Mike Dash

Granice poznania

 

Rozdział 7

Królestwo żab

 

Amerykański badacz Charles Fort napisał w końcu lat dwudziestych: "Egzystencję zacznijmy poznawać od żab. Mądrzy ludzie próbowali innych sposobów. Starali się znaleźć sens bytu, sięgając do gwiazd, sztuki, ekonomii. Ale jeśli istnieje jedność wszechrzeczy, to nie ma znaczenia, od czego zaczniemy - od gwiazd, prawa podaży i popytu, żab czy Napoleona Bonaparte. Każdy zakreśli koło, niezależnie od miejsca, z którego wyruszył".

Forta interesowały związki zachodzące między rzeczami, ale jeszcze bardziej pasjonowały go te zależności, które nauka odrzuciła jako nierealne, niezrozumiałe lub nieważne. Nie zaczynał więc zakreślać swego koła rozmyślając o gwiazdach czy o prawach podaży i popytu, lecz pisząc o żabach - konkretnie o żabach spadających z nieba. W latach 1916-1932 spędził mnóstwo czasu w największych bibliotekach Londynu i Nowego Jorku, studiując literaturę naukową obu kontynentów i robiąc tysiące notatek o wszelkich rodzajach dziwnych zjawisk. Z zapisków tych powstały cztery książki traktujące o niewytłumaczalnych zdarzeniach, przedstawiające łączące je związki stylem nieco trudnym, lecz z humorem i błyskotliwą inteligencją.

Większość kultur ma swoich własnych zbieraczy osobliwości. W dawnych czasach byli to ludzie wyznaczani i sponsorowani przez państwo. Dziś większość z nich sama wybiera sobie takie hobby i pracuje w pojedynkę w zakurzonych i na wpół zapomnianych archiwach. Chińscy cesarze wyznaczali urzędnika noszącego szumny tytuł "inspektora zagrażających osobliwości" - czyli astronoma, którego zadanie polegało na zbieraniu i katalogowaniu znaków, przepowiedni i relacji o dziwnych zdarzeniach na terenie cesarstwa. Była to funkcja bardzo odpowiedzialna, niezwykłe zdarzenia bowiem świadczyły o tym, czy cesarz dobrze sprawuje władzę. Pod rządami dobrego władcy panował ład, pod panowaniem złego - dziwne zdarzenia coraz bardziej zakłócały naturalni porządek rzeczy.

Stany Zjednoczone lat dwudziestych miały swojego Forta, a także Roberta Ripleya, który wykupił w agencji kolumnę pod tytułem "Wierz lub nie" i zamieszczał w niej informacje o rozmaitych dziwach na świecie. Nieustannie podróżował, a tymczasem w Nowym Jorku współpracujący z nim badacz Norbert Pearlroth (znający osiemnaście języków) przedzierał się przez dżunglę magazynów i wydawnictw w poszukiwaniu innych osobliwości. W przeciwieństwie do Forta, Ripley preferował ludzkie osobliwości, na przykład człowieka-jednorożca - mieszkańca Mandżurii imieniem Weng, któremu z tyłu głowy wyrósł róg długości stopy - albo człowieka, który potrafił w półtorej minuty zabić, wybebeszyć, ugotować i zjeść kurczaka. Dzięki agencyjnej kolumnie Ripleya czytały miliony ludzi; Forta tylko setki. Ale niektórzy czytelnicy Forta byli ludźmi energicznymi. Grupa jego wielbicieli założyła Towarzystwo Forteańskie, a kilku zagorzałych Forteńczyków działa do dziś, wypełniając to samo zadanie, które sam Fort postawił przed sobą: zbieranie wszelkich materiałów o dziwnych zjawiskach. Interesują się zjawiskami religijnymi, parapsychologią, ufologią, kryptozoologią i tajnikami Ziemi, lecz jako Forteańczycy szczególną uwagą darzą to, co specjaliści wspomnianych dziedzin pomijają lub lekceważą. Gromadząc i analizując te dane, mają nadzieję odkryć związki, których kryptozoolodzy, parapsycholodzy i ufolodzy nie dostrzegli.

Otwarte niebiosa

Pierwsza książka Forta, zatytułowana The Book of Damned (Księga przeklętych), rozpoczyna się opisem różnych dziwnych rzeczy, które spadły z nieba. Był to z pewnością jego ulubiony temat. Z publikacji w prasie naukowej zebrał zadziwiająco różnorodne relacje o tym, co spada nam na głowy - począwszy od alabastru, po robaki, ale przede wszystkim żaby, ryby i lód. Niekiedy przedmioty te lecą z nieba wraz z deszczem, ale czasami zdarza się to przy pięknej pogodzie, co wydaje się szczególnie niezwykłe.

Większość z nas niewiele wie na ten temat, relacje o dziwnych rzeczach spadających z nieba traktujemy przeważnie jako zmyślone historie. Ale ci, którzy zajmowali się tym zjawiskiem, myślą całkiem inaczej. Nie sposób zaprzeczyć, iż naprawdę różności spadają z nieba. Tak było w czasach Forta i tak jest również dzisiaj.

Najczęściej zdarzają się deszcze żab i ryb. Na przykład 22 lutego 1994 roku setki plamistych okoni - długości od dwóch do pięciu centymetrów - trzepotały się na parkingu gospody Dunmarra Wayside Inn, w głębi pustynnego australijskiego Terytorium Pomocnego. Tydzień później w tym samym miejscu podczas silnej burzy w nocy spadł deszcz nieco większych ryb, długości około dwunastu centymetrów. Podobnie jak w latach dwudziestych, teraz także z nieba spadaj ą dziwne przedmioty. W lutym 1981 roku na przedmieście Londynu, Barnes, spadły kawałki pieczonego halibuta, nadziewając się na sztachety płotów. Ryba była jadalna. Wśród ogromnej różnorodności innych przysmaków warto wspomnieć o deszczu fasoli nad Joao Pessoa w Brazylii latem 1971 roku. Salvador Targino, na którego farmę spadła fasola, uważał, że mogła przedostać się przez Atlantyk z zachodniej Afryki. Trudno jednak było dowieść, iż rzeczywiście tak było, farmer bowiem ugotował ją na kolację. Mniej apetyczny brązowy deszcz spadł w sierpniu 1995 roku na publiczność klubu tenisowego w Craiglockhart w pobliżu Edynburga. Po zapachu szybko zorientowano się, że są to ludzkie ekskrementy.

Rzadziej z nieba spada coś zupełnie wyjątkowego. W Szwecji krąży legenda, że latem 1708 roku na ulice Norrkoping spadły dziwne zwierzęta; według miejscowej ludności, były to trolle [Fall of mystery animal, "Fortean Times", nr 6 (wrzesień 1974) s. 15. Pierwotnym źródłem informacji - jak podał "Fortean Times" kilka lat później (A reprise for Living Wonders, "Fortean Times" nr 40, lato 1983, s. 4 - 15) - była publikacja Gustafa Otto Bilberga Almanackia z 1709 roku, gdzie podano, że incydent zdarzył się 8-9 sierpnia, a stworzenie "przypominało bobra, lecz znacznie mniejszego (...) głowa była trochę większa, a górna szczęka nieco dłuższa. Miało małe oczy, krótkie tylne łapy i ogon i twarde brązowe futro"]. Inne osobliwe spadające obiekty to robaki, muszelki, słoma, orzechy i strzępy surowego mięsa. Do najosobliwszych należy zaliczyć srebrny notatnik, który w grudniu 1973 roku spadł w ogrodzie Lynn Connolly w Hull, uderzając ją lekko w głowę. Notatnik miał wymiary dwadzieścia na trzy centymetry, jego kartki były w połowie zużyte, nosił inicjały T. B. i napis "Kłajpeda". W 1973 roku ten litewski port znajdował się za żelazną kurtyną, toteż pochodzenie notatnika wydało się tym bardziej tajemnicze. Jednak z portu Hull często wypływały statki kierujące się na Bałtyk, tak więc notatnik mógł zostać przewieziony do Anglii morzem w sposób całkiem konwencjonalny, został zgubiony i następnie przeniesiony przez dużego ptaka. Przynajmniej tak cały incydent tłumaczono pani Connolly. Lekkie pacnięcie, jakie kobieta poczuła w chwili, gdy notatnik uderzył ją w głowę, świadczyło o tym, że przedmiot nie mógł spaść z dużej wysokości - na przykład z samolotu.

Uważa się, że wiele przedmiotów spada właśnie z samolotów. Pieczony halibut na przykład mógł być przyrządzany dla pasażerów, choć w zwyczaju załóg samolotu nie leży wyrzucanie resztek podczas lotu maszyny, robią to po lądowaniu. Początkowo sądzono, że ekskrementy, które spadły na klub tenisowy, pochodziły z uszkodzonej toalety samolotu, ponieważ już kilkakrotnie zdarzało się, że na ziemię spadał "niebieski lód" - mocz z wodą i środkiem dezynfekującym. Tłumaczenie wydawało się tym bardziej oczywiste, że w owym czasie nad tą okolicą przelatywał samolot z Edynburga do Birmingham. Jednak drobiazgowe badanie toalety samolotu wykluczyło taką możliwość.

Na powłoce wysoko lecących samolotów rzeczywiście tworzy się warstwa lodu, który potem kawałkami spada na ziemię, lecz wiele dobrze udokumentowanych przypadków miało miejsce jeszcze przed erą lotów załogowych. Ulubionym przykładem Charlesa Forta były gigantyczne ziarnka gradu, podobno wielkości słonia, które około 1800 roku spadły na Seringapatam w Indiach. (Źródło, z którego Fort czerpał informacje o tym nieprawdopodobnym zdarzeniu, było jak najbardziej wiarygodne. Przypadek opisano w Annual Report of the British Association for the Advancement of Science [Doroczny Raport Brytyjskiego Towarzystwa na rzecz Postępu Nauki]).

Deszcze żab i ryb tłumaczono często w ten sposób, że nieszczęsne stworzenia zostały wyrwane z rzeki lub stawu przez trąbę wodną i odrzucone na dużą odległość. Wiele przemawia za tą teorią, ponieważ od dawna wiadomo, iż pewna liczba incydentów rzeczywiście miała miejsce za sprawą trąb wodnych. Na przykład po przejściu trąby powietrznej w listopadzie 1913 roku ryby spadły na Quirindi w Nowej Południowej Walii, a w czerwcu 1921 roku wir wodny zrzucił z kolei ryby w Luizjanie. Hipoteza ta ma jednak słabe punkty. Nigdy nie stwierdzono, żeby wraz z wodą spadały kijanki, cuchnący muł, rozbite butelki, stare rowery i inne śmieci, które zanieczyszczają zbiorniki wodne zamieszkane także przez żaby i ryby. Hipoteza nie wyjaśnia również innych, osobliwszych incydentów. Zdarza się, że deszcz żab i ryb pada w ściśle określonym rejonie. Na Mountain Ash w Walii w lutym 1859 roku spadła spora liczba słodkowodnych piskorzy i ciemików, pokrywając prostokąt ziemi o wymiarach około siedmiu na dziesięć metrów. (Przez długi czas przypuszczano, że żadna ryba nie upadła poza ten ściśle określony rejon, dopiero ostatnio dowiedziono, że kilka znalazło się na otaczających miejscowość wzgórzach).

Wiosną 1986 roku zdarzył się jeszcze dziwniejszy incydent. Trzech rybaków z Kiribati, archipelagu położonego kilka tysięcy mil na pomocny wschód od Australii, spędziło cztery miesiące na Pacyfiku dryfując w otwartej łodzi, ponieważ zepsuł się im silnik. Przeżyli tylko dlatego, że złowili rekina, lecz wkrótce obrzydło im jedzenie tego samego dzień po dniu. Jeden z ratowników opowiadał potem: "Pewnej soboty, kiedy modlili się o inne pożywienie, bo rekin całkiem już im obrzydł, coś nagle spadło do łodzi. Była to rzadka odmiana ryby, której nie można złowić włokiem. Nigdy nie wypływa na powierzchnię, żyje na głębokości prawie dwustu metrów". Trzeba przyznać, że rybacy mieli wyjątkowe szczęście, ale o wiele bardziej zastanawiające jest, jak rybę tego rodzaju mogłaby wyrwać z dużej głębokości trąba wodna czy złowić ptak, który potem w locie upuściłby ją na pokład łodzi.

Najdziwniejszą substancją spadającą z nieba są "włosy anielskie", cienkie włókna galaretowatej substancji, która w zetknięciu z ziemią rozpuszcza się. Niekiedy zjawisko to kojarzono z UFO, a w wielu przypadkach istniały dowody na to, że była to materia stała, wyrzucana przez latające spodki. Na przykład nad miejscowością Orion we Francji 17 października 1952 roku ujrzano wąski walec w otoczeniu trzydziestu mniejszych obiektów. Wszystkie ciągnęły za sobą anielskie włosy. Wiele pasm spadło na ziemię i jeszcze przez kilka godzin zwisały z krzewów i drutów telefonicznych.

Począwszy od lat pięćdziesiątych, napływało coraz mniej relacji o anielskich włosach; częściowo zapewne dlatego, że w Centrum Badania UFO dokonano w latach siedemdziesiątych analizy tej substancji i stwierdzono, iż jest to po prostu pajęczyna. Ale pajęczyna także ma osobliwe właściwości. Pojawia się często w tak wielkich ilościach, że powstaje pytanie, ile pająków musiałoby ją uprząść. Na przykład w nocy 28 października 1988 roku straż wybrzeża patrolująca kanał La Manche w rejonie Dorset doniosła o chmurze pajęczyny na obszarze trzydziestu mil kwadratowych. Podczas konfliktu w Bośni zarejestrowano kilka meldunków o rozsnuwającej się na Chorwacją "tajemniczej, podobnej do pajęczyny substancji", która potem spadała ludziom na głowy. Zabezpieczono kilka próbek do analizy. Okazało się, że nie jest to pajęczyna, lecz włókna syntetyczne. Nadal jednak nie wiadomo, czym kierowali się Serbowie, zrzucając tę ewidentnie nieszkodliwą substancję.

Hałasy znikąd

Kilka miejsc na świecie słynie nie ze spadających przedmiotów, lecz z dziwnych dźwięków. Brzmią one najczęściej jak uporczywe buczenie o niskiej częstotliwości, powodując u mieszkających w danym rejonie ludzi rozstrój nerwowy. Co dziwne, nie dla każdego są słyszalne i przez wiele lat oficjalnie tłumaczono, że ci, którzy je słyszą, cierpią prawdopodobnie na jakąś postać szumu w uszach. W Wielkiej Brytanii dopiero w 1992 roku władze przyznały, że hałasy znikąd są zjawiskiem obiektywnym - zapewne dlatego, że rocznie napływało około pięciuset nowych doniesień.

Dziwne buczenie nie ogranicza się tylko do terytorium Wielkiej Brytanii. Jeden z najlepiej udokumentowanych incydentów zanotowano w Hueytown, niewielkim mieście górniczym w Alabamie (USA). Począwszy od grudnia 1991 roku, przez ponad rok mieszkańcy uskarżali się na głośne brzęczenie, przypominające odgłos wiertła dentystycznego. Hałas nawiedzał miasto nieregularnie, nocą wydawał się głośniejszy (bo mniej jest dźwięków w tle), a nąjdokuczliwszy był podczas pochmurnych i deszczowych dni. Jako powód wymieniano pole elektromagnetyczne wytwarzane przez linie wysokiego napięcia, promieniowanie mikrofalowe oraz warkot dwunastu kopalnianych wentylatorów w Hueytown. W Wielkiej Brytanii podobne hałasy tłumaczono rezonansem magistrali gazowych. W Taos w Nowym Meksyku - mieście od kilku lat znanym z uporczywego buczenia - hałas składano na karb tajnych eksperymentów wojskowych z falami ultrakrótkimi, odgłosów wydawanych przez UFO, albo ścierania się płyt w rowie tektonicznym Rio Grandę, przy czym to ostatnie tłumaczenie wiązało buczenie z tajemniczymi ziemskimi światłami.

Innym zjawiskiem, które fascynowało Forta, są niewytłumaczalne wybuchy w powietrzu. Dziś nazywa się je niekiedy trzęsieniem nieba i często wiąże z przelotem samolotów ponaddźwiękowych. W latach siedemdziesiątych rejon Bristolu był nękany przez tajemnicze detonacje przez kilka lat. Przypisywano je odrzutowcom concorde, które na trasie do Nowego Jorku pokonywały barierę dźwięku, lecz teoria ta nie do końca uwzględniała fakty, o czym łatwo można się było przekonać, studiując rozkład lotów. Trzęsienia nieba, podobnie jak spadanie kawałów lodu, notowano na wiele lat przed rozwojem lotnictwa. Niektóre przypisywano eksplozjom meteorów w momencie wchodzenia w atmosferę, inne - UFO.

Miejsce, w którym detonacje zdarzały się częściej niż gdzie indziej to Barisal, wioska położona na wschodnim krańcu bagnistych terenów delty Gangesu, siedemdziesiąt mil na południe od stolicy Bangladeszu, Dakki. Tamtejsze trzęsienia nieba nazwano "armatami z Barisal", ponieważ do złudzenia przypominały przytłumiony wystrzał ze starych dział. Przez ponad pięćdziesiąt lat ich huk częstokroć słyszeli angielscy turyści podróżujący z wybrzeża do miejsc oddalonych od niego o trzysta mil w głąb lądu, u stóp Himalajów. Nigdy nie ustalono, czy wybuchy miały miejsce na lądzie, na morzu czy w powietrzu. Tłumaczono je fajerwerkami, odgłosem pękania drzew bambusowych w płonącej dżungli, piorunami kulistymi, podwodną erupcją, dudnieniem powstałym w wyniku zapadania się brzegów rzeki w mokradła.

Rozmaitość teorii tłumaczących tajemnicze odgłosy jest równie interesująca jak one same. Inżynierowie i uczeni często snują domysły bez przeprowadzenia badań. Jeśli dokładnie przyjrzeć się tym zjawiskom, najbardziej, wydawałoby się, spójne hipotezy okazują się często ułomne. W wielu przypadkach zagadka jest znacznie bardziej złożona, niż to widać na pierwszy rzut oka. Liczne relacje o dziwnym buczeniu mają prawdopodobnie kilka przyczyn, a nie najmniej ważną jest nagłośnienie tego zjawiska w prasie: gdy w powietrzu słychać jakieś nie zidentyfikowane dźwięki, ludzie wsłuchują się w nie bardziej uważnie i zdaje im się, że słyszą o wiele wyraźniej.

Znikanie

W latach dwudziestych Charles Fort natknął się na zjawisko tak niecodzienne, że nie miało nawet nazwy. Nazwał je więc sam teleportacją, co oznacza przenoszenie - zazwyczaj natychmiastowe - przedmiotów materialnych z jednego miejsca w inne.

Fort i jego następcy opracowali skomplikowaną teorię głoszącą, że teleportacja była swego rodzaju pierwotnym napędem zdarzeń na Ziemi, wydobywając kontynenty z niebytu, a następnie ponownie wtrącając je w nicość, gdy straciły znaczenie. Fort pisze: "Nie jest wykluczone, że dawno temu lądy tworzyły potoki skał, teleportowane z innych wymiarów egzystencji. Łoskot zapadających się wysp, spiętrzanie się kontynentów i do tego to kosmiczne poczucie humoru. Potęga, która niegdyś usypała Góry Skaliste, teraz strzela otoczakami jak z procy w dwoje ludzi w pobliżu Trenton w stanie New Jersey".

Według Forteańczyków zjawisko teleportacji tłumaczy wiele nie związanych ze sobą zagadek. Może wyjaśnić, skąd się biorą poltergeisty, dlaczego niektóre gatunki zwierząt pojawiają się w nietypowym dla siebie środowisku tysiące mil od naturalnego habitatu. Spadające z nieba ryby i żaby mogły wskutek teleportacji zostać przeniesione z rzek i innych zbiorników wodnych. Być może ludzie, którzy nagle znikają w dziwnych okolicznościach, zostali teleportowani gdzie indziej, a ci, którzy równie nieoczekiwanie pojawili się w jakimś miejscu, także zostali przeniesieni siłą teleportacji.

Nagłe pojawienia się i znikanie nie są wcale rzadkie. Zjawisko to stanowi główny element kilku systemów religijnych. Wiele dobrze znanych incydentów tego rodzaju miało miejsce w końcu XIX i na początku XX wieku, a kilka wyjątkowo spektakularnych zdarzyło się jeszcze wcześniej. Jednak w ostatnim czasie ponownie przeanalizowano niektóre z nich i stwierdzono, że były całkiem bezpodstawne.

Jeden z najstarszych incydentów, stosunkowo dobrze udokumentowany, dotyczy hiszpańskiego żołnierza z garnizonu na Manili imieniem Gil Perez, który 25 października 1593 roku zniknął ze swego posterunku na Filipinach i nieoczekiwanie pojawił się na głównym placu stolicy innej hiszpańskiej kolonii - Mexico City. (O zdarzeniu tym wspominałem we wstępie do tej książki). Żołnierza niezwłocznie aresztowano i oskarżywszy o dezercję, wtrącono do więzienia. Na szczęście dla siebie miał pewną ważną informację, dzięki której przekonał oskarżycieli, iż jego opowieść jest prawdziwa: otóż tego samego dnia, kiedy zniknął z Manili, do miasta dotarła wiadomość o śmierci gubernatora Gomeza Pereza Dasmarinasa, zabitego u wybrzeży Filipin podczas buntu na pokładzie jego statku. Ta przygnębiająca wieść nadeszła do Mexico City normalną drogą dopiero po dwóch miesiącach. Wówczas uwierzono wreszcie owemu żołnierzowi, uwolniono go i odesłano do Manili. Kilku współczesnych badaczy uznało teleportację żołnierza za najdziwniejsze ze zjawisk paranormalnych. Jak się okazało, władze Meksyku przeprowadziły w tej sprawie drobiazgowe dochodzenie, to samo uczyniła Święta Inkwizycja Kościoła katolickiego (podejrzewająca, rzecz jasna, czary). Tymczasem ponowna analiza zdarzenia, dokonana współcześnie przez kanadyjskiego badacza X (to jego oficjalne nazwisko), wykazała, że cała historia jest bardzo niejasna i że powinna służyć jako ostrzeżenie dla tych, którzy bezkrytycznie uznają takie zdarzenia za prawdziwe. X ustalił, że szesnastowieczne relacje nie wspominają o teleportacji, choć znalazł pewne zapiski sugerujące, iż śmierć Dasmarinasa została przepowiedziana przez kilku mieszkańców Mexico City. Najstarsza wzmianka o teleportacji pochodzi z okresu o sto lat późniejszego, niż się powszechnie przyjmuje. Nie jest też pewne, czy żołnierz, który zniknął z Manili w dniu buntu na statku, rzeczywiście wiedział o śmierci gubernatora; wydaje się raczej mało prawdopodobne, aby wiadomość o tym dotarła do kolonii tak szybko [Mr X, The Aparecido and the death of Gomez Perez Dasmarinas, "Fortean Times", nr 52 (jesień 1990) s. 55-59. Historia weszła do literatury poświęconej dziwnym zjawiskom dzięki książce M. K. Jessupa The Case for the UFO (Nowy Jork, Citadel Press, 1955), a sam Jessup (ten, który rozpropagował kontrowersyjny Eksperyment Filadelfijski - patrz rozdział 8.) usłyszał o tym zdarzeniu podczas pracy w Meksyku. Najwcześniejsza wersja tego incydentu pochodzi z książki o. Gaspara de Sant Augustin Conq uista de las Islas Filipinas, napisanej w 1698 roku i od tego czasu kilkakrotnie wznawianej i tłumaczonej. Nazwisko Gil Perez pojawia się po raz pierwszy w książce Margaret Sachs The UFO Encyclopedia (Londyn, Corgi, 1981) i jest przypuszczalnie zniekształceniem nazwiska gubernatora Filipin Gomeza Pereza Dasmarinasa. Znana jest bardzo podobna historia, pochodząca prawdopodobnie z 1655 roku, a opisująca teleportację portugalskiego żołnierza z kolonii Goa do Lizbony "w powietrzu i w niewiarygodnie krótkim czasie". Nieszczęśnik podobno został uznany za czarownika i spalony na stosie. Pisze o tym angielski pamiętnikarz John Aubrey w Miscellanies (Londyn 1695). O tym zdarzeniu nie wspomina żadne portugalskie źródło. Warto zwrócić uwagę, że angielskie źródło opisujące zdarzenie w Goa jest wcześniejsze o trzy lata od źródła meksykańskiego].

Inne zarejestrowane przypadki teleportacji także budzą wątpliwości. W 1809 roku na przykład brytyjski dyplomata Benjamin Bathurst, który przerwał podróż do domu, zatrzymując się w pewnym pruskim miasteczku, wysiadł rzekomo z powozu, "obszedł wkoło konie" i zniknął. Po dokładniejszym badaniu okazało się, że nie było świadków jego zniknięcia i że zapewne został zamordowany dla futrzanego płaszcza i pieniędzy.

Podczas I wojny światowej cały batalion brytyjski z Norfolk, liczący około dwustu żołnierzy, podczas forsowania linii tureckich wszedł jakoby w chmurę o osobliwym kształcie lub w obłok mgły i nigdy zeń nie wyszedł. Przypadek "znikających Norfolkczyków" stał się jedną z najbardziej intrygujących zagadek i szybko zyskał rozgłos. Po około pięćdziesięciu latach od tego zdarzenia jego naoczny świadek, nowozelandzki żołnierz, powiedział, że gdy tylko batalion wszedł w chmurę, uniosła się ona z wolna w górę i popłynęła pod silny wiatr. Relacja Nowozelandczyka wzbudziła zainteresowanie ufologów, jednak dziesięć lat później Paul Begg dowiódł, że ciała ponad połowy zaginionych znaleziono po wojnie w Gallipoli. Reszta - jak twierdzi - zaginęła w akcji przeciwko Turkom, podobnie jak dziesiątki tysięcy innych żołnierzy w tej wojnie.

Niemniej wielu zniknięć nie udało się wyjaśnić. Nadal nie znany jest los dziesięciu nieszczęsnych żeglarzy ze statku "Maria Celeste", który sto piętnaście lat temu dryfował całkowicie opuszczony u wybrzeży Azorów. Zagadkę tę próbowano tłumaczyć na wiele sposobów. Jedna z hipotez zakładała, że załoga opuściła pokład w wyniku intrygi mającej na celu oszukanie towarzystwa ubezpieczeniowego. Inna - że jeden z marynarzy oszalał, zamordował pozostałych i wyskoczył za burtę. Jeszcze inna wersja, najbardziej wiarygodna, głosi, iż kapitan polecił załodze porzucić statek, obawiając się, iż wieziony na nim spirytus może wybuchnąć. Chociaż niektóre podstawowe fakty nie ulegają kwestii (zniknęły łodzie ratunkowe, co wskazuje na to, że statek porzucono z premedytacją, a relacje o ciepłej jeszcze strawie na stołach należy włożyć między bajki), żadna z wersji przebiegu zdarzeń nie wyjaśnia wszystkich elementów tego incydentu.

Bywają także zniknięcia na lądzie. Jeden taki ponury wypadek zdarzył się zimą 1900 roku na Eilean Mor - niewielkiej skalistej wysepce, jednej z siedmiu Wysp Flannana w archipelagu Hebryd Zewnętrznych. Aż do przełomu XIX i XX wieku wyspy te przez kilkaset lat były nie zamieszkane. Czasami przybywali tam jacyś pasterze z kilkoma owcami, ale - przynajmniej według tradycji - żaden nie odważyłby się pozostać na noc, ponieważ krążyły legendy, że te odludne wysepki nawiedzane są przez duchy niechętne intruzom. Potem na Eilean Mor zbudowano latarnię morską, a opiekowało się nią trzech latarników.

W grudniu 1900 roku załoga składała się z Jamesa Ducata, Thomasa Marshalła i Donalda McArthura; czwarty, Joseph Moore, miał wolne i znajdował się na lądzie. 26 grudnia Moore powrócił na Eilean Mor na pokładzie statku zaopatrzeniowego "Hesperus", aby objąć służbę. Wysadzono go na brzeg przy wzburzonym morzu, po czym wspiął się na szczyt nowej latarni - i stwierdził, że jest pusta. Wszystko znajdowało się w idealnym porządku, łóżka były posłane, knot wielkiej lampy przycięty, a zapis w dzienniku kończył się na 15 grudnia. Po dokładnym przeszukaniu okazało się, iż zniknęły dwa z trzech naoliwionych płóciennych ubrań i skrzynka z narzędziami, zazwyczaj stojąca na platformie tuż pod latarnią, jakieś trzydzieści metrów ponad szarym grudniowym morzem.

Rada Pomocnych Latarni Morskich, której podlegała latarnia Eilean Mor, doszła do wniosku, że latarnicy musieli zostać zmyci do morza podczas wyjątkowo złej pogody. W latach pięćdziesiątych inny latarnik na Eilean Mor, Walter Aldebert, zainteresował się tą zagadką. Zrobił zdjęcia, które dowodziły, że fale uderzające podczas silnego wiatru o wysepkę mogą wznieść się przy skalnych urwiskach na wysokość sześćdziesięciu metrów - dostatecznie wysoko, aby zmyć z platformy nie spodziewającego się niczego latarnika. Ale prawdziwa tajemnica polegała na tym, że fala musiałaby zmyć wszystkich trzech dyżurnych latarników, w tym jednego bez ubrania ochronnego. Aldebert przypuszcza, iż dwaj mężczyźni udali się na platformę w celu zabezpieczenia mechanizmu i jeden został zmyty przez nagłe uderzenie fali w urwisko. Ten, który pozostał, wszedł z powrotem do latarni, żeby zawiadomić kolegę, który wybiegł w deszcz bez ochronnego płaszcza. Gdy razem powrócili na szczyt urwiska w nadziei uratowania przyjaciela, kolejna potężna fala zmyła ich obu.

Hipoteza Aldeberta jest przekonująca, a co ważniejsze, poparta zdjęciami. Lecz incydent na Eilean Mor wydaje się ciekawy z innego powodu: ukazuje mechanizm, dzięki któremu nie rozwiązana zagadka obrasta w legendę, co z czasem sprawia, że zdarzenie staje się jeszcze bardziej tajemnicze niż na początku. Na przykład według Vincenta Gaddisa Thomas Marshall przed swym zniknięciem sporządził w dzienniku latarni złowieszczą notatkę. Już 12 grudnia napisał, że Ducat jest "nerwowy"; 13 grudnia zanotował: "Ducat już spokojny. MacArthur płacze"; 14 grudnia pisał: "Ja, Ducat i MacArthur modliliśmy się"; i wreszcie w zapisie z 15 grudnia znajdujemy dziwną wzmiankę: "Bóg jest ponad wszystkim".

Gaddis sugeruje, że latarnicy byli nękani przez jakieś nieznane, podstępne moce, które opanowały ich umysły nie w jednorazowym akcie szaleństwa, lecz w ciągu kilku dni. Jednak wniosek ten wysnuł nie na podstawie oryginalnego zapisu, lecz opierając się na publikacji zatytułowanej True Strange Stories z 1929 roku. Chociaż dziennik latarni zaginął, wydaje się mało prawdopodobne, aby Ducat, który był zwierzchnikiem Marshalła, pozwolił mu na dokonywanie nieuzgodnionych wpisów do oficjalnego raportu. Ponadto nie ma nic niezwykłego w fakcie, że trzej mężczyźni, wychowani w surowej kalwińskiej społeczności zżytej z morzem, modlili się wspólnie.

Mimo wszystko wielu poszukiwaczy sensacji nadal spekulowało na temat zniknięcia latarników z Eilean Mor. Jeden z nich, Carey Miller, utrzymuje, że "jakaś niewidzialna siła na wyspie nie życzyła sobie obecności obcych i pozbyła się ich"; pisze także, iż "kiedy Joseph Moore otworzył drzwi latarni i wołał przyjaciół po imieniu, trzy ogromne czarne ptaki, jakich nigdy dotąd nie widział, sfrunęły z wierzchołka wieży w morze". Nie wiadomo, skąd Miller czerpał te informacje. Jedno jest pewne - dopóki łowcy sensacji będą zmyślać takie szczegóły, dopóty nie zabraknie nam zagadek do rozwiązania.

Płonące ciała

To, co zostało z dr. Johna Irvinga Bentleya, znaleziono obok łazienki w jego domu w Pensylwanii.

A nie zostało wiele. Brakowało tułowia, rąk i nóg. Nie było żadnej odzieży czy przedmiotów osobistych. Zachowała się jedynie czaszka oparta na rurze i zbrązowiały kikut jednej stopy tuż obok dziury wypalonej w deskach podłogi nad niżej położoną piwnicą.

W poprzek dziury leżał balkonik, którego dziewięćdziesięciodwuletni inwalida używał podczas chodzenia. Upadł pod nieprawdopodobnym kątem podczas nieskutecznej walki doktora ze śmiercią. Lecz tym, co najbardziej zdumiało strażaków przybyłych, aby uporządkować ten cały bałagan, była siła ognia, która zredukowała ciało Bentleya do stożka drobniutkiego popiołu, uformowanego na podłodze piwnicy, podczas gdy gumowe nakładki na nóżki balkonika nawet nie zostały nadtopione.

Jaki rodzaj ognia sprawił, że ciało Bentleya przemieniło się w kupkę węgli, a dom nie został naruszony? Przecież wiadomo, iż spalenie zwłok w piecach krematoryjnych wymaga utrzymania temperatury sześciuset stopni Celsjusza przez co najmniej półtorej godziny. Dlaczego stopa nie uległa spaleniu? Strażacy zebrani wokół dziury w podłodze doszli do wniosku, że musiał nastąpić samoistny zapłon.

Zjawisko to znane jest od połowy XVIII wieku, od czasu, gdy starsza pani, włoska hrabina Cornelia Bandi, została znaleziona w łóżku pewnego ranka. Po jej ciele została "kupka popiołu, dwie nietknięte ogniem nogi od kolana do stopy, nawet w pończochach. Między nimi leżała głowa, w której mózg, połowa potylicy i oba policzki były spalone na popiół. Wśród szczątków znaleziono trzy nadpalone palce. Popiół miał bardzo osobliwą właściwość: pozostawiał na ręce tłustą smrodliwą wilgoć".

W XVIII i XIX wieku uważano powszechnie, że samozapłon zdarza się wyłącznie osobom starszym, nadużywającym alkoholu i że w ogóle nadmierne picie sprawia, iż człowiek może się zapalić. W wieku XX hipotezę tę odrzucono, stwierdzono bowiem, że w ten sam sposób giną również ludzie młodzi. Nie znaleziono jednak wyjaśnienia dla tego zjawiska.

Badacze zajmujący się samoistnym zapłonem są zgodni co do tego, iż wszystkie tragiczne wydarzenia tego typu mają pewne cechy wspólne. W prawie każdym przypadku ciało zostaje niemal w całości spalone. Kończyny - zazwyczaj stopy, niekiedy dłonie - pozostają nietknięte. Co dziwniejsze, kości, które pozostają po zwykłym spaleniu, w tych przypadkach zamieniają się w popiół. Brak charakterystycznego słodkawego odoru pieczonego ludzkiego mięsa, a cała krew z tętnic i żył wyparowuje. W rzadkich przypadkach, gdy znajduje się ciało w trakcie spalania, ogień ma charakterystyczną błękitną barwę płomienia elektrycznego. I wreszcie płomień trawiący ciało nie czyni wielkich szkód w otoczeniu.

To ostatnie zjawisko jest z pewnością najbardziej zastanawiające. W lutym 1888 roku doktora Mackenziego Bootha wezwano do szopy na siano na ulicy Constitution w Aberdeen. Znalazł tam szczątki sześćdziesięciopięcioletniego emerytowanego żołnierza. Według Bootha, "całe ciało było spalone, obie dłonie i prawa stopa spadły przez wypaloną podłogę do znajdującej się poniżej stajni. Rysy twarzy zachowały się w formie tłustego popiołu". Jednak ogień, który strawił ciało i przepalił deski podłogi, nie spowodował zapalenia się leżącego tuż obok wysuszonego siana.

W sumie odnotowano około trzystu przypadków samozapłonu. Najsłynniejszy miał miejsce latem 1951 roku i spowodował śmierć sześćdziesięciosiedmioletniej Mary Reeser w jej mieszkaniu na Florydzie. Pokój, w którym spłonęła, nosił typowe ślady samoistnego zapłonu i spalenia. Wszędzie pełno było tłustej sadzy, ale ogień nie wyrządził wielkich szkód w umeblowaniu. Fotel, stolik i abażur lampy spłonęły, ale plastikowe kontakty, bawełniana pościel, a nawet plik papierów pod jedną ze ścian były nietknięte. Kiedy popiół i szczątki przekazano do badania patologom okazało się, że z ważącej za życia osiemdziesiąt cztery kilogramy kobiety pozostały szczątki o wadze niecałych pięciu kilogramów.

Warto zwrócić uwagę, że istnieje przekonujące medyczne wyjaśnienie śmierci przez samozapłon. Zjawisko to, zwane "efektem świecy", przebiega następująco: Gdy zapali się ubranie na człowieku, działa ono jak knot, a ogień jest podtrzymywany topiącym się ludzkim tłuszczem, stopniowo trawiąc ciało aż do kości. Źródłem ognia jest przeważnie upuszczona paląca się zapałka lub żarzący się papieros. W innych przypadkach ofiara dostaje na przykład ataku serca i pada twarzą na palenisko. Pobliskie meble, na przykład łóżko lub krzesła, wzmagają siłę ognia.

Wiele cech samozapłonu wskazuje na "efekt świecy". Ludziom starszym lub nietrzeźwym o wiele trudniej zauważyć i w porę zgasić ogień, a tusza w sensie dosłownym podsyca płomienie. Fakt, iż nogi i stopy są odporniejsze, należy prawdopodobnie przypisać temu, że ciepło i płomienie wznoszą się.

Joe Nickell z Komisji Naukowych Badań Zjawisk Paranormalnych dowodził, iż śmierć dr. Bentleya w płomieniach to typowy przykład efektu świecy. Bentley był człowiekiem zniedołężniałym, "miał zwyczaj rzucać zapałki i strząsać gorący popiół z fajki na ubranie, na którym było już pełno wypalonych wcześniej dziur. W obu kieszeniach ubrania trzymał drewniane zapałki, co zwiększało prawdopodobieństwo szybszego przeistoczenia się żaru w płomień".

Nickell uważa, że starszy pan obudził się i zauważywszy ogień na ubraniu, pokuśtykał do łazienki, gdzie próbował go zgasić wodą- w misce sedesowej znaleziono skorupy dzbanka. Nickell tak przedstawia przebieg wypadków: "Kiedy Bentley upadł na podłogę, od płonącego ubrania zajęło się łatwo palne linoleum. Pod nim była drewniana podłoga i belki - jakby stos pogrzebowy. Chłodne powietrze z piwnicy zadziałało jak w kominie, podsycając płomienie". Podobny los spotkał zapewne także Mary Reeser: "Kiedy widziano japo raz ostatni, siedziała w wielkim fotelu ubrana w łatwo palną nocną koszulę i ćmiła papierosa - przedtem wzięła dwie tabletki nasenne i oświadczyła, że zamierza zażyć jeszcze dwie".

Nie ulega wątpliwości, że przypadki samozapłonu zdarzyły się ludziom, których szczątki znaleziono w pozycji z głową w kominku, a ich ciała były w znacznym stopniu strawione przez ogień, z wyjątkiem kończyn. Zjawisko to da się wyjaśnić w sposób naturalny, toteż argument, że ludzkie ciało nie może ulec całkowitemu spaleniu w zwykłym pomieszczeniu mieszkalnym, traci sens.

Mimo to trudno uznać efekt świecy za hipotezę tłumaczącą zagadkę w całości. Przede wszystkim spalenie ciała na popiół trwa dość długo - od ośmiu do dwunastu godzin. Zatem hipoteza ta nie wyjaśnia przypadków takich jak Mary Reeser i Johna Bentleya. Ich szczątki znaleziono wczesnym rankiem, a od czasu, kiedy widziano ich żywych po raz ostatni, nie minęło osiem godzin. Lany Arnold z Pensylwanii, który poświęcił kilka lat na badania tego zjawiska, odkrył niedawno bardzo zastanawiający przypadek samozapłonu. Arnold uzyskał zgodę na udział w szkoleniu strażaków dotyczącym wykrywania podpaleń. Pod koniec kursu instruktor pokazał mu kilka interesujących zdjęć spalonego w całości ciała, z którego pozostały tylko dolne części nóg ułożonych w naturalnej pozycji. Kobieta w średnim wieku spłonęła prawie doszczętnie w czasie krótszym niż dwadzieścia minut, a być może trwało to tylko sześć minut.

Odszukanie miejsca, w którym zrobiono zdjęcie, zajęło Arnoldowi osiem miesięcy. Było to małe miasteczko Drexel Hill w Pensylwanii, a zdjęcie przedstawiało nogi pięćdziesięciojednoletniej mieszkanki tej miejscowości, Helen Conway. Całe ciało, z wyjątkiem nóg, zamieniło się pod wpływem wysokiej temperatury w kupkę tlącego się żużlu, którą znaleziono na przypalonym fotelu. Arnold ustalił, że "lewa noga Helen była dość dobrze zachowana, choć skórę w paru miejscach pokrywały pęcherze. Tkanka podskórna górnych partii nóg uległa rozkładowi, a reszta ciała zmieniła się w poczerniałą masę zmacerowanych tkanek, praktycznie nie do rozpoznania".

Dochodzenie wykazało, że wnuczka Helen Conway podała jej papierosa, a gdy wróciła po zaledwie trzech minutach, zobaczyła kobietę w płomieniach. Po dalszych trzech minutach nadjechał wóz strażacki i ugasił ogień. W ciągu sześciu minut od zaciągnięcia się papierosem z Helen została tylko kupka żaru w nadpalonym fotelu.

Nickell zwraca uwagę na fakt, że w chwili wybuchu pożaru ofiara paliła papierosa, i twierdzi, iż niewiarygodną prędkość, z jaką ciało uległo spaleniu, należy tłumaczyć tym, że "ogień zaczął tlić się pod siedzącą kobietą i płonął coraz intensywniej ku górze, podsycany tkanką tłuszczową tułowia, podobnie jak to się dzieje, gdy zapali się tłuszcz na patelni". Ale Helen Conway spaliła się tak szybko, że nawet Arnold podejrzewał, iż stało się to za sprawą samozapłonu. Pisze: "Moim zdaniem, Helen spłonęła w czasie krótszym niż sześć minut wskutek jeszcze rzadszego zjawiska - samoistnej eksplozji".

Niezależnie od tego, kto ma rację - Arnold czy Nickell - trzeba znacznie więcej dowodów, żeby rozwiązać tę ponurą zagadkę.

Wilcze dzieci

Kilkaset mil na zachód od Barisal, w rejonie Bengalu, zwanym Midnapore, pewien indyjski duchowny nazwiskiem Singh znalazł w wilczej norze pod kopcem białych mrówek dwoje ludzkich dzieci i dwa wilcze szczenięta. Była jesień 1920 roku, a dwie dziewczynki, jedna sześcio-, druga trzyletnia wkrótce stały się najsłynniejszymi dziećmi wychowanymi przez zwierzęta.

Chociaż przypadek z Midnapore jest najlepiej udokumentowany, wychowywanie dzieci przez wilki zdarzało się już wcześniej. Romulusa i Remusa, legendarnych założycieli Rzymu, także rzekomo wykarmiła wilczyca. W czasach nam bliższych, bo w 1341 roku, myśliwi z Hesse w Niemczech znaleźli zdziczałego chłopca, który prawdopodobnie wychował się w wilczej jamie. (Podobnie jak w przypadku Zielonych Dzieci z Woolpit, których znalezienie wywołało przed dwustu laty sensację wśród wieśniaków w Suffolk, chłopiec nie mógł się przystosować do ludzkiego sposobu odżywiania i wkrótce zmarł).

Wilki nie są jedynymi zwierzętami o tak szlachetnych nawykach. Istnieją stare litewskie zapisy o trojgu dzieciach wychowywanych przez niedźwiedzie, wiadomo także o dzieciach wychowanych przypuszczalnie przez owce i świnie. W Sydney w Australii na przełomie ostatnich wieków pewna kobieta została ukarana grzywną w wysokości jednego funta za porzucenie dziecka w kurniku. Sąd ze zgrozą dowiedział się, że nieszczęsny dzieciak potrafił tylko naśladować swych pierzastych przyjaciół i nawet spał wraz z nimi na grzędzie. W latach siedemdziesiątych znaleziono w dżungli Sri Lanki chłopca-osła, napisano też książkę o chłopcu-gazeli, żyjącym na hiszpańskiej Saharze, który miał nieproporcjonalnie cienkie kostki, poruszał się podskakując, jak całe stado, i nigdy nie dał się złapać.

Obserwując dzieci znalezione pod kopcem mrówek, wielebny Singh zauważył pewne cechy przystosowania się do życia wśród zwierząt. W ciągu dnia były senne, natomiast pobudzone w nocy. Kolana, łokcie i dłonie miały pokryte grubymi modzelami od chodzenia na czworakach i nie potrafiły przyjąć postawy wyprostowanej. Były też dzikie, drapały i gryzły każdego, kto próbował wziąć je na ręce, nie pozwalały się wykąpać i patrzyły w taki sposób, jakby niewiele już pozostało w nich cech ludzkich.

Singh nigdy nie zdołał ustalić, kim były owe dzieci i w jaki sposób znalazły się w lesie wśród wilków. Postanowił jednak zająć się nimi i o ile to możliwe, wskrzesić w nich ludzkie cechy. Dziewczynki, którym nadano imiona Kamala i Amala, przeniesiono do sierocińca, który Singh prowadził w Midnapore, i umieszczono w prowizorycznej klatce do czasu rozpoczęcia reedukacji. Przebiegała ona bardzo opornie. Na początku dzieci-wilki jadły tylko surowe mięso, a czasem po północy wyły. Singh zanotował w swoim dzienniku: "Wycie to było osobliwe. Zaczynało się chrapliwymi dźwiękami, a kończyło przenikliwym, piskliwym zawodzeniem, bardzo głośnym i przeciągłym, ani ludzkim, ani zwierzęcym. Przypuszczam, że w ten sposób przywoływały swoich towarzyszy, wilki lub ich szczenięta. Słychać je było z dużej odległości, zwłaszcza w środku nocy, gdy wszyscy spali, a w powietrzu nie unosił się żaden dźwięk z wyjątkiem skrzeczenia sów i odgłosów zwierząt wyruszających na polowanie lub do wodopoju".

Rok po znalezieniu młodsza dziewczynka, Amala, zmarła. Kamala żyła jeszcze przez osiem lat, nauczyła się poruszać w pozycji pionowej i nosić ubranie. Nauczyła się także około trzydziestu słów w języku bengali, ale nie umiała nic opowiedzieć o swoim poprzednim życiu. Jesienią 1929 roku nabawiła się duru brzusznego. Cały czas tak troskliwie chroniono ją przed zainteresowaniem opinii publicznej i wścibstwem dziennikarzy, że ludzie słyszący jej historię wątpili, aby zwierzęta mogły wychować ludzkie dziecko.

Informacje o wychowanych w ten sposób dzieciach, a także o zdziczałych, które same przetrwały na bezludziu, każą nam głębiej się zastanowić nad kwestiami dotyczącymi ludzkiej natury, inteligencji i zdolności zwierząt oraz nad niepokonaną, wydawałoby się, przepaścią dzielącą świat zwierzęcy i ludzki. Mimo iż słyszy się głosy, że są to przesadzone lub częściowo zmyślone historie porzuconych przez rodziców dzieci autystycznych (które rzeczywiście wykazują wiele cech typowych dla zdziczałych dzieci), fakty dowodzą, iż przynajmniej niektóre relacje należy uznać za prawdziwe. Świadczą o tym pewne rysy charakterologiczne, zgodne z antropomorficznymi. Na przykład dzieci wychowane przez zwierzęta mięsożerne są przeważnie podejrzliwe i posępne, natomiast te, którymi opiekowali się roślinożercy, są znacznie bardziej otwarte i łatwiej nawiązać z nimi kontakt.

Ogromne zainteresowanie, jakie wzbudzały przypadki tego rodzaju - szczególnie w XVIII i XIX wieku - stało się jednym z przyczynków do dyskusji o pochodzeniu człowieka. Jeżeli bowiem człowiek został specjalnie stworzony, aby odróżniać się od zwierząt, dzieci chowane przez dzikie zwierzęta powinny zachować znacznie więcej cech ludzkich. Inna często powracająca kwestia to możliwość resocjalizacji dziecka pozbawionego przewodnictwa i uczuć istot ludzkich. Kwestia ta jest ważna szczególnie dla tych, których interesuje, w jaki sposób i kiedy uczymy się, oraz dla naukowców pragnących zrozumieć, co (i czy w ogóle) różni nas od zwierząt.

Przypadek Victora, zdziczałego chłopca z Aveyron, jest z tego punktu widzenia szczególnie interesujący. Victor wyszedł z lasu w południowej Francji w 1800 roku, mając dwanaście lub trzynaście lat, a przeżył na bezludziu co najmniej trzy lata. Najwyraźniej sam dawał sobie radę, nic bowiem nie świadczyło o tym, że w jego wychowaniu uczestniczyły jakieś zwierzęta. Jadł przeważnie leśne owoce i jarzyny, które kradł z pól przyległych do wiejskich gospodarstw. Wiedział, że jest człowiekiem. Zimą odwiedzał czasami ludzkie siedziby, gdzie dostawał surowe warzywa, które wrzucał do ognia, żeby zmiękły. Victor nie umiał mówić, wychowawcy uznali go za nieuleczalnego idiotę. Miał jednak szczęście i trafił pod opiekę doktora Jeana Itarda, który poświęcił pięć lat na nauczenie chłopca życia wśród ludzi. Cierpiał między innymi na ataki "histerii", wywoływane prawdopodobnie nie wyładowaną seksualnością. Doktor nauczył go też kilku słów. Rewolucyjne jak na owe czasy metody Itarda stały się podstawą nowoczesnej techniki nauczania dzieci głuchoniemych [Harlan Lane, The wild Boy of Aveyron (St Albans, Granada, 1977). Victor zmarł w 1828 roku, w wieku około czterdziestu lat].

Podobny, lecz znacznie mniej znany przypadek miał miejsce w latach siedemdziesiątych nad rzeką Kuano w stanie Uttar Pradesh w Indiach. W lutym 1973 roku miejscowy ksiądz zobaczył nagiego chłopca w wieku około piętnastu lat, pływającego i łowiącego ryby w rzece. Kiedy powiedział o dziecku ludziom w sąsiedniej wiosce Baragdava, pewna kobieta imieniem Somni wyraziła przypuszczenie, że jest to jej syn, Ramchandra, którego porwał nurt rzeki, gdy miał zaledwie rok. Wszczęto poszukiwania, ale chłopca nigdzie nie udało się znaleźć. Dopiero w 1979 roku Somni zobaczyła go śpiącego na polu i na podstawie charakterystycznego znamienia na plecach stwierdziła, iż na pewno jest to jej syn. Ramchandra przebudził się i uciekł, ale mieszkańcom wioski udało się go po jakimś czasie schwytać. Po zbadaniu okazało się, że chłopak jest niemową, ma okrągłą, prawie bezwłosą głowę i czarnobrązową skórę. Żywił się surowymi rybami, żabami i jarzynami. Choć wkrótce znowu uciekł do rzeki, ludzie już go tak nie przerażali i podobnie jak Victor podchodził do wioski i zjadał miski szpinaku oraz wypijał wodę, pozostawione dla niego przez wieśniaków.

W 1985 roku do Uttar Pradesh przyjechał brytyjski badacz, interesujący się zdziczałymi dziećmi. Dowiedział się, że Ramchandra zmarł trzy lata wcześniej w dość tajemniczych okolicznościach, po przybyciu do wioski policji z miasta Morudehahea. Chłopom i policjantom udało się złapać chłopca, ale Ramchandra zdołał uwolnić się i uciec. Kilka godzin później znalazł się w sąsiedniej osadzie, gdzie nic o nim nie wiedziano. Podszedł do grupy kobiet w herbaciarni, lecz jedna tak się go wystraszyła, że wylała na chłopca garnek wrzątku. Oszalały z bólu, pobiegł z powrotem do rzeki, a jakiś czas później wyłowiono z wody jego pokryte pęcherzami ciało ze śladami rybich ukąszeń.

Dla Adamsona była to podwójna zagadka: co sprawiło, że chłopiec wiódł taki dziwny żywot przez piętnaście lat w pobliżu rolniczej społeczności, oraz co skłoniło wieśniaków z Baragdayy do wezwania policji? Przeprowadziwszy mnóstwo rozmów, doszedł do wniosku, że Ramchandra zbliżał się do kobiet z wioski powodowany popędem seksualnym - podobnie jak to się działo dwieście lat wcześniej w przypadku Victora z Aveyron. Biorąc pod uwagę jego dziwny wygląd i niemożność porozumiewania się, chłopiec był niemile widzianym gościem i zapewne z tego powodu szukano pomocy u policjantów.

Małe zielone ludziki i inne cudaczne istoty

Zdziczałe dzieci nie są jedynymi osobliwymi stworzeniami czającymi się w lasach. Kryptozoolodzy pogodzili się już z istnieniem małpoludów i potworów o łabędzich szyjach, zamieszkujących jeziora. Ale obok tych istot z krwi i kości żyją jeszcze złośliwe błotne straszydła, "szaleni gazownicy" i małe zielone ludziki, odrażające do tego stopnia, że aż trudno uwierzyć, iż są prawdziwe.

Relacje o tych stworach są tak nieprawdopodobne, że albo się je ignoruje, albo wręcz wyśmiewa. Nie wydaje się jednak, aby czymkolwiek różniły się od tak powszechnych dziś opowieści o małych, obcych i włochatych dwunogach. Ludzie, którzy natknęli się na owe w dziwaczne stwory, są równie wiarygodni (albo, mówiąc inaczej, mają nie mniej bogatą wyobraźnię) jak ci, którzy donoszą o znacznie bardziej konwencjonalnych spotkaniach, a wielu niechętnie o tym mówi i nadal nie bardzo wierzy w to, co ich spotkało. Jeżeli ludzie owi mówią prawdę - a przynajmniej swoje doświadczenia postrzegają jako prawdziwe - wynikają stąd bardzo istotne implikacje. Bo o ile można jeszcze uwierzyć w garstkę obcych przybyszów i w kilka błąkających się tu i tam małpoludów, to już zamierzone lub nieświadome konfabulacje każą przypuszczać, że wytłumaczenia tych zjawisk należy szukać w dziedzinie psychologii lub parapsychologii.

W bagnach i rozlewiskach na południu Stanów Zjednoczonych żyją podobno dziwne dwunożne gady. Latem 1988 roku jedno z tych stworzeń grasowało na moczarach Scape Ore w pobliżu Bishopville w Karolinie Południowej. Pierwszy natknął się na nie George Hoolomon, czerpiący tam wodę ze studni artezyjskiej. W trakcie tego zajęcia ujrzał dziwną postać o ogromnych oczach, biegnącą w jego kierunku z lasu. A potem, 15 lipca, Tom i Mary Waye, mieszkający w pobliżu, bo na Branlett Road, stwierdzili po przebudzeniu, że ich samochód pokryty jest piaskiem i nosi ślady zadrapań oraz zębów.

Rozgłos, jaki zyskała relacja małżonków Waye, skłoniła innego świadka do opisania znacznie bardziej dramatycznego spotkania. 29 czerwca o drugiej nad ranem siedemnastoletni Christopher Davis, zamieszkały w niewielkiej osadzie Browntown, wracał właśnie samochodem do domu przez Scape Ore, gdy wysiadła mu opona. Kiedy po zmianie koła chował już narzędzia do bagażnika, ujrzał, iż przez pole zmierza w jego stronę jakiś dziwny stwór. Przypominał człowieka, ale wyjątkowo wysokiego, a oczy świeciły mu w ciemnościach na czerwono. Przestraszony Davis wskoczył do samochodu i zapalił silnik, lecz w tym samym momencie stworzenie dopadło samochodu i wpakowało ręce przez częściowo otwarte okno. Davis nacisnął pedał gazu i wyjechał na drogę. "Widziałem go od szyi w dół - trzy ogromne palce, długie czarne paznokcie i grubą zieloną skórę. Był bardzo silny. Spojrzałem we wsteczne lusterko i zobaczyłem biegnącą za mną wielką zieloną masę. Zobaczyłem jeszcze jego stopy, a potem wskoczył na tył samochodu. Zdawało mi się, że słyszę chrząkanie, a chwilę później ujrzałem przez przednią szybę te palce zaciskające się na dachu auta". Według jednej z wersji tej relacji stworzenie spadło z samochodu dopiero przy prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Davis pojechał prosto do domu rodziców i zaparkował wóz na podjeździe. Nie chciał wysiąść z samochodu, dopóki ojciec nie otworzył drzwi. Zarówno rodzice, jak i miejscowy szeryf zeznali, iż chłopak był autentycznie przerażony - i nie bez powodu. Z jego nieskładnej opowieści wynikało, że został zaatakowany przez cuchnące stworzenie, wysokie na co najmniej dwa metry, o skórze jaszczurki, długich ramionach i - zgodnie z relacją jednej z gazet - "z poważnymi problemami ortodoncyjnymi".

Badacz John Keel zgromadził z terytorium samych tylko Stanów Zjednoczonych ponad dwadzieścia relacji o tym, co sam nazwał "odrażającymi bagiennymi straszydłami". Niektóre opisywały napaść na samochody i kierowców - rzecz raczej niespotykana w przypadku starych, poczciwych małpoludów w rodzaju Wielkiej Stopy. Na przykład 1 listopada 1958 roku Charles Wetzel jechał w pobliżu Santa Ana River w Riverside w Kalifornii, gdy radio, którego właśnie słuchał, zamilkło, a przed samochód wyskoczyło stworzenie wysokie na prawie dwa metry. Miało jarzące się oczy i usta przypominające dziób, nie widać było natomiast nosa oraz uszu, a całe ciało pokrywały łuski wielkości liścia. Wetzel gwałtownie zahamował, a stworzenie podeszło do samochodu, wydając piskliwe dźwięki i zostawiając na szybach błotniste ślady pazurów. Mężczyzna znowu ruszył i po chwili ujrzał, że napastnik upadł prosto pod koła. Chociaż późniejsze dochodzenie wykazało, że samochód rzeczywiście przejechał po czymś, co było wysmarowane jakąś mazią, nie znaleziono skrawków skóry bądź łusek, nie napłynął też żaden meldunek o znalezieniu dziwnie wyglądającego ciała na drodze do Santa Ana. Nie bez znaczenia jest zapewne fakt, że z wyjątkiem dwóch wszystkie doniesienia o człowieku-jaszczurce zanotowano po wejściu na ekrany słynnego filmu The Creature from the Black Lagoon, w którym pojawia się podobny potwór.

Kolejną tajemniczą istotą jest Szalony Gazownik z Mattoon w Illinois, o którym wspomniałem we wstępie. Podczas kilku jesiennych dni 1944 roku, terroryzował on mieszkańców Mattoon. Ludzie ci mieli wszelkie powody, aby wierzyć, iż jest to rzeczywista postać. Osoby, które padały ofiarą napaści, zapewniały, że czuły słodkawy zapach paraliżującego gazu wpływającego do sypialni, parzącego im wargi i krtanie; kilka z nich widziało nawet uciekającego, ubranego na czarno osobnika. Jednak gaz nie pozostawiał śladu, a gazownika nie udało się schwytać, i w miarę upływu czasu, gdy policja nie umiała nawet wskazać podejrzanego, spirala strachu zaczęła się sama nakręcać, wymykając się całkowicie spod kontroli. W ciągu dwóch tygodni naliczono dwadzieścia pięć incydentów. A potem, równie nagle jak się pojawił, upiorny napastnik zaprzestał swoich wypadów i zniknął [Donald Johnson, The "phantom anaesthetist" of Mattoon: a field study of mass histeria, "Journal of Abnormal and Social Psychology", nr 40 (1945) s. 175-186; Coleman, Curious Encounters , s. 191-211; Willy Smith, Mattoon revisited, "Magonia", nr 48 (styczeń 1994) s. 3-6; Michael Shoemaker, The mad gasser of Botetourt, "Fate", nr 38 (6) (czerwiec 1985) s. 62-68. W trakcie badań Smith dokonał ważnego odkrycia, że Johnson, na którego pracach większość autorów opierała relacje o przypadku Mattoon, był w czasie pisania artykułu zaledwie studentem pierwszego roku i przypuszczalnie miał za sobą jedynie wstępny kurs z psychologii].

Czy w niewielkim mieście w Illinois rzeczywiście grasował szalony gazownik? Nawet wówczas powszechnie podejrzewano, że nie, a dziś przypadek Mattoon często przytacza się jako przykład zbiorowej histerii. Oliwy do ognia dolewała lokalna gazeta, relacjonująca zdarzenia w sensacyjnej formie i sugerująca, że będą następne ataki. Psycholog z Uniwersytetu Illinois, który przybył do miasta z zamiarem przeprowadzenia badań, stwierdził, że wśród świadków zdecydowanie przeważają kobiety z biednych dzielnic, a gazownik ani razu nie pojawił się w dwóch najzamożniejszych dzielnicach Mattoon.

Gazownik z Mattoon nie był jednak przypadkiem odosobnionym. Uderzająco podobne serie napadów miały miejsce w latach 1933-1934 w Botetourt County w Wirginii. Tu także rozpylany był gaz powodujący skurcz krtani i obrzęk twarzy. Oprócz tego w Mattoon znaleziono pod domem jednej z ofiar puste opakowanie po szmince do ust, natomiast w Botetourt w kilku miejscach zbrodni odkryto odciski butów na wysokim obcasie. O incydentach w Botetourt szeroko rozpisywała się miejscowa prasa, ale w gazetach ogólnokrajowych znalazły się zaledwie krótkie wzmianki. Wydaje się więc nieprawdopodobne, by te zdarzenia w dziesięć lat później spowodowały panikę w Mattoon. Co więcej, trudno sobie wyobrazić, aby dziennikarze wymyślili tak niezwykłe narzędzie zbrodni, jak gaz paraliżujący. W tym miejscu można by się zastanowić, czy nie chodzi tu o zjawisko podobne do tego, jakie David Hufford odkrył na Nowej Fundlandii.

Spotkania z wieloma mniej zagadkowymi, lecz równie kłopotliwymi istotami zdarzały się także dawniej. W maju 1913 roku trzej młodzieńcy zatrudnieni na pewnej farmie w Teksasie ujrzeli niewielkiego człowieczka o wzroście około pół metra. Jeden z nich wspomina: "Nosił coś w rodzaju kapelusza trochę w stylu meksykańskim. Był to mały okrągły kapelusik, który wydawał się do niego przyrośnięty. Nie miał na sobie ubrania. Wszystko wyglądało jak gumowy kombinezon, włącznie z kapeluszem". Zanim chłopcy zdołali bliżej przyjrzeć się małemu ludzikowi, został on rozerwany na strzępy przez miejscowe psy. Narządy wewnętrzne i krew wyglądały jak ludzkie, ale skóra miała kolor ciemnozielony. Z kolei w Everittstown w New Jersey 5 listopada 1959 roku pewien mężczyzna nazwiskiem John Trasco wyszedł na podwórko, żeby nakarmić psa, i natknął się na wysokiego na niespełna metr, ubranego na zielono człowieczka, który powiedział: "Jesteśmy spokojnymi ludźmi. Nie chcemy kłopotów. Chcemy tylko twojego psa". Trasco przepędził stworę, wołając: "Wynoś się do diabła!"

Skąd się biorą te dziwaczne istoty? Ufolodzy powiedzieliby pewnie, że przyleciały w latających spodkach, chociaż we wspomnianych wyżej relacjach nie ma mowy o tego typu pojazdach. Okultyści rozpoznaliby w nich mieszkańców wnętrza Ziemi. Janet Bord, zajmująca się badaniem opowieści o wróżkach i elfach, łączy te zjawiska ze starymi legendami o krasnoludkach, których upodobanie do zielonej odzieży symbolizuje związek z naturą. Z kolei sceptycy - wskazując na irracjonalne aspekty spotkań - dowodziliby, że jest to zwykła mistyfikacja, wzbogacona wybujałą wyobraźnią.

Każda z tych sugestii rodzi dalsze pytania o fundamentalnym znaczeniu. Przypuśćmy, że małe zielone ludziki są załogantami UFO: nie zbliża nas to ani na jotę do rozwiązania kwestii, czym są latające spodki, skąd pochodzą i po co tu przybyły. Po co im był pies i jak to się stało, że zdarzenie mające miejsce w latach pięćdziesiątych przypomina relacje powstałe w czasie "epidemii" uprowadzeń przez kosmitów, która wybuchła dopiero dwadzieścia lat później?

Załóżmy z kolei, że istoty te są prawdziwymi postaciami z bajek. Czy z własnej inicjatywy ubierają się we współczesne ubrania? Z jakiego powodu pojawiają się w zielonych meksykańskich kapeluszach? A może w niepojęty sposób małe zielone ludziki wyglądają tak, jak je widzi dana osoba?

Przypuśćmy wreszcie, że wszystkie opowieści to mistyfikacja lub efekt omamów. Jeśli były mistyfikacją, czy ma jakieś znaczenie fakt, iż incydent na farmie w Teksasie przez dziesiątki lat nie nabrał rozgłosu, nie miał najwyraźniej sensu i nie przyniósł oszustom złamanego grosza? Jeżeli były omamami, to jak wytłumaczyć fizyczne dowody - atak psów, krew - lub fakt, że zdarzenie obserwowało kilka osób, czy że istoty były małe, zielone i odziane w gumowe ubrania?

Podczas wypraw w rejon graniczny prawdziwy dylemat polega na rozróżnieniu między tym, co rzeczywiste, a tym, co nierzeczywiste. Znacznie łatwiej rozstrzygnąć takie kwestie, jak: wiarygodność naocznego świadka, interpretacja jego relacji, zbiorowa dynamika niecodziennych doświadczeń, zakres i waga dowodów fizycznych. O tych właśnie zagadnieniach będzie mowa w drugiej części niniejszej książki.

 






Mike Dash - Granice poznania