Dalej jest noc: losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski

pod redakcją Barbary Engelking i Jana Grabowskiego

2018
 

(...)

 

 

Alina Skibińska

Powiat biłgorajski

 

Ukrywanie się w lasach przedstawiam po omówieniu kryjówek wiejskich, choć kolejność opisu mogłaby być odwrotna, gdyż i taka często bywała w rzeczywistości. W mojej ocenie wielokrotnie więcej Żydów tuż przed akcjami i w ich trakcie uciekło do lasów niż do znajomych gospodarzy. Lasy otaczają Biłgoraj, Szczebrzeszyn, Zamość, do Lasów Janowskich blisko jest z Frampola, do Puszczy Solskiej z Józefowa, Tarnogrodu, Łukowej oraz innych okolicznych miejscowości. Przepiękne tereny między Szczebrzeszynem, Radecznicą i Gorajem to na przemian pola, lasy i zagajniki, a także jary, wąwozy, łąki i bagna - tereny tak ukształtowane przez naturę sprzyjały uciekinierom z gett, topografia terenu odegrała niezwykle ważną rolę. To właśnie tam leżą niewielkie wioski i kolonie śródleśne, do których prowadziły jedynie złej jakości, nieutwardzone drogi i dróżki. Łatwiej niż gdzie indziej w powiecie było się tam przemieszczać niezauważonym, łatwiej było zbudować kryjówkę, wykorzystując naturalne ukształtowanie terenu, a jednocześnie trudniej docierały tam siły policyjne. Mimo to docierali; jak najgorzej zapisali się we wspomnieniach granatowi policjanci z posterunku PP w Radecznicy, gdyż mieli na sumieniu wiele żydowskich istnień. Patrząc na mapę, widzi się, że niemal w całym powiecie były i nadal są mniejsze lub większe skupiska leśne. Poza Lasami Janowskimi i Puszczą Solską w kilku relacjach wspomina się las zwany "Cetnar" koło Kawęczynka, w którym także ukrywała się większa grupa Żydów. Anonimowy świadek z Gorajca przywołuje z kolei lokalne nazwy lasów i zarośli w okolicach tej wsi: "dębrówka", "portka", "śmiechówka" i "świrszczowa" - tam właśnie ukrywali się Żydzi. Nawet jeśli uciekinierzy nie pozostali zaraz po ucieczce na stałe w lesie, to i tak większość z nich do lasu wcześniej czy później na krócej czy dłużej trafiała.

Przez pierwszych kilka, kilkanaście godzin po akcji uciekinierzy byli w stanie ogromnego oszołomienia, trwogi i dezorientacji, nie wiedzieli, co począć i dokąd iść. Zrozpaczeni, nie wiedząc dokładnie, co się stało, ilu zabito, kto przetrwał i gdzie jest, starali się zdobyć jakiekolwiek informacje, wracali na przykład do wsi, skąd pochodzili, lub szli do tej obranej jako miejsce kontaktowe - tam, gdzie mieli znajomych Polaków, na których mogli liczyć. W liście do Natana Bryka powstałym wiele lat po wojnie Edward Saj opisał pierwszy wieczór po masakrze we Frampolu. Obie rodziny, polska Sajów i żydowska Bryków, mieszkały w kolonii Kąty koło Frampola, dobrze się znali, utrzymywali przyjacielskie kontakty. Żydowskich rodzin w tej wsi było kilka, wszystkich wcześniej przesiedlono do Frampola, a w trakcie akcji ci, którzy uciekli, wieczorem spotkali się właśnie w domu Sajów:

 

Po tym dniu zebrała się u nas w domu was spora gromadka wieczur. Był Ślomka [z] synem, córkami i żoną. Pan z bratem i siostrą Rywką. Ślomka był ranny w nogę, uciekł z kolejki z transportu, jak wieźli do Bełsca. Ile było osób, to niepamiętam. Byliście wszyscy zmarznięci, zmoknięci i dotego głodni. Podjedliście, ogrzali, przenocowali się w stodole. Tato i ja na zmiany pełniliśmy warte, żeby ktoś nieporządany nie nadszedł i wrazie niebezpieczeństwa mogli uciec byście ze stodoły. Potem świtem was pobudziliśmy i zaopatrzyli w żywność i wszyscy poszliście do lasu. Po kilku dniach przyszedł Pan z bratem w nocy i powiedzieliście, że stej gromadki pozostało was troje: Pan, brat i siostra Rywka, reszte zostali złapani i rostrzelani przez Niemców we Frampolu na cmentarzu. Przenocowaliście w stodole i świtem zaopatrzeni w żywność i pośliście, dokąd to nie wiem.

 

Tylko początkowo grupy ludzi, którzy uciekli do lasu, były bardzo liczne, mogły mieć nawet po kilkaset osób, znajdowały się w nich kobiety, dzieci i mężczyźni.

Bez przygotowania, zaplecza i uzbrojenia można było koczować pod gołym niebem nie dłużej niż kilka, kilkanaście dni, była przecież już późna jesień, listopad 1942 r., zbliżały się mrozy, wkrótce spadł śnieg. Szybko te bezładne i niezorganizowane większe grupy uciekinierów w sposób naturalny rozpadały się i dzieliły na mniejsze, co sprzyjało skutecznemu przetrwaniu. Część ruszała szukać ratunku u znajomych gospodarzy, inni zostawali w lesie. Pierwszy okres po akcjach był szczególnie niebezpieczny, gdyż lasy przeczesywali pomagierzy niemieckich oprawców (np. członkowie ochotniczych straży pożarnych i inni miejscowi gotowi do tego rodzaju haniebnej kolaboracji), wyłapujący zbiegłych nieszczęśników i przyprowadzający ich do aresztów miejskich, skąd praktycznie nie było już ucieczki. W ten sposób i w krótkim czasie zginęło wielu uciekinierów. 20 listopada 1942 r. Klukowski zanotował: "Widziałem dziś na ulicy dwoje Żydów prowadzonych przez miejscowych 'pomagierów'. Byli krańcowo wychudzeni i wycieńczeni. On chwiał się na nogach, zataczał się i szedł z wielkim trudem. Gdy z aresztu miano wyprowadzić kilku Żydów, ci nie mogli już iść o własnych siłach". Donosy na grupy ukrywające się w lasach i następujące po nich obławy zdarzały się zresztą do końca okupacji. Israel Szlajcher ocalał jako jedyny z grupy dziesięciu osób, potem w obławie zabito kolejnych trzydziestu Żydów z innej grupy, w której przebywał, w tym jego wujka i dwóch kuzynów. Szlajcher pisał: "buszowali bandyci z AK i systematycznie na nas napadali". Ostatnie miesiące chłopiec przeżył już poza lasem, pracując jako pastuch. Zatrudniający go gospodarz nie domyślał się nawet, że jest on żydowskim chłopcem. Z kolei z obozowiska, w którym był Irving Lumerman, przeżyło około 25 osób, w tym jego rodzice, ale już siostrzyczka Miriam, urodzona w lesie, zginęła tragicznie. Kiedy dziecko płakało, ludzie rzucili na nie stos ubrań, a maleństwo się pod nimi udusiło. Duszenie małych dzieci, które nieświadome niczego płakały i kasłały, to niestety zdarzający się i prawdziwy topos holokaustowych relacji o ukrywaniu się. Oto jeszcze jeden przykład tych najpotworniejszych okoliczności: "Po wyzwoleniu pozostali przy życiu Żydzi wyszli z lasu i wrócili do Józefowa. Opowiadał mi Icek Unfasung, przedwojenny rzeźnik, który z całą rodziną przetrwał w lesie, jak podczas ostatniej akcji, będąc w schronie, zmuszony był zadusić własne dziecko, siadając mu na główkę. Dziecko miało koklusz i nie mogło powstrzymać się od kaszlu. W czasie akcji Niemców, kaszląc, mogło zdradzić cały schron, w którym było dużo ludzi".

Z grupy Blumy (Holler) Kamerman, liczącej początkowo około dwustu osób, przeżyło zaledwie sześć rodzin i pojedyncze osoby bez rodzin; według niej tylko dlatego nie wybito wszystkich, że podzielili się na mniejsze grupy. O wymordowanie Żydów Bluma oskarżała oddziały AK. W relacji A.H. - kobiety ze Szczebrzeszyna, która pragnęła zachować anonimowość - czytamy o wybiciu wszystkich (!) członków jej grupy, ukrywającej się koło Kawęczynka ona przeżyła tylko dlatego, że tego dnia przypadła jej kolej pójścia do wsi po żywność, i była poza kryjówką. Napisała: "Pewnego ranka polscy partyzana z AK (Armii Krajowej) zaatakowali naszą kryjówkę. Wszystkich z niej wypędzili i zapędzili do dolinki, tam rozstrzelali" . Zginęli najbliżsi członkowie rodziny autorki, zrozpaczona chciała popełnić samobójstwo, zdecydowała się jednak dołączyć do dużej grupy partyzanckiej, w której było kilkudziesięciu Rosjan, kilku Polaków i kilku Żydów. W oddziale tym spotkała inną dziewczynę ze Szczebrzeszyna, tak jak ona jedyną pozostałą przy życiu z całej rodziny; obie z oddziałem po pewnym czasie przeszły przez Bug i dostały się do lasów koło Pińska. Była to najprawdopodobniej grupa dowodzona przez Rajewskiego, o czym dalej.

Wspominałam wcześniej o Wandzie Kinrus, jej mężu doktorze Mieczysławie Bołotnym i ich rodzinie, uratowanych z akcji w Szczebrzeszynie przez jakiegoś nieznanego z nazwiska Niemca. Po ucieczce z miasta i oni trafili do lasu. Ich losy były jednostkowe, ale i typowe. Matkę Wandy i rodziców jej męża złapano i zabito, szczegółów mordu ani personaliów sprawców nie znamy. Wanda z mężem i siostrą pozostali w lesie. "Życie tam było straszne - nie tylko, że był głód. Było zimno strasznie, nie było gdzie spać". Kinrus opisuje tragedię, jaka się na oczach ich wszystkich rozegrała. W grupie znajdował się ojciec z małą, wciąż płaczącą i marudzącą córeczką, który własnoręcznie ją udusił, aby nie narażać na niebezpieczeństwo pozostałych; "on w lesie zwariował i potem się powiesił". Grupa, w której była Kinrus, z czasem zdobyła broń, po prostu kupili ją od chłopów w najbliższej wsi. Teren, gdzie w 1939 r. skapitulowały duże oddziały Wojska Polskiego, naszpikowany był poukrywaną po chałupach bądź zakopaną bronią, jej zdobycie nie nastręczało większych trudności, wystarczyło mieć pieniądze.

Wanda relacjonowała, że spotkali inną, około 15-osobową grupę, określającą się mianem partyzantki. Nie chcieli przyjmować kobiet, dołączył do nich tylko doktor Bołotny (lekarzy do oddziałów przyjmowano szczególnie chętnie), wobec czego Wanda z siostrą zdecydowały się wyjść z lasu i szukać ratunku wśród Polaków. Dla nich obu życie w lesie było nie do zniesienia, ostatecznie po wielu perypetiach, licznych dobrych i złych doświadczeniach z napotykanymi po drodze Polakami dotarły do Warszawy i obie przeżyły; o lekarzu Bołotnym słuch zaginął. Nie wszyscy byli w stanie znieść warunki bytowania w lesie, ale cokolwiek byśmy powiedzieli o ukrywaniu się Żydów, znajdziemy przykłady przeciwne, gdyż dla niektórych las był straszny i nie do zniesienia, a dla innych stał się wybawieniem i ostatnią deską ratunku.

Wiosną 1944 r. bez żadnych zapasów i pieniędzy i nie mając już dokąd pójść, Morris Shapiro z siostrą zdecydowali się iść do lasu, nic im więcej nie pozostało. Odnaleźli grupę takich samych jak oni nieszczęśników, w lesie siedzieli za dnia, noce spędzali w stodołach bez wiedzy chłopów, jedzenie przynosiła znajoma Polka z Branewki Tekla (niestety, nie wiadomo, jak miała na nazwisko). Shapiro opowiadał o niej w najcieplejszych słowach: przychodziła na skraj lasu, zdobywała wszystko, czego potrzebowali, pocieszała i razem z nimi płakała nad ich strasznym losem, była wyjątkowej dobroci i serca osobą. Kontakt po wojnie między nimi trwał, mimo że Morris wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie objął posadę rabina w Cincinnati. Kto tak jak oni szedł do lasu, musiał dotrzeć do żydowskich obozowisk, jeśli nie - ginął. Dla innych, szczególnie dla kobiet, pójście do lasu, a zwłaszcza dołączenie do grup partyzanckich, było nie do zaakceptowania. Niewiele o tym wiemy, niektóre okoliczności pozostają, jak się wydaje, tematem tabu. W relacji Temy Wajnsztok można wyczytać o dwóch spośród trzech najważniejszych tego przyczynach (jedną były wspomniane bardzo trudne warunki bytowe): "Ja nie chciałam tam iść, bo wiedziałam o tym, że będę musiała żyć z każdym, który tego ode mnie zażąda, a skoro się przeciwstawię, zabiją mnie. Bałam się tego i tych kradzieży w nocy, które musiało się wykonywać w grupie partyzantów". Dziewczyny i kobiety były bezpieczne w oddziałach leśnych, tylko jeśli towarzyszył im mąż lub ktoś, kto je ochraniał i bronił przed niechcianymi zalotami innych. W grupach leśnych tworzyły się pary, gdyż dziewczyny bardzo chciały "mieć kogoś", męskiego opiekuna.

Opinię Temy, że oddział zabiłyby osobę, która odmówiłaby udziału w kradzieżach, trudno mi skomentować, nie znalazłam podobnej w innych relacjach.

W ocenie ocalałych do Puszczy Solskiej z samego Józefowa uciekło wiele osób, w głębi lasu (7-9 km) już w mniejszych, kilkudziesięcioosobowych grupach budowali bunkry, namioty, nawet palili ogniska, ale musieli się nieustannie, co kilka tygodni, przenosić i budować obozowiska od nowa. Zabezpieczeniem przed wykryciem i denuncjacją było budowanie kilku dobrze zamaskowanych bunkrów jednocześnie i szybkie przenoszenie się z miejsca na miejsce w razie potrzeby. Żyli z dnia na dzień, nie robili żadnych planów, nie myśleli o przyszłości, modlili się, starali zachować żydowskie tradycje i obyczaje, romansowali, a nawet brali śluby i rodzili dzieci. W identyczny sposób koczowanie w lesie wspominają niezależnie od siebie różni ocalali: Irving Lumerman, Helen Adler, Bluma Kamerman, Israel Szlajcher, Marian Szarach, Estera Fefer, Atara Steinberg (Kreindel Kalichman). Ale lasy wcale nie były bezpieczne i bezludne, pracowali tam ludzie z tartaków przy wycince drzew, patrolowały je służby leśne, kręcili się kłusownicy i rabusie, zbiegli jeńcy radzieccy, chłopi uciekający przed przesiedleniami i ukrywający w lasach niekolczykowane zwierzęta, z czasem doszły do tego oddziały partyzanckie AK, BCh, GL-AL. Lumerman, urodzony w 1937 r., siłą rzeczy okres ukrywania się pamięta oczami dziecka, dla którego pobyt w leśnych ostępach miał cechy emocjonującej przygody. W jego obozie było kilkoro dzieci; wspominał po latach ich wspólne, dosyć beztroskie zabawy, a nawet lekcje hebrajskiego i religii udzielane przez jakiegoś mężczyznę. Podobne wspomnienia zachował 15-letni wówczas Israel Szlajcher, dla którego życie w lesie było po prostu interesujące. Ani mały Iciele Lumerman, ani nastoletni Israel, w przeciwieństwie do dorosłych, nie zapamiętali głodu i zimna, chociaż na nogach zamiast butów nosili owijki ze szmat. Wielu ukrywających się cierpiało katusze z braku obuwia i cieplejszej odzieży, chorowali, niedomagali, cierpieli na odmrożenia, wrzody i różne choroby skórne, niemniej śmierć w kryjówkach z przyczyn naturalnych należała do rzadkości. Choroby i załamania przychodziły później, już po wojnie.

Wspominając kobiety i mężczyzn z obozu "Jankla", należący do BCh Florian Wojtowicz ps. "Listek" pisał: "byli obdarci, brudni, nędzni aż strach było na nich patrzeć". Grupa Lumermana była typową niewielką grupą przetrwania, mieli broń, ale służyła im do samoobrony, nie do walki. Do podobnej grupy trafili Bluma (Holler) Kamerman i jej trzy siostry oraz brat Abram.

Omawianie sposobów przetrwania Żydów w lasach ułatwi podział na trzy kategorie: liczniejsze grupy, najczęściej kilkudziesięcioosobowe, ukrywające się wspólnie, gdyż razem łatwiej było walczyć o przeżycie, bronić się, budować bunkry, zdobywać żywność. Przebywały w takich obozowiskach cafe rodziny, starsze osoby i nawet bardzo małe dzieci. Druga kategoria to kilkuosobowe grupy, zwykle rodziny ukrywające się wspólnie w leśnych bunkrach, często na obrzeżach lasów, blisko wsi; były to małżeństwa, rodzice z dziećmi, rodzeństwo. Wreszcie grupy uzbrojone, zwykle mieszane polsko-rosyjsko-żydowskie, składające się przeważnie z mężczyzn, walczące i dokonujące aktów sabotażu i dywersji na Niemcach. Duże grupy wiedziały o sobie i utrzymywały kontakty.

Największym problemem był głód. Często zdobywano żywność w drodze kradzieży czy wręcz rabunku na mieszkających w pobliżu Polakach, choć nie był to naturalnie sposób jedyny. Niezależnie od tego, gdzie kto usiłował przetrwać, zdobycie żywności wymagało nieustannego kontaktu ze wsią. Grupy leśne pokonywały więc przestrzeń "między wsią a lasem" znacznie częściej niż Żydzi ukrywający się we wsiach. Przychodzący nocą po żywność ryzykowali najwięcej, nieraz nie wracali. Aleksander Piwowarek wspominał, że zdobywanie żywności stawało się coraz trudniejsze, chłopi sami mieli jej coraz mniej, nie chcieli sprzedawać, a tym bardziej oddawać za darmo, i coraz bardziej bali się kontaktów z Żydami oraz grożących za to represji. Dla ludzi z lasu jedynym wyborem wobec groźby śmierci głodowej było zdobywanie żywności za wszelką cenę, nawet siłą. Piwowarek pisze, że w okolicach Szczebrzeszyna utworzyła się "szajka rabunkowa, w skład której wchodziło dodatkowo [poza Żydami] kilku 'plennych' (zbiegłych z niewoli rosyjskich jeńców)", bardzo uciążliwa dla mieszkańców. Podobną opinię podzielał Klukowski, pisząc, że "wśród "bandytów" sporo jest Żydów: "Chłopi w obawie przed represjami wyłapują Żydów po wsiach i przywożą do miasta albo nieraz wprost na miejscu zabijają. W ogóle w stosunku do Żydów zapanowało jakieś dziwne zezwierzęcenie. Jakaś psychoza ogarnęła ludzi, którzy za przykładem Niemców często nie widzą w Żydzie człowieka, lecz uważają go za jakieś szkodliwe zwierzę, które należy tępić wszelkimi sposobami, podobnie jak wściekłe psy, szczury...". Z kolei zdaniem Stanisława "Rozwara" Zybały w okolicach Radecznicy dawały się we znaki trzy bandy rabunkowe: banda Szpugi z Topólczy, banda rodziny Zawiślaków z Czarnegostoku oraz banda Dyma. Chodzi tu z pewnością o Michała (Mendla) Dyma ze wsi Gorajec Zagroble. Dym, zeznając jako świadek w powojennym procesie braci Małyszów, mówił, że należał "do tej organizacji, gdzie były ruskie, Szpugi i żydzi". Zaprzeczył, by grupa ta dokonywała rabunków i gwałtów, kiedy on do niej należał. Inni świadkowie zeznawali jednak, że Dym uczestniczył w rabunkach. Co do bandy Szpugi (o której rozbojach można przeczytać w kilku relacjach i zeznaniach), to w Topólczy były dwie rodziny o tym nazwisku.

Jedna - grupa Jana Szpugi - jeszcze przed wojną utworzyła "bandę rabusiów" karaną za kradzieże i rozboje, w czasie wojny ukrywającą się w lasach i kontynuującą swoją działalność, mieli m.in. na sumieniu kilka zabójstw Polaków, gwałty na kobietach oraz grabieże i zabójstwa Żydów. Natomiast Józef Szpuga należał do partyzantki utworzonej z jeńców radzieckich oraz Polaków i Żydów; do nich właśnie trafiły A.H. (Żydówka pragnąca zachować anonimowość) oraz Rózia Berger ze Szczebrzeszyna, a do grupy sprowadził ją Józef Szpuga. Inną bandę rabunkową działającą w okolicach Łukowej i Szarajówki utworzył z kolei Iwan Kaniuk z Chmielka, liczyła 15-20 osób i także nie była związana z żadną organizacją konspiracyjną; w tej grupie prawdopodobnie przez jakiś czas znajdowali się również Żydzi. Dla mieszkańców wsi, od których żądano coraz to nowych kontrybucji, czyli wydania żywności "na organizację", nie było jasne, z kim właściwie mają do czynienia; na rozprawach sądowych świadkowie zeznawali, że nie rozróżniali bandytów od partyzantów, a rabowali wszyscy, choć mówili, że zapłacą.

Trudno dziś rozstrzygnąć, dysponując dosłownie jednostkowymi relacjami ocalałych Żydów i bardzo lakonicznymi zeznaniami polskich świadków, z jakimi grupami czy organizacjami Żydzi w lasach mieli do czynienia, do których istotnie należeli, które ich wspierały i pomagały, a które dokonywały rabunków i grabieży. Taktyką Żydów było unikanie wszystkich. Jedno jest jednak pewne: do oddziałów partyzanckich działających na tym terenie pod egidą AK Żydzi z pewnością nie byli przyjmowani. W powojennym oświadczeniu Konrada Bartoszewskiego ps. "Wir", jednego z dowódców Rejonu V Józefów ZWZ-AK, czytamy, że zarówno Żydzi ukrywający się indywidualnie, jak i ci w lesie "korzystali z pomocy organizacji". Niestety, w źródłach nie natknęłam się na żadne przekazy czy przykłady to potwierdzające, wręcz przeciwnie, wiele wypowiedzi ocalałych Żydów świadczy o tym, że AK uważała żydowskie obozowiska za czynnik niebezpieczny dla konspiracji i raczej Żydów zwalczała. Z pewnością najwięcej zależało od postawy konkretnego dowódcy, trudno też jednoznacznie stwierdzić, czy rozbojów na Żydach dopuszczali się indywidualni osobnicy przy cichym przyzwoleniu dowódcy oddziału, którego jednocześnie żołnierzami byli, czy też winą można obarczyć oddział i jego dowódcę jako rozkazodawcę. Jako przykład posłuży mi sprawa zamordowania trzech osób z rodziny Szlajcherów ze wsi Gózd Lipiński w gminie Huta Krzeszowska. Matka z trzema synami i córką ukrywali się w bunkrze leśnym za wsią Maziarnia. W czasie gdy dwaj synowie, Markus (Chaim Mordechaj) i Jakub, poszli do rodziny Nachajskich, by dostać od nich żywność, najścia na bunkier dokonała grupa siedmiu mężczyzn; wśród nich co najmniej jeden, Józef Igras, był członkiem oddziału "Ojca Jana". Zdaniem Markusa Szlajchera zaś wszyscy sprawcy "należeli do bandy Ojca Jana". Czy mógł to wiedzieć, orientować się, kim byli napastnicy i do jakiej konspiracji należeli, zwłaszcza że nie widział napaści na własne oczy? Chłopcy z daleka słyszeli krzyki, płacz i w końcu strzały, drugiego dnia poszli na miejsce zbrodni, zobaczyli "matkę z siostrą, objęte, w kałuży krwi, obok leżał brat z roztrzaskaną głową". Po tym wydarzeniu "ludność przestała nam pomagać, obawiając się innych ludzi". Czy za zbrodnię tę odpowiedzialność ponosi oddział dywersyjny Franciszka Przysiężniaka ps. "Ojciec Jan", działający w Lasach Janowskich, czy też przynależność do oddziału sprawców mordu (lub choćby tylko jednego z nich) nie obciąża organizacji?

Zła opinia krążyła także o żołnierzach podległych por. Tadeuszowi Kuncewiczowi ps. "Podkowa", działającemu w ramach zamojskiego obwodu AK w rejonie Zwierzyńca i Szczebrzeszyna. Jeden z żołnierzy "Podkowy", Bolesław Polakowski "Wiarus", prowadził w 1944 r. dziennik, dwa lapidarne zapisy warto w omawianym tu kontekście przytoczyć: "10 stycznia 1944. Jutro będą przeprowadzać telefony do każdego oddziału oprócz żydowskiego. Oddział ten liczy 60 ludzi. Nie wiemy w ogóle, po co oni jeszcze żyją". "10 maja. Przy rozbrajaniu jednej z nich [min] nastąpił wybuch. Jeden Sowiet został zabity na miejscu, drugi śmiertelnie ranny. Był zupełnie przytomny, prosił, by go dobito. Uczynił to wystrzałem z rewolweru jego bezpośredni przełożony, oficer sowiecki, który dla złagodzenia swego postępku oświadczył nam po rosyjsku, że nie ma kogo żałować, bo to był Żyd". Dość też przypomnieć, że to właśnie u "Podkowy" znalazł miejsce Tadeusz Niedźwiedzki ps. "Sten", ten sam, który w czasie akcji w Szczebrzeszynie jako wówczas jeszcze policjant granatowy wyłapywał Żydów. Niedźwiedzki był synem woźnego gimnazjum w Szczebrzeszynie; najpierw robił niechlubną karierę jako policjant granatowy, a jako partyzant miał na koncie dziesiątki bandyckich napadów i kilkanaście gwałtów, w tym napad połączony z rabunkiem na samego Klukowskiego. W marcu 1945 r. został zastrzelony z wyroku podziemia. "Była to dziwna mieszanina bandyty i żołnierza, który szedł na najbardziej niebezpieczne i ryzykowne roboty". Skoro do "Podkowy" trafiali ludzie pokroju "Stena", nie może dziwić, że antysemityzm panujący wśród żołnierzy tego oddziału prowadził i do innych okrutnych zachowań wobec Żydów. Oto kilka dodatkowych faktów i opinii o oddziałach ZWZ-AK w żydowskich i polskich relacjach: "Szczególnie wrogo wobec miejscowych żydowskich partyzantów dowodzonych przez Jakuba Met[a] był oddział AK zakwaterowany w miejscowości Hosznia, znajdującej się w połowie drogi między Frampolem a Turobinem". "Wczoraj ludzie z lasu natknęli się na znanego Żyda ze Szczebrzeszyna, Millera, tego też 'uziemiono' ". Żydzi ukrywający się niedaleko źródełka koło wsi Różaniec zostali w 1943 r. wykryci przez partyzantów i zamordowani; na tym terenie są jary, wąwozy i ziemianki i w nich właśnie nieszczęśnicy się ukrywali. W marcu do domu Jana i Stefanii Sosnowych weszli AK-owcy w poszukiwaniu ukrywającego się Żyda, mimo groźby zastrzelenia na miejscu Sosnowowie nie wydali ukrywającego się w schowku pod podłogą Elego Aszenberga, dzięki nim ocalał. Problem stosunku polskiego podziemia, a zwłaszcza oddziałów dywersyjnych i zbrojnych, do ukrywających się Żydów został dotychczas tylko częściowo rozpoznany, ale na pewno jest bardzo ważnym wątkiem historii Żydów ukrywających się w okresie po 1942 r. Dwaj izraelscy historycy w opublikowanej jeszcze w latach osiemdziesiątych xx w. książce wymienili około 120 przypadków mordów dokonanych na Żydach przez członków polskiego podziemia, niektóre z nich dotyczą także powiatu biłgorajskiego. Dziś wiemy, że ustalona przez nich lista nie jest zamknięta, badania tego trudnego, także pod względem źródłowym, tematu powinny być kontynuowane.

Z oddziałami AK w tym rejonie połączyły się grupy BCh, o których zachował się jeden przekaz, że Żydów ochraniały. Mowa o oddziale Jana Kędry ps. "Błyskawica" i Michała Myszki ps. "Jawor", który w lasach biłgorajskich - zdaniem Floriana Wójtowicza ps. "Listek", jednego z partyzantów tego oddziału - pomagał grupie dowodzonej przez "Jankla Berka Josela", stacjonującej w lasach blisko wsi Nowy Lipowiec, Osuchy i Łukowa. Podobno dostarczano im żywność z placówek BCh na tym terenie, przydzielono ponadto na stałe partyzanta ps. "Skrzypek", który z nimi jeździł i przebywał w ich obozowisku z zadaniem ochrony; trudno dociec, jakiego rodzaju ochronę mógł zapewnić, czyżby przed oddziałami AK?

Wójtowicz w liście do ŻIH napisał: "Oddział AK 'Podkowy' i 'Groma' chcieli ich zlikwidować, dlatego nasze dowództwo bechowskie, a między innymi komendant Podokręgu IVb Edward Michański 'Lis' (obecnie zam. w Lublinie) wydał polecenie opiekowania się tym obozem żydowskim". Jego zdaniem ci Żydzi właśnie dzięki opiece miejscowych BCh byli dobrze ukryci, przeżyli wielką obławę niemiecką w czerwcu 1944 r. i doczekali wyzwolenia. Estera Fefer pisze z kolei, że przeżyli ostatni okres wojny i wielkie partyzanckie bitwy w czerwcu 1944 r. dzięki podziemnym, dobrze zamaskowanym bunkrom; ważne było i to, że posiadali broń. Informację o pomaganiu Żydom przez oddział "Błyskawicy" można byłoby przyjąć z satysfakcją, gdyby nie to, że ludzie Kędry tworzyli typową grupę bandycką, wcieloną mimo to w struktury AK i dzięki temu z czasem, jak zauważył Rafał Wnuk, "członkowie bandy okazali się wartościowymi żołnierzami podziemia". Sam Kędra nie zrezygnował jednak z bandziorki i chcąc uniknąć kary, wstąpił do BCh, a następnie po wkroczeniu Armii Czerwonej podjął współpracę z NKWD i UB, by w końcu wiosną 1945 r. zostać zlikwidowanym wyrokiem poakowskiego podziemia. Czyżby więc Kędra "współpracował" z ukrywającymi się w lasach Żydami, kontynuując swój proceder? Nie da się tego wykluczyć, skoro - jak zostało już nie raz powiedziane - Żydzi znajdowali się w sytuacji skrajnej i przymusowej, znacznie gorszej niż wszyscy inni, gdyż nie mogąc otrzymać żywności dobrowolnie, musieli ją kraść, w przeciwnym razie zginęliby. Już choćby z tego powodu Żydom bliżej było do grup bandyckich i grup leśnych formowanych przez zbiegłych jeńców radzieckich, bo tak samo jak oni byli wykluczeni i poza jakimikolwiek legalnymi strukturami i opieką Polskiego Państwa Podziemnego.

W praktyce kontakty, a w zasadzie ich nieustanne unikanie, grup Żydów z polskimi oddziałami partyzanckimi (AK i BCh) miały początek dopiero wiosną 1943 r., ponieważ właśnie wtedy pierwsze z nich zaczęły się formować.

Wcześniej jednak, już od lata 1942 r., powstawały grupy zbrojnie ze zbiegłych jeńców radzieckich; do nich właśnie dołączali niektórzy spośród żydowskich uciekinierów. Prawdopodobnie pierwszą z nich była grupa kpt. Rajewskiego, stacjonująca w lasach między Frampolem, Gorajcem a Szczebrzeszynem. Otrzymywała żywność, broń (zakopaną jeszcze we wrześniu 1939 r.) i wsparcie od braci Metów (lub Mettów) i innych Żydów z Gorajca. Młodzi Żydzi właśnie z tej miejscowości, a także z Goraja i Rzeczyc dołączyli do Rosjan jeszcze w maju 1942 r., a więc w okresie pierwszych prześladowań i powtarzających się egzekucji, ale jeszcze przed akcjami wysiedleńczymi. Byli wśród nich Jankiel Met i Mendel Dym, dołączyli także Polacy, w tym Józef Szpuga. W listopadzie 1942 r. niezidentyfikowana grupa Polaków (najprawdopodobniej mieszkańcy okolicznych wsi, zdaniem Dawida Goldgrabera, który zdołał uciec, pochodzili z Gorajca) napadła nocą na obozowisko uciekinierów; kilku uzbrojonych Rosjan i Żydów z tej grupy nocowało w pewnym oddaleniu, dlatego przeżyli. Do bunkra wrzucono granaty i wszystkich, poza osobami, które uciekły, rozstrzelano. Wśród zabitych 30-40 osób znajdowali się: Abram Met, Josef Met, Chaskiel Met, Abram Goldgraber, Dawid Kleiner, Ita Kleiner z domu Fink. Czterej ocalali to Mendel Dym, Dawid Goldgraber, Icek Met i Herszek Altman. Mendel Dym z Jankielem Metem przeszli później do lasów józefowskich gdzie działały inne grupy polsko-żydowsko-rosyjskie i istniały, o czym była już mowa, rodzinne grupy przetrwania utworzone z uciekinierów jesienią 1942 r. Rajewski z kolei zdecydował się na przekroczenie Bugu i przejście w lasy poleskie, jedynie pojedynczy Żydzi poszli wraz z nim, inni zostali ponieważ odejście oznaczało utratę kontaktu z członkami rodzin, kryjącymi się w lasach lub we wsiach.

Drugiego mordu na Żydach zbiegłych z Gorajca i Szczebrzeszyna dokonano w czerwcu 1943 r.; zginęli wówczas Jankiel Dym - ojciec Mendla, Malcia Met, Kindla Zimerman oraz mała dziewczynka z Frampola o nieustalonej tożsamości. Jankiel Dym był przed śmiercią potwornie męczony, kiedy jeszcze żył, obcięto mu uszy, wyjęto oczy i do ust włożono karteczkę, że został zabity przez AK. O ten straszny mord jeden ze świadków oskarżył partyzantów oddziału "Podkowy", jego zdaniem "była [to] akcja za szpiegami i za bandytami i złodziejami i po drodze zostali zabici i żydzi", lecz także w tym przypadku, jak i w wielu innych, śledztwo jednoznacznie nie ustaliło sprawców i zostało umorzone.

Najsłynniejszą na tym terenie grupą zorganizowaną przez byłych jeńców był siedemdziesięcioosobowy oddział powstały nieco później niż oddział Rajewskiego, dowodzony przez Michała Atamanowa (Umera Achmołła Adamanowa) ps. "Miszka Tatar" lub "Miszka Groźny". Należał do niego m.in. mąż Estery Fefer Szmul, który zginął w tej samej bitwie co jego dowódca, i czerwca 1943 r. Jednak prawdziwym "krajem partyzantów" stał się powiat biłgorajski dopiero w 1944 r.; na początku tego roku według obliczeń Jerzego Markiewicza stacjonowało w powiecie 18 oddziałów partyzanckich, w maju już 23 (AK, BCh, NOW, AL i oddziały radzieckie). W tym też czasie na teren powiatu przybyła 1 Ukraińska Dywizja Partyzancka im. Sidora Kowpaka w sile 2500 partyzantów, dowodzona przez legendarnego Piotra Werszyhorę. Wielu Żydów przyłączyło się do nich, potocznie nazywanych "kowpakowcami" i przeszło do Lasów Janowskich, a następnie na Białoruś. Oddziały radzieckie nie były wolne od antysemityzmu i również miały na swoim sumieniu żydowskie ofiary; jeden ze świadków pisał o oddziale Czapajewa, że jego żołnierze byli wcześniej jeńcami, którzy uciekli z obozów w Bełżcu, Sobiborze i Treblince, gdzie brali udział w mordowaniu Żydów; "ich stosunek do Żydów był straszny". Ten problem, podobnie jak stosunek do Żydów oddziałów GL-AL tworzonych na tym obszarze przez Grzegorza Korczyńskiego, jest ważnym i bardzo skomplikowanym zagadnieniem, ale tylko pośrednio i w niewielkim zakresie związanym z głównym tematem tego opracowania, dlatego go tu dalej nie rozwijam.

Bitwy stoczone przez kowpakowców na terenie powiatu biłgorajskiego przypadają na koniec lutego i marzec 1944 r. Ostatni rok okupacji, naznaczony wielkimi niemieckimi akcjami przeciwpartyzanckimi o kryptonimach "Wicher" (Szturmwind I 9-14 czerwca 1944 r. i Szturmwind II 15-25 czerwca 1944 r.) i największymi w ramach tych działań bitwami stoczonymi przez polskie oddziały partyzanckie na Porytowym Polu i pod Osuchami, był dla ukrywających się w lasach Żydów tragiczny w skutkach. Grupy leśnie, już i tak nieliczne, zostały dosłownie zdziesiątkowane. Shmuel Krakowski pisał wręcz, że "w Lasach Janowskich i w Puszczy Solskiej wszystkie [żydowskie] grupy partyzanckie zostały rozbite, a spośród Żydów z obozów rodzinnych nie przeżyła ani jedna osoba". Nie jest to do końca prawdziwe, ale istotnie jedynie niewielka, kilkudziesięcioosobowa grupa ocalała w lasach, a spośród nich tylko pojedyncze osoby pozostawiły relacje pozwalające na wgląd w historię życia i śmierci Żydów szukających w ten sposób ratunku i ocalenia. Nim jednak nadszedł lipiec 1944 r., gdy Armia Czerwona po kolei wyzwoliła poszczególne miasta i gminy powiatu biłgorajskiego (21 lipca Niemcy opuścili Tarnogród, 24 lipca wyzwolono Biłgoraj), nastąpiły na tym terenie i w ogóle na całej Zamojszczyźnie ważne i tragiczne wydarzenia, które przyczyniły się bezpośrednio i pośrednio do tego, że przeżycie w lasach okazało się dla Żydów tak trudne.

Bezpośrednio po zakończeniu akcji likwidacyjnych gett Niemcy przystąpili do realizacji planowanej już od dawna akcji pacyfikacyjno-przesiedleńczej (Generalplan Ost) skierowanej przeciwko ludności polskiej. Trwała na Zamojszczyźnie od 27 listopada 1942 do sierpnia 1943 r., a w powiecie biłgorajskim do połowy lipca 1943 r. Niemcy planowali uczynić z Zamojszczyzny pierwszy teren osiedleńczy dla ludności niemieckiej i "oczyścić" go z ludności polskiej. Jednocześnie przesiedlano do wsi wokół Puszczy Solskiej ludność ukraińską, aby utworzyć w ten sposób swego rodzaju kordon - pierścień ochronny dla wsi mających się stać w zamyśle niemieckimi. W ten sposób zaplecze żywnościowe dla ukrywających się w puszczy Żydów w postaci polskich wsi coraz bardziej się kurczyło. Polaków z wysiedlanych wsi przewożono do obozów przejściowych w Zamościu, Zwierzyńcu, Budzyniu, Biłgoraju i w innych miejscowościach, gdzie dokonywano selekcji i odbierano rodzicom dzieci przeznaczone do germanizacji. Część dorosłych trafiła na roboty przymusowe do Rzeszy, część do obozów koncentracyjnych, część zmarła, część została przesiedlona na inne, gorsze tereny, pozostali wreszcie mogli powrócić do swojego pierwotnego miejsca zamieszkania. Choć ostatecznie niemieckich zamierzeń nie zrealizowano do końca, skala cierpienia, strat materialnych i niematerialnych oraz ludzkich dramatów była ogromna. Dość powiedzieć, że z samego powiatu biłgorajskiego wysiedlono niemal 40 tys. osób z 89 wsi, niektóre wsie były pacyfikowane kilkakrotnie, inne z kolei zniszczono doszczętnie, a ludność okrutnie wymordowano w odwecie za pomaganie partyzantom; tak się stało np. w Sochach i Szarajówce. Wedle ustaleń Biura Odszkodowań Wojennych z 1945 r., które objęło 19 gmin (bez gmin Cieplice, Dzików, Kuryłówka i Tereszpol), śmierć wskutek działań wojennych, pobytu w więzieniach i obozach, pracy przymusowej, chorób, ran, wycieńczenia i ukrywania się poniosło łącznie 12 886 Polaków. Szkód na ciele i umyśle doznały 1833 osoby - chodzi tu o kalectwo, ciężkie naruszenie zdrowia i ciała, zgwałcenie (odnotowano 244 gwałty) i choroby umysłowe. Na roboty do Rzeszy wywieziono 20 827 osób, pozbawiono wolności w więzieniach i obozach 7097 osób, przy czym nie są to wszystkie przypadki, ponieważ odnośnie do 5 tys. osób brak informacji o ich dalszym losie.

Kulminacją działań pacyfikacyjnych i antypartyzanckich była tzw. Grossaktion, rozpoczęta w czerwcu 1943 r., mająca na celu maksymalne zintensyfikowanie wysiedleń; w jej trakcie przeczesywano lasy, wyłapując uciekinierów, a ofiarą tych obław padali oczywiście również Żydzi. Generalplan Ost i akcje wymierzone przeciw podziemnym organizacjom oraz ich oddziałom zbrojnym to elementy jednej wspólnej całości, powiązane ze sobą łańcuchem przyczynowo-skutkowym. Tak silny rozwój partyzantki na terenie dystryktu lubelskiego, a zwłaszcza na Zamojszczyźnie, był możliwy dzięki istniejącym tam warunkom naturalnym (duże kompleksy leśne) i jednocześnie spowodowany reakcją polskiego podziemia na wysiedlenia, pacyfikacje czy wręcz eksterminację wymierzoną w polską ludność tych obszarów. Tego rodzaju reakcji podziemia w odpowiedzi na wysiedlenia Żydów nie odnotowujemy. Naturalną odpowiedzią cywilnej ludności były z kolei ucieczki; Klukowski zapisał, że chłopi organizują się w lasach, już 14 grudnia 1942 r. stwierdził wprost: "a 'w lasach' ludzi moc", późniejszy o pół roku zapis w jego dzienniku jest podobny, jedynie mocniejszy w tonie: "słowem, jesteśmy ściskani coraz mocniej. Dla ludzi, którzy chcą lub muszą ukryć się, pozostaje właściwie tylko jeden sposób: pójście 'do lasu', 'do bandy' ". Wydarzenia 1943 r. spowodowały nie tylko wyludnienie się niektórych wsi lub niemal całych gmin, ale i załamanie gospodarki rolnej w powiecie; w czasie gdy należało zająć się orką i siewem wsie były wysiedlane i pacyfikowane, a chłopów wywożono na roboty przymusowe. Nie powinno więc dziwić, że od 1943 r. żywność na tych terenach była towarem naprawdę deficytowym, a część ludności egzystowała na granicy głodu i drżała o swój własny los.

Z tego względu pytanie, jak wydarzenia te wpłynęły na sytuację ukrywających się Żydów i jak zostały przez nich zauważone, wydaje się oczywiste. Nieoczywista jest jednak odpowiedź, gdyż w relacjach, wspomnieniach i wywiadach ocalałych Żydów praktycznie brak jakichkolwiek odniesień do tych wszystkich tragicznych faktów i wydarzeń, tak jakby w ogóle nie zaszły; zapisy na ten temat udało mi się odnaleźć zaledwie w kilku tekstach. Ze źródeł żydowskich nie dowiedzielibyśmy się, że Niemcy przeprowadzali tak brutalne i liczne wysiedlenia i pacyfikacje, że następowały egzekucje Polaków, że wreszcie niektóre polskie wsie wręcz przestały istnieć.

Niełatwo odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w wypowiedziach Żydów nie ma odniesień do tych wydarzeń. Do właściwej oceny relacji polsko-żydowskich w okresie wysiedleń i ich wpływu na możliwości przetrwania Żydów należałoby nanieść na mapę dane dotyczące miejsc ukrywania się Żydów oraz dane dotyczące skutków Generalplan Ost - jak już wspominałam akcjami na mniejszą lub większy skalę dotkniętych zostało niemal 90 wsi (na ogólną liczbę 454 miejscowości) i kilkadziesiąt tysięcy ludzi. To czasochłonne i trudne zadanie może mimo wszystko nie przynieść jednoznacznego rozstrzygnięcia, Zapisy w relacjach Żydów o losach i kondycji Polaków w tym okresie są dosłownie jednostkowe. Moim zdaniem odpowiedzi na pytanie o przyczyny takiego stanu rzeczy należy szukać nie w tzw. twardych faktach, lecz raczej w sferze psychologicznej i socjologicznej, np. w odcięciu ukrywających się Żydów od źródeł informacji; trzeba też pamiętać, że głównym tematem wypowiedzi ocalałych był ich własny los i los ich najbliższych, na tym się koncentrowali, o to byli pytani.

Zakończyć ten wątek chciałabym jeszcze jednym cytatem z fenomenalnego źródła, jakim jest dziennik doktora Klukowskiego - to zapis z 15 kwietnia 1944 r., a należy go czytać, mając w myślach i pamięci ukrywających się Żydów, uzależnionych od pomocy polskiej ludności, i los Żyda Millera, którego "uziemiono":

 

Trzeba przyznać, że Niemcy wbrew swojej woli dali chłopom wspaniałą szkołę. Dzisiaj każda wieś - to jednolita, silnie zespolona jednostka organizacyjna. Obecnie przez wieś nie przejedzie żaden obcy, nieznany człowiek. Chłopi każdego zatrzymują, legitymują, choć trochę podejrzanych odprowadzają do komendanta placówek. Podejrzanych o szpiegostwo odprowadzają do lasu. Tam już mają odpowiednie sposoby do wydobycia zeznań. Tym sposobem unieszkodliwiono niemało szpiegów, wysyłanych w teren przez Gestapo.

 

W lipcu 1944 r. wyszło z biłgorajskich lasów nie więcej niż kilkudziesięciu Żydów, prawdopodobnie najliczniejsza grupa przetrwała w Puszczy Solskiej, w okolicy wsi Borowiec (tam także była leśna kwatera "Miszki Tatara" oraz wiosną 1944 r. Werszyhory), o ocalałych tam Żydach pamięć przetrwała do dziś wśród mieszkańców tej niewielkiej wioski. W styczniu 1944 r. liczebność tej grupy według dziennika Polakowskiego wynosiła 60 osób, według Estery Fefer w wielkiej niemieckiej akcji skierowanej przeciwko partyzantom (Sturmwind) zginęło 26 Żydów, a wedle relacji zebranej po wojnie dla GKBZHwP ostatecznie ocalało w tymże lesie 42 Żydów.

Pisałam, że przetrwanie w lasach w pojedynkę nie było możliwe, ale historia Zagłady badana na poziomie pojedynczych ludzkich losów zaskakuje, szokuje, czasem jest wręcz nieprawdopodobna i ociera się o cud. We wspomnieniach Edwarda Herca z Józefowa przeczytałam o takim właśnie cudzie ocalenia Szymona Hofmana, damskiego krawca. Zbudował kryjówkę w lesie nieopodal gajówki Władysława Czekirdy. Gajowy pomagał mu, ale gdy musiał się przenieść służbowo do Stanisławowa, ich kontakt mógł być już tylko sporadyczny. Wtedy Hofman zwrócił się o pomoc do kwaterującego niedaleko oddziału AK pod dowództwem Edwarda Błaszczaka "Groma" i tu oddaję głos autorowi relacji:

 

Poprosił kucharza, by po zarżnięciu jakiego bydlęcia dał mu z niego skórę. Pociął ją na kawałeczki, oczyszczał i przypiekał na ognisku. Próbował jeść, co mu posmakowało. Zrobił sobie z tych skórek zapas na zimę. W schronie zgromadził też trochę surowych kartofli i butelki z wodą. Gajowy miał nie zbliżać się do schronu, żeby nie zostawiać śladów na śniegu. Kontaktować się mieli tylko zawołaniem Czekirdy, gdy zbliżył się do schronu. Przyjeżdżał od czasu do czasu, wrzucał z pewnej odległości od schronu gotowane kartofle w woreczku i opowiadał Hofmanowi o sytuacji, w jakiej znajduje się cała okolica. Żyd przebywał całą zimę w leśnym schronie. Zjadał dziennie po dwa surowe kartofle, bo gotowanych nie miał za wiele. Skórki były spleśniałe, a wodę pił już zieloną. Cały był zarośnięty, mało podobny do człowieka. Na wypadek, gdyby Niemcy go znaleźli, otrzymał od Czekirdy orzech z trucizną na lisy. Miał to połknąć, by uniknąć katuszy i nie wydać swego opiekuna. Wiosną, gdy stopniał śnieg, Czekirda udał się do lasu. Myślał, że Hofman już nie żyje. Podszedł do schronu i jak zawsze zawołał. Poczekał chwilę i ujrzał, jak Hofman wyłazi ze schronu. Nie mógł już chodzić, tylko raczkował. Stopniowo uczył się chodzić. Oczyścił schron, zaopatrzył się w świeżą wodę i nadal mieszkał w nim. Tu mógł spać bezpiecznie. Latem odżywiał się jagodami. Leśniczy dał mu zapałki. Zapalał z dala od schronu małe ognisko, coś tam sobie gotował i tak żył. W ten sposób przetrwał też ostatnią akcję partyzancką pod Osuchami. Wreszcie doczekał się wyzwolenia, ale ubranie na nim zgniło i był tak osłabiony, że trzy dni szedł do Józefowa. Wstąpił do znajomego, Henryka Kowala, którego siostra szyła u niego w zakładzie. Odpoczął przez kilka dni i nabrał sił. Przyszedł do Stanisławowa, do Czekirdy, tam umył się i przebrał w świeżą bieliznę. Ostrzyżono go i ogolono, zniszczono wszy. Systematyczne odżywianie postawiło go na nogi. Miałem okazję rozmawiać z nim w Józefowie. Nie miał butów, tylko chodaczki uszyte ze szmat. Bardzo żałował żony i dzieci. Wszyscy czysto mówili po polsku.

 

Gdyby nie współczująca pamięć Edwarda Herca, dziś nikt z nas już nie dowiedziałby się ani o damskim krawcu Szymonie Hofmanie, ani o gajowym Władysławie Czekirdzie. Hofman opuścił Polskę, mimo że kilka przyzwoitych osób zaopiekowało się nim po wyjściu z podziemnej kryjówki i pomogło odzyskać siły. Środowisko, w którym niegdyś żył, już nie istniało, nikt z rodziny nie przeżył. Świat, który zobaczył, był zmieniony, zniszczony, przeorany nieszczęściem, obcy i nieżydowski. Atara Steinberg (z domu Kreindel Kalichman), pochodząca także z Józefowa, znała historię Hofmana. W długiej relacji wideo udzielonej USC Shoah Foundation wspomniała, że wyjechał do Izraela, tam popełnił samobójstwo.

 

 

 

Jan Grabowski

Powiat węgrowski

 

WĘGRÓW-SOKOŁÓW-STOCZEK

WTOREK 22 WRZEŚNIA; GODZ. 6 RANO - 12 W POŁUDNIE

W tym samym czasie gdy Hersz Meier dowiadywał się o nadciągających askarach, nieznany z imienia Rotsztajn, do niedawna mieszkaniec Grębkowa, przesiedlony trzy tygodnie wcześniej do getta w Węgrowie, był również świadkiem narastającej paniki wśród jego mieszkańców. Tuż przed likwidacją Żydzi usiłowali załatwić dla siebie (lub przynajmniej dla swoich dzieci) schronienie po aryjskiej stronie, głównie wśród znajomych chłopów w pobliskich wioskach; mało kto próbował szukać oparcia wśród Polaków mieszkających w samym miasteczku. Inną strategią przetrwania była ucieczka do jednego z pobliskich obozów pracy, które - jak ufano - oferowały pewien margines bezpieczeństwa. Obozy takie znajdowały się w pobliskim Korczewie, czy nieco dalej w Ostrowi Mazowieckiej, Mordach i Mrozach. Opcja ta była z oczywistych względów dostępna jedynie dla ludzi dorosłych i w pełni sił. W przededniu likwidacji w getcie miał też się pojawić jakiś niemiecki oficer, zapewniając Żydów, że żadnej akcji nie będzie. Trudno powiedzieć, czy była to zwykła plotka, przejaw wishful thinking, czy też podjęta przez Niemców świadoma próba zasiania jeszcze większej konfuzji i fałszywej nadziei w umysłach mieszkańców. 22 września na odgłos pierwszych strzałów ogarnięci paniką Żydzi zaczęli się chować do wcześniej przygotowanych schronów. Przedstawiciele węgrowskiego Judenratu próbowali co prawda namawiać ludzi - z pomocą nielicznego kontyngentu policji żydowskiej - by stawili się "na zbiórkę do pracy" na placu targowym, ale nikt w getcie nie miał najmniejszych wątpliwości, że celem wysiedlenia jest Treblinka, Zdecydowana większość, co do tego świadkowie są zgodni, usiłowała się ukryć. Z reguły były to próby skazane na niepowodzenie; w wynajdywaniu kryjówek Niemcy i Ukraińcy nie działali bowiem w osamotnieniu, uzyskali znaczną pomoc ze strony pewnej, choć trudno określić jak znacznej, części polskiej ludności Węgrowa. Według świadectwa Efraima Przepiórki, dodatkową zachętę stanowiło ćwierć kilo cukru, które Niemcy obiecali wydać polskim ochotnikom za każdego doprowadzonego Żyda.

Do domu, w którym chował się Fajwel Szraga Bielawski wraz z rodziną, Niemcy dotarli około 6 rano. Nie byli sami:

 

Leżeliśmy jak sparaliżowani. Usłyszeliśmy głos naszego "przyjaciela" Mańka Karbowskiego, który mówił: - Przyniosę siekierę i je porąbię. - A po chwili rozległo się walenie siekiery w drzwi. - Te dranie Żydzi jeszcze śpią! - powiedział Maniek Niemcom. Kiedy drzwi puściły, Maniek z esesmanami weszli do środka. Żołnierze wrzeszczeli: "Raus!", przetrząsając sklep i piwnicę. Bębnili w deski podłogi, ale nikogo nie znaleźli. Niemcy wyszli, a mu leżeliśmy jak nieżywi.

 

Podobnie opisywała te chwile 18-letnia Cyla Rubenfeld: miasteczko otoczone zostało przez gestapowców, policję ukraińską oraz Schupo. Część Żydów pochowała się w bunkrach, które jednak stopniowo wpadały w ręce niemieckich, ukraińskich i polskich tropicieli.

Od samego rana trwały prowadzone z niesłychaną brutalnością przeszukania, a ulicami getta pędzono na plac targowy tysiące przerażonych ludzi: "Żydzi, zbudzeni straszliwą wieścią, nieuczesani, byle jak ubrani, biegali po mieście jak szaleni w poszukiwaniu kryjówek" - pisał Władysław Okulus. Na plac targowy pędzono ludzi zdolnych do dalszej wędrówki; starców i osoby chore rozstrzeliwano na miejscu bądź na pobliskim kirkucie. Masowo zabijano też małe dzieci i kobiety w ciąży. W akcji likwidacyjnej wziął nawet udział kilkunastoletni syn Mullera (dowódcy węgrowskiego posterunku Schupo), którego widziano, jak ubrany w mundur Hitlerjugend mordował Żydów.

Równocześnie z Węgrowem dopełniał się los pobliskiego Sokołowa. Sama "akcja", polegająca na wyważaniu drzwi do żydowskich domów, mordowaniu opornych, szukaniu kryjówek oraz spędzaniu znalezionych Żydów na centralny plac zbiorczy, zaczęła się około 6 rano. Paul Thurm, szef Centrali Handlu Produktami Rolnymi (Kommissar der landwirtschaftlichen Kreishandelgenossenschaft) w Sokołowie Podlaskim, któremu podlegały cztery polskie towarzystwa handlowe położone na terenie okręgu - w Sokołowie,

Węgrowie, Kosowie i Łochowie - jak zwykle rano udawał się do pracy. Drogę do oddalonego o 5 km Sokołowa pokonywał służbowym autem, kierowanym przez polskiego szofera, niejakiego Raciborskiego. Do miasta przyjechali około 7 rano:

 

Na moje codzienne pytanie: "co tam nowego w mieście?" odparł on [Raciborski] jakoś tak: "O, tak, dziś w mieście ciągle strzelają, mają wybić wszystkich Żydów!". W drodze widziałem, jak z ulic strzelano do Żydów, którzy usiłowali ratować się ucieczką dachami. Z okien biura widziałem też oddalone o 100 metrów getto. Wyszedłem z biura na balkon i widziałem, jak Żydów spędzano na rynek. Przez cały dzień stali na tak zwanym małym placu Targowym w getcie. Żydzi, którzy próbowali uciekać, zostali zabici. Z tego, co wiem, starych i chorych Żydów, którzy nie mogli chodzić, zastrzelono w łóżkach [...].

 

Wśród Niemców biorących osobiście udział w akcji likwidacyjnej w Sokołowie szef Centrali Handlowej Produktów Rolnych zauważył samego kreishauptmanna obersturmbannfuhrera SS Ernsta Gramssa, jego zastępcę dr. Klausa Hermanna oraz szefa miejscowego Gestapo Schrodera. Szabtaj Grunberg również był świadkiem likwidacji sokołowskiego getta: "getto zostało otoczone SS-manami, Schutzpolicjantami i Polską Policją granatową. Ok. godziny 7 rano do mieszkań żydowskich wchodzili SS-mani i wyprowadzali Żydów na mały rynek". Grunberg zdołał się ukryć w bunkrze, lecz zginęła wówczas jego rodzina.

 

WĘGRÓW, OD POŁUDNIA DO GODZ. 17

Nie wiemy, czego doświadczali Żydzi spędzeni na plac zbiorczy - z samego placu nie zachowała się żadna relacja, a Niemcy i Polacy wówczas tam obecni z oczywistych względów woleli tego tematu nie poruszać. Zachowała się jednak relacja spisana przez Aarona Elstera, żydowskiego chłopca, czekającego na śmierć w tłumie Żydów spędzonych tego samego dnia na rynek w Sokołowie:

 

Dwóch Polaków wlecze z powrotem na rynek ciemnowłosą kobietę, która uciekła z getta, a teraz szarpie się z nimi, walczy o życie. Zasłaniam twarz rękami, ale przez palce widzę, jak się opiera, próbuje czepiać się ziemi, kopie, okłada Polaków pięściami - wszystko nadaremnie. Dowlekają swoją ofiarę do gestapowca, który mierzy do nas z karabinu maszynowego. Gestapowiec ma czarne oficerki i ciemny mundur. Chwyta ją za włosy, każe wybierać, czy woli umrzeć na miejscu, czy trafić do Treblinki. Kobieta pada na ziemię, żebrze litości. Gestapowiec tak zanosi się śmiechem, że aż głowę odchyla do tyłu. Mówi kobiecie, że za długo zwlekała z decyzją, odpycha ją kopniakiem i strzela jej w głowę. Okrzyki przerażenia, które wypełniają rynek, mieszają się ze śmiechem gestapowca i jego ukraińskich sługusów.

 

Jeżeli chodzi o sytuację panującą około południa na rynku w Węgrowie, to - choć nie mamy relacji bezpośrednich uczestników wydarzeń - dysponujemy wspomnieniami tych, którzy obserwowali dramat niejako "z pierwszych rzędów". Był wśród nich Władysław Wójcik, mieszkaniec Liwa, odznaczony po wojnie medalem Sprawiedliwego, który na wieść o trwającej likwidacji wcześnie rano dotarł do Węgrowa:

 

około godziny 12 w południe znalazłem się wreszcie w centrum miasteczka, mianowicie na samym rynku. Jak się osobiście przekonałem, dojście do centrum miasta nie przedstawiało żadnych trudności, w związku z czym na trotuarach zgromadziło się wiele osób mieszkających po stronie aryjskiej. Aby mieć lepszą widoczność, stanąłem na schodach jakiegoś budynku, który znajdował się naprzeciw budynku kościelnego (kościół katolicki). Co chwila dolatywały do mnie od strony dzielnicy żydowskiej strzały karabinowe i rewolwerowe, co chwila dolatywały do mnie krzyki oraz jęki umierających, rozstrzeliwanych. Ponieważ rynek miasteczka znajdował się obok getta, strzelanina i jęki mordowanych doprowadzały nas, patrzących, do rozpaczy. Natychmiast po znalezieniu się na rynku spostrzegłem, że cały rynek otoczony jest przez żandarmerię oraz przez najmitów ukraińskich, zaś w środku tego pierścienia zauważyłem parę tysięcy Żydów, mężczyzn, kobiety oraz starszą młodzież, którzy siedzieli na bagażu lub na kamieniach.

Co chwila doprowadzano ludność polską pochodzenia semickiego od strony getta.

 

Według tego samego świadka, dzieci, starców i kobiety ciężarne mordowano na miejscu, czasem na pobliskim cmentarzu.

Henryka Grabowska, młoda wówczas dziewczyna, była świadkiem spędzania Żydów na rynek. Towarzyszyły temu okropne sceny, rozgrywające się na oczach wszystkich mieszkańców - zarówno Polaków, jak i Żydów:

 

Wyszłam po wodę. Żandarm nazwiskiem Gil [przypuszczalnie Giler lub Goler z posterunku Schupo w Węgrowie - J.G.] i dwóch z tak zwanych własowców ukraińskich wyprowadziło kobietę z małym dzieckiem pod drzewo.

Na oczach matki wzięli dziecko za nóżki i bagnetem w brzuszek, a matkę rozstrzelali. Tego przeraźliwego krzyku nie zapomnę do końca życia. I tej sceny [...]; widziałam jeszcze jedną zabitą kobietę. Leżała na ulicy, a obok niej dwoje dzieci. Jedno z nich miało rozbitą głowę i płakało - "mama".

 

Jeżeli już mowa o Gilerze, to o jego mordach w dniu likwidacji pisał też Bielawski:

 

[Restaurator] Fiszel [Chudzik] wykopał kryjówkę dla rodziny pod podłogą swego domu. Kiedy zrobiło im się zbyt niewygodnie i ciasno leżeć pod podłogą, Fiszel wykradł się w nocy do pobliskiej wioski, w poszukiwaniu nowego ukrycia. [...] zanim Fiszel wrócił, Polacy przeczesali dom i znaleźli jego żonę Tojbe i dziewczynki. Wezwali Gillera, który przyszedł i wywlókł tę czwórkę przed budynek. To było blisko naszego sklepu i słyszeliśmy każde słowo. Dzieci płakały i błagały Gillera: - Herr Giller, niech pan nam pozwoli żyć! Pan nas zna. Pan nam dawał czekoladę. Pan się z nami bawił. Pan nas lubił! Niech pan nam pozwoli żyć. Prosimy, niech pan nam pozwoli żyć! Giller wrzasnął: - Szybciej, szybciej! Najstarsza z dziewczynek powiedziała do matki: - Ja chcę jeszcze trochę pożyć. A matka odpowiedziała z goryczą: - Nie, nie będziesz żyła, bo nie ma dla ciebie miejsca na tym świecie! Dzieci krzyczały i płakały, kiedy je pędzono na rynek. Kilka sekund później usłyszeliśmy strzały, potem wszystko ucichło.

 

Według cytowanego wcześniej burmistrza Okulusa, ludność miasta w tych tragicznych godzinach podzieliła się na trzy "prawie wrogie" grupy: "Grupa pierwsza, najliczniejsza, nie tylko okazywała Żydom współczucie, ale pospieszyła z pomocą w postaci ukrywania ich i dostarczania żywności, choć groziło to śmiercią. [...] Drugą grupą były elementy faszyzujące, które choć nie współdziałały z wrogiem, wyrażały aprobatę i okazywały zadowolenie". Natomiast trzecia grupa węgrowian, której zachowanie obszerniej omówię dalej, włączyła się bezpośrednio w niemieckie działania eksterminacyjne. Szraga Fajwel Bielawski, który na wieść o likwidacji schował się w przemyślnie urządzonym bunkrze przygotowanym wcześniej we własnym domu, słyszał, co działo się na ulicy wiodącej na rynek: "Krzyki Żydów mieszały się z wrzaskami Niemców i śmiechem Polaków. Dzieci wołały do swoich matek: 'Mama, ja nie chcę umrzeć! Ja nie chcę umrzeć!'. Wszyscy wiedzieli, dokąd ich zawiozą i co się tam z nimi stanie. Przez cały dzień esesmani z ochoczą pomocą Polaków ładowali Żydów na otwarte ciężarówki, które odjeżdżały w stronę Treblinki".

W akcji tropienia Żydów szczególnie niebezpieczni (a może szczególnie widoczni?) byli młodzi, kilkunastoletni chłopcy, którzy uganiali się po mieście, szukając kolejnych ofiar i wydając je w ręce Niemców. W dniu likwidacji getta 20-letnia Renia Lipska znalazła się na ulicy, rozpaczliwie poszukując kryjówki. Gdy próbowała uciec z miasta (miała zamiar przedostać się do Julagu w Mordach), wpadła na grupę wyrostków. Jednego z nich, 14-latka, enigmatycznie określiła w powojennej relacji jako "najgorszego człowieka, jakiego spotkała w życiu". Z rąk tej grupy młodocianych łapaczy wyzwolił ją przypadkowo przechodzący w pobliżu nauczyciel, który przekonał członków bandy, że schwytana dziewczyna jest Polką. Niemniej kazał jej z miejsca uciekać, gdyż młodzi ludzie pobiegli po policję. Niektórzy młodzi ludzie uczestniczący w niemieckiej nagonce nie tylko łapali, lecz także mordowali Żydów. Jednym z nich był 17-letni Edward Witecki, który pomagał żandarmom wyszukiwać żydowskie schrony, a czasem sam brał udział w zabijaniu ofiar. W dniu likwidacji około godz. 14 żandarm określany jako "Hans" postrzelił uciekającego Żyda w pachwinę, po czym oddał karabin Witeckiemu i polecił mu dobić leżącego na ulicy człowieka. "Witecki podszedł do niego i chciał mu strzelić od przodu w głowę, więc żydziak nie mógł patrzeć, tylko kilkakrotnie się okręcał, a Witecki mu zachodził, aż mu się to sprzykrzyło się zachodzić i strzelił z karabina do niego w głowę z tyłu - zeznał po wojnie jeden ze świadków zdarzenia - to ja to wszystko naocznie widziałem, ponieważ to działo się na moim podwórzu, i od początku wszystko widziałem". Podobne wspomnienia z tego dnia miał również krawiec Sewek Fiszman, który był świadkiem wielu okrucieństw popełnianych na węgrowskich Żydach. Według Fiszmana w obławach i w przeszukiwaniach w getcie poza ochotnikami rekrutującymi się spośród gawiedzi przodowali policjanci granatowi oraz strażacy. W pewnym momencie schwytali jego żonę i - gdy nie była w stanie dość szybko ściągnąć kolczyków - próbowali obciąć jej uszy. Uciekającej parze towarzyszył, jak opowiadał po wojnie Fiszman, śmiech stojących wokół gapiów. W pewnym momencie Fiszman ujrzał Małkę, żonę zaprzyjaźnionego krawca z Węgrowa.

Mąż Małki został już wcześniej zabity, a teraz Małkę pędzono na miejsce egzekucji, na kirkut. Ze swojej kryjówki Fiszman był świadkiem następującej sceny: "Polacy wołali: 'oddaj nam swoje buty!'. A ona na to: 'nie chcecie poczekać, aż mnie zabiją?'; na to Niemiec kazał jej zdjąć buty. No to ona spoliczkowala Niemca i zabili ją koło pompy. I wtedy Niemiec powiedział do Polaków - 'teraz weźcie sobie jej buty' ".

Spędzaniu Żydów na rynek towarzyszyła palba karabinowa; grupy Niemców, Ukraińców i Polaków przeczesywały żydowskie domy w poszukiwaniu kryjówek, a część członków Liquidierungskommando dokonywała masowych egzekucji na cmentarzu żydowskim. Z godziny na godzinę na rynku węgrowskim gęstniał tłum czekających na najgorsze mieszkańców getta. W końcu wczesnym popołudniem polskie władze miejskie otrzymały od Niemców polecenie usunięcia zwłok pomordowanych z ulic i chodników oraz nakaz podstawienia przed wieczorem podwód. Wykonanie obu zleceń powierzono polskiemu burmistrzowi Węgrowa, ten zaś obawiał się, że nie uda mu się zmusić nikogo do tak koszmarnej pracy. Był w błędzie: "Nim wyszedłem z biura na miasto, aby zorientować się w sytuacji i wydać konieczne polecenia, usuwanie trupów już się odbywało. Były furmanki i byli ludzie. Zgłaszali się do tej roboty ochotniczo i z własnej inicjatywy. Nasze hieny węszyły żer w postaci żydowskiej odzieży, obuwia i możliwości znalezienia pieniędzy przy zabitych". Równocześnie magistrat miasta Węgrowa wysłał na miejsce furmankę, którą powoził woźny magistratu. Trupy zabitych podczas akcji Żydów ładowano na furmankę, a potem odwożono na kirkut. "Moi znajomi, którzy byli osobiście na cmentarzu żydowskim, którzy widzieli, jak się zakopuje razem trupów z żywymi jeszcze ludźmi, których niektórzy grabarze dobijali łopatami czy kamieniami, mieli łzy w oczach".

Dla ludności żydowskiej, jak pisał po wojnie burmistrz Okulus, "była to tragedia biologiczna, dla ludności polskiej - moralna. Rozmiary tej tragedii moralnej były oczywiście niewymierne, ale jej skutki - zastraszające". Przykład dla wspomnianych przez Okulusa "hien" szedł z góry, od Niemców, zarazem jednak ze strony członków węgrowskiej Ochotniczej Straży Pożarnej oraz dobrze znanych wszystkim w miasteczku funkcjonariuszy PP. Strażacy pod wodzą komendanta Wincentego Ajchla zjawili się w mundurach na terenie likwidowanego getta: "rzucili się jak sfora myśliwskich psów na zwierzynę. Od tej chwili do końca akcji 'pracowali' razem z Niemcami, a jako miejscowi i strażacy czynili to lepiej od Niemców".

Komendant straży cały dzień nosił ze sobą coraz to cięższą teczkę, do której składano zdobyte na Żydach kosztowności; strażacy zamierzali się nimi podzielić po całodziennej "pracy". Nie brakowało też ochotników do kopania grobów oraz do zakopywania ofiar masowych mordów. "Poszli ochotniczo do tej roboty, aby zdzierać z trupów odzież i obuwie. Spodziewano się i pieniędzy. Nawet złote koronki z zębów ściągano różnymi narzędziami. Z tego powodu nazwano ich w Węgrowie 'dentystami'. 'Dentyści' sprzedawali swój towar przy pomocy różnych pośredników. Gdy jednemu z tych pośredników, który był urzędnikiem sądowym z przesiedlonych, powiedziano, że na tym złocie jest ludzka krew, odpowiedział: 'nic podobnego, sam je dokładnie oczyściłem' " - pisał burmistrz Okulus.

 

Likwidacja getta w Stoczku

WTOREK 22 WRZEŚNIA 1942 R. OD GODZ. 17 DO PÓŁNOCY

Trzecia akcja likwidacyjna na terenie kreisu nastąpiła tego dnia w Stoczku Węgrowskim, położonym 12 km na północny zachód od Węgrowa, w pół drogi do Łochowa. Było to małe getto, w przededniu likwidacji liczące około 1500 mieszkańców. Podobnie jak w Sokołowie i Węgrowie, akcja w Stoczku rozpoczęła się wcześnie rano, jeszcze przed świtem. Według młodziutkiej Diny Rubinstein (przesiedlonej kilka tygodni wcześniej z pobliskiego Sądownego), o czwartej nad ranem miasteczko zostało otoczone przez niemiecką i polską policję. Żydów wyciągano z domów i pędzono na rynek. Akcja w Stoczku była równie krwawa i brutalna jak te trwające równocześnie I w sąsiednich gettach kreishauptmannschaftu Sokołów. Po krótkim postoju na rynku zgromadzonych Żydów popędzono dalej, w kierunku Węgrowa, a potem Sokołowa. Wszystkich niezdolnych do szybkiego marszu rozstrzeliwano po drodze. Wedle wiarygodnych szacunków, w trakcie likwidacji gettaw Stoczku zamordowano około 200 osób.

W Stoczku znaleźli się również wysiedleńcy z pobliskiego Łochowa (Baczków), z których część ratowała się wówczas ucieczką na aryjską stronę, przeważnie do lasu. Równocześnie z akcją w getcie w Stoczku żandarmeria z Łochowa (Budzisk) - pod dowództwem wspomnianego wcześniej Tedsena - dokonała obław na ukrywających się Żydów. Do przeczesywania terenu spędzono okolicznych chłopów. Jedna z obław odbyła się we wsi Brzuza. Pewną przyłapaną przez Tydsena Żydówkę komendant posterunku żandarmerii zabił osobiście przy drodze, a "w domu Cygana znaleziony w łóżku Żyd nieznany, ponieważ nie chciał wyjść z łóżka, został zastrzelony w łóżku przez innego żandarma z Budzisk". Liczba ofiar trwającego przez cały dzień polowania na uciekających Żydów była znaczna, gdyż świadkowie mówili o rozstrzelaniu na terenie cegielni, tuż za posterunkiem, ponad 70 ofiar. Wedle jednego z nich, do Budzisk zwożono cały dzień partiami schwytanych Żydów, wiązano im ręce drutem kolczastym, a następnie rozstrzeliwano ich z karabinów maszynowych: "Egzekucje odbywały się z polecenia komendanta Tedsena i jego zastępcy Prossa i w ich obecności. Przeważnie strzelał żandarm Fredek Hardmann". W pamięci miejscowych Polaków od wymordowania Żydów dużo wyraźniej utrwaliło się morderstwo popełnione wkrótce potem przez żandarmów na dwóch Polakach. Żandarmeria wyznaczyła wówczas sześciu chłopów na wartowników, by strzegli pustych domów pożydowskich w Baczkach przed kradzieżą. Kilka dni później strzeżone przez chłopów domy zostały obrabowane; wartowników zaaresztowano, a dwóch rozstrzelali żandarmi w polu, tuż za wioską, w Budziskach. Czterech pozostałych musiało wykopać dół dla swoich kolegów, a następnie pochować ich ciała. Całą operacją odwetową znów dowodził dowódca posterunku Tedsen.

Akcja w Stoczku odbyła się przy współudziale polskiej policji granatowej i Ochotniczej Straży Pożarnej. Udział strażaków w zbrodniach niemieckich odnotowała nawet centralna prasa podziemna *[Podobnie działo się w innych dystryktach GG. Aron Sztarkman w następujących słowach opisywał likwidację Opatowa: "Biorą udział: żandarmeria, policja pomocnicza, karna ekspedycja, granatowa policja, straż pożarna. Nawet straż uczestniczy w żydowskiej śmierci! Pojawiają się we wszystkich zakamarkach"]. W "Biuletynie Informacyjnym" z 22 października 1942 r. została opublikowana następująca notatka dotycząca likwidacji podwarszawskich gett:

 

przeprowadzono mordowanie i wywożenie Żydów w Wołominie, Stoczku, Węgrowie, Radzyminie, Jadowie, Siedlcach. Z różnych stron nadchodzą wiadomości o masowym mordowaniu Żydów, lecz żadne z nich nie są tak straszne, jak to, co nam donoszą z Wołomina i Stoczka. Straż pożarna w Wołominie i męty społeczne spośród ludności Stoczka, które brały czynny udział w akcji niszczenia Żydów, zyskały sobie fatalną kartę w historii, dopomagając w zbiorowym mordzie, wyszukując ukrywających się i przodując w grabieży.

 

Biuletyn "Informacja Bieżąca" donosił zaś o wydarzeniach towarzyszących likwidacji getta w Stoczku: "w wysiedleniu Żydów 24 X haniebny udział wzięła polska Straż Ogniowa, wyciągając ich z mieszkań, rabując mienie. Katowskie pachołki doczekały się pochwały od niemieckiego Starosty".

Poza doniesieniami prasy podziemnej sporo informacji o udziale strażaków w akcji likwidacyjnej w Stoczku przynoszą powojenne akta dochodzeniowo-sądowe. Choć - co trzeba podkreślić - zeznający kilka lat po wydarzeniach świadkowie nie byli pewni, czy główną rolę odgrywali podczas pacyfikacji getta sami strażacy (pojawiający się w hełmach), czy też członkowie orkiestry strażackiej, występujący w rogatywkach. Jeden z nich zeznawał: "w Stoczku mieszkałem w czasie okupacji. Zamkniętej dzielnicy żydowskiej w Stoczku nie było. Byłem w czasie wyłapywania Żydów w Stoczku - wyłapywali Żydów Niemcy, pomagali im strażacy w rogatywkach". Inny świadek obok strażaków i niemieckich żandarmów odnotował obecność granatowej policji.

W Stoczku, tak jak gdzie indziej, niektórzy Żydzi salwowali się w dniu akcji ucieczką na wieś, lecz tam również czekali na nich łapacze. Anastazja Karapata, mieszkająca pod Stoczkiem, była świadkiem interwencji strażaków:

 

Stałam na drodze, w tym czasie widziałyśmy członków Ochotniczej Straży Pożarnej ze Stoczka, wieźli ob[ywateli] polskich narodowości żydowskiej; ob[ywatelkę] Fajgę wraz z jej synem i córką do Stoczka. Gdy się znajdowali naprzeciwko nas, to ta Żydóweczka krzyknęła do mojej siostry: "kochana pani Witkowska, ratuj mnie!!", na co siostra odpowiedziała, "jak ja mogę ratować?". Na co jeden ze strażaków nazwiskiem Janiszewski Władysław krzyknął na moją siostrę: "odejdź od niej!", na co siostra się zawróciła i poszła do domu, a ci strażacy powieźli tych żydków do Stoczka i oddali w ręce niemieckiej żandarmerii, która tych żydków zaraz rozstrzelała na kerkucie [sic!], czyli na cmentarzu żydowskim.

 

Inni świadkowie mówili wprost o mordach dokonywanych w czasie akcji przez strażaków na Żydach. Stoczek to bardzo mała miejscowość, gdzie trudno cokolwiek zataić przed sąsiadami. Los Żydów, którzy usiłowali się ukryć w samym miasteczku, był ze względu na prowadzoną przez miejscowych nagonkę przesądzony. Tomasz Figler, jeden ze strażaków wcześniej biorących udział w łapaniu Żydów, zaraz po deportacji zaczął wyszukiwać kolejne ofiary na własną rękę i na własny rachunek. Mieszkaniec Stoczka zeznawał po wojnie:

 

Pamiętam, że po likwidacji żydów w Stoczku u wdowy Kurkowej w Stoczku ukrywało się cztery żydówki, których nazwisk nie pamiętam, i wtedy to przyszedł do mnie Tomasz Figler, jak ja stałem na rynku w Stoczku, i zaczął mnie namawiać, żeby tam pójść do żydówek, na co ja się zgodziłem i poszedłem z nim razem do tych żydówek. Gdy przyszliśmy do tej wdowy Kurkowej, to on kazał jej natychmiast otworzyć i nas wpuścić, gdy ona nas wpuściła, to Figler poszedł do pokoju, gdzie spały te żydówki, i zaraz wziął jedną Żydóweczkę, która miała około 16 lat, i poszedł z nią pod szopę i tam pod szopą ją zgwałcił, na co ja się sam przyglądałem. Gdy ja mu zwróciłem uwagę, że nie powinien tego robić, to on się wcale nie odezwał, tylko w dalszym ciągu gwałcił tę żydówkę. Po zgwałceniu żydówki puścił ją do domu, a sam poszedł na wieś [...].

 

Dwóch innych strażaków ze Stoczka, Władysław Janiszewski i Wacław Zasłonka, uczestniczyło w grzebaniu zamordowanych podczas akcji na cmentarzu. W czasie jednego z wypadów na kirkut Janiszewski zobaczył zwłoki Żydówki: "zdjąłem trupowi kolczyki i pierścionek i oddałem je komendantowi (policji granatowej) Pawłowskiemu, a za to otrzymałem pozwolenie zatrzymania dla siebie butów zdjętych z nóg trupa zabitej żydówki. W butach tych - dodał strażak Janiszewski - chodziła później moja żona". Innym razem strażacy powalili szpadlem rannego Żyda, który wydobywszy się z grobu, usiłował uciec z miejsca kaźni. W Stoczku, tak jak i w Węgrowie, również pojawił się motyw miejscowych "dentystów". Wcześniej wspomniany Janiszewski zauważył raz: "obok trupa leżała szczęka kauczukowa [zapewne chodziło o protezę - J.G.] ze złotą koronką, od której szpadlem odrąbałem koronkę i schowałem do kieszeni". "Dentysta" koronkę zgubił, gdyż, jak to wyjaśniał po wojnie podczas rozprawy: "miałem dziurę w kieszeni".

Nie udało mi się odnaleźć ani jednego Żyda, który przeżyłby niemiecką okupację ukryty w samym Stoczku. Instytut Yad Vashem przyznał co prawda medal Sprawiedliwego rodzinie Radzymińskich mieszkającej pod Stoczkiem, w "domku pod lasem", ale nawet w ich wypadku pomoc Żydom świadczono na odległość, donosząc żywność ukrywającym się w pobliskim lesie. Próby przechowywania 12-letniej Żydówki w domu Radzymińskich skończyły się - w obliczu ciągłych rewizji i donosów - fiaskiem.

 

STRAŻACY I GRANATOWI POLICJANCI PODCZAS AKCJI W WĘGROWIE

Udział Straży Pożarnej w akcji likwidacyjnej w Węgrowie wymaga - ze względu na zasięg - bliższego omówienia, jak można sądzić z powojennych świadectw, współpraca miejscowych strażaków z Niemcami nie zaczęła się w przededniu likwidacji getta, lecz sięgała wczesnego okresu okupacji. Już na jesieni 1939 r., kiedy rozbiciu uległy struktury siłowe państwa polskiego (wojsko i policja), to właśnie spośród strażaków zaczęto rekrutować "milicję", która - działając ze zlecenia lub za zgodą Niemców - zajęła się kontrolą handlu, przeszukiwaniem chłopskich furmanek i innymi czynnościami porządkowymi. Z czasem, jak można sądzić, strażacką "milicję" zastąpili powracający do służby policjanci, ale ten wczesny epizod współpracy z okupantem miał nabrać złowrogiego znaczenia w chwili likwidacji gett. W tygodniach bezpośrednio poprzedzających deportację strażacy zaczęli się włączać w przesiedlanie Żydów z mniejszych gett oraz z okolicznych wiosek do getta w Węgrowie. W samym miasteczku umundurowani strażacy mieli prawo (na równi z funkcjonariuszami PP i Niemcami) do wchodzenia na teren zakazanego dla "aryjskich" mieszkańców ghetta.

Według świetnie poinformowanego komisarycznego burmistrza Węgrowa Władysława Okulusa, węgrowscy strażacy włączyli się do akcji likwidacyjnej już z samego rana, i to z z własnej nieprzymuszonej woli. Sam Wincenty Ajchel, komendant węgrowskiej OSP, twierdził co prawda, że tuż przed akcją dostał od Niemców rozkaz stawienia się w getcie, ale jego słowa trzeba traktować z wielkim dystansem, tym bardziej że według komendanta strażacy mieli wyłącznie pilnować "pożydowskich dóbr", a on sam nie miał pojęcia, co robili podczas akcji jego podkomendni, bo "nie wychodził wówczas z remizy". Nieco inaczej widzieli to liczni obywatele Węgrowa, według których komendant i jego ludzie nie tylko "wychodzili z remizy", lecz odgrywali zasadniczą rolę w wyniszczeniu miejscowych Żydów. Wkład strażaków w przebieg akcji docenił żandarm Miller, który spotkał się z kilkoma strażakami w knajpie "U Salacha" wieczorem 22 września 1942 r. Wyjął tam z teczki pieniądze i nie licząc, dał je strażakom ze słowami: "macie za waszą pracę".

 

ROLA ELIT

Interwencja miejscowego sołtysa, nauczyciela czy księdza mogła przynajmniej w pewnym stopniu schłodzić mordercze pasje i poruszyć sumienia. W wypadku Jedwabnego, jak wiadomo, ksiądz przyjął postawę bezczynną, co przez wielu mogło zostać odczytane jako swoiste przyzwolenie na pogrom. W Węgrowie sytuacja była jednak inna, gdyż do masakry Żydów doszło w ramach odgórnie zarządzonej i przeprowadzonej przez Niemców akcji likwidacyjnej. Stopień uczestnictwa Polaków w mordowaniu i w grabieniu Żydów nie mógł wszelako pozostawać bez związku z nastawieniem lokalnych elit, niewiele jednak o tym nastawieniu wiadomo, a z tego, co można wywnioskować z rozproszonych w dokumentach wzmianek, widać, że uczestnictwo w akcji likwidacyjnej na pewno nie spotkało się ze zdecydowanym potępieniem.

Kazimierz Czarkowski, proboszcz parafii rzymskokatolickiej w Węgrowie, podczas akcji - jak sam stwierdził - starał się "nie wychodzić z domu". Ksiądz Czarkowski nie starał się powstrzymać strażaków, co więcej, po kilku latach komendanta Ajchla wziął wręcz w obronę, jako "dobrego Polaka, który [...] nie wysługiwał się Niemcom". Z podobnym uznaniem o komendancie OSP wypowiedzieli się po wojnie: szef działu hipotecznego miejscowego banku, przewodniczący powiatowej komórki PPS, miejscowy adwokat, kierownik firmy "Rolnik" oraz węgrowski magister farmacji, czyli aptekarz. Innym czynnikiem, który mógł mieć wpływ na rozwój wydarzeń, było nastawienie "czynników miarodajnych", czyli państwa podziemnego. Niestety, tu też nie można było zauważyć jakiegokolwiek zdecydowanego zaangażowania: "Podziemie wobec masowości mordów nie zajęło żadnego stanowiska" - zeznał po wojnie burmistrz Węgrowa.

 

WYŁAPYWANIE ŻYDÓW

Pierwsza część akcji likwidacyjnej trwała do wieczora następnego dnia, choć już wcześniej zaczęto stopniowo redukować siły niemieckie zaangażowane w samym Węgrowie. Po dwóch dniach akcji niemieckie Komando Likwidacyjne opuściło Węgrów, kierując się najprawdopodobniej do pobliskiego Kałuszyna i do Mrozów. Z punktu widzenia Niemców akcja zakończyła się sukcesem: w ciągu 24 godzin z miasta wywieziono (bądź zabito na miejscu) 8-9 tys. Żydów. Teraz miał się zacząć drugi, bardziej mozolny etap akcji, czyli wyszukiwanie poukrywanych w getcie Żydów, których liczbę szacowano na tysiąc osób. Nadzór nad ich wyłapywaniem objęli miejscowi żandarmi oraz funkcjonariusze Policji Bezpieczeństwa; razem kilkunastu ludzi. To ich zadaniem było odtąd koordynowanie działań polskiej policji granatowej, członków straży pożarnej oraz miejscowych ochotników, czyli zwykłych obywateli Węgrowa, którzy włączyli się w akcję "tłumienia ludności żydowskiej". Na tym etapie nie było już mowy o pędzeniu złapanych Żydów do Sokołowa i o ich dalszym transporcie koleją do Treblinki. Zamiast tego wszystkich złapanych rozstrzeliwano na miejscu, najczęściej na tzw. mogiłkach, na cmentarzu żydowskim. Już zawczasu robotnicy miejscy oraz policja żydowska przygotowali tam długie rowy, do których wrzucano ciała pomordowanych. Zasadniczo rzecz ujmując, zadaniem Polaków biorących udział w akcji było wyszukiwanie Żydów i ich dostarczanie na miejsce straceń, a zadaniem Niemców - samo zabijanie. Ale od tej zasady zdarzały się liczne odstępstwa.

Według relacji złożonej przez jednego z nielicznych ocalałych, Rotsztajna, 23 września od samego rana przystąpiono do przeszukiwania mieszkań. Wszystkich znalezionych od razu rozstrzeliwano na cmentarzu, choć większość ukrywających się Żydów miała wrażenie, że ofiary - tak jak poprzedniego dnia - zostaną wpierw odstawione do Treblinki. Największą aktywnością w poszukiwaniach wyróżniali się granatowi policjanci i strażacy. Nie można zresztą wykluczyć, że ich udział był po prostu bardziej widoczny niż udział tzw. gapiów ze względu na charakterystyczne mundury.

Przeczesywanie getta w poszukiwaniu Żydów trwało kilka tygodni, na pewno do połowy października. To wtedy, jak się wydaje, ostatni robinsonowie opuścili splądrowaną dzielnicę żydowską, ratując się ucieczką do lasu. W ciągu tych dni i tygodni polscy strażacy i policjanci wypracowali technikę działań, która z jednej strony zapewniała sukces poszukiwań, a z drugiej zezwalała na maksymalizację zysku. Nie ulega bowiem wątpliwości, że najważniejszym impulsem do uczestnictwa w akcji były chciwość i żądza "żydowskiego złota" - czyli stałe i fundamentalne elementy składowe toksycznej ideologii antysemickiej. Technikę tę można prześledzić na przykładzie historii Moszka Góry, który w dniu akcji przebywał poza Węgrowem, próbując zdobyć żywność dla zamkniętej w getcie rodziny. Na wieść o akcji Góra przedostał się przez kordon policji, ale przybył do getta za późno, by uratować żonę i trójkę dzieci.

Kolejne dni Góra spędził w kryjówce sporządzonej w domu przy ul. Jatkowej 23. Kryjówka została wykryta przez kilku policjantów i strażaków; Góra rozpoznał wśród nich Michalaka i Guzika oraz Wincentego Ajchla. Razem z Górą z kryjówki wygarnięto wówczas ośmiu innych Żydów. Całą tę grupę policjanci odprowadzili do pobliskiego spichlerza ("u Żywicy"), gdzie Polacy już przetrzymywali siedmiu wcześniej złapanych Żydów. Po drodze i na miejscu ofiary przeszukiwano, odbierając im pieniądze i kosztowności. W ciągu następnej doby policjanci i strażacy doprowadzali do spichlerza, czasowo zamienionego na prowizoryczny areszt, kolejne złapane w getcie ofiary. Po pewnym czasie, gdy w spichlerzu uzbierało się około 30 osób, policjanci i strażacy sformowali Żydów w kolumnę i - pod pretekstem wyprowadzenia na roboty przymusowe - zapędzili na "mogiłki". W tym miejscu trzeba oddać głos samemu Moszkowi Górze:

 

Przyprowadzili nas na ul. Kominiarską, blisko mogiłek. Po przybyciu na mogiłki zobaczyłem, że wykopane są rowy i stoją ludzie ze szpadlami. Rów miał długości z 50 metrów, a głębokości z 50 centymetrów. Kazali nam usiąść na burcie rowu i spuścić nogi do dołu. Wtedy zobaczyłem, że między strażakami było 2-ch żandarmów i policja. Pamiętam tylko, że był komendant straży. Gdy zaczęli strzelać, przewróciłem się i drugi koło mnie, którego krew trysnęła mi na twarz. Upadłem na wznak za burtę; ile czasu tak leżałem, nie wiem. Czułem tylko, że ktoś podszedł do mnie, zdjął mi pantofle, sweter, kamizelkę, po tym podszedł drugi, uderzył mnie szpadlem na płask, bojąc się, aby mnie żywcem nie zakopali, dałem znak oczami, że żyję. Jeden z nich, zobaczywszy mnie żyjącego, powiedział: "jak żyjesz, to uciekaj!".

 

Góra, już bez swetra i butów, wyrwał się spod ciał swych towarzyszy i uciekł do pobliskiego lasu. Przedstawione przezeń wydarzenia wpisywały się w ponury ciąg zbrodni, które rozgrywały się dzień po dniu w Węgrowie i w okolicznych miasteczkach. W innej części getta strażacy schwytali grupę Żydów: "brali od żydków pieniądze, a potem przyprowadzali żandarmów, wiedząc, gdzie się żydzi ukrywają". Po obrabowaniu ofiar strażacy i policjanci, podobnie jak w wypadku Góry, wydali Żydów w ręce żandarmów.

Mimo dobrze skoordynowanych działań polskich służb mundurowych od czasu do czasu jakiemuś Żydowi udało się ujść przed pogromem i zdać relację polskim świadkom. Wspomniani wcześniej Żydzi zostali rozstrzelani przez Niemców, ale jeden zdołał się tak dobrze ukryć, "że go Ajchel Wacław nie widział i go nie zabili" - jak zeznał po wojnie polski sąsiad. "Na drugi dzień ja się z tym żydkiem, który uciekł, spotkałem, to on mi mówił, że jak przeżyje, to on się Ajchlowi Wacławowi za to wszystko odpłaci". Możemy założyć, że jednak nie przeżył i nie odpłacił - ale o tym mowa będzie nieco dalej.

Historia opowiedziana przez "żydka, który uciekł", niezwykle przypomina relację Moszka Góry i pozwala nam prześledzić sposób postępowania węgrowskiej policji granatowej oraz strażaków w dniach likwidacji getta. Polscy funkcjonariusze wyszukiwali Żydów po kryjówkach, a następnie dokonywali rabunku, wymuszając od ofiar kosztowności i pieniądze. Zazwyczaj, zapewne w celu łatwiejszej kontroli oraz ułatwienia sobie pracy, łączyli ukrywających się w większe grupy, po 20-30 osób, a na koniec wydawali w ręce żandarmów bądź sami prowadzili na kirkut, na miejsce straceń. Jeszcze inni strażacy, np. Stanisław Elgas, oferowali Żydom chwilową kryjówkę we własnym domu, biorąc od nich wielkie sumy pieniędzy. "Jak się okazało, że Żydzi już więcej pieniędzy nie mają, to oddał ich w ręce żandarmów" - zakończył swoje zeznanie sąsiad przedsiębiorczego strażaka.

Niekiedy współpraca z Niemcami przyjmowała bardziej bezpośredni charakter, jak wówczas, gdy strażacy wyrzucali Żydów "za ręce, z góry domów", a na dole ofiary dobijali niemieccy żandarmi. Takie przypadki zdarzały się przede wszystkim w pierwszym i drugim dniu akcji, kiedy to "niemcy tłumili narodowość żydowską". Widziano wówczas Wacława Ajchla, o czym zeznał Stanisław Dula: "[prowadził] dwie żydówki i jednego żydka, których złapał w nieznanym mi miejscu. Ci żydzi błagali go, całując go po rękach, żeby ich puścił. Ja natomiast, idąc koło kilka metrów za Ajchlem, obserwując go, co on z Żydami zrobi, on natomiast skręcił z nimi w kierunku miejskiej targowicy, w ul. Kominiarską. W tym momencie nadszedł żandarm z dwoma policjantami, którzy wracali z żydowskiego cmentarza, Ajchel Wacław oddał tych żydów żandarmowi, a on ich na miejscu rozstrzelał".

Przy rynku na strychu swego domu ukrywał się cytowany wcześniej Szraga Fajwel Bielawski. Z ukrycia dzień po dniu oglądał "pracę" tropicieli wyciągających z ukrycia żydowskich rozbitków. Kilka dni po akcji zobaczył Żydów prowadzonych na rynek.

 

Wiele kobiet miało podarte ubrania. Szarpały się, kopały i drapały Polaków, którzy wywlekali je z kryjówek. "Szybciej, szybciej!" - wrzeszczeli Polacy. Tego popołudnia miało się odbyć wesele i nie chcieli się spóźnić na tę uroczystość. Dziecko błagało matkę: "Ja chcę żyć". Mężczyzna stojący obok małej dziewczynki krzyczał do Polaków: "Wpychacie nas do pieców. Bóg się na was zemści. W sidurze jest napisane: inne narody będą was prześladować. Będziecie niewolnikami innych narodów". Inne małe dziecko przylgnęło do swojej matki w tak silnym uścisku, jakby stanowiło z matką jedną całość. Nagle matka oderwała dziecko od siebie, ściągnęła z nóg buty i z całej siły cisnęła nimi w Polaka. Wybuchnąłem płaczem, nad którym nie mogłem zapanować. Nie byłem w stanie dalej na to patrzeć. Ale ta kobieta, która cisnęła buty prosto w twarz polskiemu policjantowi, wykazała prawdziwe bohaterstwo. Największe bomby świata nie zrobiłyby takiego wrażenia. Stawiła opór, robiąc wszystko, co była w stanie zrobić.

 

W domu obok Bielawskiego, przy ul. Garbarskiej 34, ukrywała się 14-letnia Chana Zelizer. W domu tym sporządzono dwie kryjówki, jedną na strychu, a drugą pod podłogą. Co pewien czas Żydzi ukryci w "podkopie" ze względu na duchotę zamieniali się miejscami z tymi chowającymi się w schowku na górze. Przez szpary w dachu Chana mogła obserwować te same wydarzenia, które opisywał Bielawski. Według niej w poszukiwaniach Żydów stale brało udział około 30 strażaków, z których część dziewczyna znała osobiście, gdyż wcześniej nieraz gościli w domu jej rodziców. Widziała między innymi, jak z domu obok strażacy wyciągali młodą Mandelbaumównę wraz z dwoma młodszymi braćmi. Świadkiem schwytania innych członków tej samej rodziny był Ignacy Flaga (właściciel sklepu galanteryjnego) - widział, jak strażacy prowadzili na śmierć pana Holanda ("który prowadził biuro pisania podań"), jego żonę, modystkę Mandelbaumównę oraz jej siostrę.

Chana Zelizer podkreśliła w swoim świadectwie, że strażacy i policjanci działali na własną rękę, bez niemieckiej asysty. Niemcy pojawiali się dopiero na sam koniec - wtedy gdy doprowadzano im Żydów na egzekucję. Chanie i ukrywającemu się wraz z nią Poziomce udało się przetrwać na strychu dziesięć dni, a później, nocą, uciekli do lasów jarnickich, położonych na południe od miasta. O ile nieliczni świadkowie żydowscy obserwowali polowanie przez szpary między deskami (bądź też - jak Moszek Góra - z terenu egzekucji), o tyle jeżeli chodzi o Polaków, tragedia rozgrywała się na oczach wszystkich. Marianna Ajchel widziała, jak przed jej domem przejeżdżały furmanki ze złapanymi Żydami, eskortowane na "mogiłki" przez polskich policjantów. Potem: "widziałam, jak na ulicy Jatkowej w Węgrowie Wincenty Ajchel jako komendant straży pożarnej dawał strażakom rozkazy szukania Żydów, a Wacław Ajchel, s. Franciszka, jak i inni strażacy, razem w liczbie pięciu, prowadzili z ukrycia dwie Żydówki siostry i jedna z nich miała na ręku dziecko. Żydówki te były córkami rzeźnika z Węgrowa, Kupra". Kilka dni po akcji Marianna Ajchel była świadkiem tego, jak z pobliskiej "żydowskiej szmaciarni" strażacy w asyście żandarma Gilera wyciągnęli z kryjówki dziesięcioosobową rodzinę Ałtów (właśc. Altów). Nie było to niespodziewane odkrycie; jak się wydaje, strażacy już od pewnego czasu wiedzieli o ukrytych tam Żydach i systematycznie ich rabowali. Na koniec, kiedy uznali, że więcej już z Żydów nie wyduszą, przyprowadzili Gilera, ten zaś rozstrzelał ofiary na miejscu. W pewien czas po egzekucji Wacław Ajchel, komendant straży, powrócił na miejsce i zaczął szukać od nowa.

Kto wie, być może nauczony wcześniejszymi doświadczeniami, postanowił się upewnić, że tym razem nie pozostawił przy życiu żadnych świadków swych zbrodni. Być może nie mógł się doliczyć kilku ofiar? Wznowione poszukiwania istotnie okazały się skuteczne i Ajchel wyciągnął ze schronu dwie dalsze ofiary, które niezwłocznie zabił specjalnie na tę okazję wezwany Giler. Dopiero wtedy strażacy zakończyli poszukiwania. Decyzja ta okazała się przedwczesna, gdyż, jak się okazało, kryjówka wciąż kogoś chroniła. "Po upływie godziny czasu z tego schronu wyszedł Żyd Jojna, rzeźnik z Węgrowa, i przyszedł do mnie na pole. Wyraził przede mną wielki żal do strażaków, a przeważnie do Wacława Ajchla, i powiedział: 'chyba nie ma Boga na świecie, tyle pieniędzy od nas wzięli i nas wydali'. Żyd ten poszedł ode mnie gdzieś dalej, a co się z nim stało, nie wiem [...]" - wspominała po wojnie Marianna Ajchel. Codzienne polowania na ukrywających się Żydów stały się na przełomie września i października 1942 r., widokiem tak powszechnym na ulicach Węgrowa, że jeden z polskich świadków odnotował: "z rąk [policjantów i strażaków - J.G.] zginęło dużo więcej żydów, dlatego że pędzili oni wraz z żandarmami żydów całymi tłumami na cmentarz żydowski, gdzie ich zabijali. Znane mi to jest, że policja granatowa chodziła po kątach, podsłuchiwała, gdzie są żydzi, i wyciągali ich".

Czym można wyjaśnić skalę udziału Polaków w wyniszczeniu Żydów Węgrowa? Czy sytuacja panująca w tym miasteczku była w jakiś sposób wyjątkowa, czy jej przebieg odróżniał się od akcji likwidacyjnych w innych polskich miastach? Z tego, co wiadomo, w 1942 i 1943 r. zarówno polscy strażacy, jak i policja granatowa prawie wszędzie odgrywali istotną rolę w deportacjach Żydów do obozów zagłady *[Wystarczy przywołać świadectwa z miast i miasteczek porównywalnych z Węgrowem, a położonych w innych częściach Polski: Opoczna, Biłgoraja, Szczebrzeszyna, Miechowa, Dąbrowy Tarnowskiej, Nowego Brzeska, aby zrozumieć, że uczestnictwo polskich służ mundurowych w eksterminacji polskich Żydów stanowiło zjawisko rozciągające się na wszystkie żydowskie skupiska w GG. Na terenach wcielonych do Rzeszy, gdzie policja granatowa nie istniała, dynamika wydarzeń była rzecz jasna inna.]. Natomiast o tym, czy uczestniczyli w większym, czy w mniejszym stopniu, decydowały zazwyczaj warunki miejscowe, takie jak strategia niemiecka, postawy lokalnych elit czy rodzaj dowódców straży i policji. Jeżeli chodzi o niemiecką strategię, to wiele zależało od sił, które okupant był skłonny lub był w stanie oddelegować do danej akcji.

Im skromniejsze siły własne, im liczniejsza ludność żydowska, tym większa rola mogła przypaść polskim służbom mundurowym. O nastawieniu lokalnych elit i ich wpływie na udział Polaków w masowym mordzie pisałem wcześniej. Nie ulega wątpliwości, że miały one pewien margines działania, z którego - niekiedy i niektórzy - decydowali się korzystać. Inni, tacy jak ksiądz w Węgrowie, woleli śledzić biernie rozwój wypadków. Wiele, zapewne najwięcej, zależało od szarż policyjnych i strażackich. W Węgrowie komendanci i podoficerowie, ogarnięci żądzą zysku, dali swym podwładnym nie tylko przyzwolenie, ale wręcz polecenie mordowania i grabieży.

Koniec końców trzeba też wspomnieć o postawie samych Żydów. Nawet podczas akcji mieli oni nadal siłę sprawczą: im więcej ludzi decydowało się na ukrycie, tym więcej wysiłku musieli włożyć Niemcy w wyłapanie ofiar i tym chętniej sięgali po miejscowych pomocników. W wypadku Kreishauptmannschaft Sokolow-Wengrow szczególnie zaciekły opór Żydów możemy tłumaczyć bliskością obozu zagłady w Treblince. W odróżnieniu od innych okolic Żydzi mieszkający w bezpośrednim sąsiedztwie Treblinki jesienią 1942 r. nie mogli mieć najmniejszych złudzeń co do tego, jaki los czeka ich po wywózce. Wynikała z tego zapewne większa niż w innych okolicach determinacja i więcej osób decydowało się walczyć o życie do końca. Podjęcie decyzji o ucieczce ułatwiało natomiast to, że getto było otwarte, a w pobliżu miasteczka rozciągały się spore lasy, dające jakąś szansę na ratunek.

Sumując razem te wszystkie elementy, możemy założyć, że likwidacja getta w Węgrowie (jak też w pobliskim Sokołowie, Stoczku czy Kałuszynie), choć nie odbiegała daleko od schematu działań znanych z innych okolic, to odznaczała się swoistymi cechami szczególnymi, które w wyjątkowy i odmienny sposób wyciskały piętno na każdej akcji likwidacyjnej na terenie całego Generalnego Gubernatorstwa.

Nie można dziś określić dokładnie, ilu ludzi padło ofiarą polowania prowadzonego przez polskich strażaków i policjantów, ale we wrześniu i październiku 1942 r. na "mogiłkach" rozstrzelano około 2 tys. Żydów. Jeżeli przyjmiemy, że w pierwszym i drugim dniu akcji z rąk Niemców i askarów na ulicach Węgrowa oraz na kirkucie stracono około tysiąca ludzi, to mniej więcej drugie tyle zginęło za sprawą polskich uczestników Liquidierungsaktion.

 

OSTATECZNA LIKWIDACJA GETTA, 30 KWIETNIA 1943 R.

Pod koniec kwietnia 1943 r. do Żydów w węgrowskim getcie doszły pierwsze wieści o powstaniu w getcie warszawskim. Brakowało szczegółów ale, jak zapisał cytowany wcześniej Szraga Fajwel Bielawski, uczuciu dumy z bohaterstwa warszawskich Żydów towarzyszyły rosnące obawy o zemstę, której ofiarą mogliby paść mieszkańcy węgrowskiego getta. Obawy te potwierdziły się, gdy niemiecka sekretarka landkomisarza Neumanna poprosiła żydowską kapeluszniczkę o przyspieszenie terminu dostawy zamówionych artykułów. Żydzi liczyli się wobec tego z możliwością rychłej likwidacji getta, lecz mimo to dla większości ucieczka nie wchodziła w grę. Jak dobrze wiedzą badacze dziejów Zagłady w Polsce, wrogość i ciągłe zagrożenie po aryjskiej stronie przyczyniły się do tego, że dla wielu Żydów ucieczka z gett - nawet z gett otwartych - jawiła się jako jeszcze gorsza opcja niż ukrywanie się w gettowych bunkrach. Ukrywający się w Warszawie Mordka Purman podczas powstania w getcie warszawskim w kwietniu 1943 r. wspominał, że napotkał "swoich kolegów, którzy przez kilka dni będąc na aryjskiej stronie, zmuszeni byli wrócić do płonącego getta, gdyż nie mogli w żaden sposób znaleźć 'meliny' ". Powroty do gett z nieudanych wyjść na aryjską stronę to zagadnienie, które samo w sobie domaga się osobnego studium. O braku możliwości przeżycia po aryjskiej stronie Węgrowa obszernie pisali Bielawski i Cymlich.

Koniec "małego getta" nastąpił 30 kwietnia 1943 r. Przed świtem Niemcy wraz z polską policją i w asyście strażaków otoczyli dom Kredy oraz inne budynki getta szczątkowego i zaczęli mordować wszystkich mieszkańców. Bielawskiego obudziły serie z karabinów maszynowych; razem z braćmi zdołał się skryć na strychu sąsiedniego domu: "szybko wspięliśmy się na górę. Kiedy tylko zdążyliśmy wejść po drabinie, pojawiło się SS. Zerkając przez szpary w szczytowej ścianie, zobaczyłem, że było ich czterech. Mieli hełmy i karabiny maszynowe. Za nimi szli polscy policjanci z bronią, a po nich jeszcze dwudziestu czy trzydziestu polskich chłopaków". Według Bielawskiego, Niemcy - spodziewając się zapewne oporu - nie byli skłonni wchodzić do żydowskich domów i wysługiwali się w tym celu towarzyszącymi im granatowymi policjantami. Tym razem Niemcy i ich pomocnicy zostali wyposażeni w listy legalnych mieszkańców getta i w miarę rozwoju akcji starannie liczyli zabitych, nanosząc dane na wykazy.

Losy wtórnego getta w następujących słowach opisała "aryjska" mieszkanka Węgrowa:

 

Po jakimś czasie Niemcy kazali się Żydom ujawnić - że już ich nie będą bić. Trochę ludzi się zebrało i mieszkali na terenie getta. To na pewno było już późną wiosną 1943 r. Ale znowu zaczęli ich bić. Ludzie stawiali opór. Zaczęła się strzelanina i podpalanie domów. W tym miejscu, gdzie dziś stoi Spółdzielczy Dom Handlowy i jest tablica upamiętniająca 10 rozstrzelanych Polaków, stał duży, murowany dom. Tam Żydzi mieli ukrytą broń i otworzyli ogień do Niemców. Więc Niemcy ten dom spalili. Leżało tam bardzo dużo popalonych ciał. Całą noc nie spaliśmy, bo się paliło i była strzelanina. A później samoloty niemieckie robiły zdjęcia ze swoich bandyckich popisów.

 

Trudno powiedzieć coś bardziej konkretnego o oporze rzekomo stawianym przez Żydów - raczej należy to włożyć między bajki, tym bardziej że Bielawski, będąc wówczas w getcie, żadnej walki nie odnotował. Opór, jeżeli występował, to najpewniej bierny. Bezbronni Żydzi barykadowali się w otoczonych przez policję (i przez gapiów) domach. Wskazywałaby na to relacja innego węgrowianina, który zapamiętał, że podczas likwidacji getta "strażacy pomagali Niemcom podpalać budynki getta szczątkowego, a potem bosakami wyciągali zmoczonych Żydów z płonących domów". Następnie zaś prowadzili Żydów na znane z wcześniejszych egzekucji "mogiłki".

Jedno z dwóch zachowanych świadectw żydowskich z drugiej likwidacji getta w Węgrowie pochodzi od Menuchy Bielawskiej, pracującej w warsztacie Jechiela Kredy. Według Bielawskiej, tym razem getto likwidowano z iście niemiecką precyzją, mając w rękach listy wszystkich "legalnych" Żydów. Listy te posłużyły weryfikacji skuteczności egzekucji, gdyż jak wspomniałem wcześniej, pozwoliły na sprawdzanie tożsamości zabitych.

 

Niemcy i Polacy przyszli z karabinami maszynowymi i kazali wszystkim wyjść. Ja się wymknęłam, wsunęłam się pod stertę starych desek, przykryłam się i leżałam nieruchomo. Słyszałam, jak inni krzyczą i błagają o łaskę, ale zastrzelili wszystkich, włącznie z dziećmi i liczyli ofiary Było siedemnaście ciał. Znów weszli do domu i naliczyli dziewiętnaście nazwisk na liście pracowników Kredy. Dwóch brakowało. Przeszukawszy wszystko, Niemcy dali za wygraną i odeszli. Ale został jeden polski policjant. Mruczał, że musi znaleźć tych parszywych Żydów. Zaczął zdejmować deski ze sterty i znalazł mnie. Wlókł mnie przez ulicę na otwartą przestrzeń i wycelował we mnie broń. "Nie znasz mnie?" - zapytałam. "Puść mnie! Nikt nie widzi!" Odmówił. Miałam na sobie jedwabną koszulę nocną. Wyrwałam mu się i zaczęłam biec. Pobiegł za mną i strzelił. Upadłam, krwawiłam, więc pomyślał, że nie żyję. Odszedł. Po paru minutach wstałam i pobiegłam w pola, mocno krwawiąc.

 

Natomiast wiele łat po wojnie Polka mieszkająca niedaleko wtórnego getta opisywała akcję w następujący sposób: "opowiadali, że po zabiciu rodziny Kredów, którzy mieli pralnię i farbiarnię przy ulicy Gdańskiej, krew zabitych wypływała z podwórza do rynsztoku". Jedną z pierwszych ofiar akcji był wzmiankowany już Jechiel Kreda, który do końca wierzył, że swą użytecznością (prowadził pralnię oraz warsztat krawiecki obsługujące Niemców) zapewni sobie łaskę władz. Kreda zginął wraz z żoną Rywką oraz córkami Beile i Teiną. Jak się dowiedział dzień później Bielawski: "zastrzelili Kredę, jego żonę i ich dwoje dzieci. Niemcy i Polacy zastrzelili też wszystkich, którzy tam pracowali [...]". Z całej rodziny Kredów akcję przeżył tylko 18-letni Izaak. Izaak, ukrywając się, dożył końca okupacji, a zginął - z rąk polskich - już po wyzwoleniu, w Węgrowie w grudniu 1944 r.

Nie mamy dokładnej statystyki zbrodni dotyczącej liczby ofiar akcji likwidacyjnej z 30 kwietnia 1943 r. Zginęło wówczas 200-300 Żydów, a ich zwłoki spoczęły na żydowskim cmentarzu w pobliżu masowych grobów ofiar pierwszej akcji oraz późniejszych rozstrzeliwań.

 

Treblinka

Późną jesienią 1941 r. władze dystryktu warszawskiego zdecydowały o wybudowaniu w pobliżu wsi Treblinka, na północno-wschodnim skraju powiatu węgrowskiego, obozu pracy przymusowej. Arbeitserziehungslager Treblinka I, do którego w latach 1941-1944 trafiło ponad 20 tys. ludzi (połowa z nich miała tam zginąć) zyskał sobie ponurą sławę już na wiosnę 1942 r.

Do AEL Treblinka i wysyłano zarówno Żydów, jak Polaków, ale los tych pierwszych był o wiele gorszy. Pierwszym komendantem Treblinki i został Theo van Eupen, wcześniej urzędnik w administracji kreishauptmannschaftu Sokołów-Węgrów, podwładny Gramssa. Pod koniec 1941 r. obóz Treblinka I mógł przyjąć do 3 tys. więźniów. Szraga Fajwel Bielawski pisał o początkowych stadiach budowy obozu: "Następnego dnia jacyś esesmani nakazali Judenratowi wybrać robotników do pracy w Treblince. Ci Żydzi wrócili pod koniec tygodnia i opowiadali, że ścinali drzewa na podkłady pod linię kolejową. Setki robotników coś budowały, ale nikt nie wiedział co. Codziennie Niemcy żądali więcej robotników do obozu śmierci".

W maju i czerwcu 1942 r. na mocy porozumienia między niemieckimi sądami w Warszawie a komisarzem dzielnicy żydowskiej Heinzem Auerswaldem do obozu wysłano kilkuset młodych i bardzo młodych Żydów z getta warszawskiego, schwytanych po stronie aryjskiej. Z tego, co wiadomo, żaden z nich pobytu w obozie nie przeżył. Równocześnie ruszyła budowa właściwego obozu zagłady, czyli Treblinki II, w której ostatecznie zginęło ponad 900 tys. Żydów. Od 22 lipca 1942 r. linią kolejową Warszawa-Małkinia oraz Lublin-Sokołów zaczęły podążać transporty śmierci. Obie linie kolejowe przebiegały przez powiat węgrowski.

Linia kolejowa Warszawa-Tłuszcz-Łochów-Małkinia, którą jechały transporty śmierci, przecinała północną część powiatu węgrowskiego na odcinku od Łochowa aż po Prostyń. Druga linia kolejowa (dziś już nieistniejąca) prowadząca do Treblinki ciągnęła się od Siedlec przez Sokołów Podlaski i Małkinię. Linia siedlecka przecinała dwukrotnie granicę powiatu węgrowskiego: na południu na terenie gminy Miedzna i na północy, w pobliżu Prostyni.

Dokumenty niemieckie i polskie oraz relacje żydowskie nie pozostawiają wątpliwości, że obecność obozu zagłady w Treblince położyła się długim cieniem na całym powiecie węgrowskim, podobnie zresztą jak na sąsiednim powiecie sokołowskim. Od momentu uruchomienia obozu zagłady Treblinka II jego istnienie dało się odczuć mieszkańcom powiatu węgrowskiego w sposób dosłowny, bez żadnych przenośni. Jak pisze badaczka tematu: "swąd spalanych ciał czuć było w pobliskich wioskach oraz w okolicach odległych nawet o 20-30 km". Jeżeli można dać wiarę świadkom, to przy mocniejszych powiewach wiatru swąd ten można było czuć nawet pod Sokołowem Podlaskim i Miedzną. Nieco dalej, tam gdzie nie dochodził zapach palonych ciał, docierały wieści o żydowskim złocie - o fortunach, które jakoby mieli przy sobie Żydzi uciekający z obozu bądź z transportów.

Toksyczny wpływ Treblinki na morale okolicznej ludności został dość dobrze opisany w literaturze historycznej i nie ma powodu, by do tych ustaleń powracać w sposób szczegółowy. Pisali o tym żydowscy uciekinierzy, polscy świadkowie i historycy. Schemat zachowań wokół Treblinki był zresztą podobny do tego, co działo się gdzie indziej, w okolicy Bełżca, Sobiboru, Chełmna czy Oświęcimia. Demoralizacja miejscowej ludności wiązała się głównie z walką o resztki majątku setek tysięcy Żydów zwożonych do obozów zagłady. Część kosztowności zrabowanych ofiarom wyciekała poza druty obozu - głównie za sprawą ukraińskich wachmanów - i trafiała do rąk okolicznych mieszkańców. W Treblince inną drogą zdobycia kosztowności i pieniędzy był handel z Żydami wychodzącymi z obozu do pracy w lesie.

Zdarzało się też często, że pociągi śmierci wstrzymywano na długie godziny, a to z kolei dawało miejscowej ludności szansę na dokonywanie intratnych, choć nieraz ryzykownych, transakcji. Jan Piechocki ukrywał się na aryjskich papierach w Węgrowie. Późnym latem 1942 r. znalazł się koło stacji kolejowej w Sadownem, na północnym wschodzie powiatu: "między Ostrówkiem a Sadownem stał na bocznym torze pociąg towarowy. Ukraińscy wartownicy snuli się wzdłuż wagonów, co zwróciło moją uwagę. Krzyczeli na chłopaków z butelkami próbujących podejść do wagonów. Dopiero wtedy zrozumiałem: przez małe okienka, poprzez kolczaste druty wysuwały się ręce po wodę. Chłopcy usiłowali zmylić czujność konwojentów, podać butelki po wzięciu zapłaty. Usłyszałem wołania: 'Żydy, rzućta zegarek!'. Stanąłem jak wrośnięty w ziemię". Cenną zdobyczą była również zawartość wagonów opuszczających Treblinkę. Każdego dnia z obozu ruszały transporty wiozące w głąb GG bele ubrań należących do pomordowanych Żydów. Transporty te regularnie plądrowano, a działo się to w porozumieniu z kolejarzami, którzy w umówionych z góry miejscach zatrzymywali lub przynajmniej zwalniali bieg pociągu. Echa tych rabunków można odnaleźć w aktach niemieckich sądów z Warszawy - Sondergericht i Deutsches Gericht. Jednym z przedsiębiorczych chłopów rabujących "pożydowskie" ubrania z transportów wracających z Treblinki był Czesław L., którego złapano w pobliżu stacji Telaki 20 września 1942 r.

Uciekinier z Treblinki opisywał proceder kradzieży w następujący sposób: "Kiedy pociąg się zatrzymał [na stacji Kosów Lacki - J.G.], mężczyźni podeszli [...], wzięli kilka zawiniątek z odzieżą i przenieśli je na drugi koniec składu. Czynność powtórzyli wielokrotnie. To ich drobne złodziejstwo dla nas [zbiegów z Treblinki - J.G.] osobiście było zupełnie bez znaczenia. Jak widać, Niemcy mieli poważnych rywali, jeśli chodzi o zrabowane łupy. Przypuszczaliśmy, że nim pociąg dotrze do Warszawy albo do Niemiec, będzie niemal pusty".

O ile jednak handel z ukraińskimi wachmanami czy kradzieże z pociągów dotyczyły stosunkowo wąskiego kręgu ludzi bezpośrednio zaangażowanych w ten proceder, o tyle w kontakty z uciekinierami z transportów zaangażowana była znacznie większa liczba ludzi, którzy bądź to bezpośrednio zetknęli się ze zbiegami, bądź też o nich słyszeli. Wieści o "żydowskim złocie" zaczęły krążyć wcześnie: Eddie Weinstein, który uciekł z Treblinki we wrześniu 1942 r., już wtedy zauważył, że w oczach wielu napotkanych po drodze chłopów uciekający z obozu Żydzi stanowili wzbudzający pożądanie łup. Przekonanie o bogactwach niesionych przez uciekinierów z biegiem czasu jedynie się ugruntowywało. W powiatach węgrowskim i sokołowskim musiały na ten temat krążyć zgoła fantastyczne pogłoski, a ich echa można odnaleźć w raportach wywiadu AK przesłanych z Węgrowa i Sokołowa do Warszawy. W raporcie z września 1943 r. czytamy np.: "w dniu 5 IX uciekło z Treblinki 18 uzbrojonych Ukraińców do okolicznych lasów, następnego dnia zbiegło dalszych 6 [...]; ci ostatni zabrali ze sobą około 3 000 000 zł w gotówce, złoto i biżuterię".

Transport do Treblinki i ucieczkę z pociągu możemy obejrzeć oczyma 9-letniego Natana Najmana, który do września 1942 r. mieszkał z rodzicami w getcie w Budziskach pod Łochowem. We wrześniu 1942 r., dzień przed likwidacją, sołtys Budzisk dał znać, że szykuje się wywózka. Getto zostało niebawem otoczone przez żandarmerię i polską policję, a następnie wszystkich Żydów popędzono na rampę kolejową. "Cała droga była zasłana trupami" - wspominał Natan Najman. Między ofiarami marszu znalazła się i jego matka, zabita przy drodze: "Kto tylko dał pół kroku w lewo, to został zastrzelony. Oprawcy byli wszyscy pijani". Natan znalazł się zatłoczonym wagonie, a wokół niego ludzie dusili się z braku powietrza. Wszyscy wiedzieli, dokąd jadą; dla łochowskich Żydów Treblinka nie stanowiła tajemnicy. W czasie jazdy mężczyźni oderwali dwie deski ze ściany przy podłodze i zaczęli skakać z pociągu. Wielu zginęło, zabitych przez wartowników strzelających z budki na dachu wagonu. Najman wyskoczył wraz z innymi i wpadł w kopę siana zostawioną tuż przy szynach. Idąc wzdłuż torów, widział tu i ówdzie leżące trupy, po czym natknął się na małą ranną dziewczynkę, która prosiła go: "dobij mnie, dobij mnie".

Chłopiec szedł boso wzdłuż torów, w nadciągającym zmroku, z powrotem w kierunku rodzinnego Łochowa. Po drodze natknął się na parę Żydów, którzy również uciekli z pociągu. W pewnym momencie zatrzymał ich Polak jadący na rowerze i zażądał złota. Idąca koło Natana kobieta sięgnęła do stanika i oddała bandycie obrączkę. Po chwili pojawiło się dwóch innych Polaków, którzy również zażądali złota i kosztowności. Kobieta coś im wręczyła, ale widocznie nie usatysfakcjonowało to złodziei, gdyż poddali swe ofiary szczegółowej rewizji, ale niczego już przy nich nie znaleźli. W czasie rewizji Natanowi udało się uciec i schować w krzakach, a dwójkę towarzyszących mu Żydów Polacy odprowadzili na pobliską stację i wydali w ręce Niemców. Działo się to w Ostrówku blisko Łopianki, kilka kilometrów od Łochowa. Natan usłyszał strzały i z ukrycia widział śmierć swoich towarzyszy, zabitych przez żandarmów i polskich policjantów. Następnego dnia Natan Najman trafił do Łochowa, gdzie z miejsca natknął się na swojego kolegę, Żyda, którego polski policjant oraz żandarm niemiecki prowadzili na rozstrzelanie. Tak wyglądała ucieczka z pociągu śmierci jadącego przez ziemię węgrowską, widziana oczyma 9-letniego żydowskiego dziecka. Mały Natan Najman znalazł w końcu schronienie u Stanisławy Roguszewskiej we wsi Wymysły niedaleko Hołowienek, w gminie Sokołów.

Trudno dziś oszacować liczbę Żydów uciekających z transportów - Żydzi zwożeni z innych krajów Europy w odróżnieniu od polskich Żydów nie mieli zazwyczaj pojęcia, jaki los ich czeka u kresu podróży, i decydowali się o wiele rzadziej na ryzykowną ucieczkę. Ważna też była chronologia wydarzeń - ucieczek z transportów idących latem 1942 r. było zapewne mniej niż pół roku czy rok później. Wiadomo, że ucieczki z transportów przybrały masowy charakter po powstaniu w getcie warszawskim, kiedy już nikt nie miał żadnych złudzeń co do istoty "ostatecznego rozwiązania". Nawet nie mając w ręku dokładnych danych, możemy jednak z całą pewnością stwierdzić, że tysiące ludzi uciekały z transportów. Niektórym się to udało, czego świadectwem są liczne wspomnienia ocalałych. Inni mieli mniej szczęścia i ginęli z rąk eskortujących pociągi wachmanów, z rąk miejscowej ludności czy od kul niemieckiej albo polskiej policji.

Świadectwem losu tych ludzi są liczne groby, położone zazwyczaj w pobliżu torów i (niekiedy) ekshumowane po wojnie. Inne dowody ich śmierci można znaleźć w dokumentacji powojennych sądów polskich, a nawet w literaturze pięknej. Krótkie opowiadanie Zofii Nałkowskiej Przy torze kolejowym traktuje o leżącej przy torach kolejowych Żydówce, rannej przy próbie ucieczki z wagonu śmierci. Po pewnym czasie wokół kobiety utworzyło się zbiegowisko gapiów zafascynowanych cudzym cierpieniem. Nikt nie wiedział, jak się zachować -  choć strach było jej pomóc, to ktoś podał kubek mleka, a jakiś mężczyzna przyniósł z pobliskiego sklepiku papierosa i wódkę. Na koniec pojawili się dwaj granatowi policjanci. Gdy przez chwilę wahali się, który z nich miał kobietę zabić, znalazł się jednak ochotnik, młody człowiek; ten sam, który wcześniej przyniósł rannej papierosa i wódkę. Wziął od policjantów pistolet i - bez emocji ani wahania - zabił ranną Żydówkę. Następnego dnia przybył sołtys wraz z dwoma pomocnikami i zakopali zwłoki tuż przy torach. Akcja opowiadania Nałkowskiej mogła się toczyć przy jednym z torów kolejowych biegnących przez powiat węgrowski do Treblinki. Mogła się też toczyć gdziekolwiek indziej, gdyż pociągi śmierci zdążały do obozów zagłady ze wszystkich stron Polski. Transporty były widokiem codziennym dla mieszkańców Lubelszczyzny, Krakowskiego, Kieleckiego czy Warszawskiego. Dokładna lokalizacja opowiadania nie jest zresztą konieczna. Aby uzyskać wierny opis okupacyjnej rzeczywistości, należy znów udać się tropem źródeł historycznych.

Romek Międzyrzecki pochodził z Węgrowa, z którego uciekł - wraz z pięcioma innymi osobami - w momencie likwidacji miejscowego getta we wrześniu 1942 r. Po pewnym czasie cała grupa znalazła schronienie w domu Antoniego Bielińskiego, dobrego człowieka, gospodarza mieszkającego w Książopolu-Budkach pod Sokołowem. W następnych miesiącach Międzyrzecki prowadził w kryjówce dziennik. W piątek 18 grudnia 1942 r. zapisał:

 

Rano pan Bieliński pojechał do Węgrowa [...]. Późnym wieczorem opowiedział nam o smutnych wydarzeniach, które zaszły w czasie wysiedlenia w Sokołowie. O tym, jak ludzie wyskakiwali z pociągów na trasie do Treblinki. Masy zabitych i rannych. Leżała też postrzelona kobieta - jakby tego było mało, chrześcijańskie łobuzy oderwały jej palce i uszy, bo miała złote pierścionki i kolczyki. [Mówił] o wielu takich zdarzeniach, a nam od tego mróz szedł po kościach. Muszę dodać, że wszystko, co mówił, jest prawdą, bo tysiące wydarzeń miało miejsce w lasach, gdzie rabowano Żydów, zostawiając ich nagich, bosych i bez grosza.

Tak więc siedzieliśmy i słuchaliśmy tych opowieści, a potem poszliśmy spać.

 

Historia opisana przez Międzyrzeckiego rozegrała się gdzieś między Sokołowem a Treblinką, czyli na linii kolejowej Siedlce-Małkinia. I dotyczyła tylko kilku dni po likwidacji Sokołowa. Podobnie działo się na północy powiatu węgrowskiego, wzdłuż linii warszawskiej. Zachowały się z tamtej okolicy relacje polskich świadków zamieszkałych w okolicy wioski Kołodziąż (gm. Sadowne). Wioska ta leży w bezpośrednim sąsiedztwie linii kolejowej. Wiosną 1943 r. do domu Marianny Kłusek zastukała trzydziestoletnia kobieta, "prosząc o pozwolenie wypoczęcia w mieszkaniu, gdyż zbiegła z transportu przewożącego Żydów do Treblinki". Zresztą polszczyzna kobiety nie pozostawiała złudzeń co do jej pochodzenia. Pani Kłusek, bojąc się konsekwencji, wypędziła nieznajomą z domu i poradziła jej iść dalej, w kierunku pobliskiego lasu. Niestety, w lesie bojewskim uciekinierkę schwytał Stanisław K., który łapaniem Żydów trudnił się "na pół etatu". Na co dzień pracował jako robotnik leśny, ale dorabiał sobie jako łapacz, gdyż miał specjalny glejt od Niemców, którzy kazali mu "chodzić po lesie i obserwować ludność żydowską i innych bandytów". Schwytawszy uciekinierkę, K. wydał ją w ręce niemieckich żandarmów, ci zaś niebawem rozstrzelali kobietę. Po egzekucji K. wraz z innym zmobilizowanym w tym celu gospodarzem wykopali dół: "przed zakopaniem żydówkę rozebrałem - zeznawał po wojnie Stanisław K. - zdjąłem z niej futro, buty, sukienki, halkę. Tylko w majtkach żydówkę zakopałem do ziemi". Na koniec Stanisław K. zdjął też z ręki zabitej kobiety złoty pierścionek. Dla Stanisława K. mord ten nie był niczym niezwykłym. Wręcz przeciwnie, jak stwierdził kilka lat po wojnie: "kiedy wieźli ich pociągiem do Treblinki, to bardzo dużo ich wyskakiwało i uciekało [...]". W Kołodziążu na dłuższy czas zakwaterowano kilku niemieckich żandarmów, by pilnowali znajdującego się we wiosce składu spirytusu. Zabijanie doprowadzanych z łapanki Żydów musiało stanowić dla niemieckich policjantów - jak się można domyślać - pewne urozmaicenie dłużących się dni. Czasem przed rozstrzelaniem żandarmi "zabawiali się" ze swoimi ofiarami.

Pół roku po mordzie na nieznanej 30-letniej kobiecie, o której była już mowa, ktoś doprowadził żandarmom starego Żyda: "Niemcy szyderowali z niego, ogolili mu brodę, myli go i zdjęcia z niego robili, poczem wyprowadzili go do lasu i rozstrzelali" - zeznał po wojnie polski świadek.

Wioska Skupie położona jest tuż za granicą powiatu węgrowskiego, w gminie Mokobody. Podczas wojny w wiosce - położonej tuż przy linii kolejowej Siedlce-Małkinia - znajdował się posterunek policji granatowej. Miejscowi policjanci w latach 1942-1943 wyrobili sobie reputację szczególnie wydajnych morderców Żydów próbujących uciekać z pociągów śmierci. Według żydowskiego świadka policjanci Kurabiak, Skanecki, Zimnacha i Wichalak wraz z innymi funkcjonariuszami z posterunku Skupie "chodzili na tory kolejowe i mordowali wszystkich Żydów, którzy ratowali się, wyskakując z pociągów. Krótko mówiąc, razem ze swoimi kolegami [Kurabiak] zamordował ze 100 Żydów" *[Opisów mordów popełnianych na uciekinierach z Treblinki znajdujemy we wstrząsającej relacji Lipińskiego więcej: "Adaś Grzymowski, Heniek Astas i Heniek Lewicki z Kapuściak. Adaś na koniu, Lewicki i Tadek Gałecki z całą bandą gonili w lesie 3 Żydów - Herszla Rużawę z bratem i również jednego obcego - uciekinierów z aresztu w Mokobodach. Żydzi ci wyskoczyli z pociągu, który wiózł ich do Treblinki. Banda złapała tych 3 Żydów, pobito ich i przekazano polskim policjantom, którzy ich zastrzelili. Zabito ich na polu Olka Talaca, który ich zakopał (może być świadkiem) w 1942 r., w grudniu".]. Ofiary te zamordowano tuż za granicą powiatu węgrowskiego, tak że nie będą one ujęte w statystyce zbrodni dokonanych na badanym przeze mnie terenie, ale warto odnotować działania polskiej policji granatowej działania, których podstawowym celem był rabunek i o których niemieccy mocodawcy nie byli zazwyczaj informowani. W styczniu 1943 r. mieszkańców Sadownego obudziły strzały z broni maszynowej i odgłosy zatrzymującego się pociągu. Był to kolejny transport zmierzający do Treblinki, tym razem jednak Żydom udało się wyrwać drzwi wagonów i masowo rzucili się do ucieczki. Część uciekinierów zginęła od kul strażników, a część pochowała się w okolicy. Całą noc oraz cały następny dzień okoliczna ludność spędziła na wyłapywaniu i rabowaniu Żydów. Następnie uciekinierów oddawano w ręce Niemców - za skromną nagrodą.

Historie, jakich wiele - zapiski z dziennika Romka Międzyrzeckiego, świadectwo Lipińskiego z Mokobód, relacja Starkopfa z Sadownego czy zeznania Stanisława K. z Kołodziąża stanowią rozwinięcie i uzupełnienie opowiadania Zofii Nałkowskiej. Żydów zabijano bez pasji, a ich śmierć w relacjach wielu mieszkańców powiatu węgrowskiego stała się czymś codziennym, wręcz oczywistym.

O masowości mordów dokonywanych na zbiegłych Żydach świadczą kwestionariusze sporządzone jeszcze w 1945 r., zaraz po wyzwoleniu, dotyczące masowych grobów. O ile w pamięci ludności miejscowej bez porównania wyraźniej utrwaliły się groby zabitych Polaków, którym prawie zawsze towarzyszą daty i nazwiska, o tyle zdecydowanie częściej w kwestionariuszach pojawiają się anonimowe groby żydowskie. Zapiski o nich są tak liczne, że gdy się patrzy na lokalizację grobów, widać, że wiernie nakłada się ona na siatkę torów kolejowych, którymi podążały transporty śmierci.

 

Bunt w Treblince

2 sierpnia 1943 r. w Treblince II doszło do buntu żydowskich niewolników. Część obozu spłonęła, a poza druty przedostało się kilkuset powstańców. Według niepewnych szacunków wojnę przeżyło 70-80 spośród nich. Reszta zginęła, w różnych okolicznościach, podczas ucieczki. Z racji geograficznego zasięgu tego studium uwagę skupiam na tych żydowskich powstańcach, którzy zginęli (bądź ukryli się) na terenie powiatu węgrowskiego.

Na wieść o powstaniu nastąpiła ogólna mobilizacja niemieckich sił policyjnych, jak również polskiej policji granatowej oraz straży pożarnych w promieniu kilkunastu kilometrów od obozu. Więźniów nietrudno było schwytać - nie dość że okolica była słabo zaludniona i obcy rzucali się w oczy, to na dodatek wszyscy więźniowie mieli ogolone głowy. Na pobliskich stacjach i w miejscach publicznych błyskawicznie rozwieszono plakaty informujące ludność, że na wolności znalazło się 50 "żydowskich bandytów".

W szeroko zakrojonej akcji łapania (która trwała przez kolejne dni) wziął osobiście udział sam starosta z Sokołowa, wielokrotnie wcześniej wspominany Ernst Gramss.

Miejscowość Złotki (gm. Prostyń, pow. Węgrów) znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie obozu w Treblince. Tak blisko, że jedna z gospodyń, która 2 sierpnia 1943 r. pracowała na polu, "usłyszała wybuchy i dowiedziała się od dzieci, że wybuchy były w łagrze i że dużo Żydów uciekło". Pierwszy, bezimienny uchodźca z Treblinki tego samego dnia pojawił się w Złotkach. Jeden z gospodarzy zgodził się - za sowitym wynagrodzeniem - Żyda przechować, ale była to obietnica bez pokrycia. Następnego dnia zwłoki uciekiniera odnaleziono na pobliskich polach. Szukanie schronienia w bezpośrednim otoczeniu obozu skończyło się dla uciekającego powstańca tragicznie.

Wrotnów i Międzyleś (gm. Miedzna, pow. Węgrów) to niewielkie wioski położone w linii prostej niecałe 13 km od Treblinki. Jest to teren gęsto zalesiony, który mógł zapewnić naturalną osłonę uciekającym z obozu Żydom. Na wysokości Międzylesia kompleksy leśne ustępują jednak miejsca polom uprawnym. Tam też czekały na uciekinierów warty chłopskie zaalarmowane już wcześniej przez Niemców. To właśnie w tej okolicy 3 lub 4 sierpnia dziewięciu powstańców wpadło w ręce nocnej warty z Wrotnowa i Międzylesia. Najpierw schwytano dwóch powstańców, którzy, otoczeni przez chłopów na polu, bezskutecznie próbowali się bronić za pomocą wykonanych domowym sposobem bagnetów. Przed wieczorem straż złapała dalszych siedmiu uciekinierów z Treblinki. Schwytanych zamknięto w prowizorycznym areszcie - zaadaptowanej na ten cel piwnicy - a następnego dnia wydano w ręce żandarmerii. Zanim jednak wezwano żandarmów, uczestnicy chłopskiej obławy starannie przeszukali złapanych. W obławie brał udział sołtys Hipolit Matusik, który w rękach gospodarzy zobaczył pieniądze i kosztowności odebrane żydowskim zbiegom. Inny mieszkaniec wioski wspominał rabunek w następujących słowach: "Matusik rozkazał tym ludziom wyłożyć wszystko, co tylko mają, zaś Kozłowski zbierał wszystko, co tylko wyłożyli do chusty: złoto, którego było bardzo dużo, pieniądze, maszynki do golenia, portfele, pierścionki, kolczyki złote i inne kosztowności ze złota".

Sprawa "żydowskiego złota" będącego w posiadaniu powstańców z Treblinki do tego zresztą stopnia rozpaliła wyobraźnię miejscowej ludności, że jej echa odnajdujemy nawet w raportach wywiadu AK z terenu Sokołowa i Węgrowa wysyłanych jesienią 1943 r. Dopiero rano przed domem, w którym przetrzymywano więźniów, pojawiło się wielu żandarmów. Jeszcze przed ich przyjazdem dziewięć ofiar wyprowadzono z piwniczki służącej za areszt, ułożono twarzą do ziemi: "i wszyscy mieli związane ręce z tyłu" - jak dodał jeden ze świadków. Wokół schwytanych zebrał się tłum gapiów, mieszkańców Międzylesia i Wrotnowa. W wiosce pojawił się również sam Gramss, kreishauptmann powiatu Sokołów-Węgrów - złapanie aż dziewięciu powstańców musiano zakwalifikować w starostwie jako duży sukces. W pewnej chwili jeden z żandarmów wezwał osoby biorące udział w łapaniu Żydów, by podniosły rękę do góry: "Dużo osób podniosło ręce. Niemcy zaczęli rozdawać wódkę". Najbardziej "zasłużeni" gospodarze dostali po półtora litra wódki, a reszta po pół litra. Następnie powiązanych Żydów popędzono do lasu, w stronę pobliskiego Wrotnowa, na tzw. mogiłki, gdzie dokonano egzekucji. Chłopi z Międzylesia pochowali zabitych, a w nagrodę żandarmi pozwolili zabrać im ubrania ściągnięte ze zwłok. W dokumentach archiwalnych dotyczących tej zbrodni Żydzi stanowią anonimową, bezimienną grupę. Jedyny wyjątek to Żyd Jarząbek z Jadowa pod Radzyminem, którego przesłuchał - i którego nazwisko zapamiętał - dowódca nocnej warty Jan Bąk. Na koniec, po odjeździe żandarmerii, sołtys wraz z innymi uczestnikami obławy urządzili sobie ucztę.

Warty chłopskie, którym przypadła ważna rola w wyłapywaniu Żydów zbiegłych z Treblinki, były jednym z zasadniczych ogniw w niemieckim systemie poszukiwania żydowskich zbiegów. W tygodniowym (spisanym w języku niemieckim i polskim) sprawozdaniu sytuacyjnym, przesyłanym przez wójta i sekretarza gminy Dąbie do dowódcy żandarmerii, czytamy: "prawie codziennie w nocnej porze wychodzą z lasu żydzi, dobijając się do przyległych wsi, lecz warta wioskowa, stojąc na straży, o ile może, chwyta takowych, reszta ucieka z powrotem do lasu". Nadzór nad chłopskimi wartami sprawowały niemiecka żandarmeria oraz policja granatowa. Od czasu do czasu (z innych okolic wiadomo, że raz w tygodniu) sołtysów z terenu powiatu węgrowskiego wzywano na odprawy do najbliższej gminy, gdzie pouczano ich o konieczności zachowywania przez wartowników chłopskich wzmożonej czujności oraz o karach grożących za przechowywanie Żydów. Zagadnienie wart chłopskich, ich struktury oraz sposobu działania zostało ostatnio lepiej rozpoznane w literaturze historycznej.

Dla Żydów uciekających z Treblinki wieś Wrotnów, o której pisałem wcześniej, była miejscem niebezpiecznym. Poza wartami chłopskimi i polską policją na uciekinierów czyhali "woluntariusze", którzy polowaniem na Żydów zajmowali się prawie zawodowo. Ładosz i Łopiński, obaj gospodarze z Wrotnowa, w 1942 r. zasłużyli się w oczach Niemców mordem dokonanym na zbiegłym z niewoli jeńcu (lub też, jak wówczas mówiono, "niewolniku") sowieckim. Wezwani do Sokołowa, obaj chłopi zostali przyjęci przez samego starostę Gramssa, który docenił ich zasługi. Gramss wyprawił ich w drogę powrotną do Wrotnowa uzbrojonych w list żelazny oraz w cztery karabiny, mające im pomóc w bronieniu wioski "przed bandytami i Żydami". Istotnie już niebawem pod wodzą Ładosza i Łopińskiego zaczęło mordować i wydawać w ręce żandarmerii żydowskich rozbitków ukrywających się na terenie gminy Miedzna, czyli - by przywołać ówczesne sformułowanie - "chodzili za Żydami i za Ruskimi". Pewnego dnia koło wsi pojawiło się dwóch "dobrze zbudowanych nieznajomych o śniadych twarzach", którzy mówili słabo po polsku i dopytywali się, gdzie można kupić mleko. Już wkrótce zostali schwytani przez wartę. Żydów obrabowano, a później przekazano żandarmom na drodze z Wrotnowa do Chruszczewki; tam też ofiary zostały rozstrzelane. Wieczorem koło sklepu we Wrotnowie wracający z pracy w polu gospodarze wymieniali się uwagami o wydarzeniach dnia. Był tam również miejscowy nauczyciel, niejaki Matusik, według którego 'wprawdzie Prezydent zostawił taki memoriał, że przyjdzie chwila, że Polacy będą zmuszeni, aby bić Żydów, lecz należy się tego wystrzegać, bo będzie to zapisane w historii', a wtedy podszedł do niego Ł. i powiedział: 'co tam będzie kiedyś, [ważne,] aby dziś' ". Trudno powiedzieć, do jakiego to prezydenckiego orędzia nawiązywał nauczyciel Matusik (być może było to dalekie echo słów Sławoja Składkowskiego o bojkocie ekonomicznym), ale martwił się niepotrzebnie - w historii nic nie zostało zapisane, a sądzony po wojnie Ł. został skazany na rok więzienia - i to wcale nie za morderstwa dokonane na Żydach, lecz za to, że włócząc się w towarzystwie żandarmów niemieckich, obrabowywał swoich polskich sąsiadów. W podobnych opałach znaleźli się uciekający z płonącej Treblinki w kierunku południowym Zygmunt i Oskar Strawczyńscy. Przedzierając się przez las, wpadli w ręce grupy Polaków, którzy chcieli wydać ich Niemcom. Oskar, zaopatrzony w schowaną siekierę, zranił jednego z łapaczy i w ten sposób wyswobodził się z rąk obławy.

Nie można jednak zapomnieć, że mordowaniu towarzyszyło ratowanie. W czasie gdy niektórzy chłopi w Międzylesiu i we Wrotnowie łapali i wydawali w ręce Niemców żydowskich powstańców, Stanisław Pogorzelski, skromny gospodarz ze wsi Orzeszówka pod Miedzną, nie bacząc na ciągłe rewizje i codzienne zagrożenie, przyjął pod swój dach sześciu uciekinierów z Treblinki. Pięciu z nich przeżyło okupację.

Najważniejszym - oprócz wart chłopskich i straży pożarnych - ogniwem w łańcuchu obławy rozciągniętej przez Niemców wokół Treblinki były posterunki policji granatowej. Samuel Willenberg, uczestnik powstania w Treblince, wspominał swoje ówczesne przeżycia: "kiedy byłem już na zewnątrz, dostrzegłem na szosie chłopską furmankę, na której kilku polskich policjantów wiozło skutych drutem kolczastym moich kolegów z obozu. Było to dla mnie nowe ostrzeżenie, abym zachował ostrożność i zimną krew". Na ogólny komentarz dotyczący nastawienia chłopów poważył się natomiast Samuel Rajzman, także uczestnik buntu w obozie zagłady, zapisał bowiem: "Chłopi w okolicach Treblinki byli na ogół bardzo wrogo usposobieni do Żydów. Wydawali, wyłapywali dzieci i jak bydlątka na postronku przyprowadzali do Treblinki, na śmierć. Dostawali za to może 1/4 kg cukru, a może nic. Wsie okoliczne obok Treblinki mają duże skarby w złocie wydarte Żydom".

Trzeba tu zwrócić uwagę, że tenże Rajzman ocalał dzięki temu, że wziął go pod swój dach niejaki Edward Gołoś, sprawiedliwy Polak spod Węgrowa. Rajzman przeżył u niego cały rok, aż do nadejścia Armii Czerwonej; był Gołosiowi dozgonnie wdzięczny za poświęcenie i odwagę. Żydowski powstaniec zdawał sobie świetnie sprawę z tego, że wydawanie, mordowanie i ratowanie były częściami tego samego strasznego pejzażu. Mówienie o ratowaniu w oderwaniu od rzeczywistości, której stałymi składowymi były wydawanie, zdrada i mord, jest nie tylko bezcelowe, lecz stanowi próbę fałszowania historii. Jest również szyderstwem z poświęcenia sprawiedliwych Polaków, gdyż odważyli się nieść Żydom pomoc mimo tak wielkiego zagrożenia i ryzyka.

Na podstawie zachowanych - jakże niekompletnych - dokumentów z archiwów jesteśmy w stanie prześledzić i udokumentować losy siedemnastu uczestników powstania w Treblince, którzy - w pierwszych dniach 1943 r. - szukali schronienia na terenie powiatu węgrowskiego. Siedmiu z pośród nich udało się przeżyć - Samuel Rajzman oraz Arie Kucyk doczekali wyzwolenia, ukryci pod Węgrowem, a Gustaw Boraks wraz z czterema towarzyszami przeczekali resztę okupacji w Orzeszówce pod Miedzną. Natomiast dziesięciu innych powstańców bądź zginęło z rąk Polaków, bądź też zostało przez nich wydanych w ręce Niemców.

 

Rola polskiej policji granatowej w "ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej" na terenie powiatu węgrowskiego

Jak wcześniej wspomniałem, na terenie powiatu węgrowskiego znajdowało się osiem posterunków policji granatowej: w Bojmiu, Miedznej, Węgrowie, Wyszkowie, Łochowie, Sadownym, Stoczku i Grębkowie; stacjonowało tam stu kilkudziesięciu policjantów mundurowych. Poza tym w samym Węgrowie pełniło służbę pięciu lub sześciu tajniaków z polskiego Kripo. Liczbę policjantów zaangażowanych w różnego rodzaju akcje skierowane przeciwko Żydom trudno jednak precyzyjnie określić, gdyż w razie potrzeby siły lokalne wspierały posiłki z sąsiednich powiatów, a czasem z kolei węgrowskich granatowych kierowano do akcji poza granicami powiatu.

Omawiając miejsce PP w polityce eksterminacji Żydów prowadzonej przez Niemców na terenie powiatu węgrowskiego, należy zacząć od chronologii. Umiejscowienie wydarzeń na osi czasu ma podstawowe znaczenie, gdyż miejsce i rola polskiej policji w procesie Endlosung podlegały stałej ewolucji. W okresie gettoizacji (i wcześniej) do zadań funkcjonariuszy PP należał nadzór nad wdrożeniem w życie przepisów okupanta, takich jak ustawa "opaskowa", godzina policyjna, prace przymusowe, restrykcje związane z miejscem pobytu (dzielnice zamknięte) oraz ograniczenia dotyczące własności i prawa pracy. Wiosną 1942 r. podczas przygotowań do deportacji Żydów do obozów zagłady polska policja została zmobilizowana w celu nadzorowania transferu ofiar z mniejszych gett do gett zbiorczych. Koncentracja Żydów przeprowadzana była głównie - jak to widać w wypadku wsi pod Węgrowem - siłami miejscowymi. Kolejne zintensyfikowanie udziału PP wiąże się z akcjami likwidacyjnymi. W większych, zamkniętych gettach - takich jak Warszawa czy Kraków - polscy funkcjonariusze mieli zabezpieczać akcję od zewnątrz, tworząc swoisty kordon ochronny i zabezpieczając tyły Niemców oraz ich najczęściej ukraińskich i litewskich pomocników. W mniejszych gettach, a przede wszystkim w gettach otwartych, takich jak Węgrów, udział polskiej policji był bez porównania większy. Można zaryzykować hipotezę, że im mniejszy ośrodek i im mniejsze zaangażowanie sił niemieckich, tym większą rolę w akcjach likwidacyjnych odgrywali funkcjonariusze policji granatowej. Zostało to szczegółowo omówione w poprzednich rozdziałach.

Do kolejnej zmiany roli PP w procesie wymordowania Żydów doszło po likwidacji gett. W wypadku Węgrowa, zgodnie z rozkazami niemieckich mocodawców, polscy funkcjonariusze mieli wyłapywać, aresztować i przekazywać w ręce żandarmerii ukrywających się Żydów. Granatowi mieli również strzec tzw. własności pożydowskiej, czyli - innymi słowy - czuwać nad tym, aby miejscowa ludność nie rozszabrowała nieruchomości i dóbr ruchomych pozostałych w getcie.

Właśnie w tym okresie, zaraz po likwidacji gett, zaczęła się zaznaczać istotna zmiana w działaniach PP - zamiast wypełniać polecenia okupanta, granatowi w coraz większym stopniu wykazywali własną inicjatywę, inicjując działania, o których Niemcy nie mieli pojęcia i których nie sankcjonowali. Działania te dotyczyły zarówno kradzieży żydowskiego dobytku, jak i popełnianych na własną rękę mordów na ukrywających się Żydach. Wbrew rozkazom funkcjonariusze PP coraz rzadziej przekazywali zatrzymanych Żydów Niemcom, "rozwiązując problem żydowski" we własnym zakresie. Warto zaznaczyć, że choć żądza grabieży była najsilniejszym i najbardziej widocznym motywem, to granatowi niejednokrotnie tłumaczyli mordowanie Żydów swoiście rozumianym poczuciem patriotycznego obowiązku. Więcej na ten temat dalej.

 

NA POSTERUNKU W GRĘBKOWIE

Żeby zrozumieć dynamikę działań PP skierowanych przeciwko Żydom, należy przyjrzeć się poszczególnym policjantom granatowym w akcji. Za przykład niech posłużą nam funkcjonariusze z posterunków w Grębkowie i Łochowie, na dwóch przeciwległych krańcach powiatu węgrowskiego. Zacznę od posterunku PP w Grębkowie, gdzie w 1943 r. pełnił służbę sierżant Władysław Królik. Komendantem posterunku PP w Grębkowie był wówczas sierżant Adolf Bielecki, a wśród jego podwładnych znajdowali się: Antoni Iwanek, Jan Grajewski, Piotr Grochal (zastępca komendanta), wspomniany wcześniej Władysław Królik, Władysław Sałek, Babulewicz, Lucjan Marciniak oraz kilku innych funkcjonariuszy. Pod koniec 1943 r. (daty dokładnej nie sposób ustalić) komendant Bielecki został "poufnie" zawiadomiony, że we wsi Gałki w domu Aleksandry Janusz ukrywają się Żydzi. Istotnie po przybyciu na miejsce zastępca komendanta Grochal wyciągnął spod podłogi dziewięciu Żydów, wcześniej mieszkających w pobliskim Kałuszynie: małżeństwo Rubinów z dzieckiem, panią Kajzerową, Gurszyna (nazwisko w protokole przesłuchania słabo czytelne) oraz innych, których nazwisk dziś już nie można ustalić. Policjant Iwanek - jeżeli wierzyć jego własnym wyjaśnieniom złożonym później w śledztwie - doradzał komendantowi Bieleckiemu puszczenie Żydów wolno w lesie, ale komendant miał inne plany i rozkazał schwytanych zabić. Sama gospodyni, Aleksandra Janusz, w której domu ukrywali się Żydzi, wspominała rewizję nieco inaczej. Po wejściu do domu Królik i Iwanek: "zapytali się mnie, gdzie są te 'pudle'. Ja ich się pytam, co to są za 'pudle' gdyż nie wiedziałam, o co im się rozchodzi, więc oni jeden do drugiego mówili: 'są, są', i wtedy Królik wzioł widły, poszedł do sąsiedniego pustego mieszkania, gdzie była piwnica, która była przyłożona gnojem i w której byli ukryci dziewięciu Żydów".

Na widok wychodzących z kryjówki Żydów policjant Królik roześmiał się: "ho, ho panie Rubin, ja pana znam, pan jest z Kałuszyna, pan mnie buty robił; ja panu nic nie zrobię, a tylko was wyprowadzim pod las i tam oddamy kilka strzałów i wy sobie uciekniecie, ja was strzelać nie będę!". Po chwili w domu pani Janusz pojawiło się kolejnych czterech policjantów, a uśmiechnięty Królik zabrał -  co podpatrzyła córka Januszowej - swemu znajomemu szewcowi Rubinowi zwitek banknotów. Następnie trzech policjantów poprowadziło Żydów pod las, skąd niebawem doszły mieszkańców wioski Gałki liczne strzały. Jakiś czas potem policjanci wrócili do wioski, a Królik poprosił gospodynię, aby dała im wody, bo muszą umyć ręce z krwi. Na koniec zaś policjant Iwanek próbował wymusić od Januszowej 3 tys. zł "za przechowywanie Żydów".

Do jakich - bardzo wstępnych - wniosków można dojść po zaznajomieniu się z losem małżeństwa Rubinów z Kałuszyna? Po pierwsze, uwagę zwraca wszechobecne donosicielstwo, które w sposób szczególnie groźny biło w Żydów oraz ukrywających ich Polaków. Po drugie, motyw, tj. przede wszystkim żądza "żydowskich bogactw" czy mitycznego "żydowskiego złota", nawet gdyby miało się ono kryć w kieszeniach niezbyt zamożnego szewca z Kałuszyna. Żądza "żydowskich bogactw" była natomiast pochodną antysemickich klisz funkcjonujących w polskim społeczeństwie na wielu płaszczyznach. Po trzecie, ogromny margines swobody czy też - odwołując się do języka nauk społecznych - znaczny stopień własnej sprawczości, charakteryzujący działania polskich funkcjonariuszy, którzy - w "sprawach żydowskich" podejmowali decyzję o zatrzymaniu, obrabowaniu i rozstrzelaniu swoich ofiar bez żadnego rozkazu ani wiedzy niemieckich zwierzchników. Wreszcie - last but not least - to, że polscy policjanci nie zabijali obcych; bardzo często mordowali swoich sąsiadów, których (jak w tym wypadku) świetnie znali z dawnych lat.

Sam policjant Władysław Królik to postać nietuzinkowa: w jego teczce osobowej - która szczęśliwym trafem zachowała się w szczątkowym zespole archiwalnym SS- und Polizei Gericht przechowywanym w niemieckich archiwach - można wyczytać pochwalne opinie niemieckich zwierzchników. Pisali o grębkowskim funkcjonariuszu w takich słowach: "Królik jest wydajnym, energicznym i dzielnym policjantem". Królika, mordercę Żydów, chwalili również jego przełożeni z konspiracji, gdyż niezależnie od służby w granatowej policji był on też patriotą i żołnierzem Referatu II Obwodu "Smoła" (wywiad i kontrwywiad) Armii Krajowej. Królik (oraz towarzyszący mu w akcji mordowania Żydów Grochal) został wręcz określony przez kronikarza węgrowskiej konspiracji jako człowiek należący do "najlepszego i najbardziej ideowego elementu ludzkiego ze wszystkich środowisk". Nic wobec tego dziwnego, że policjant Królik cieszył się powszechnym szacunkiem swojej społeczności, czego dowodem są listy w jego obronie, słane w końcu lat czterdziestych do Sądu Apelacyjnego w Warszawie.

Policjanci z posterunku w Bojmiu (ci sami, którzy wcześniej pełnili służbę w Grębkowie) latem 1943 r. osaczyli grupę Żydów ukrywających się w miejscu zwanym Pustaki, tuż koło wsi Jagodne. Jej sołtys Stanisław Fornalczyk znał tych Żydów, gdyż od dłuższego czasu ukrywali się w okolicy i trudnili się krawiectwem, reperując ubrania mieszkańców Jagodnego.

Posterunkowi z Bojmia - Babulewicz, Sałek, Iwanek i Grochal - zabili pięć ukrywających się osób, kobiet i mężczyzn, a następnie rozkazali Fornalczykowi zakopać zwłoki w pobliżu miejsca mordu.

6 stycznia 1944 r. Kazimierz Jaworowski ze wsi Soboń schwytał Żyda na kradzieży żywności. Skłuwszy jeńca widłami, doprowadził go do położonej nieopodal zagrody sołtysa Leonarda Kubaja. O Żydzie wiadomo jedynie tyle, że miał na imię Icek i udało mu się przeżyć aż do 1944 r. Chłopi zawiadomili o schwytanym Żydzie najbliższy posterunek PP w Grębkowie, a następnego dnia rano w Soboniu pojawił się funkcjonariusz Jan Grajewski z posterunku w Grębkowie i zabił Icka we wsi Wierzbno, około 500 m od żydowskiego cmentarza.

O ile mord na Żydach dokonany przez funkcjonariuszy PP z Grębkowa we wsi Gałki można wyjaśniać żądzą grabieży, o tyle trudniej zrozumieć zabójstwo Nojka Zaliwskiego, którego dopuścili się ci sami policjanci kilka miesięcy wcześniej. Latem 1943 r. Nojek, miejscowy Żyd, ukrywał się w Pieńkach Jagodzińskich. "Ukrywał się" to zbyt mocne określenie -  po prostu przebywał we wsi i pracował u różnych ludzi, którym pomagał w mniejszych i większych pracach gospodarskich. W lipcu 1943 r. Nojek pracował przy budowie domu jednego z gospodarzy.

Grębkowscy policjanci pod dowództwem Królika pojawili się w Pieńkach niespodziewanie i zaskoczyli budowniczych. Na widok obławy Nojek rzucił się do ucieczki. Pierwsi otworzyli ogień Iwankowie - ojciec i syn. Nojek, ranny w rękę, uciekał dalej, w kierunku pobliskiej olszyny. Wtedy do pościgu przyłączyli się pozostali policjanci. Za którymś strzałem Nojek Zaliwski padł martwy na ziemię. Według jednego ze świadków uczestnicy obławy mieli oddać w kierunku uciekającego Nojka ponad 50 strzałów. Niebawem między policjantami wywiązała się kłótnia, gdyż każdy chciał się pochwalić "szczęśliwym" strzałem. Jak później zeznał policjant Grochal:

 

pobiegliśmy wszyscy, rozsypując się w tyralierkę i strzelając za uciekającym, który przebiegł już małą łąkę i dobiegał do zboża... wtedy dobiegł do mnie Lucjan Marciniak, wziął ode mnie karabin i pobiegłszy jeszcze kilka kroków w przód, zajął pozycję leżącą, opierając karabin o kretowisko, a następnie wystrzelił, w następstwie czego Nojek, który był już między żytami, trafiony z tyłu, padł [...]; gdy podeszliśmy do leżącego na miedzy Nojka, ten już nie żył. Pamiętam, że przy leżącym ktoś z obecnych robił rewizję, lecz nic ciekawego przy nim nie znalazł. Na temat zabójstwa Nojka między mną a Królikiem powstała sprzeczka. Królik twierdził, że zastrzelił go Boruc, natomiast ja, który ten fakt dokładnie zaobserwowałem, stwierdziłem, że Nojka zabił Marciniak, co potwierdzili też policjanci Sałek i Babulewicz. Cała sprzeczka powstała na tle, kto lepiej strzela, i Marciniak dowodził także, że to on trafił Nojka, natomiast strzały Boruca były niecelne.

 

Zagadnienie kunsztu strzeleckiego do tego stopnia pochłonęło policjantów, że zostawili zwłoki Nojka na miedzy, a sami poszli razem do lasu, aby rozstrzygnąć spór, który z nich był lepszym strzelcem. Jak zeznał Grochal, po dojściu do lasu: "z karabinu Boruca strzelaliśmy do kawałka papieru przyczepionego do sosny". Pomijając zastanawiającą rozrzutność polskich funkcjonariuszy w użyciu nabojów (co może dziwić, jeśli weźmie się pod uwagę niemiecki nadzór nad zużyciem amunicji przez polskich policjantów), niewiele wiadomo o bezpośrednich przyczynach obławy. Wiadomo jedynie, że pojawienie się policji w wiosce nie było dziełem przypadku. Najprawdopodobniej los Nojka przypieczętowała prośba jednego z mieszkańców, poparta wcześniejszym donosem, aby funkcjonariusze "rozwiązali problem żydowski" w Pieńkach. Dodatkowym czynnikiem pozwalającym zrozumieć śmierć Nojka Zaliwskiego jest jednak również sadyzm funkcjonariuszy. Zazwyczaj mordów na schwytanych Żydach dokonywali w sposób bezosobowy, lecz nie było to regułą.

We wsi Krypy (gm. Borze, pow. Węgrów) ukrywał się krawiec Pejsach Szczur. Pod koniec 1943 r. Szczura dopadł sołtys i ciężko pobił, łamiąc mu ręce. Potem sołtys związał swą ofiarę, wrzucił na wóz, wezwał dwóch gospodarzy i kazał im odwieźć rannego krawca na posterunek policji do Grębkowa. Po drodze chłopi zachęcali Szczura do ucieczki, ale ten był ciężko ranny "i powiedział, że ma dosyć takiego życia, i nie będzie uciekał". Jeden z chłopów eskortujących Szczura zeznał: "przykro mi było wieźć znajomego na śmierć i dlatego zeskoczyłem z wozu, nie chcąc tego robić". Grębkowscy policjanci (brakuje informacji, o których funkcjonariuszy chodzi) wywieźli Szczura na pole i strzelili do niego. Strzały nie okazały się jednak śmiertelne:

 

[Szczur] żył jeszcze. Wówczas rozwiązałem mu ręce i kazałem uciekać, on odpowiedział, że nie może tego uczynić, ponieważ jest bardzo pobity, prosił tylko o wodę. Wybrałem wówczas lód, który już wówczas pokrył wodę w rowie, z którego ją nabrałem, i podałem mu wodę. Lód ten był grubości ok. 4 cm. [...] Ja wówczas zaproponowałem Szczurowi, by jakiś czas poleżał, a potem uciekał, on jednak prosił, by wykopać mu głęboki dół, by go psy nie pożarły, i pochować go.

 

Niebawem grębkowscy policjanci wrócili na miejsce i dobili Szczura. O ile w wypadku Pejsacha Szczura policjanci-mordercy z Grębkowa być może wykazali się zwykłą niedbałością, a nie czystym sadyzmem, o tyle takich wątpliwości nie można mieć w wypadku działań innego mordercy w granatowym mundurze, plutonowego Matusiaka z Łochowa.

 

NA POSTERUNKU W ŁOCHOWIE

Proces "dojrzewania" policji granatowej do mordów, swoistego wprawiania się - pod niemiecką tresurą - w zabijanie, można prześledzić na przykładzie Lucjana Matusiaka, plutonowego, zastępcy komendanta posterunku PP w Łochowie (Budziskach). Według Józefa Fedorczyka, mieszkańca Łopianki, wioski położonej niedaleko Łochowa, funkcjonariusze PP, pracując ramię w ramię z niemieckimi żandarmami, już latem 1942 r. wzięli udział w wyszukiwaniu ukrywających się Żydów:

 

widziałem na własne oczy, jak Lucjan Matusiak razem z żandarmami brał udział w obławach na ludność żydowską. Widziałem, jak Matusiak razem z żandarmami prowadził trzech żydów; nazywali się ci Żydzi Czerwony, Złotkowski; trzeciego nie znałem, żydzi pochodzili z Łopianki. Matusiak, prowadząc Żydów, po drodze wchodził do mieszkań, kazał brać łopaty i iść razem z nim [...]. Żandarm powiedział coś do niego po niemiecku i wtedy Matusiak wziął nas trzech, wszedł do mieszkania pożydowskiego i kazał wyrzucać z tych mieszkań łóżka, pierzyny itp. A żandarmi stali nad tymi żydami, którzy kopali dla siebie dół. Potem żandarm Fredek z Budzisk rozstrzelał tych Żydów.

 

Opisywane wydarzenia rozegrały się najpewniej nie latem, lecz we wrześniu 1942 r., a dokładna lista szesnastu ofiar tej egzekucji znajduje się w Rejestrze zbrodni sporządzonym bezpośrednio po wojnie. Matusiak nie był rzecz jasna jedynym polskim policjantem z Łochowa mordującym wraz z Niemcami Żydów. Jego kolega Wincenty Kołodziejski uczestniczył w obławie na Żydów na terenie fabryki Baczki. Jak zeznał jeden z naocznych świadków, Kołodziejski strzelał do uciekającego Żyda Szolka Goldsztejna, majstra w fabryce. Zranionego Goldsztejna dobił niemiecki żandarm, wcześniej wspomniany "Fredek".

O ile jesienią 1942 r. policjant Matusiak i jego koledzy jedynie "terminowali" u Niemców w roli eskorty i pomocników, o tyle już niebawem zaczęli mordować Żydów na własną rękę, nie oglądając się na niemieckich kolegów. Trzeba też przyznać, że w wielu granatowych policjantach niemieccy żandarmi znaleźli pojętnych uczniów, a niektórzy wkrótce przewyższyli pod wieloma względami swoich nauczycieli. Nauce zabijania na pewno sprzyjało bliskie sąsiedztwo łochowskiego posterunku PP z posterunkiem żandarmerii - jednym z dwóch zlokalizowanych na terenie powiatu węgrowskiego. Inny polski świadek wydarzeń w ten sposób opisywał jedną z samodzielnych akcji polskiego policjanta:

 

Widziałem na własne oczy, jak policjant Matusiak w roku 1943 rozstrzelał 4 żydów z jednego wystrzału w miejscowości Łopianka pod laskiem gminy Łochów, pow. Węgrów. Ustawił tych żydków jednego przed drugim i strzelając im z tyłu przez plecy. A wśród tych żydów było jedno małe dziecko, to do niego strzelił z osobnego pocisku. Po zabiciu tych żydów zapędził mnie, Widłaszewskiego Józefa oraz Smętnego Stefana, Chomontowskiego Wacława i innych, którzy byli przy tym [...]; gdy myśmy kopali dół, to nie dał kopać głębokiego, tylko płytki. Kiedy kładliśmy ich do dołu, to jeden żyd był tylko ranny, który prosił: "panie władzo, niech pan mnie dobije", a Lucjan Matusiak, policjant, odpowiedział: "szkoda dla Ciebie pocisku, ty zdechniesz!"

Po ich zakopaniu przyszedłem w to miejsce zobaczyć, to ziemia się ruszała i było słychać głos żyda, jak stękał [...]".

 

Inny przymusowy grabarz opisał tę scenę w następujący sposób: "ustawił [Matusiak] jednego przed drugiego, a na końcu to małe dziecko, które miało lat 13-cie, i strzelił potem jednym strzałem, tak że małe dziecko było zabite, a ci starsi przeważnie ciężko ranni, tak że jeden żydek dopraszał się: 'panie władzo, dobij mnie!'. Pan policjant Matusiak mówił, że już nie ma kuli i kazał zasypać ziemią, a potem deptał nogami po tej mogile, nie zważając na prośbę rannego żyda".

*

Niewielu Żydów z Łochowa i okolicy przeżyło okupację; na dobrą sprawę można ich zliczyć na palcach obu rąk. Jednym z tych nielicznych był wcześniej cytowany dziewięcioletni Natan Najman, który wyskoczył z pociągu śmierci do Treblinki i ukrywał się przez pewien czas w okolicy Łochowa. Z relacji Najmana wynika, że złowroga reputacja, jaką zdobyli sobie polscy i niemieccy policjanci pełniący służbę w Łochowie-Budziskach, była całkowicie uzasadniona.

 

Polnische Kriminalpolizei, Aussenstelle Wengrow

Oprócz polskich i niemieckich policjantów mundurowych służbę w Węgrowie pełniło pięciu lub sześciu tajniaków z polskiej Kriminalpolizei, podległych komórce Kripo z Sokołowa Podlaskiego. Na czele węgrowskiej Kripo stał porucznik Józef Dominiak. Naczelnik placówki zewnętrznej (Aussentelle) Kripo był człowiekiem ze sporym doświadczeniem śledczym. Urodzony w 1898 r., zdążył wziąć udział w rozbrajaniu Niemców w rodzinnym Kaliszu w 1918 r., rok później walczył w wojnie polsko-bolszewickiej, a od 1929 r. pracował jako policjant Służby Śledczej. Po klęsce wrześniowej Dominiak wstąpił do polskiego Kripo i po krótkim pobycie w Warszawie i Sokołowie dostał awans na kierownika polskiej komórki Kripo w Węgrowie. W lipcu 1944 r. porucznik Dominiak "wycofał się" przed zbliżającym się frontem wschodnim do Warszawy, a potem do Poznania, gdzie zastał go koniec wojny. Równolegle z pracą w Kripo Józef Dominiak ps. "Żbik" wypełniał swoją patriotyczną misję jako członek Kedywu, stał się jednym z najważniejszych członków Referatu II AK na teren powiatu węgrowskiego oraz wziął udział w ataku na skład jaj i masła w Węgrowie, 18 stycznia 1944 r.

Poza pracą w Kripo i walką w konspiracji Józef Dominiak zajmował się też niesieniem pomocy Żydom.

Dominiak trafił do Węgrowa z Sokołowa na wiosnę 1942 r. Wtedy też o pomoc zwrócił się do niego młody kaliszanin Jan Piechocki, którego rodzina pozostawała z Dominiakiem od dawna w zażyłych stosunkach. Po wybuchu wojny Piechoccy zostali wysiedleni z Kalisza i trafili do warszawskiego getta. Na wieść o postępujących deportacjach zaczęli czynić energiczne starania, aby znaleźć oparcie po aryjskiej stronie. Pierwszy do domu naczelnika węgrowskiego Kripo trafił Jan Piechocki, po nim jego ciotka, a na koniec, na bardzo krótko, Artur, brat Jana. Wszystkich troje przedstawiono sąsiadom jako krewnych z Kalisza. Zwiększająca się liczba nieproszonych gości wyraźnie jednak była nie w smak gospodarzowi. Już niebawem młodzi Piechoccy opuścili dom policjanta, została jedynie ciotka, mającą środki na opłacanie gospodarza. Dla Dominiaka oraz dla kilku innych policjantów z Węgrowa ukrywanie zamożnych Żydów było nie tyle wyrazem altruizmu, ile lukratywnym zajęciem. Po likwidacji getta za schronienie można było żądać zawrotnych sum. Na tle nierównego podziału łupów miało dojść w rodzinie Dominiaka do mordu. Leszek Handtke, kuzyn Dominiaka, przyjął volkslistę i zaczął grozić policjantowi: "później opowiadano, że poszło o dochody, jakie jego krewni czerpali z ukrycia kilku bardzo bogatych Żydów. Leszek [...] domagał się swojej części. Groził. Po kilku miesiącach nie żył. Zwabiono go do zasadzki i tam zabito".

Los Żydów ukrywanych za pieniądze był z reguły tragiczny; gdy skończyły się pieniądze, "płatni opiekunowie" często wydawali swoich "podopiecznych" w ręce policji lub - bojąc się reakcji władz - sami ich mordowali. Tak właśnie stało się z ciotką Piechockiego, która mieszkała pod dachem Dominiaka: "po ciotkę przyszli w biały dzień dwaj żandarmi. Weszli do domu policjanta. Znali ten dom, wiedzieli, do kogo przychodzą. Zabrali ciotkę na cmentarz. Tam strzelili jej w głowę". Zaaresztowanie i egzekucja ukrywającej się Żydówki najwyraźniej nie zaszkodziły dalszej karierze polskiego kripowca: Dominiak w dalszym ciągu pełnił służbę w policji i nadal piastował stanowisko szefa węgrowskiego Kripo. Zabójstwo to, z całą pewnością komentowane wówczas w Węgrowie, nie miało też żadnego wpływu na zaufanie, jakim nadal go darzyli członkowie węgrowskiej AK. Co ciekawe, Dominiak wciąż pozostawał w kontakcie z ukrywającymi się braćmi Piechockimi. Trudno więc określić, gdzie biegła - z punktu widzenia polskiego policjanta - granica między pomocą a mordem.

Pod Węgrowem, na kolonii Bagno, w gospodarstwie Lucjana i Anieli Dejnarowiczów ukrywał się Żyd Sandlaufer, zwany Chaimkiem. Jak zeznała po wojnie gospodyni, "2 stycznia 1943 r. [Chaimek] przyszedł się ogrzać, bo był bardzo zmarznięty". Wtedy na podwórzu pojawiło się trzech agentów Kripo; gdy przeszukali dom, znaleźli Chaimka: "odnaleźli ukrytego żydka, którego wyciągnęli z szafy i zaczęli go bić, po pobiciu zażądali sznórka i sznórkiem związali mu ręce w tył i pognali przed sobą". Wizyta policjantów z Kripo nie była dziełem przypadku. Dejnarowiczowa opowiadała przed sądem: "[Jeden z nich] krzyczał na mnie, że ja przetrzymuję żydków i że na mnie są już doniesienia dawno". Według świadectwa syna Stanisława, trójka agentów podzieliła się rolami: Edward Podgórniak ubezpieczał dom z zewnątrz, podczas gdy Józef Dominiak i Ryszard Cymerman dokonywali rewizji. Następnego dnia, 3 stycznia, tajniacy pojawili się powtórnie, tym razem w towarzystwie niemieckich żandarmów, którzy ciężko pobili gospodynię, po czym zaaresztowali jej męża i syna. Syn, cytowany wcześniej Stanisław, przeszedłszy przez kilka obozów koncentracyjnych, wrócił do domu po trzech latach. Lucjan Dejnarowicz zginął w Buchenwaldzie. Natomiast Edward Podgórniak uzasadnił najście na dom Dejnarowiczów podejrzeniami, że ukrywający się u nich Chaim Sandlaufer był odpowiedzialny za rozmaite kradzieże w sąsiedztwie.

W odróżnieniu od pracowników Gestapo czy SD, których współwina w zbrodni była oczywista, funkcjonariusze Kripo skutecznie bronili się po wojnie, szermując argumentem o "apolitycznym" charakterze zatrudniającej ich instytucji. Edward Podgórniak z Kripo w Węgrowie zeznawał:

 

Policja kryminalna w czasie okupacji [...] miała za zadanie wykrywanie i zwalczanie przestępstw kryminalnych, tj. zabójstw, kradzieży i tym podobnych. Ponadto mieliśmy polecenie okazywać pomoc policji mundurowej. Przestępstwami politycznymi nie zajmowaliśmy się, gdyż mieliśmy zabronione to czynić, a zajmowało się tym gestapo. [...] W akcjach organizowanych specjalnie w celu wyłapywania osób narodowości żydowskiej policja kryminalna nie brała udziału. Ja osobiście brałem udział w trzech akcjach. Akcje te były jednak organizowane w celu wytępienia bandytyzmu. Każdego dnia poszczególne posterunki policji na gminach składały meldunki o napadach i orientując się z nich o nasileniu bandytyzmu w poszczególnych okolicach, żandarmeria niemiecka wspólnie z gestapo organizowała akcje. Zwykle otaczaliśmy las i przeszukiwaliśmy go. W tych akcjach policja kryminalna brała udział, gdyż zagadnienie bandytyzmu interesowało nas szczególnie.

 

Powstaje wobec tego pytanie, do jakiego stopnia agenci Kripo działali na własną rękę, bez urzędowej sankcji. W Warszawie działanie bez niemieckiego upoważnienia było nieco bardziej skomplikowane niż na prowincji, gdzie niemiecka obecność o wiele mniej się zaznaczała. Widać to na licznych przykładach granatowych policjantów, widać to również w wypadku pracowników Polskiej Policji Kryminalnej. Wspomniany wcześniej sierżant Podgórniak z Kripo z Węgrowa, którego "szczególnie interesowało zagadnienie bandytyzmu", znalazł czas na to, aby wziąć udział w udanych polowaniach na ukrywających się w okolicy Żydów. Nie były to wyprawy zlecone przez Niemców, możemy nawet założyć, że w wielu wypadkach niemieccy oficerowie łącznikowi (urzędujący w Sokołowie) nic o łapaniu Żydów nie wiedzieli. Tymczasem w razie przekazania złapanego Żyda w ręce niemieckie pracownikom polskiego Kripo groziły poważne konsekwencje, gdyż niemające już nic do stracenia ofiary mogły poinformować żandarmów o rabunku, który zawsze towarzyszył zatrzymaniu. A rabowanie Żydów na własną rękę narażało na straty skarb Rzeszy (jak to wówczas określano) i było surowo przez Niemców karane. Nie ulega wątpliwości, że to właśnie chciwość i żądza "żydowskiego złota", czyli składowe części głęboko zakorzenionego antysemityzmu, stanowiły najsilniejszy motyw działań polskich policjantów. Żądza grabieży żydowskiego mienia dotykała w tym samym zresztą stopniu polskich funkcjonariuszy Kripo jak ich niemieckich kolegów.

W kontekście działań skierowanych przeciwko ukrywającym się Żydom uparcie powraca zagadnienie obecności funkcjonariuszy PP w strukturach podziemia. Jednak na pytanie, do jakiego stopnia działalność ta była powiązana z aktywnością podziemia, łatwej odpowiedzi nie ma. W jakim momencie policjant stawał się konspiratorem, a w jakim żołnierz podziemia przeistaczał się znów w funkcjonariusza? Tytułem przykładu warto wspomnieć akcję żołnierzy akowskiego podziemia opisaną przez historyka ziemi węgrowskiej:

 

30 września 1943 r. do Bojmia przybyła uzbrojona 6-osobowa grupa. Obrabowali już kilku mieszkańców wsi. Zamożniejszym gospodarzom zaczęli zabierać pieniądze, ubrania, zapasy żywności; tych, którzy próbowali się bronić, pobili. Piotr Grochal i Władysław Królik, miejscowi policjanci i jednocześnie członkowie AK, powiadomili o tym placówkę akowską w Bojmiu, a ta natychmiast włączyła się do akcji przeciw bandytom. Gdy ci spostrzegli biegnących uzbrojonych ludzi i policjantów w mundurach, pozostawili zrabowane rzeczy i zaczęli uciekać. Schronili się w pobliskiej stodole, skąd zaczęli strzelać. Na stodołę rzucono kilka pocisków zapalających. Stodoła spłonęła razem z bandytami.

 

Kłopot w tym, że opisana akcja nie miała wiele wspólnego z akcją "placówki akowskiej", lecz była zwykłą interwencją policyjną, do której doszło na skutek powiadomienia złożonego przez jednego z gospodarzy na posterunku PP w Bojmiu. Po otrzymaniu informacji, że w jednej ze stodół kryją się podejrzani ludzie, komendant Władysław Królik zarządził wymarsz. W operacji wzięło udział kilku funkcjonariuszy, w tym znani z wcześniejszych akcji posterunkowi Babulewicz, Sałek, Grochal oraz Iwanek. Bandyci, którzy spłonęli żywcem w stodole, okazali się sowieckimi partyzantami bądź zbiegłymi jeńcami - co zresztą często szło w parze. Wszystko to skłania historyka do daleko idącej ostrożności. Powstaje pytanie, gdzie kończyło się działanie policji, a zaczynała samowola lub wręcz działalność konspiracyjna. Z tego względu nie zawsze można stwierdzić, czy mordy popełnianie na Żydach były działaniem na własną rękę, czy też wiązały się z wykonywaniem poleceń służbowych.

Wspólną klamrą spinającą wyżej opisane działania węgrowskiej Policji Polskiej GG jest prawie całkowita nieobecność Niemców. "Chrzest bojowy" w mordowaniu Żydów PP przeszła w lecie i na jesieni 1942 r. Wtedy, jak widać w wypadku Łochowa czy Węgrowa, nauk udzielali niemieccy żandarmi. Potem, w kolejnej fazie Judenjagd, polscy policjanci zaczęli wykazywać niespodziewaną - i z czasem rosnącą - autonomię zachowań. Granatowi nie tylko podejmowali działania bez niemieckiego zlecenia, lecz nawet nie informowali post factum o dokonanych aresztowaniach i egzekucjach. Po wojnie wielu węgrowskich policjantów zaczęło utrwalać nowy ustrój w szeregach Milicji Obywatelskiej. Antoni Iwanek zgłosił akces do MO już w wrześniu 1944 r. (zwolniono go dopiero trzy lata później), a policjanci Władysław Babulewicz oraz Władysław Sałek odnaleźli się w Służbie Śledczej MO.

 

 

 

 

Dariusz Libionka

Powiat miechowski

 

POLICJA GRANATOWA I JAGDKOMMANDO

Policja granatowa miała bardzo istotny udział w przeprowadzeniu akcji wysiedleńczych. Dla szukających schronienia Żydów gęsta sieć posterunków stanowiła od początku bardzo poważne zagrożenie. 1 grudnia 1942 r. trzydziestu funkcjonariuszy z różnych posterunków zostało awansowanych, co musiało mieć związek z "zasługami" w akcjach antyżydowskich. W okresie trwania akcji likwidacyjnych ukarano z różnych powodów kilkunastu policjantów, kilku zaś zwolniono ze służby. Kary te nie miały jednak żadnego związku z kontekstem żydowskim. Na początku 1943 r. niespodziewanie doszło do trzęsienia ziemi w Komendzie Policji w Miechowie. Major Siwoń został aresztowany pod zarzutem sabotowania niemieckich zarządzeń i przewieziono go do więzienia na Montelupich w Krakowie. Zatrzymano też dwóch jego zastępców, tych jednak zwolniono po kilku miesiącach, ponoć w efekcie wstawiennictwa starosty Kaplersa, lecz do służby już nie powrócili. Działania te miały bezpośredni związek z atakiem komunistycznej grupy bojowej "Mnich" na posterunek policji granatowej w Żarnowcu. Nie dość, że policjanci oddali cały arsenał, to jeszcze zginęło dwóch żandarmów, którzy przypadkowo przyjechali akurat wtedy na inspekcję. W odwecie aresztowano sześciu policjantów z obsady posterunku, a po kilku dniach rozstrzelano ich w więzieniu w Miechowie. Przez pewien czas obowiązki komendanta pełnił cieszący się całkowitym zaufaniem Niemców st. sierż. Kazimierz Nowak. Niebawem do Miechowa przybył por. Władysław Szuciłło, dotychczasowy zastępca komendanta PP w Krakowie. Wzmocniono też siły policyjne i zintensyfikowano działania mające doprowadzić do spacyfikowania terenu. Komendant Orpo w dystrykcie krakowskim Werner Bardua, wizytując posterunki policji, nakazał wzmożenie czujności i zdecydowane przeciwdziałanie wszelkim niepokojom.

Bezpośrednią reakcją na wzrost zagrożenia było utworzenie w lutym 1943 r. Oddziału Pościgowego (Jagdkommando) podlegającego Eduardowi Baumgartenowi. Jego rzeczywistym dowódcą został wspomniany już Nowak, przedwojenny funkcjonariusz Policji Państwowej w Poznańskiem. W Miechowskie trafił jako przesiedleniec w 1940 r. i objął posterunek w Ojcowie, gdzie dał się poznać jako gorliwy kolaborant. Oddział był niezależny od Komendy Powiatowej, a lokalne posterunki miały mu służyć wszelką pomocą. Jego trzon tworzyli funkcjonariusze rekrutujący się spośród bliskich współpracowników Nowaka oraz ochotnicy z różnych posterunków. W akcjach brali udział rotacyjnie funkcjonariusze plutonu żandarmerii, m.in. Eigler, Beck, Jock i Arndt.

Do zadań oddziału należały: likwidacja "elementów przestępczych", walka z nielegalnym ubojem, handlem i szmuglem, udział w łapaniu zbiegłych robotników przymusowych, a czasami działania wywiadowcze. Oddział przemieszczał się po całym powiecie i szybko dał się poznać z brutalnych akcji pacyfikacyjnych i represyjnych. Działano w reakcji na doniesienia agentury i donosy, pozyskiwano informacje od sołtysów, miejscowych granatowych i Volksdeutschów. Czasami uderzano na ślepo. Podejrzanych o przestępstwa pospolite i "komunizowanie" rozstrzeliwano na miejscu. Źródła konspiracyjne mówią nawet o trzystu ofiarach Jagdkommando, Polakach, Żydach i Romach.

Nie zachowała się dokumentacja oddziału. W zeznaniu członka Jagdkommando złożonym przed śledczym z AK znajdujemy kilka opisów mordów popełnionych na Żydach. 3 marca 1943 r. oddział przybył do Kozłowa, gdzie policjant Latacz doniósł, że w pobliskim Klimontowie ukrywają się Żydzi. Razem ze Stanisławem Brywczyńskim przywieźli sześcioro Żydów, których następnie rozstrzelali. Kilka dni później w Pilicy informator wskazał dom w Kąpiołkach Małych, w którym mieli się ukrywać Żydzi. Nie odnalazłszy nikogo, pobito gospodarza. W Wolbromiu na podstawie nadesłanego anonimu natrafiono na Żyda i przekazano go Gestapo w Miechowie. 20 kwietnia oddział wziął udział w obławie w lasach sancygniowskich. Nadesłany na posterunek w Kazimierzy Wielkiej anonim umożliwił znalezienie w okolicy Probołowic trzech Żydów i dwóch Żydówek, których rozstrzelano z rozkazu Becka. 4 czerwca podczas obławy w okolicy Dębian zabito kolejnego Żyda. Nie wiadomo, jak dalece kompletna jest to lista.

Metody Nowaka wzbudziły zaniepokojenie władz cywilnych. Komisarz Kazimierzy Wielkiej miał się nawet skarżyć staroście na wybryki granatowych, obniżające jego zdaniem zaufanie do władzy.

W połowie kwietnia Nowaka przesunięto na stanowisko zastępcy komendanta PP, a oddział wkrótce rozwiązano. Wyczyny Jagdkommando wywołały ostrą reakcję ze strony AK. Na Nowaka wydano wyrok. 22 lipca został postrzelony na ulicy w Miechowie i zmarł w szpitalu.

 

OBŁAWY I MORDY W OKOLICACH DZIAŁOSZYC, SANCYGNIOWA I SKALBMIERZA

Jagdkommando było tylko jednym z oddziałów polujących na Żydów. Zazwyczaj obławy organizowała żandarmeria, a uczestniczyli w nich policjanci granatowi i przymuszona do tego miejscowa ludność. O trwających przez cały 1943 r. polowaniach na Żydów w okolicach Działoszyc, gdzie chroniło się najwięcej uciekinierów, informują przywoływane już wielokrotnie sprawozdania Obwodu Pińczowskiego AK. W odniesieniu do pierwszych tygodni 1943 r. pisano: "nadal [...] pojedynczy Żydzi błąkają się po polach i lasach. Na skutek zarządzeń zastępcy starosty miechowskiego Szmidta [Schmidta] zastosowano akcję oczyszczającą. Gminy otrzymały nakaz powiadomienia ludności o obowiązku przeszukania przez poszczególnych gospodarzy pól. Na skutek tego chłopi wyłapują Żydów, egzekucji dokonują przeważnie policjanci granatowi". Rozstrzelano ośmiu Żydów w Tempoczowie, pięciu w Topoli, jednego w Skalbmierzu. W połowie marca odnotowano wzrost antysemityzmu w "masach chłopskich", które "zdają sobie sprawę, że powrót Żydów zamknie im drogę do miast i handlu", co skutkuje tym, że "częste są wypadki wyłapywania przez ludność wiejską ukrywających się Żydów i oddawania ich w ręce policji, a niejednokrotnie i żandarmerii. W kolejnym sprawozdaniu alarmowano, że przy kilku zabitych Żydach znaleziono imienne spisy zawierające nazwiska osób posiadających broń i słuchających radia. Powtórzono oskarżenia o udział w napadach rabunkowych. Zapisy o obławach i łapankach pojawiały się aż do połowy 1943 r. Podano wówczas, że "schwytana została przez oddziały pacyfikacyjne większa liczba Żydów", z tym jednak że policji granatowej "zakazano strzelania Żydów, lecz odprowadzanie ich do posterunków żandarmerii niemieckiej. Tam poddawani są przesłuchaniom, w związku z czym są wsypy". W jednej z tych obław, w okolicy wsi Góry, śmierć ponieśli Israel Płatkiewicz z żoną i dwoma synami. Byli w grupie Żydów ujętych 11 marca 1943 r. Złapano wówczas 18 Żydów, wśród nich Jankiela Mandelbauma z żoną i synem oraz Abisza Granetmana.

Obławami na tym terenie kierował sierż. Piotr Sałabun, kierownik grupy posterunków (Działoszyce, Sancygniów, Skalbmierz i Czarnocin). W powojennych materiałach śledczych i procesowych pojawia się cały szereg miejsc i długa lista nazwisk Żydów wytropionych i zamordowanych podczas tych akcji. Wiele szczegółów znajduje się w zeznaniach Chaima Jakubowicza, który wraz z całą rodziną uciekł w trakcie drugiej akcji w Działoszycach w lasy sancygniowskie. W grudniu dołączył do grupy Hermana Paliwody i Bogusława Gudzikowskiego, która utworzyła się w lesie Lisia Góra i długo wymykała ścigającym. 21 marca 1943 r. zabito 17 osób, wśród nich Saula Fajwisza, Jakuba Pałośnickiego, Benjamina Dąbrowskiego z dwójką dzieci oraz Henryka Rafałowicza. Saul Rafałowicz został raniony przez działoszyckiego policjanta Kamerdyniaka, po czym zastrzelił go Sałabun. 17 maja w okolicy wsi Podrózie w ręce policji wpadły siostry Jakubowicza Fajga, Salka i Ruchla, bracia Abram, Zelman i 4-letni Dawid oraz kuzynka Hanka. Chaim wraz z czterema towarzyszami uciekł. 21 maja policjanci mieli rozstrzelać Zeliga i Dawida Różyckich oraz Pawła Cukiermana. 6 sierpnia, podczas kolejnej obławy w okolicy Stępocic, kierowanej przez Becka, zabito siedem osób, a Berek Różycki został doprowadzony na posterunek. Zginęła wówczas żona Chaima Jakubowicza i kilka innych osób. Wreszcie 9 listopada schwytano Hermana Paliwodę, jego narzeczoną i brata. Oboje zostali rozstrzelani na miejscu, Paliwodę zaś zabrano na komisariat i niedługo później zabito.

Każda z tych zbrodni stała się po wojnie przedmiotem trwających całymi latami śledztw. Jednak sprzeczności w zeznaniach świadków, nie mówiąc już o pokrętnych wyjaśnieniach Sałabuna i innych funkcjonariuszy, doprowadziły do zaciemnienia wielu spraw.

Oprócz tego w obławach ginęli Żydzi ukrywani przez chłopów. W marcu 1943 r. dokonano na tym terenie zabójstwa dwóch rodzin żydowskich. Naocznym świadkiem jednego z nich, rodziny Grzesiów (nie wiadomo, czy jest to nazwisko), była wspomniana już Frajda Cukier. Do leśniczówki męża jej siostry przybył sierż. Sałabun na koniu wraz z kilkoma policjantami. Udali się na "starą kolonię" Świerczyny, po czym wyprowadzili ze stodoły mężczyznę, dwie kobiety i małe dziecko. Sałabun kazał im wrócić po rzeczy, potem dla pewności sam przeszukał pomieszczenie. Gdy jedna z kobiet nie chciała się rozebrać, Sałabun uderzył ją w głowę kolbą rewolweru. Tego samego dnia w Woli Sancygniowskiej znaleziono jeszcze trzyosobową rodzinę, którą zawieziono do Działoszyc i zabito. W tym samym czasie zamordowano Federmanów. Naocznym świadkiem ich śmierci był Zelman Gerszonowicz, który kryjąc się przed naciągającą obławą, znalazł się w osadzie Okrąglica. Policjantów granatowych było prawdopodobnie siedmiu, chłopów około piętnastu. Czworo Federmanów wyciągnięto z kryjówki, przesłuchano i zamordowano. Z kolei u Władysława Suwały w niewielkiej Lipówce ukrywało się 12 osób, wśród których było czworo dzieci i dwie lub trzy kobiety. Kilku Niemców przyjechało rano i zabrali wszystkich ze strychu, a Polaka wraz z nimi. Nie poniósł jednak żadnych konsekwencji. Nie był to przypadek odosobniony. Żaden z chłopów nie był represjonowany za pomaganie Żydom, co musiało wynikać z jakiegoś układu między granatowymi a żandarmami.

Sałabun całą winą obarczał żandarmów i Nowaka z Jagdkommando. Rzeczywiście w tych okolicach żandarmeria często przeprowadzała "działania antypartyzanckie". Wspomniałem już, że 6 czerwca 1943 r. koło wsi Jastrzębniki rozbili grupę Nissenbauma (Nusenbauma). W kolejnych dniach w rejonie Szyszczyc i Wolicy zlikwidowano jeszcze około dwudziestu "bandytów". W tej akcji uczestniczył również żandarm Beck. W jego wniosku odznaczeniowym napisano, że wielokrotnie wykazywał się odwagą, przyczyniając się do likwidacji grup bandyckich, m.in. 24 września dowodził w lesie Rzemiędzice oddziałem zwiadowczym, który zlikwidował 8-osobową bandę żydowską. Pamiętać jednak trzeba o tym, że żandarmów w Kazimierzy Wielkiej było zaledwie kilku, a większość działań przeprowadzali policjanci granatowi będący pod ich komendą. Po śmierci Nowaka Sałabun został mianowany zastępcą dowódcy Komendy Powiatowej w Miechowie.

Funkcjonariusze z podległych Sałabunowi posterunków brali udział w kilku jeszcze zbrodniach. Wczesną wiosną 1943 r. w Niewiatrowicach granatowi z Sancygniowa zastrzelili w trakcie obławy czworo Żydów (N.N.), dwoje starszych i dwoje dzieci. W 1943 r. chłopi doprowadzili na ten posterunek dwóch Żydów (N.N.), którzy z rozkazu komendanta Ignacego Łaganowskiego zostali zastrzeleni przez Macieja Krasowskiego (Krasuckiego) i Pawlika. Na posterunek trafiło też dziecko żydowskie przyniesione przez chłopów Wójcika i Ziębę; je również zabito, ponoć po "konsultacji" z Sałabunem.

Latem 1943 r. podczas obławy w okolicach wsi Dębiany zostało złapanych przez policjantów granatowych dwóch mężczyzn, trzy kobiety i dwoje dzieci (N.N.), którzy ukrywali się w tamtej okolicy. Obecny był policjant granatowy Madejski. Ofiary zawieziono do Działoszyc lub Drożejowic i rozstrzelano. Jeden ranny został dobity następnego dnia. Donosiciel, Stefan Robak, otrzymał w nagrodę buty jednej z ofiar; jak się później okazało, były w nich schowane dolary.

31 grudnia 1942 r. została zastrzelona w Skalbmierzu Estera Zylberband, ukrywająca się wraz z dwoma synami u Magdaleny Kozioł. Wydała ją koleżanka, Natalia Bączek, u której zostawiła rzeczy - przed wojną Buczek pomagała ojcu Zylberband w prowadzeniu sklepu tekstylnego. Esterę aresztował funkcjonariusz PP Franciszek Chełmecki, a następnego dnia zastrzelili ją przybyli na miejsce żandarmi. Jej dzieci zostały wcześniej wywiezione do Krakowa. Wiosną 1943 r. dwaj inni policjanci ze Skalbmierza, Jan Głodek i Piotr Syrda, pojawili się w zabudowaniach Ludwika Wójcikiewicza przy ul. Krakowskiej w poszukiwaniu ukrywającego się Żyda. Icek Gdański, mający około 20 lat, zaczął uciekać i został postrzelony przez Głodka. Chwilę później dobił go Syrda. Icek chronił się w chlewie, czasami wychodził po wodę. Zadenuncjować go miała kobieta, u której wcześniej się ukrywał.

 

OBŁAWY I MORDY W OKOLICACH SKAŁY

Sporo wiadomo również o sytuacji w okolicach Skały i Ojcowa. Mimo że nie zachowały się dokumenty policyjne, dysponujemy licznymi zeznaniami składanymi w śledztwie dotyczącym działalności przeniesionego tam latem 1943 r. wspomnianego kilka zdań wcześniej Jana Głodka. Ofiarą kilku żandarmów i granatowych padło tam kilkunastu Żydów. Podczas obławy na granicy wsi Władysław i Czaple Wielkie żandarm Eigler i dwóch granatowych zabili siedmiu łub dziewięciu Żydów (N.N.). Policję zawiadomił Jan Madej, którego syn zauważył intruzów, gdy pasł krowy. Na miejsce przybyło kilku tajniaków i mundurowych. Jeden z mieszkańców widział Głodka z odbezpieczonym pistoletem nad zwłokami kilkuletniego chłopca. Gospodarz, który zakopywał zwłoki, mówił o pięciu ofiarach, W grudniu 1943 r, dwie kolejne osoby zamordowano w Grzegorzowicach. Mieszkańcy dali znać sołtysowi, że w jednej z szop znaleziono Żydów. Ten zawiadomił policję: "Cała scena odbyła się w ten sposób - zeznawał potem jego syn - że oskarżony [Głodek - D.L.] wziął jednego Żyda pod rękę, Eigler drugiego, i wypytując skąd i gdzie się ukrywali, wyprowadzili ich z domu.

Następnie rozłączyli się i oskarżony został na gościńcu z jednym Żydem, a Eigler z drugim odszedł gdzieś na odległość trzydziestu metrów w pole i prawie równocześnie każdy z nich zastrzelił Żyda, któremu towarzyszył".

Kolejnych troje Żydów (N.N.) odnaleziono w jaskiniach w okolicach Ojcowa. W akcji brało udział dwóch żandarmów i czterech granatowych. Bojąc się zejść do jaskiń, wrzucili do nich kilka granatów. Z pomocą miejscowych wyciągnięto dwie osoby, mężczyznę i kobietę, i zabito. Ranne kobiety wydobywano z kryjówek przy użyciu harpunów strażackich. Po przesłuchaniu zostały zabite przez policję. Były to żona i siostra fotografa ze Skały. Granatowi zostali zawiadomieni przez dzieci, które zobaczyły kilka ukrywających się osób. Miało to być wiosną lub jesienią 1944 r., lecz w tej kwestii w zeznaniach pojawiają się rozbieżności.

 

MORDY W OKOLICACH NOWEGO BRZESKA I IGOŁOMI

Dobrze udokumentowane są też przypadki mordów z okolic Nowego Brzeska. W tamtym rejonie, o czym już pisałem, przebywało po akcji wysiedleńczej wielu uciekinierów. Większość od razu wyłapano. Mojżesz Frister z żoną Chaną (Anną), jej siostrą Lolą Mehler (Mekler) i matką Kraindlą ukrywali się w Złotnikach pod Wawrzeńczycami w stojącym na uboczu gospodarstwie Amelii Wojnarowicz. 15 czerwca 1943 r. pojawiło się kilku policjantów granatowych w towarzystwie sołtysa i strażaków. Mężczyznę zastrzelono przy próbie ucieczki przez okno. Kobiety wyciągnięto z mieszkania, obrabowano i zamordowano. Fristerów wszyscy znali, gdyż mieszkali w Złotnikach. W 1948 r. zwłoki ofiar ekshumowano i pochowano na cmentarzu żydowskim w Krakowie. Ta sama ekipa zamordowała prawie w tym samym czasie inne małżeństwo ukrywające się w Wawrzeńczycach. Nazywali się Marian i Regina Rozmarynowie, pochodzili z Krakowa, a ukrywali się w majątku przedwojennych znajomych Zygmunta i Elżbiety Wojnarowiczów. Znalazło ich dwóch mundurowych i czterech cywilów, po czym rozstrzelali przed domem. Po kilku dniach Gestapo aresztowało Zygmunta Wojnarowicza.

Został przewieziony na Montelupich w Krakowie, a stamtąd do Auschwitz. Elżbiecie Wojnarowiczowej udało się wywieźć do Krakowa 12-letnią Elżbietę Seifert, która się u niej ukrywała. Pod koniec roku w Igołomi wykryto rodzinę Motaków z wioski Cło. Nie są to z pewnością wszystkie przypadki wyłapywania Żydów w tamtej okolicy. Na przykład w czerwcu 1943 r. policjanci granatowi aresztowali w Igołomi grupę ukrywających się Żydów. Podobno miejscowi nie chcieli ich "strzelać" i przekazali do Niepołomic, gdzie zastrzelili ich tamtejsi funkcjonariusze.

 

MORDY DOKONANE PRZEZ FUNKCJONARIUSZY Z POSTERUNKU W RACŁAWICACH

Równie gorliwi w wyszukiwaniu Żydów byli policjanci granatowi z Racławic. W połowie czerwca 1943 r. patrol dowodzony przez komendanta Stanisława Krawczyka znalazł i rozstrzelał czworo Żydów w gromadzie Miroszów. Troje nosiło nazwisko Spokojny. O ich pobycie u agronoma Bielawskiego doniósł jeden z gospodarzy podczas zdawania kontyngentu. Zdesperowane ofiary proponowały policjantom 15 tys. zł. Żydzi zostali wyprowadzeni parami przez funkcjonariuszy Faryńskiego i Wesołowskiego do "dołów" oddalonych o 150 m od zabudowań. Bielawskiemu nic się nie stało. Pod koniec roku na posterunek w Racławicach przyprowadzono ukrywającą się w okolicy młodą Żydówkę. Żandarm Kupfer wydał rozkaz jej zastrzelenia posterunkowemu Krzywonosowi, ten jednak odmówił. Zgłosił się Faryński, wyprowadził kobietę z budynku i z zimną krwią zastrzelił.

Później ciało odkopano i przeszukano. Kolejnego mordu dokonano w czerwcu 1944 r., kiedy to dwaj policjanci, Bolesław Kalinowski i wspomniany już Wesołowski, "natknęli się" na dwie Żydówki i dwóch chłopców. Ich zatrzymaniu przypatrywało się wielu miejscowych. Policjanci wsadzili Żydów na wóz, przewieźli kawałek i rozstrzelali. Jak twierdzili po wojnie, działali w interesie lokalnej społeczności, chcieli uchronić chłopów przed zemstą ze strony Niemców. Funkcjonariusze z Racławic są odpowiedzialni za jeszcze jeden mord. W okolicy Kropidła i Miroszowa ukrywali się Lewkowicz, Kałurza i Majorek z Działoszyc. Przemieszczali się między chłopskimi gospodarstwami. Gdy nie chcieli odejść od jednego z nich, chłop zawiadomił granatowych. Wyciągnęli ukrywających się Żydów z domu, bili ich i zastrzelili.

 

ZABÓJSTWA DOKONANE Z UDZIAŁEM POLICJANTÓW GRANATOWYCH NA PODSTAWIE DOPROWADZEŃ I DONOSÓW

W materiale źródłowym pojawia się kilkanaście przypadków mordów z udziałem funkcjonariuszy z innych posterunków. Czasami działali na podstawie sąsiedzkich donosów, czasem Żydów doprowadzali chłopi, również ci, którzy ich ukrywali, i strażacy. Niekiedy policjanci sami podejmowali inicjatywę albo działali na zlecenie. Tak właśnie stało się w maju 1943 r. we wsi Cło, gdy funkcjonariusz Józef Frankiewicz z Kazimierzy Wielkiej zamordował Frymet Rakowską, ukrywającą się od kilku dni u przesiedlonych z Sieradza Kazimierza i Aleksandry Paszkiewiczów. Kobieta poukrywała u różnych ludzi swoje rzeczy, i to w dużych ilościach ("całe worki cukru i mąki"). Jeden z nich namówił Frankiewicza do "załatwienia sprawy". Aleksander Orłowski, policjant granatowy, którego Frankiewicz próbował obciążyć za tę zbrodnię, sam gdy był wraz z kolegami we wsi Dębiany jesienią 1942 r., zastrzelił przyprowadzonego przez chłopów Żyda.

Z reguły jednak w takich incydentach uczestniczyło wiele osób spośród ludności miejscowej - strażaków, członków wart nocnych i zwykłych gapiów, w tym kobiety i dzieci. Najważniejsze role odgrywali sołtysi i policjanci granatowi, którzy stanowili zwykle ostatnie ogniwo w tym łańcuchu - przejmowali ofiary i najczęściej sami je "likwidowali". Udział Niemców był znikomy. Bardzo często prześladowcy dobrze znali ofiary. Oto najbardziej charakterystyczny przypadek: wiosną 1943 r. został złapany przez kilkunastu chłopów Kiwa Sendrowicz. Przywieziono go triumfalnie na wozie otoczonym przez gapiów na posterunek policji granatowej w Bejscach i przekazano będącym na służbie Władysławowi Cyzie, Stanisławowi Lurce i Błażejowi Celuli. Zamknięto go w areszcie gminnym, a w nocy zamordowano. Za spust pociągnął posterunkowy Cyza, któremu dowódca straży nocnej wydał klucze od aresztu. Miejscowy proboszcz ks. Wojciech

Zawadzki miał wcześniej dawać do zrozumienia komendantowi posterunku Janowi Bieluszce, że wszyscy wiedzą o ukrywającym się Sendrowiczu i o biernej postawie policji *[Z relacji polskiego świadka wynika, że granatowi z Bejsc zamordowali w grudniu 1944 r. kolejne osoby z rodziny Sendrowicza: Mordkę, jego żonę w ciąży i dwójkę dzieci, którzy ukrywali się w Dobiesławicach i zostali znalezieni przez chłopów].

Jesienią 1942 r. Józef Stasina i Ignacy Wójcik złapali na terenie rodzinnej wsi Podgaje młodego mężczyznę. Znęcali się nad nim i tłukli, wyśmiewali. Zawlekli go najpierw do sołtysa, który nie chciał dać im podwody, a stamtąd na posterunek policji granatowej. Chłopak, wedle opowieści jednego z naocznych świadków, Jana Kuśpiela, sąsiada Stasiny, towarzyszącego im przez jakiś czas, błagał ich o litość. Nadaremnie, obaj Polacy urządzili swoistą komedię, prowadząc młodego Żyda przez wieś. Bili chłopaka jeszcze na posterunku. Żaden ze świadków nie znał ofiary. W styczniu 1943 r. we wsi Wielka Wieś został schwytany Marian Garbarski z Książa Wielkiego. Przebywał na tym terenie około dwóch tygodni, chodząc od domu do domu i prosząc o pomoc. Któregoś dnia zauważył go i złapał sołtys gromady Jan Bożyk i przy pomocy Stanisława Morawskiego doprowadził do aresztu gminnego, gdzie następnie Garbarski został zastrzelony.

Wiosną 1943 r. granatowi z posterunku w Kozłowie, Antoni Szafraniec i Litwin, zastrzelili Nuchyma i Chamu (Chaima?) Percynów w Przesiece. Zostali wyciągnięci ze stodoły przez Józefa Kamińskiego i jego brata, którzy ich pobili i zaprowadzili do sołtysa, ten zaś oddał ich granatowym.

Mniej więcej w tym samym czasie do Franciszka Wydmańskiego zamieszkałego w Rzeżuśni przyszedł dawny sąsiad, Mojżesz Berger, prosząc o ratunek. Wydmański i jego żona Karolina jeszcze tego samego dnia wezwali nocnych strażników, a sołtys zaordynował odprowadzenie ofiary do gminy w Gołczy. Tłum przekazał Bergera Błażejowi Nowowiejskiemu, a następnego dnia zastrzelił go któryś z policjantów. Kolejny krwawy incydent zdarzył się w Stągniowicach w gminie Kowala. Zdzisław Musiał schwytał i doprowadził do sołtysa Jana Srogi Abrama Zyngiera (Singera) i jego syna z Proszowic. Żydzi zostali przez niego pobici. Jak zwykle zrobiło się zbiegowisko. Dwaj członkowie nocnej straży odprowadzili Żydów do komendanta posterunku PP w Proszowicach sierż. Wojdyły i domagali się pokwitowania. Obu Żydów, świetnie znanych wszystkim uczestnikom dramatu, wkrótce zastrzelono na cmentarzu.

W nieodległych Pojałowicach Stanisław Bielawski zadenuncjował szukającego u niego schronienia Joska Wahadłowskiego, przedwojennego znajomego, który uciekł z Krakowa, a wcześniej zostawił u niego pieniądze i wartościowe rzeczy. Zastrzelił go Szturmowski z posterunku w Nasiechowicach. Z trupa zdjęto buty z cholewami. Bielawski podobno poszedł poradzić się ks. Franciszka Chłodyka, ten zaś miał mu doradzić denuncjację jako sposób ochrony własnego życia. Wcześniej zamordowano w Pojałowicach kilkuletniego chłopca żydowskiego. Podobny przypadek denuncjacji zdarzył się wiosną 1943 r. w Woli Więcławskiej. Doniesienie na schowanego w stodole Joachima Dydka złożył ukrywający go Andrzej Krawczyk, który chciał się pozbyć swego przedwojennego znajomego po zagarnięciu jego własności.

Po alarmie wszczętym przez sołtysa stawiło się siedmiu członków nocnej straży dowodzonej przez Stanisława Głaza, którzy szybko doprowadzili ofiarę do sołtysa. Pchnięto gońca na posterunek w Michałowicach, a wkrótce wyruszyła procesja prowadząca Dydka. W drodze grupa spotkała idących im naprzeciw granatowych. Skierowali się do Lasu Masłomiąckiego. Tam zdarto z Dydka ubranie. Znaleziono 300 zł, dwie kostki cukru i modlitewnik. Zastrzelił go ponoć mieszkaniec wsi Stanisław Krzyworzeka.

Wczesną wiosną 1943 r. dwóch żandarmów z Kazimierzy Wielkiej przybyło do wsi Gaik, gdzie w zabudowaniach Juliana Kaszy odnaleźli troje ukrywających się Żydów. Zostali oni wyprowadzeni z kryjówki i rozstrzelani. Ich rzeczy (kilka tobołków) załadowano na wóz i wywieziono. Żandarmi działali na podstawie donosu niespełna 20-letniej Ireny Michalskiej, która przyjechała do rodzinnej miejscowości po trzech latach spędzonych na robotach w Rzeszy. Michalska zatrzymała trochę rzeczy dla siebie. Świadkowie mówili o parze dziecięcych butów.

Rolnicy Stefan Gajda z Imbramowic i Józef Furgała w lipcu 1943 r. zauważyli na polach nieznanego mężczyznę zbierającego ziemniaki i bób. Rzucili się w pościg i chwilę potem złapali "złodzieja". Okazało się, że był to ukrywający się w okolicy Żyd. Błagał o darowanie życia. Mówił, że "mu świat pachnie, a słońce świeci, jeszcze dzień, jeszcze dwa, godzina czy pół, miłe mu jest życie". Nic to nie pomogło. Całe zajście obserwowało wielu ludzi. Został siłą doprowadzony przez Gajdę i Furgałę do domu sołtysa. Ten jednak był nieobecny, a jego zastępca nie chciał przyjąć zbiega. Łapacze sami więc odwieźli Żyda do Gołczy i przekazali policji granatowej. Następnego dnia go zastrzelono. W czerwcu 1944 r. kominiarz Stanisław Rojek, mieszkaniec Zawady w gminie Sułoszowa, został poproszony przez znajomego Żyda Hercyka, który ukrywał się w polach, o żywność. Rojek poszedł jednak po dwóch kompanów ze straży gminnej (zakładników), razem z nimi schwytał Hercyka i jego 12-letniego syna. Polowanie nie uszło uwadze pracujących w polu chłopów. Poczęli gromadzić się tłumnie i przypatrywać widowisku. Ofiary przekazano żandarmom patrolującym pas przygraniczny.

W lecie 1943 r. policjant Zięciak z Wolbromia brał udział w zastrzeleniu 16-letniego chłopca złapanego w okolicy. Naoczny świadek zeznał: "Ulicą Krakowską szedł w stronę kirkutu żandarm, a za nim na furmance Zięciak oraz jakiś inny policjant wieźli tego Żydka. Przywieźli go pod sam kirkut. [...] Na kirkut wszedł żandarm, trzymając tego Żydka za rękę". Po chwili chłopak zaczął uciekać w kierunku toru kolejowego w stronę lasu. Żandarm z Zięciakiem zaczęli strzelać i próbowali go dogonić. Po zatrzymaniu uciekiniera przez jakiegoś mężczyznę Zięciak podszedł i zastrzelił chłopaka. Za furmanką szło wielu ludzi "z ciekawości". Zięciak obciążał swojego kolegę Konstantego Molendę. Potwierdził to mężczyzna, który w tym czasie grał na cmentarzu w piłkę. 28 września 1943 r. na posterunek w Skale przyprowadzono kilkunastoletniego chłopca. Olejak kazał go odwieźć do Miechowa. Policjanci wiedzieli, że mają go zastrzelić w drodze, i kilku odmówiło. "Sprawę załatwili" Szowkało ze Stefaniakiem.

2 kwietnia 1944 r. policjant granatowy o nazwisku Klich zastrzelił Żydówkę w Koszycach. Wiosną tego roku w Śmiłowicach koło Nowego Brzeska wykryto u zastępcy sołtysa kryjówkę Żydów znajdujących się w lochu piwnicznym. "Obok 9 żydów znajdowało się tam 3 katolików bliżej nieznanego pochodzenia. Część Żydów popełniła samobójstwo, a pozostałych wraz z żydówkami wystrzelała załoga schutzpunktu z Kolos gm. Bejsce". Ta sama ekipa zastrzeliła sześciu Żydów w Małej Kazimierzy i jednego na posterunku. O szczegółach tych incydentów nic nie wiadomo.

W kilku przypadkach kluczowy okazał się udział strażaków. W czerwcu 1944 r. w trakcie obławy w Racławicach w gospodarstwie Wawrzyńca Pomiernego wykryto sześcioro Żydów ukrywających się na strychu. O ich obecności doniósł Józef Pączek, u którego Żydzi ci przechowywali swoje rzeczy. Strażacy związali ofiary i odwieźli na posterunek PP w Sułoszowej, a następnie na posterunek żandarmerii w Wolbromiu. Wszyscy zostali tam rozstrzelani.

Byli to Dawid i Ruchla Lewkowiczowie i czterech chłopców z rodziny Krycerów. W lipcu strażacy i nocni Stróże podczas kolejnej obławy złapali znaną im Lewkowiczową i czterech innych Żydów. Zaprowadzono wszystkich do domu zastępcy sołtysa Jana Hrabiego. O fakcie zawiadomiono policjantów granatowych w Sułoszowej, skąd wkrótce przybyli Stanisław Kiciński, Pelant i Masiarz. Zawieźli ofiary dwiema furmankami na cmentarz w Zawadzie i tam zastrzelili. Uciekli Hercyk Lewkowicz oraz jedna z jego sióstr, która ukrywała się u jednego z uczestników obławy, Piotra Gąsiorka. Na polach w okolicy Topoli ukrywali się inni członkowie rodziny Lewkowiczów. Przebywali w bunkrze, a jak było zimno, w stogach z sianem na polu należącym do Kazimierza Porady. Szukali jedzenia w okolicy. Zostali zastrzeleni przez granatowych ze Skalbmierza, którzy przybyli na miejsce w towarzystwie sołtysa Duszy, może sprawcy tej interwencji.

W majątku w Topoli ukrywały się dwie młode Żydówki, Toba i Salka Pińczewskie. Ponoć jeden z mieszkańców, Józef D., spotykał się z jedną z nich i ta zaszła w ciążę. Ktoś z rodziny zrobił mu "przysługę" i zawiadomił strażaków. Ci zaprowadzili dziewczyny do wspomnianego już sołtysa Duszy, a ten nakazał odwiezienie ich na posterunek do Skalbmierza i zdobycie "pokwitowania". Załadunkowi i odjazdowi sprzed remizy przypatrywało się wiele osób. Niektórzy podobno próbowali perswadować strażakom, by je wypuścić. Następnego dnia zwłoki obu kobiet leżały w okolicach cmentarza. Widzieli je ludzie spieszący do kościoła.

 

AK i inne organizacje konspiracyjne wobec ukrywających się Żydów

Wspominałem już o tym, że na początku 1943 r. w konspiracyjnej prasie krakowskiej napiętnowano przypadki kolaboracji w Słomnikach i Miechowie. W kolejnych miesiącach pisano o eksterminacji Żydów coraz mniej. Sporym echem odbiły się aresztowania w Miechowie. Nieco częściej zapisy na ten temat pojawiały się w biuletynie "Małopolska Agencja Prasowa", która odnotowała rozdawanie Polakom odzieży pozostałej po Żydach i wyłapywanie uciekinierów przez granatową policję. W sprawozdaniach Obwodu Pińczowskiego AK poza doniesieniami o wrogiej postawie ludności miejscowej wobec Żydów i obławach trafiały się też pojedyncze informacje na temat incydentów z udziałem konspiracji.

Odnotowano zabicie przez "nieznanych sprawców" Berka Goldkorna z Działoszyc, "notowanego jako komunista", a także zabójstwo w Sancygniowie ukrywającego się na aryjskich papierach małżeństwa "Szydłowskich" przez członków oddziału NSZ, który zajął urząd gminny. Przy zamordowanych zostawiono kartkę z napisem "Tak giną bandyci i komuniści" i podpisem "Gestapo". Jesienią 1943 r. podano, że nieliczni Żydzi ukrywający się w północnej części obwodu "tępieni są" przez NSZ. O kilkunastu zdarzeniach z 1944 r., gdy zamordowano kilkudziesięciu Żydów, mówią dokumenty wytworzone przez AK i materiały z okresu powojennego. Sprawcami byli żołnierze AK, BCh, członkowie PPS i NSZ-owcy. Skala tych incydentów wywołała reakcję ze strony krakowskiej "Żegoty" i biura okręgowego delegata rządu.

 

MORD W RĘDZINACH-BORKU

Najlepiej udokumentowanym przypadkiem jest zamordowanie sześciorga Żydów we wsi Rędziny-Borek w gminie Racławice w grudniu 1943 r. Przebieg "akcji", w której brało udział czternastu żołnierzy miejscowej placówki i dywersji (kryptonim "Dominika"), znamy z meldunku złożonego przez dowodzącego nią ppor. Bolesława Krzyczkiewieża ps. "Regiński". Otoczono dom, a Żydom nakazano wyjście z kryjówki. Jeden, który nie usłuchał rozkazu, został z miejsca zastrzelony. Po dokładnym przeszukaniu kryjówki ponownie wprowadzono do niej Żydów i "tam uszeregowanych twarzą do ściany, po kolei strzelano". Gospodyni kazano uprzątnąć trupy "bez rozgłosu". Dobytek ofiar rozdzielono między siebie. Sprawa nabrała rozgłosu po tym, jak żołnierz Józef z "Dominiki" wygadał się pod wpływem alkoholu. "Regiński" został zawieszony w czynnościach, a przełożeni zażądali od niego szczegółowego raportu. Tłumaczył w nim, że motywem działania była "idea pozbycia się żydów, jako też zdobycie broni", a zgodę na zabranie rzeczy zamordowanych motywował tym, że jego ludzie "przez wojnę stracili swój dobytek". Akcja nie była samowolką.

Jeden z gospodarzy (Franciszek Szych), przechowujący Żydów "z chęci zysku", gdy sprawa zaczęła "wzbudzać niepokój u najbliższych sąsiadów", zapragnął ich się pozbyć. Swój problem zgłosił dowódcy miejscowej placówki "Regińskiemu". Gdy Żydzi nie chcieli opuścić gospodarstwa, a nawet postraszyli chłopa zemstą "chłopców z lasu", naciskał na znajomych z AK. "Regiński" przedstawił sprawę dowódcy obwodu Stanisławowi Grabowskiemu ps. "Janusz", a ten inspektorowi rejonowemu mjr. Aleksandrowi Mikule ps. "Karol". Ten zlecił obserwację i zarządził "likwidację" z zachowaniem środków ostrożności. Oddział "likwidacyjny" miał początkowo udawać policję granatową. Sprawa odwlekała się z powodu braku policyjnych mundurów i broni.

W ocenie nowego inspektora rejonowego Bolesława Nieczuja-Ostrowskiego ps. "Bolko", który objął stanowisko 15 września 1943 r., "sposób przeprowadzenia akcji zasługuje na potępienie, gdyż miał charakter napadu bandyckiego". Nakazywał on komendantom obwodów za pośrednictwem dowódców "Dominiki" pouczenie, "bez wchodzenia w szczegóły", komendantów podobwodów, placówek i plutonów, że "wszelkie objawy bandytyzmu będą karane zgodnie z rozkazem Głównego Komendanta Sił Zbrojnych karą śmierci". Józef "za szczególnie nieżołnierskie zachowanie w czasie likwidacji Żydów otrzymał ostrzeżenie", a gdy to nie poskutkowało, został zabity "jako bandyta" Wobec "Regińskiego" nie wyciągnięto żadnych konsekwencji. Mimo że "Bolko" nakazał zniszczenie materiałów dotyczących tej sprawy, dokumentacja ocalała.

Powojenne śledztwo w sprawie "Regińskiego" i sześciu jego podkomendnych pozwoliło na ustalenie kolejnych szczegółów, a przede wszystkim poznanie tożsamości Żydów. Byli to uciekinierzy z Działoszyc, którzy ukrywali się u Szycha prawie rok, czyli przybyli niedługo po wysiedleniu: dr Schlezinger, Józef Przewoźnik z żoną, Nahum i Aron Kołataczowie. Szósta ofiara pozostaje nieznana. Kołataczowie byli członkami działoszyckiego Judenratu.

W maju 1944 r. ludzie "Regińskiego" zastrzelili kolejnego Żyda. Tym razem była to całkowita samowolka. On sam zeznał: "dowódca patroli miał meldunek, że w miejscowości Kropidło ukrywa się osobnik narodowości żydowskiej, i w tym dniu wieczorem udaliśmy się do domu gospodarza [...], który powiedział, że jest [Żyd] w stodole". Zastrzelono go podczas próby ucieczki.

 

MORDERSTWA W OKOLICACH PROSZOWIC

Krakowska filia "Żegoty" świadczyła pomoc 23 Żydom ukrywającym się we wsiach w okolicach Proszowic. Większość z nich (20) to przedwojenni mieszkańcy tego miasteczka. Akcję pomocy koordynował członek PPS-WRN Stanisław Kowalczyk ps. "Tomasz". Niemal wszyscy zginęli, a okoliczności ich śmierci, znane z relacji i dokumentów, są bulwersujące. Na początku lipca 1944 r. Władysław Wójcik z PPS-WRN, a zarazem sekretarz krakowskiej filii RPŻ, w liście do kręgowego delegata do spraw oporu społecznego w Krakowie Tadeusza Seweryna wskazał na udział kilku członków AK w zamordowaniu ukrywających się Mejlechowiczów, Adlerów i Fajnkopfów.

Działania te miały się wpisywać w szerszy kontekst narastającej wrogości wobec Żydów na tym terenie i sabotowania działań pomocowych prowadzonych przez PPS-WRN ("okrzyknięto tę akcję jako robotę agentów bolszewickich"). Co więcej, AK, dążąc do zdyskredytowania socjalistów, rozsiewała plotki o mordowaniu przez nich Żydów. Chodziło o Józefa Kotła ps. "Piotrowski" ze Szczytnik, będącego - jak stwierdził Wójcik - "jednym z tych nielicznych Polaków w miechowskim, który pomagał Żydom w dniach akcji likwidacyjnych" i ukrywał podopiecznych "Żegoty". W innym piśmie, skierowanym bezpośrednio do inspektora miechowskiego AK członkowie PPS-WRN z tamtego rejonu zarzucili AK dwuznaczne podejście do spraw żydowskich, przejawiające się w ignorowaniu zgłoszeń ze strony "Żegoty" czy powiatowego delegata rządu. I wskazali na kolejny przypadek - przy bierności AK zastrzelono w Teresinie czterech ukrywających się Żydów. Niektórzy dowódcy AK mieli przyjmować to z aprobatą.

Sprawa jest jednak daleko bardziej skomplikowana. Rzeczywiście niektórzy akowcy z takich czy innych powodów dopuszczali się zbrodni na Żydach, a dowództwo czasem przymykało na to oko, lecz zarzuty pod adresem socjalistów również nie były bezpodstawne. Józef Kocioł, przedstawiany jako ofiara antysemitów z AK, okazał się w rzeczywistości jednym z najbardziej cynicznych morderców Żydów. Problem skrytobójczych mordów pojawił się w raporcie kontrwywiadu Inspektoratu Miechowskiego AK, w którym odnotowano, że sprawcami zabójstwa Fajnkopfów byli "ludzie z okolic Kościelca prawdopodobnie na zaproszenie samego ukrywającego [Polaka o nazwisku Fira - D.L.]". Ten w porozumieniu z należącym do AK szwagrem sprowadził pięciu akowców uzbrojonych w steny, by wymordowali Żydów. Żydzi ci wcześniej przechowywali się u Kotła, który teraz przystąpił do "likwidacji" pozostających u niego Żydów: "Słyszano wystrzał z karabinu, po którym wybiegło dwóch mężczyzn i zaczęło uciekać. Należy sądzić, że byli to żydzi, których Kocioł usiłował likwidować w obawie po odkryciu Żydów u Firy". Mejlechowiczów zamordowali Kocioł z Wojciechem Szelągiem, stróżem w szkole w Szczytnikach. W okresie akcji likwidacyjnych jesienią 1942 r. Kocioł zajmował się przewożeniem Żydów do Krakowa, biorąc 2000 zł od osoby. W połowie drogi szantażował ich, że dalej nie pojedzie, i wyłudzał dalsze sumy. Za zabójstwo Fajnkopfów odpowiadali najpewniej ludzie "Dominiki" z Kościelca, dowodzonej przez Juliana Słupika ps. "Boruta 22".

Istotne szczegóły na temat tej ponurej historii przynosi anonimowa relacja złożona w Krakowie tuż po zakończeniu wojny. Wynika z niej, że Kocioł przyjął za 8 tys. miesięcznie Gustawę, Ruchlę, Zosię i Abrama Fajnkopfów oraz Itlę i Lejzora Adlerów. Ukrywał też Majlocha i Herszla Mejlechowi-czów, od których otrzymał trzy maszyny do szycia. Później doszedł jeszcze uciekinier z obozu w Płaszowie Maks Lejzorkiewicz. W 1943 r. Mejlechowicz i Lejzorkiewicz przenieśli się do Szeląga (ps. "Biel"), Adlerowie zaś do mieszkającego nieopodal Firy, lecz po pewnym czasie wrócili do Kotła. W styczniu 1944 r. w kryjówce u Kotła pojawił się nagle jeden z Mejlechowiczów. Opowiedział, że został wywabiony przez swojego gospodarza pod pretekstem wyjścia po prasę konspiracyjną, a następnie zaatakowany ostrym narzędziem. Nazajutrz Kocioł związał Mejlechowicza, a 27 stycznia Szeląg zastrzelił obu Mejlechowiczów, których zakopano w uprzednio przygotowanym grobie.

Bezpośrednim powodem mordu była chęć przejęcia 530 USD i różnych wartościowych przedmiotów. Żona Szeląga zdążyła uprzedzić o niebezpieczeństwie Maksa Lejzorkiewicza, który uciekł. W tych okolicznościach Adlerowie i Fela Fajnkopf znaleźli ponownie schronienie u Firy. 26 czerwca Żydzi ukrywający się u Kotła słyszeli strzały. Jak donieśli im chłopi, ich towarzysze zostali zastrzeleni przez nieznanych sprawców, a przed śmiercią byli torturowani. Zakopano ich na polu Firy, który tłumaczył, że zdradził kryjówkę pod groźbą ze strony AK. Wedle autora relacji w zbrodni brali udział akowcy Sudar i dowódca tamtejszej placówki Zieliński. Abram Fajnkopf i Lejzorkiewicz poszli szukać nowej kryjówki, lecz ślad po nich zaginął. Ruchla, Zosia i Gusta Fajnkopf ukryły się u gospodarza Buckiego w Szczytnikach, ten jednak, obawiając się rewizji, kazał im opuścić gospodarstwo. Schowane w zbożu, zostały wypatrzone przez Eugeniusza Gabrysia i Władysława Stefańczyka z placówki AK w Szczytnikach. Dwie kobiety odtransportowano na posterunek PP w Proszowicach. Gusta uciekła, wróciła do Buckiego i doczekała u niego wyzwolenia.

W 1950 r. prokuratura prowadziła śledztwo w sprawie udziału w mordzie w Szczytnikach jednego z podkomendnych Kotła. Zeznania składało również małżeństwo Firów. Upierali się, że doszło do najścia na ich gospodarstwo kilkuosobowej nieznanej im "bandy", która znalazła kobiety i rozstrzelała niedaleko zabudowań. Fira twierdził, że siedział ukryty w suszarni i niczego nie widział. Wiele na ten temat wiedział wspominany już parokrotnie Jan Ciepły. Po latach podał, że Kocioł zawiadomił RPŻ o ukrywaniu dziewięciorga Żydów i pobierał subsydia. Ośmioro z nich zostało zamordowanych. Ciepły nie ukrywał, że on i jego towarzysze miesiącami byli zwodzeni, lecz gdy sprawa wyszła na jaw, wszczęto wewnętrzne śledztwo i wydano na Kotła wyrok śmierci. Na liście osób pobierających zapomogę z RPŻ był również kupiec Szydłowski z żoną i dwójką dzieci. Ich los pozostaje nieznany. Pewne jest jednak, że nie przeżyli.

 

MORDY W OKOLICACH KAZIMIERZY WIELKIEJ

W raportach kontrwywiadu miechowskiej AK znajdziemy kilka innych jeszcze zapisów dotyczących mordów dokonywanych przez członków podziemia: 25 kwietnia w miejscowości Zbeltowice gm. Bejsce LSB zlikwidowała 2 ukrywających się Żydów. W miejscowości Chruszczyna Mała nieznani osobnicy zastrzelili 5 ukrywających się żydów. Policja przeprowadziła dochodzenie, oglądając zwłoki, które kazała odkopać. Konsekwencji nie było. W rejonie miasta Działoszyce nieznani sprawcy zlikwidowali w ostatnich dniach kwietnia 7 żydów (3 w miejscowości Kobylniki, 4 w miejscowości Bełzów).

Kolejny meldunek precyzował, że za incydent w Chruszczynie Małej (powinno być Wielkiej) odpowiada "grupa bojowa", która "rozstrzelała 5 żydów Znajdziemy też drugi zapis o incydencie w Bełzowie: "grupa BCh (...) zastrzeliła 8 żydów, zabierając towar i skóry". Nie zachowały się co prawda żadne inne zapisy dotyczące tych incydentów, lecz powojenne postępowania pozwalają na bardzo dokładną rekonstrukcję wydarzeń.

W Chruszczynie zamordowano małżeństwo Dulów z trójką dorosłych dzieci: Abramem, Franciszką i Felą. Pochodzili z Kazimierzy Wielkiej lub Działoszyc i ukrywali się od akcji wysiedleńczej w gospodarstwie przedwojennego znajomego Kazimierza Sody. Prawie nie opuszczali ziemianki w stodole. Wiosną 1944 r. było jednak wyjątkowo gorąco i duszno, musieli zaczerpnąć świeżego powietrza. Wtedy ktoś musiał ich zobaczyć. Stanisław Sodo tak opisuje wydarzenia z 3 maja:

 

gdzieś około 22 w nocy przyszli nieznani bandyci, jak później zobaczyłem, około 30 osób, obstawili zabudowania i zaczęli pukać do drzwi i okien. Kiedy wyszedł mój ojciec, pytają się, gdzie są ukryci Żydzi. Ojciec odpowiedział, że takowych nie ma, na tę odpowiedź poszli gdzieś na wieś, lecz część na obstawie stała około zabudowań. Po chwili przyszli drugi raz pytać się o Żydów, a ojciec mówi, że nie ma. Zaczęli ojca bić i kopać, ażeby wydał, gdzie są ukryci, równocześnie szukając w całych zabudowaniach.

 

Po "konsultacjach" z informatorem skierowali się prosto do stodoły i wyciągnęli ofiary. Część napastników weszła do domu i rozpiła wódkę. Ofiarom kazano się rozebrać i je zastrzelono. Zabrano też ich rzeczy. Rodzina Sodów zakopała zwłoki, lecz następnego dnia granatowi, którzy przybyli z sołtysem, kazali je odkopać. Sprawcami mordu byli członkowie oddziału Ludowej Straży Bezpieczeństwa z Nagórzan pod dowództwem Stanisława Knasia ps. "Pszczółka", który połączył się z sześcioosobowym oddziałem "Dominiki" pod dowództwem Stanisława Kozery ps. "Sierota". Akcja miała być uzgodniona ze wspomnianym komendantem "Dominiki" Julianem Słu-pikiem "Borutą 22".

Dwa tygodnie później LSB z Nagórzan wespół z kolegami z Kościelca i Boszczynka pojawiła się we wsi Bełzów. Tym razem zamordowano członków rodzin Ptaśników i Czosnków z Kazimierzy Wielkiej, ukrywających się od końca 1942 r. u Władysława Pabisia. Pabiś, który był parokrotnie "ostrzegany", radził Żydom przeniesienie się w inne miejsce. Ci jednak nie chcieli odejść, podejrzewając Polaka, że chce się ich pozbyć. Żołnierze pod dowództwem oficera szkoleniowego BCh por. Edwarda Szczęsnego "Bogusława" przeprowadzili rewizję; znaleźli pięciu mężczyzn i cztery kobiety. "Bogusław" uspokajał, że ze strony "wojska polskiego" nic im nie grozi. Mają jedynie wydać rzeczy "na dozbrojenie". Zbierał od każdego pierścionki, zegarki i pieniądze. W pewnej chwili Żydzi, czując, co ich czeka, rzucili się do ucieczki. Wbiegli w obstawę, co utrudniało celowanie. Dopiero kiedy znaleźli się na otwartej przestrzeni, zaczęto strzelać. Ciała wrzucono do rowu, rzeczy porozdzielano między sobą. Inny uczestnik napadu zeznał, że "Bogusław" wyznaczył wcześniej "pluton egzekucyjny".

Po "akcji" zdano broń, a jej uczestnicy udali się do domów, wywożąc wcześniej mienie ofiar, jeden Żyd podobno przeżył. Szwagier Pabisia był później nękany przez różnych osobników domagających się wydania "żydowskich pieniędzy", bito go "gumą i kolbami".

 

INNE PRZYPADKI

Na tym bynajmniej nie kończy się lista zabójstw. Jak wynika z raportu oficera inspekcyjnego, na przełomie grudnia 1943 i stycznia 1944 r. mordu na grupie ukrywających się Żydów dokonał oddział pod dowództwem zwierzchnika miechowskiej dywersji ppor. Stanisława Jazdowskiego "Żbika".

Tym razem była to całkowita samowolka: "Żbik - czytamy w raporcie - siedzi w terenie bez alibi. Jest przy nim sześciu ludzi, również bez alibi. Mieszkają w pewnej wsi, nie przestrzegają zasad konspiracji. [...] W pewnej wsi zlikwidowali 8 żydów. Teraz wynikła awantura o podział łupów". Nie ma żadnych innych zapisów na temat tego incydentu. Jazdowski poległ w sierpniu 1944 r. w walce z Niemcami.

W okolicach Dzierążni zabity został Hersz Zelek. O wydanie rozkazu jego "likwidacji" oskarżono sierż. Władysława Bartosza "Smutnego". Jeden z mieszkańców zeznał po wojnie, że ostrzegał Żyda, który często przychodził do niego, przed ludźmi "Smutnego" i sugerował mu oddalenie się z tego terenu. Dał mu nawet na drogę jedzenie i mleko. Według Bartosza ofiarą miał być "Icek z Działoszyc", lecz on i jego ludzie nie mieli jakoby z tym nic wspólnego. W kilku zeznaniach jako sprawca pojawił się bliżej nieznany akowiec "Bem". Również data incydentu nie jest pewna. Niektórzy świadkowie wskazywali na luty lub kwiecień 1943 r., inni podawali datę o rok późniejszą.

Trzy kolejne przypadki pochodzą z dokumentacji AK. 17 czerwca 1944 r. aresztowano około dwudziestu osób w Kazimierzy Wielkiej. Przyczyną zatrzymań, jak zapisano w raporcie KW, miały być "libacje kilku żołnierzy z żydem ukrywającym się pod fałszywym nazwiskiem i zatrudnionym w 'Rolniku' ". Żołnierze, zorientowawszy się, że "mają do czynienia z Żydem" i za dużo mu powiedzieli, naprawili swój błąd, kładąc mężczyznę trupem ("spowodowali jego likwidację bez porozumienia z przełożonymi"). Jego żona miała z zemsty złożyć na nich doniesienie. Wszystkich aresztowanych wkrótce wypuszczono. Żadnych konsekwencji wobec morderców nie wyciągnięto. 20 czerwca w Kalinie Wielkiej dowódca plutonu kawalerii AK "Kara Mustafa" (Leon Ścigaj) dokonał "likwidacji Żyd[ów]. Rzeczy po nich skradł" - czytamy w jednym z meldunków. Dowództwo natychmiast zażądało raportu i zeznań świadków "na piśmie ze stwierdzeniem ich wiarygodności". Nie udało mi się jednak odnaleźć żadnych meldunków na ten temat. Pod koniec czerwca 1944 r. BCh oskarżyły AK o zamordowanie na terenie Słaboszowa dwóch nieznanych z nazwiska Żydów, których zwłoki znaleziono w lesie. I tym razem nie ma żadnych szczegółów.

Po wojnie podczas śledztwa przeciwko dowództwu Inspektoratu Miechowskiego AK wyszły na jaw kolejne incydenty. Członkowie placówki BCh w Wierzbicy Józef Bac i Piotr Mider napadli na czteroosobową rodzinę żydowską z Kozłowa, ukrywającą się u Józefa Midera, który wykonał jej członkom zdjęcia potrzebne do dokumentów. Po wejściu do mieszkania dokonali rewizji, zabrali im pieniądze, dokumenty i ubrania. Następnie wyprowadzono ich na pole. W maju 1944 r. oddział "Groma" zastrzelił Żyda z AL pochodzącego z Działoszyc. 22 maja członkowie oddziału "Graba" zabili we wsi Łaszów Arona Brzeskiego i jego siostrę, pod koniec roku zaś na polach między Teresinem a Ostrowem członkowie AK obrabowali i zamordowali czteroosobową rodzinę Abrama Grinbauma. Niewykluczone, że w tym ostatnim przypadku chodzi o incydent anonsowany w cytowanym piśmie miechowskich władz PPS-WRN do inspektora miechowskiego.

Pod koniec grudnia 1944 r. w okolicach Nowego Brzeska zamordowani zostali Roiza Elbinger oraz Jakub Grinbaum, brat wspomnianego przed chwilą Abrama, i jego syn.

Grinbaum utrzymywał się z pomagania chłopom w gospodarstwie, a czasami coś dla nich szył. 8 grudnia 1944 r. żona Elbingera Roiza poszła spotkać się z Grinbaumem i już nie wróciła. Gospodarstwo zostało otoczone przez kilkunastu ubranych w mundury mężczyzn. Znaleźli Grinbauma oraz jego 7-letniego syna i obu zabili. Roiza została uprowadzona i była torturowana, gdyż mordercy chcieli się dowiedzieć, gdzie ma pochowane dobra. Sprawcy pozostają nieznani.

I ostatni odnaleziony w źródłach incydent: w styczniu 1945 r. jakiś Żyd został zastrzelony przez por. "Harnasia", dowódcę oddziału partyzanckiego AK, a jego ciało zakopano w pobliskim lesie. Oświadczenie w tej sprawie podpisało w marcu 1949 r. trzech obecnych przy pochówku mieszkańców gromady Góry Miechowskie. I tym razem nie znamy jednak szczegółów tego zdarzenia.

Natrafiłem na jeszcze jedną sprawę, ale pozostaje ona dość niejasna. W Drożejowicach ukrywała się Żydówka, która w ocenie pracownika lokalnego kontrwywiadu stanowiła niebezpieczeństwo dla AK. Miała się kręcić w okolicach szkoły, gdzie odbywały się odprawy. Z oburzeniem doniesiono przełożonym, że dowódca placówki "Maraton" (Marian Markiewicz) dostarcza jej jedzenie, choć przecież powinien wiedzieć, "jak wyglądają zachowania żydów, gdy wpadną w ręce okupanta". Nakazano wszczęcie śledztwa i obserwację, a w razie konieczności likwidację: "Sprawę proszę mieć na pulsie - instruował szef KW - i gdyby istotnie groziło niebezpieczeństwo wsypy z powodu tej żydówki, zlikwidować ją". Nie wiadomo, czy do tego doszło. W innym meldunku informowano, że "na terenie gminy Sancygniów przebywa żydówka pracująca w charakterze wywiadowczyni na rzecz 'Maślanki' [oddział założony przez działacza ludowego Józefa Maślankę, współpracujący z GL-AL - D.L.]. Jest uzbrojona, interesuje się AK, zachowanie pewne i prowokacyjne".

Jak wynika z zachowanych meldunków, poszukiwania Żydów przez partyzantów nie zawsze kończyły się sukcesem. Zdarzyło się tak w połowie czerwca 1944 r. w Grębocinie w gminie Kowala. Dowodził "Lew", podkomendny wspomnianego już parokrotnie "Boruty 22". Ich samowolna akcja nie przyniosła rezultatu.

 

MORD W GIEBUŁTOWIE

Materiały miechowskiego kontrwywiadu AK milczą natomiast na temat zbrodni popełnionej w Giebułtowie. Jak wynika z relacji naocznego świadka Mordechaja Herszkowicza, 5 maja 1944 r. 50-osobowy oddział AK wtargnął do gospodarstwa Józefa Koniecznego, u którego od wielu miesięcy ukrywały się trzy rodziny z Książa Wielkiego - Herszkowiczowie, Matuszyńscy i Lejzorkowie. Napastnicy kazali Żydom wychodzić ze wszystkimi rzeczami i wsiadać na wóz. Gdy dojechali do pobliskiego lasku, zażądali wydania kryjówek innych uciekinierów. Gdy Żydzi odmówili, rzucili się do bicia, po czym wyprowadzili wszystkich na pole. W zamieszaniu uciekło czterech mężczyzn. Wśród rozstrzelanych byli Meir i Rywka Matuszyńscy z czwórką dzieci, Hinda Herszkowicz z trójką dzieci i nastoletnia Tauba Lejzorek. Później partyzanci mieli zabić też żonę i córkę gospodarza Koniecznego. Spośród uciekinierów przeżyło dwóch. Chil Lejzorek uciekł do znajomych chłopów, lecz ci wydali go Niemcom, Icchak Herszkowicz został złapany przez partyzantów. Dwaj pozostali znaleźli schronienie i dotrwali do wyzwolenia.

Członek konspiracji komunistycznej na tym terenie Norbert Michta jako sprawców wskazuje oddział NSZ przybyły z leżącej poza granicami powiatu Lubczy koło Jędrzejowa, ale bez podania dowodów. Sam Konieczny, przesłuchiwany na inną okoliczność, twierdził, że ukrywał 17 Żydów przez rok i cztery miesiące. Masakra miała się dokonać 8 maja 1944 r.; Żydzi zginęli razem z jego żoną i 14-letnią córką. O sprawcach nie wspomina.

Matuszyńscy i Lejzorkowie ukrywali się u Koniecznego od jesieni 1942 r. Herszkowiczowie osiem miesięcy po wysiedleniu spędzili w majątku w Giebułtowie, którego właściciela Stanisława Dzianotta znali. Obie grupy nic o sobie nie wiedziały. Spotkali się przypadkowo i przenieśli do Koniecznego. Z powodu trudnych warunków kryjówkę opuścili Aron i Gucia Matuszyńscy. Przeżyli we wsi Święcice u znajomego Władka Kukuryka, który pomógł im bezinteresownie.

Była to największa, jeśli chodzi o liczbę ofiar, jednorazowa "likwidacja" przeprowadzona przez oddział partyzancki. W meldunku dowódcy lokalnej placówki AK pada informacja o uzbrojonej grupie stacjonującej krótko we dworze w Giebułtowie, a także o pojawiających się tam pojedynczych uzbrojonych osobach. Wszystko wskazuje na to, że mordu dokonali ludzie z oddziału NSZ dowodzonego przez Władysława Kołacińskiego "Żbika" którzy w tym czasie przebywali na tym terenie. Żona i córka Koniecznego figurują na listach Polaków represjonowanych za pomaganie Żydom, ale bez uściślenia, że prawdopodobnie zginęły z polskich rąk.

 

 

DZIAŁANIA AK WOBEC PRZEŚLADOWCÓW ŻYDÓW

Krakowska "Żegota" alarmowała w czerwcu 1944 r., że akcja pomocy Żydom w Miechowskiem jest sabotowana przez organizacje polityczne, nawet przez Stronnictwo Ludowe: "Zamiast pomocy spotykamy się z codziennym zjawiskiem strzelania ukrywających się Żydów", donosami i doprowadzeniami na policję. Taka sytuacja panowała na terenie całego powiatu. Domagano się nacisku na delegata obwodowego, by zajął się sprawą i działał na rzecz utworzenia powiatowego komitetu pomocy. Nic z tego nie wyszło. Kompetencje do sądzenia członków AK miały wojskowe sądy specjalne. Żaden uczestnik mordu dokonanego na Żydach spośród omawianych w tym tekście nie stanął przed takim sądem. Wyjątek to Józef z "Dominiki".

Szef kontrwywiadu inspektoratu Jerzy Kamiński twierdził po wojnie, że przyczyną antyżydowskich incydentów był przede wszystkim antysemityzm. Miał nawet interweniować w sprawie ekscesów oddziału "Boruty 22", lecz dowództwo nie wyciągnęło "właściwych konsekwencji". Tadeusz Seweryn jako prokurator Cywilnego Sądu Specjalnego w Krakowie i szef Kierownictwa Walki Podziemnej pisał w tej sprawie do dowódcy Okręgu AK w Krakowie, domagając się postawienia przed sądem żołnierzy zamieszanych w mord w Szczytnikach i przekazanie CSS dokumentacji na temat "Piotrowskiego". Ponoć żadnych dokumentów z Miechowa nie otrzymał, a jego monit został zignorowany. Wiadomo jednak, że AK kompletowała dossier Kotła z intencją przekazania go do CSS. Nieczuja-Ostrowski wydał zakaz przeprowadzenia jego likwidacji, obawiając się eskalacji konfliktu z socjalistami, wierzącymi w jego niewinność. Gdy ci ostatni zorientowali się w jego machinacjach, wydali nań, o czym już pisałem, wyrok śmierci. Nie został on jednak, o czym też wspomniałem, wykonany *[Życiorys Kotła mógłby posłużyć za osnowę sensacyjnego filmu. Wystarczy wspomnieć, że po zakończeniu wojny przez kilkanaście miesięcy pracował w UB. W jego aktach zachowało się zaświadczenie wydane przez Morylesa, któremu udzielał pomocy. Potem zapadł się pod ziemię, gdyż był poszukiwany za zabójstwo kolegi w 1947 r. W 1951 r. został aresztowany, był kilkakrotnie przesłuchiwany. Wkrótce powiesił się w celi więzienia na Montelupich.].

Podczas przesłuchań niektórych osobników zajmujących się działalnością przestępczą na jaw wychodziły czasem przestępstwa wobec Żydów i ukrywających ich Polaków. Na przykład zamieszkały w gminie Kowala zawodowy podoficer i członek NOW, a później AK "Hurrican" przyznał się do najść na dwory i wymuszania "kontrybucji". Zeznał on, że 4 i 13 kwietnia 1944 r. w jednym z dworów wraz ze swymi kompanami wymuszał pieniądze, 5000 zł, "za przetrzymywanie Żydów". Przestępstwo to zostało włączone do aktu oskarżenia. "Hurricana" zastrzelono, w stosunku do jego ludzi wykazano wyrozumiałość.

W materiałach Inspektoratu Miechowskiego AK znajdują się długie listy konfidentów i kolaborantów. Figuruje na nich Bolesław Bożek ze wsi Wrzosy, przechowujący u siebie bogatych Żydów, których podsyłał mu spokrewniony z nim granatowy policjant Madejski. Po zamordowaniu Żydów dzielili się łupami. Madejskiego zastrzelono jesienią 1943 r. za kolaborację. Zastrzelono też Józefa Fiuka z Działoszyc, szantażystę, który wsławił się m.in. wykopywaniem ciał zabitych Żydów w poszukiwaniu złotych zębów, a także współdziałającego z nim Jana Gajewicza, lecz bezpośrednim powodem było sfotografowanie członków NSZ rekwirujących towary w sklepie w Działoszycach. Madejski i Fiuk wzbogacili się podczas wysiedlenia Żydów. Jak się wydaje, nie skazano nikogo za zbrodnie dokonane wyłącznie na obywatelach polskich narodowości żydowskiej.

 

 








ŻYDZI A SPRAWA POLSKA