stan owego piśmiennictwa jest odzwierciedleniem tego, co się z ową kulturą stało.

Jestem optymistą. Nie wątpię, że w niedalekiej przyszłości polska proza zakiełkuje od nowa, choć nikt zapewne nie potrafi stwierdzić, czy już odbiliśmy się od dna. Nie ma powodu, aby w Polsce nie powstawały te same gatunki literackie, które istnieją w innych krajach, a produkt pióra ocenia się wreszcie u nas w myśl obiektywnych kryteriów, tak artystycznych, jak i rynkowych. Należy więc przypuszczać, że następne pokolenie pisarzy tworzyć będzie zarówno literaturę narodową, na którą tak wyrzeka Kinga Dunin, jak i owe "Ludlumy i Harlequiny", które tak bardzo nie podobają się Włodzimierzowi Odojewskiemu.









LITERATURA NARODOWA?