Mike Dash

Granice poznania

 

 

Rozdział 9

Niepodważalne dowody?

 

Istnieje kilka metod klasyfikowania nieznanych zjawisk. Oto jedna z nich, rzadko stosowana, która wszelako sprawdza się, gdy chcemy ocenić i sklasyfikować świat niewytłumaczalnych zdarzeń jako całość.

Są dwa rodzaje dziwnych zjawisk: te, które nie do końca pojmujemy, ale są niezaprzeczalnie realne, oraz te, których także do końca nie rozumiemy, a mogą być nierzeczywiste. Pierwsza grupa obejmuje zdarzenia takie, jak pioruny kuliste, spadanie zwierząt i przedmiotów z nieba, podwodne świetliste kręgi, zwierzęta żyjące poza swoim naturalnym środowiskiem oraz pogrzebane żaby i ropuchy. Druga to duchy, poznanie pozazmysłowe, pozaziemskie statki kosmiczne, wizje religijne, potwory i cuda.

Klasyfikacja ta uwzględnia fakt, że większość relacji o niecodziennych zjawiskach to mistyfikacje lub pomyłki, a koncentruje się wyłącznie na tych przypadkach, które dokładnie zbadano i określono jako niewytłumaczalne. Na przykład relacje o znajdowanych na angielskiej wsi szczątkach wielkich kotów dowodzą, że przynajmniej niektórzy ich autorzy mówią prawdę. Tak więc chociaż badanie przypadków będących wynikiem pomyłek lub nieświadomości daje wgląd w psychiczną strukturę świadków, istotne pytanie brzmi, skąd te koty się wzięły. Czy uciekły od właścicieli, czy też zostały z rozmysłem uwolnione; czy są przedstawicielami nieznanego gatunku dzikich zwierząt; czy może niektóre zostały teleportowane z naturalnych habitatów w Afryce? Podobnie nikt nie zaprzeczy, że ryby, żaby i podobne obiekty spadają z nieba. Pytanie tylko, jak się to stało i czy teoria naukowa głosząca, że dzieje się tak za sprawą trąb wodnych, wystarcza do wyjaśnienia tego zjawiska.

Mając do dyspozycji dowody materialne, nawet sceptyk przyzna, iż niektóre z tych zjawisk są realne. Ale ten sam sceptyk będzie twierdził, że nigdy nie było potwora z Loch Ness (choć zgodzi się, iż mogą tam być jakieś duże ryby); że nie ma dowodów na to, aby Ziemię odwiedzały kiedykolwiek jakieś istoty z przestrzeni kosmicznej; że przypadki telepatii, jasnowidzenia, prekognicji i psychokinezy można wytłumaczyć jako trafne domysły, przypadkową zbieżność lub szalbierstwo, a duchy są po prostu wytworem wyobraźni.

Rozważając zatem te dwie szerokie kategorie, możemy powiedzieć, że zagadki z pierwszej grupy muszą znaleźć racjonalne, naukowe wyjaśnienie, choć mogłoby to oznaczać skierowanie istniejących już teorii na nowe tory. Gdyby jednak okazało się, iż zjawiska z drugiej grupy są w jakimś sensie rzeczywiste, wówczas niektóre z powszechnie uznawanych teorii (uznawanych dlatego, że już zostały sprawdzone) trzeba będzie odrzucić albo przeformułować. Nic zatem dziwnego, że świat nauki odrzuca istniejące dowody mające uwiarygodnić realność potworów i cudów, żądając świadectw niepodważalnych.

Owce i kozy

Wymóg ten stawia nas przed pytaniem o rodzaj dowodu potwierdzającego istnienie dziwnych zjawisk. Musimy od razu powiedzieć, że idealny dowód - czyli możliwość przeprowadzenia w warunkach laboratoryjnych powtarzalnego doświadczenia z zawsze takim samym rezultatem - nie istnieje. Badacze zdolności paranormalnych (psi) próbują uporać się z tą kwestią już od lat trzydziestych i doszli do wniosku, że są one słabe i nieuchwytne i u jednych występują w większym natężeniu niż u innych. Nawet ludzie obdarzeni tymi zdolnościami, czyli "media", są niezwykle podatni na wszelkiego rodzaju wpływy.

Istnieje wszelako metoda wypróbowana, zwana "efektem owcy i kozy", polegająca na założeniu, że wiara w psi sama w sobie pozwala określić, czy dana osoba jest zdolna do poznania pozazmysłowego czy nie. Gertrude Schmeidler, była prezes Amerykańskiego Towarzystwa Badań Parapsychologicznych, przeprowadziła testy na tysiącu dwustu osobach, starając się udowodnić swoją hipotezę, że ci, którzy "twierdzą, iż poznanie pozazmysłowe jest całkowicie nie do udowodnienia w warunkach eksperymentalnych, wypadają gorzej niż inni". Odkryła, że osoby wierzące w te zjawiska lub mające do nich stosunek obojętny ("owce") osiągają wynik nieco wyższy od przypadkowego, natomiast ci, którzy w ogóle w nic nie wierzą ("kozy"), osiągają wynik znacznie poniżej przypadkowego i wykazują to, co Schmeidler nazywa "stronieniem od psi". Podobne testy przeprowadzone z parami dzieci wykazały, że partner dominujący osiąga wynik wyższy niż jego bardziej nieśmiały kolega.

Nawet pojedyncza osoba podlega różnorakim wpływom, takim jak stan umysłu, motywacja i gotowość współpracy z eksperymentatorem. Trudności z ustaleniem roli tych czynników okazały się tak wielkie, że większość lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych spędzono na bezowocnych poszukiwaniach "przewodzącego psi". Okazało się, że nawet jeśli istnieją warunki optymalne z punktu widzenia obiektu eksperymentu, na wynik testu może też wpłynąć eksperymentator, który niekiedy nawet nieświadomie posługuje się własnymi zdolnościami psi do zakłócenia przebiegu testu i jego wyników. Zjawisko to znane jest jako "efekt eksperymentatora". Ponieważ w momencie ustalania programu eksperymentu niemożliwe jest wzięcie pod uwagę tak różnorodnych zmiennych, wydaje się całkiem prawdopodobne, że jeśli nawet zjawiska psi istnieją, nie da się opracować testu, który można by było powtórzyć.

Spostrzegawczość

Większość dziwnych zjawisk nie poddaje się testom laboratoryjnym. Poza tym, o ile wiemy, przeważnie zachodzą w miejscach odosobnionych i niejednokrotnie są obserwowane przez pojedynczego świadka. Niemal wszystko, co o nich wiemy, opiera się na spostrzegawczości osoby, która je widziała w danych warunkach.

Trzeba na wstępie powiedzieć, że świadectwa tego rodzaju są znacznie mniej wiarygodne, niżby chcieli to uznać badacze. W gruncie rzeczy relacje naocznych świadków to bardzo niepewne źródło informacji, prowadzące niejednokrotnie do utrwalania się błędnej opinii. Jeśli się nad tym chwilę zastanowić, okaże się, iż każdy z nas doświadczył tego choćby podczas odtwarzania na przykład przebiegu wypadków samochodowych. Kiedy dwa samochody zderzają się ze sobą, nie tylko kierowcy, ale i świadkowie przedstawiają bardzo różne relacje tego samego incydentu. Nic dziwnego, iż takie same sprzeczności pojawiają się w opisach tajemniczych zjawisk.

Allan Hendry należał do grupy badawczej Centrum Studiów Ufologicznych, zajmującej się dochodzeniem w terenie. Na podstawie swych doświadczeń napisał książkę The UFO Handbook (Podręcznik ufologiczny), w której zwraca uwagę na niedokładność relacji wielu naocznych świadków. Badając je szczegółowo, stwierdził, że dość często domniemanym nie zidentyfikowanym obiektem latającym jest po prostu jakaś planeta, gwiazda, satelita, samolot lub balon. W pewnym szczególnie spektakularnym przypadku udowodnił nawet, iż świadek, który niemal wywalił drzwi sąsiedniego domu, pragnąc ostrzec mieszkańców o unoszącym się nad okolicą ogromnym UFO, widział po prostu Księżyc. (Co dziwniejsze, świadek bez protestu zgodził się z wyjaśnieniami Hendry'ego).

I tu trzeba sobie wyraźnie uświadomić, że gdyby Hendry nie zjawił się na miejscu zdarzenia, zostałoby ono odnotowane jako obserwacja typowego materialnego UFO. Większość publikacji o UFO - a w gruncie rzeczy większość książek o osobliwych zjawiskach - w znacznej mierze zawiera takie właśnie przypadki.

Mając to na uwadze, warto ponownie zastanowić się nad opowieścią o obiedzie zjedzonym przez Tony'ego Clarka w nie istniejącej tchae khanie, od której rozpocząłem niniejszą książkę. Clark i jego towarzysz, obaj trzeźwo myślący inżynierowie, podczas długiej i męczącej podróży przez pustkowie natknęli się na pewną restaurację. Kiedy po kilku miesiącach ponownie jechali tą samą trasą, nie potrafili jej już odnaleźć.

Na pierwszy rzut oka zdarzenie to wydaje się niesamowite i tajemnicze, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie, że zanotowano kilka podobnych. W latach 1952-1969 na przykład John i Christine Swain odbyli dwieście pięćdziesiąt podróży przez New Forest w południowo-zachodniej Anglii w poszukiwaniu okrytego mgłą jeziora, które, jak im się zdawało, ujrzeli pewnego razu podczas wakacji w Beaulieu Abbey. Sądzili, iż odnajdą je z łatwością, ponieważ bardzo wyraźnie zapamiętali małą wysepkę, gdzie stał wykuty w kamieniu miecz. Istnieje też legenda, że nieco dalej na zachód, w lasach w pobliżu Haytor w Devonie, znajduje się wioska-widmo, którą ze wzgórza wypatrzył żołnierz rozpoznania artyleryjskiego. Widział nawet dym unoszący się z komina. Kiedy później zszedł do lasu, nie mógł odnaleźć śladu zabudowań ani ich mieszkańców.

A może Clark się mylił? Z jednej strony, potrafił określić położenie wioski ze względu na znajdującą się obok niezwykłą formację skał. Z drugiej - sam przyznawał, że nie znał tej okolicy - całkowicie pustego rejonu północnego Iranu. Poza tym był głodny i zmęczony, kiedy natknął się na tchae khanę, co na pewno nie poprawiało jego zdolności percepcji. Nie zapytał też o nazwę wioski, w której znajdowała się owa restauracja.

Przypadek Clarka, niezależnie od tego, czy rzeczywiście był aż tak tajemniczy, przypomina zagadkowy znikający hotel w Sussex. Małżeństwo, które pewnego dnia przejeżdżało obok niego, zaznaczyło na mapie jego lokalizację, ponieważ tak bardzo im się spodobał, że postanowili wrócić i zamieszkać w nim. Mimo poszukiwań i wypytywania nie znaleźli już tego budynku. Ale gdy relacja o ich kłopotach została opublikowana w "Journal of the Society for Psychical Research", pewien sceptyk nazwiskiem Denys Parsons postanowił sam podążyć tropem owego małżeństwa. Stwierdził, że pomylili zakręty, i trafił na hotel ["Skeptical Briefs" (grudzień 1995) s. 2. W tych opowieściach jest coś z podań ludowych, istnieją w nich bowiem podobieństwa do historii matki, która z córką udała się na Wystawę Paryską w 1889 roku. Po przybyciu z Indii via Londyn zameldowały się w pokoju nr 342 w pewnym hotelu o dość specyficznej fasadzie. Tuż po przyjeździe matka zachorowała, córka udała się więc sama po lekarstwa. Wróciwszy po kilku godzinach, stwierdziła, iż matka zniknęła z pokoju, który został w tym czasie przemeblowany, a recepcjonista twierdził uparcie, że nie widział ani jej, ani matki, i na potwierdzenie przedstawił rejestr gości, w którym nie było śladu ich obecności. Zdenerwowana młoda kobieta szukała bezskutecznie pomocy w policji i w ambasadzie brytyjskiej. Dopiero później wyszło na jaw, że matka zmarła nagle na zarazę, a w obawie, iż wieść o tym zdarzeniu wypłoszy gości z wystawy, kierownictwo hotelu i władze miasta zatarły wszelkie ślady obecności obu pań. Zdarzenie to stało się najpierw inspiracją dla autora krótkiego opowiadania zatytułowanego Too Long at the Fair, lecz później zostało opisane jako autentyczne w kilku książkach poświęconych dziwnym zjawiskom, na przykład w Reader's Digest Book of Strange Stories, Amazing Facts (Londyn, Reader's Digest Association, 1979) s. 361.].

Jakie czynniki mają wpływ na to, czy świadek prawidłowo ocenia sytuację? Przede wszystkim musimy brać pod uwagę wszelkie okoliczności danej chwili: pogodę, widoczność, odległość między świadkiem a obserwowanym przezeń zjawiskiem i tym podobne. Następnym istotnym elementem jest czas trwania obserwacji. (W większości przypadków jest on bardzo krótki, mieści się zapewne w przedziale kilku sekund). Ważny jest także czas, jaki upłynął między zdarzeniem a relacją o nim. Zwykle świadkowie nie są skłonni od razu informować o tym, co widzieli. I wreszcie sam świadek: Czy jest dobrym obserwatorem? Czy ma dobry wzrok? Jeśli był jakiś inny świadek, to czy omawiali dokładnie szczegóły zdarzenia przed złożeniem relacji? (Większość świadków tak czyni, stąd relacje przeważnie są nadzwyczaj zgodne w szczegółach). Jednak najważniejszym czynnikiem jest stan umysłu świadka w momencie zdarzenia. Czy był skupiony, czy też zdezorientowany i przerażony? Czy coś wskazuje na to, że świadek znajdował się w stanie oczekiwania lub był podatny na sugestię?

Istnieje tendencja do rozważania tylko takich przypadków, w których warunki były sprzyjające; doświadczenie trwało długo; relację sporządzono bezpośrednio, a świadkowie znajdowali się w dobrym stanie psychicznym i byli dobrymi obserwatorami; nie stwierdzono, że świadkowie spodziewali się, iż będą uczestniczyć w zdarzeniu; byli w jego trakcie opanowani i sceptycznie nastawieni. W ten sposób listę zawierającą dziesiątki tysięcy incydentów można zredukować do kilkuset lub nawet mniej. Z mojego doświadczenia wynika, że niespełna pięć procent materiału nadsyłanego do "Fortean Times" - czasopisma specjalizującego się w osobliwych zjawiskach - uważa się za warte publikacji, a i tak w większości relacje te nie spełniają wszystkich wyżej wymienionych kryteriów.

Kiedy Allan Hendry zabrał się do weryfikacji tego, co pozostało po odrzuceniu relacji o obiektach, które zostały zidentyfikowane, z ogólnej liczby tysiąca trzystu doniesień o UFO otrzymanych przez CUFOS w okresie od sierpnia 1976 do listopada 1977 roku pozostało zaledwie sto trzynaście "autentycznych" (czyli 8,7 procenta). A i tak tylko nieliczne spełniały wspomniane kryteria. Susan Blackmore, znalazłszy się po raz pierwszy w archiwum Towarzystwa Badań Parapsychologicznych, sądziła, iż znajdzie tam całe sterty dokumentów o osobliwych zjawiskach. Tymczasem usłyszała: "Wszyscy myślą, że mamy tu ogromne ilości doniesień, ale tak nie jest. Zachowujemy tylko te, które zostały bardzo dokładnie zweryfikowane".

W ostatnich latach psychologowie i fizjologowie zajmujący się percepcją i pamięcią doszli do wniosku, że są one zawodne. Jedno z najnowszych badań Richarda Wisemana i Petera Lamonta z Uniwersytetu Hertfortshire dotyczy indyjskiej sztuki z liną - "najsłynniejszego na świecie prastarego cudu" - polegającej na tym, że magik sprawia, iż lina opierająca się jednym końcem na ziemi wznosi się pionowo, a po niej wdrapuje się małych chłopak. Sztuczka ta ma kilka odmian, od całkiem prostej (chłopak wspina się, a potem schodzi po linie), po zupełnie zagadkową (podczas wspinania się chłopak znika, a następnie pojawia się w koszyku, który jest cały czas widoczny dla zgromadzonej publiczności). W klasycznej wersji chłopak znika na szczycie liny, słychać natomiast jego głos, kiedy odmawia zejścia w dół. Magik wspina się za nim i także znika. Za chwilę poćwiartowane ciało spada znikąd na dół. Magik pojawia się ponownie na szczycie liny, schodzi, przykrywa krwawe szczątki chłopaka, po czym dzieciak wyłania się spod płachty cały i zdrowy.

Wiseman i Lamont klasyfikowali badane przypadki według wrażenia, jakie wywarły na widzach. Ustalili, że czas, jaki upłynął między zdarzeniem a relacją, wynosił średnio cztery lata w odniesieniu do pokazów, które zrobiły najsłabsze wrażenie, ale już czterdzieści jeden lat w przypadku relacji najbarwniejszych i najbardziej szczegółowych. Dowodzi to, że wraz z upływem lat świadkowie dodają różne detale i upiększają opowieść. Po kilkudziesięciu latach prosty trik staje się w ich umysłach bardzo złożonym i barwnym widowiskiem.

Ale jak to się dzieje, że świadkowie konsekwentnie ubarwiają swoje relacje? Być może wiedzą, albo dowiadują się potem, jak widowisko z liną powinno wyglądać, i uzupełniają swoją relację o nowe elementy. Jeśli mechanizm działa właśnie w ten sposób, to można przypuszczać, iż niektórzy świadkowie biorą na przykład Wenus za UFO, a znając inne relacje o nie zidentyfikowanych obiektach, ubarwiają swoje o elementy zawarte w tamtych doniesieniach. I oto zamiast o jasnym, lecz nieruchomym światełku na niebie mówią o szybko poruszającym się statku kosmicznym. Tak samo mogło się dziać w przypadku tych, którzy znaleźli się nad jeziorem Loch Ness i zobaczywszy formację wysokich fal, donosili o podługowatych, niskich wybrzuszeniach przesuwających się po powierzchni wody. Niektórzy uczestnicy seansów, widząc, że jakiś obiekt porusza się zapewne w wyniku oszustwa, opowiadają potem, iż byli świadkami niewytłumaczalnego zjawiska psychokinezy. W tym wypadku świadkowie nie czekają nawet wielu lat, lecz już w trakcie seansu zupełnie normalne zdarzenia interpretują jako nadprzyrodzone. W gruncie rzeczy literatura o nie wyjaśnionych zjawiskach pełna jest relacji powstałych wskutek błędnej interpretacji naturalnych zdarzeń.

Psychologowie twierdzą, że doświadczenie tego rodzaju jest skutkiem "oczekującej uwagi": ludzie widzą i odczuwają to, co spodziewają się zobaczyć i odczuć.

Przeprowadzono wiele eksperymentów dowodzących, iż ten rodzaj oczekiwania rzeczywiście istnieje. Podczas jednej z prób uczestnikom badania polecono spacerować po korytarzu, dopóki nie zapali się światło, i choć światła w ogóle nie zapalono, niektórzy zatrzymali się po pewnym czasie. Podobnie działo się, gdy uczestnikowi eksperymentu podano dwa pręty podłączone do baterii, informując, że może podskoczyć w chwili przekręcenia włącznika. I rzeczywiście podskakiwał, choć baterii nie włączono. Oczekiwał wstrząsu elektrycznego, a w chwili podskoku wydawało mu się prawdopodobnie, że czuje ten wstrząs.

Podobne doświadczenie przeżył Tim Dinsdale, kiedy przybył nad Loch Ness w 1960 roku w nadziei sfilmowania potwora. Jechał ze swego domu w Reading, podróż była koszmarna, zabrała mu dwa dni. Kiedy znalazł się nad jeziorem, pozostało mu już tylko sześć dni na znalezienie i sfilmowanie Nessie. Wierzył święcie w istnienie tego stworzenia i miał pojęcie o jego wyglądzie i zachowaniu.

Po przybyciu nad Loch Ness pojechał wzdłuż południowego wybrzeża. Nagle zobaczył kilka osób wskazujących na jakiś punkt na wodzie i machających w podnieceniu rękoma. Wiedząc, iż może to być oznaka wypatrzenia potwora, Dinsdale przyśpieszył.

Jak należało się spodziewać, w odległości około dwustu pięćdziesięciu metrów od brzegu zobaczyłem dwa szare garby wystające ponad powierzchnię... Zamknąłem oczy, spojrzałem ponownie, ale to coś pozostało tam, takie wielkie, rozwalone na powierzchni wody!

Skręciłem ostro na drodze i zatrzymałem się w deszczu żwiru. Otworzywszy drzwi, wyciągnąłem kamerę wraz z nieporęcznym trójnogiem. Próbowałem go ustawić na nierównym gruncie i w końcu sztywnymi z podniecenia rękoma zdołałem uruchomić kamerę. Czułem, jak mijają sekundy, ale nie radziłem sobie zbyt dobrze z nieznanym sprzętem. Ręce trzęsły mi się tak, że niewiele miałem z nich pożytku. Lecz gdy wreszcie, prawie w rozpaczy, ustawiłem obiektyw do filmowania, garby nadal tam były, spokojnie oczekując na rozwój wypadków, unosząc się na wodzie, dziwnie posłuszne i nieruchome.

Zawahałem się przez chwilę, palec trzymałem na włączniku, i nagle - powodowany jakimś impulsem - sięgnąłem po lornetkę i spojrzałem na to coś w wodzie. Przy siedmiokrotnym powiększeniu garby wyglądały jeszcze bardziej imponująco, były ogromne. Ale gdy przyjrzałem się im dokładniej, zobaczyłem cienką jak włos gałązkę wystającą z garbu po mojej prawej stronie, z pojedynczym listkiem powiewającym figlarnie na wietrze!

"Potwór" okazał się pniem drzewa, ale oczekiwania i niedoświadczenie Dinsdale'a przemieniły go w żywe stworzenie.

W końcu lat siedemdziesiątych Adrian Shine opracował eksperyment mający na celu określenie percepcji ochotników przybywających nad Loch Morar w nadziei ujrzenia Moraga, krewniaka potwora z Loch Ness. Znalazł długi drewniany kloc, przymocował do niego krążek wraz z długą liną i zatopił w pewnej odległości od brzegu jeziora. Zazwyczaj kloc znajdował się pod wodą, ale jeśli popuściło się linkę, jego tylny koniec wysuwał się nad powierzchnię, jakby to był wyłaniający się z wody potwór.

Nowo przybyłych zaprowadzono na miejsce eksperymentu i pozostawiono na chwilę, po czym drewniany potwór Shine'a wysuwał się z wody. Wysłuchano relacji podekscytowanych ochotników, po czym poproszono ich, aby naszkicowali to, co zobaczyli. Choć koniec kloca nie miał żadnych zgrubień ani wystających elementów, znaczna część "świadków" narysowała malutką głowę na końcu długiej szyi. Znali przypuszczalnie wygląd Moraga i rysowali to, co spodziewali się ujrzeć, a nie to, co rzeczywiście się ukazało.

Zbiorowa sugestia

Relacja pojedynczego świadka może być niedokładna, ale problem jej weryfikacji jest niczym w porównaniu z niezrozumiałym zjawiskiem polegającym na tym, że w chwili, gdy wieść o osobliwym zdarzeniu rozejdzie się w okolicy, w ciągu kilku tygodni zaczynają napływać podobne doniesienia.

Taka "zbiorowa sugestia" jest jedną z cech charakteryzujących strefę graniczną. Najlepszym przykładem może być gwałtowna fala relacji o latających spodkach, która pojawiła się kilka miesięcy po tym, jak Kenneth Arnold ujrzał 24 czerwca 1947 roku formację nie zidentyfikowanych obiektów latających nad Cascade Mountains. Jedno z wcześniejszych opracowań zawiera osiemset pięćdziesiąt obserwacji w samym tylko czerwcu i lipcu 1947 roku. Jednak obecnie ocenia się, że w okresie pięciu tygodni napłynęło około czterech tysięcy doniesień, powodując takie nasilenie zainteresowania zjawiskiem, iż w jego wyniku powstała nowa dziedzina badań.

Przypadki zbiorowej sugestii lub paniki znane są od dawna. Wskutek gwałtownego rozprzestrzeniania się jakiejś wiadomości często powstawało niemało szkód i kłopotów. W lipcu i sierpniu 1789 roku ogarniętą rewolucją Francję obiegły pogłoski, że ogromne rzesze wojsk (złożone z Austriaków, Brytyjczyków, Szwedów, Hiszpanów, a nawet uwolnionych galerników i korsarzy na żołdzie francuskich rojalistów) przetaczają się przez kraj, zabijając, gwałcąc i plądrując. Zdarzenie to przeszło do historii pod nazwą Wielkiej Paniki. I choć w plotkach nie było ani krzty prawdy, tysiące ludzi wysłuchiwały przenoszonych od miasta do miasta przerażających relacji o zniszczeniach.

Na przykład 28 lipca 1789 roku dziewiętnastoletnia Lucy de La Tour du Pin, mieszkanka wioski Forges-les-Eaux w Normandii, usłyszała jakieś zamieszanie na ulicy, a po wyjściu z domu zobaczyła, że podniecony tłum otacza mężczyznę jadącego na siwym koniu toczącym pianę z pyska i o pokrwawionych od ostróg bokach. Mężczyzna ów przybywał z odległego o pięć mil Gaillefontaine, gdzie, jak zapewniał, austriacka armia właśnie "łupiła, co się dało, i podpalała stodoły". Lucy siłą powstrzymała miejscowego proboszcza od uderzenia w dzwony na alarm, obiecując, że wraz z mężem pojedzie do Gaillefontaine, aby sprawdzić, czy miejscowość rzeczywiście znajduje się w rękach wroga. Gdyby nie to, panika ogarnęłaby Forges-les-Eaux. Kiedy małżonkowie dotarli do Gaillefontaine, stwierdzili, że wioska jest nietknięta, mieszkańcy zaś byli przekonani, iż to właśnie Forges-les-Eaux znajduje się w rękach Austriaków.

Seria podobnych panicznych wieści ogarnęła chińskie miasto Nankin w 1876 roku. Rozeszły się tam pogłoski o niewidzialnych demonach, które grasują w kraju i obcinają ludziom warkoczyki. Ponieważ owe warkoczyki symbolizowały posłuszeństwo wobec rządów dynastii Manchu, a ich usunięcie było uznawane za oznakę buntu i jako takie karane śmiercią, panika ogarnęła wkrótce Szanghaj, Hangchow i Amoy. Wreszcie dotarła do Pekinu i wygasła dopiero po dwóch latach. W tym czasie cała prowincja trzęsła się ze strachu, a każdemu obcemu przybyszowi groził samosąd. Skrócono nawet o głowę trzech Chińczyków nawróconych na chrześcijaństwo, ponieważ właśnie ich podejrzewano o obcinanie warkoczyków. Po kraju rozeszła się pogłoska o latających papierowych demonach, uzbrojonych w nożyczki i rzucających uroki, a domokrążcy handlujący rozmaitymi amuletami robili w tym czasie kokosowe interesy.

Podobną panikę odnotowano w Chinach w początkach V wieku. Jej współczesny odpowiednik to strach przed urwaniem penisa, który opanowywał okresowo ludność zachodniej Afryki, kiedy rozchodziły się pogłoski o czarnych czarownikach polujących na ludzkie genitalia, niezbędne do sporządzania magicznych lekarstw. Ponieważ wieść głosiła, iż czarownik może zdobyć narządy płciowe mężczyzny, dotykając jakiejkolwiek części jego ciała, ludzie reagowali w ten sposób, że odmawiali uścisku ręki, a mężczyźni trzymali dłonie w kieszeniach, by uniknąć przypadkowego kontaktu.

Co najdziwniejsze we Francji w 1789 roku nikt nie widział ani jednego austriackiego żołnierza, w Chinach w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku nikt nie zobaczył papierowych ludzi, a w Afryce w latach dziewięćdziesiątych nikt nie spotkał czarowników obcinających penisy. Pożywką dla wszystkich tych pogłosek były instynktowne lęki. W rzadkich przypadkach z pewnością wzmagały je jakieś odosobnione, "autentyczne" zdarzenia. Mogło się zdarzyć, że w Chinach obcięto komuś włosy, zapewne z głupoty lub złośliwości, ale niekoniecznie tak musiało być. Zbiorowa sugestia czy panika żyje własnym życiem.

Najlepszym przykładem współczesnej zbiorowej paniki jest pogłoska o kozodoju, tajemniczym krwiożerczym ssaku, która wiosną 1995 roku opanowała Puerto Rico. Zaczęło się od tego, że znaleziono niezwykle dużą liczbę martwych zwierząt domowych - kóz, kur i królików. W prowincjach Orocovis i Morovis naliczono ich kilkadziesiąt. Miejscowych farmerów zaniepokoił sposób, w jaki zwierzęta zostały zabite. Na wszystkich ciałach znaleziono głębokie rany kłute, jakby krew wypił nieznany drapieżnik.

Dopiero później pojawił się opis rzekomego drapieżnika. Pewien policjant z Orocovis, prowadzący dochodzenie w sprawie martwych owiec, zobaczył czającą się w cieniu postać podobną do człowieka, o wzroście stu dwudziestu centymetrów. Istota miała żółtopomarańczowe oczy i wydzielała straszny odór. 26 marca 1995 roku Jaime Torres na tym samym polu napotkał podobne monstrum. Miało nieduży okrągły łeb, skośne ślepia, mały pysk i wielobarwną skórę, mieniącą się szarością, czerwienią, brązem i żółcią.

Panika w Puerto Rico osiągnęła znaczne rozmiary. Ludzie tworzyli dwustuosobowe grupy, które przetrząsały lasy, nie było też wiadomo, jakiego gatunku jest tajemnicze zwierzę. Nieliczni twierdzili, iż to nie znana wcześniej odmiana kozodoja, zamieszkująca wyspę od dawna, zapewne jakiś gatunek nietoperza. Ale większość uważała, że jest to "domowe zwierzę" obcych, które uciekło z UFO, albo wyjątkowo nieudany genetyczny eksperyment.

Wkrótce pojawił się bardziej dokładny opis kozodoja. Stwór wyglądał nader dziwacznie: był dwunożny, z nogami jak u kangura, miał długie ramiona z zakrzywionymi szponami i głowę jak Szarak, z ogromnymi czarnymi oczami oraz maleńkimi ustami. Grzbiet zwierza, od samej głowy, pokrywały pióra. Czy raczej kolce. Co najmniej jeden świadek widział, jak drżały i wibrowały, dzięki czemu kozodój mógł fruwać.

Wizerunek ten jest na pozór kompletny, ale jeśli przyjrzymy mu się bliżej, dostrzeżemy, że zawiera wiele sprzeczności. Jedni opisywali kozodoja jako drapieżnika, inni widzieli w nim przybysza z UFO. Jeszcze inni uważali, iż ma skrzydła, a w co najmniej jednym opisie pojawia się rozwidlony, diabelski ogon. W grudniu 1995 roku w miejscowości Guanica niejaki Osvaldo Rosado został napadnięty przez czarnowłosego, półmetrowego "goryla".

Są też sprzeczności w opisie sposobu, w jaki kozodój uprawia swój morderczy proceder. Najczęściej powtarza się stwierdzenie, iż potwór uśmierca ofiary, zadając jedną ranę kłutą, jednak pierwsza martwa owca, znaleziona w marcu 1995 roku, miała aż trzy rany. Niektórym zwierzętom drapieżnik rozpłatał gardła. W 1996 roku większość martwych zwierząt miała głębokie podwójne rany kłute na szyi. Sceptycy przypuszczali, że kozodój w rzeczywistości nie istnieje, a zwierzęta były zabijane przez znane drapieżniki, takie jak koty i psy.

Sądząc po tym, jak rozprzestrzeniały się pogłoski o kozodoju, wydaje się, że sceptycy mieli rację. W 1996 roku rejon grasowania bestii znacznie się powiększył; podobne relacje zaczęły napływać z Meksyku, Wenezueli i południa Stanów Zjednoczonych. Jesienią 1996 roku kozodój dotarł nawet do Europy, obwiniano go o zabicie sześciu portugalskich owiec w Idanha-a-Novo. Zwierzęta te także miały jedną ranę kłutą. Jednak niezależnie od tego, gdzie się drapieżnik pojawił, najwyraźniej nękał tylko ludność hiszpańskojęzyczną, do której docierały informacje o El Chupacabras. Logiczna hipoteza sceptyków najwyraźniej była słuszna.

Czy kozodój naprawdę istniał? Jakkolwiek kilka relacji naocznych świadków potwierdza ten fakt, wydaje się, iż najsensowniejsza odpowiedź brzmi: nie. Sprzeczności w opisach wyglądu zwierzęcia i metod zabijania ofiar wskazują, że w wyniku połączenia różnych zjawisk "stworzono" całkowicie nową postać. Śmierć zwierząt domowych, którą normalnie przypisano by psom, i napotkanie jakichś istot, które zazwyczaj kojarzą się z UFO (Puerto Rico jest często nawiedzane przez te obiekty), stały się pożywką dla nowej legendy.

Socjolog Ron Westrum podaje przykłady takich mechanizmów z dziedziny badań nie zidentyfikowanych obiektów latających:

UFO obrastają już legendą (...). Na przykład pewien rolnik powiedział badaczowi z całą powagą: "Oni mówią, że jak się podejdzie na odległość ćwierć mili do jednego z nich, to telefon komórkowy przestanie działać". To bardzo ważna informacja, niezależnie od tego, czy jest prawdziwa czy nie. Rozpowszechnianie takich "faktów" w społeczeństwie sprawia, iż łatwowierni obserwatorzy UFO są jeszcze bardziej przerażeni. Tego typu legendy wywołują w ludziach oczekiwanie, że podczas spotkania z UFO coś będzie widać lub coś się wydarzy. Podejrzewam, że wiele zdarzeń, które dawniej zakwalifikowano by do różnych kategorii zjawisk, obecnie zalicza się do spotkań z UFO właśnie wskutek działania stereotypów.

Psychologowie nazywają ten mechanizm zbiorową sugestią i uważają, że odgrywa on ogromną rolę w sposobie relacjonowania osobliwych zjawisk. Jeśli jakieś zdarzenie nie ma charakteru pojedynczego incydentu, można się spodziewać, iż na relacje świadków o nim wpłyną ich oczekiwania. Im więcej mówi się o jakimś dziwnym zdarzeniu, im większy rozgłos zdobędzie ono w mediach, tym bardziej prawdopodobne staje się, że oczekiwania świadków sprowadzą ich na manowce. Światło na niebie, które przed czerwcem 1947 roku nie zwróciłoby niczyjej uwagi, w lipcu tegoż roku staje się latającym spodkiem. Fala, która na jeziorze Loch Lomond pozostałaby falą, staje się potworem na jeziorze Loch Ness.

Najbardziej frapujący przykład zbiorowej sugestii miał miejsce w Wielkiej Brytanii w grudniu 1881 roku. Poseł do parlamentu Walter Powell zaginął w balonie "Saladin", który urwał się z cumy w Bridport na angielskim wybrzeżu kanału La Manche. Powell był człowiekiem znanym, więc jego tajemnicze zniknięcie szeroko komentowano. Wkrótce doniesiono o jakichś dziwnych światłach i obiektach, które pojawiły się na niebie nad kanałem, w Dartmouth, w Hartlepool (kilkaset mil na północ), w Alderaey, w Montrose Ness, nad szczytem de Fuerte i w Bilbao w Hiszpanii. Być może niektóre należały do "Saladina" - którego notabene nigdy nie odnaleziono - ale z pewnością nie wszystkie. Podobny incydent zdarzył się w Holandii w 1978 roku, gdy młoda panda uciekła z ogrodu zoologicznego w Rotterdamie. Wiadomość o tym podały media, a niedługo potem władze otrzymały około stu relacji z całego kraju o wolno poruszającym się i łatwym do zidentyfikowania zwierzęciu. Okazało się, że żadna z nich nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. Panda została zabita przez pociąg w odległości kilku metrów od terenu ogrodu zoologicznego i wszyscy, którzy rzekomo widzieli ją gdzie indziej, ulegli złudzeniu.

W wielu innych osobliwych zdarzeniach mamy do czynienia z pokrewnym zjawiskiem, zwanym zbiorową histerią. Różni się ona od zbiorowej sugestii tym, że jej skutki są znacznie bardziej dramatyczne, natomiast obszar występowania - mniej rozległy. Często też towarzyszą jej specyficzne fizyczne symptomy. W Kairze w kwietniu 1993 roku aż tysiąc trzysta uczennic z ponad trzydziestu szkół zaczęło cierpieć na niewytłumaczalne napady mdłości i omdleń. Zaczęło się to w pewnej wiosce w delcie Nilu, gdy pewna nastolatka nagle zemdlała, czytając coś na głos. Kilka jej koleżanek także zasłabło, a potem choroba zaczęła się rozprzestrzeniać. Można podać wiele podobnych przykładów.

Mianem zbiorowej psychozy i zbiorowej histerii określa się fizyczne objawy dolegliwości, która w rzeczywistości nie istnieje. Tyle że pojęcie zbiorowa histeria niczego nie tłumaczy. Mechanizm, za pomocą którego histeria przenosi się z jednej osoby na drugą, oraz powody, dla których dotyka ona jednych, a omija innych, nie są w pełni poznane. Niekiedy oczywistym podłożem zjawiska jest stres. Liczne przypadki zbiorowej histerii mają wyraźny związek z niepokojami na tle politycznym. Pewną rolę odgrywają też prawdopodobnie oczekiwania. Psychologowie uważają, że zbiorową psychozę wywołuje sześć czynników:

Na pierwszym miejscu należy postawić warunki naturalne. Wielką Stopę spotyka się zwykle tam, gdzie może się on nagle pojawić i szybko ukryć. Nieliczne relacje pochodzą z terenów miejskich. Następnie muszą istnieć kanały informacyjne (...). Napięcia społeczne i ekonomiczne, jak również brak zaufania do władzy sprawiają, że niekonwencjonalna interpretacja dziwnych zjawisk trafia na podatny grunt. Ponadto każda kultura posiada pewne marginalne tradycje, proponujące alternatywne tłumaczenia rozmaitych doświadczeń. Pozornie nic nie znaczące zdarzenie staje się przysłowiowym kamykiem dającym początek lawinie doniesień. W miarę jak wieść o dziwnym zdarzeniu rozprzestrzenia się w społeczności, ludzie aktywnie poszukują takiego samego doświadczenia i, rzecz jasna, wielu się to udaje. Nasilaniu się przejawów masowej histerii sprzyja również brak kontroli ze strony czynników oficjalnych. Im społeczeństwo jest bardziej tolerancyjne dla niekonwencjonalnych koncepcji, tym bardziej prawdopodobne staje się, że będą one sterować ludzkimi doświadczeniami.

Jakkolwiek mechanizmy tych zjawisk nie są dostatecznie znane, wydaje się, że zjawisko zbiorowej psychozy przynajmniej w części tłumaczy przypadki, w których brak fizycznych dowodów, oraz te, w których dowody są naginane do z góry zakładanych wzorców. Przypadki zbiorowego opętania przez demony, jakie zdarzały się w żeńskich klasztorach w epoce renesansu, były raczej zbiorową psychozą niż rzeczywistym oddziaływaniem czynników nadprzyrodzonych. Niemniej niewiele nam przyjdzie z tego, że jedną tajemnicę staramy się wytłumaczyć inną. Musimy zdobyć gruntowniejszą wiedzę o przyczynach i skutkach zbiorowej psychozy, zanim uda się nam ustalić z całą pewnością, czym ona jest i dlaczego ma miejsce.

Wiarygodność świadków

Wydaje się, że oświadczenie naocznego świadka jest znacznie mniej wiarygodne, niż to się badaczom wydaje. Przedstawiając jakieś zdarzenie, ludzie popełniają kardynalne błędy w interpretacji tego, co zobaczyli. Zdarza się, że "widzą" i doświadczają rzeczy, które nie miały miejsca. Na błędną interpretację czy wręcz ewidentne pomyłki składa się wiele czynników. Przede wszystkim należy wymienić: warunki fizyczne; czas trwania doświadczenia; wiarygodność i stan umysłu świadka; upływ czasu między zdarzeniem a relacją o nim; to, czy świadek krytycznie podchodzi do swego pierwszego wrażenia, iż zobaczył coś niezwykłego; i wreszcie sugestię, oczekiwania i zbiorową histerię. W rezultacie, w najlepiej nawet udokumentowanych przypadkach, nie zawsze do końca wiadomo, co dokładnie zaszło.

Pierwszym krokiem w celu uwiarygodnienia zdarzeń w strefie granicznej powinno być zebranie relacji od możliwie jak największej liczby świadków. Przeważnie jest ich bardzo wielu - spośród dwudziestu czterech tysięcy doniesień o UFO ponad dwie trzecie incydentów miały więcej niż jednego świadka (choć pewne opracowanie sugeruje, że w "najdziwniejszych" zdarzeniach uczestniczył przeważnie tylko jeden świadek). Niestety, nawet relacje wielu świadków rzadko kiedy pozwalają dowiedzieć się więcej o jakimś zdarzeniu, niż gdyby opisywał je tylko jeden świadek. W większości przypadków świadkowie mają dość czasu, aby przed złożeniem relacji opracować szczegółowo swą opowieść, tak więc ostateczne wersje doniesień są do siebie podobne.

Nie ma też pewności, że kilku świadków zaobserwuje jakieś zjawisko lepiej i dokładniej niż jedna osoba, szczególnie wówczas, gdy powoduje nimi jakaś forma oczekiwania. Przykładem doskonale ilustrującym tę prawdę jest dziewiętnastowieczne medium, Daniel Home, z pewnością najbardziej kontrowersyjna postać w historii badań zjawisk paranormalnych. Dla zwolenników był "największym fizycznym medium w historii spirytualizmu". Dla przeciwników - szarlatanem, oszustem i cwaniakiem.

Największym wyczynem Home'a był seans z 13 grudnia 1868 roku, podczas którego lewitował, a następnie wyleciał z jednego okna na trzecim piętrze i wleciał przez sąsiednie, znajdujące się kilka metrów dalej. Zdarzenie to jest nadal przedmiotem dyskusji wśród współczesnych parapsychologów. We wspomnianym seansie wzięły udział trzy osoby. Analiza ich relacji wykazała, że żadna z nich w gruncie rzeczy prawie nic nie widziała. Home na początku zażądał, aby wszyscy pozostali na swoich miejscach. Potem przeszedł do następnego pokoju, a uczestnicy seansu słyszeli odgłos otwieranego okna. Po paru minutach Home otworzył okno w pokoju, w którym odbywał się seans, i wszedł na nie. Jeden z trzech świadków - hrabia Lindsay - siedział tyłem do okna. Potem twierdził, że zorientował się po cieniu na przeciwnej ścianie, iż Home lewitował w pozycji poziomej. Drugi ze świadków, kapitan Charles Wynne, raz twierdził, że widział Home'a siedzącego na swoim miejscu przez cały czas pokazu, innym zaś razem mówił do Home'a: "Mogę przysiąc, że wyszedł pan przez jedno okno i wrócił przez drugie". Trzeci świadek, lord Adare, zapamiętał, iż widział, jak Home stoi za oknem (za którym był mały balkonik), lecz pokój był w tym czasie prawie zupełnie pogrążony w ciemności.

A zatem ów słynny seans jest jednym z najgorzej udokumentowanych przedstawień Home'a w jego dwudziestopięcioletniej karierze. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że największym osiągnięciem medium w tym przypadku była albo siła sugestii, albo autentyczna i zadziwiająca zdolność lewitacji. Co do pierwszej możliwości, Houdini zaproponował, że powtórzy "złudzenie" lewitacji przy użyciu własnej metody. Natomiast badacz zjawisk paranormalnych Frank Padmore sugeruje, że po hałaśliwym otwarciu sąsiedniego okna Home wśliznął się do pokoju, w którym odbywał się seans, pod osłoną ciemności skrył się za kotarą, otworzył drugie okno i wszedł do pokoju.

Nie każde zdarzenie mające kilku świadków, jest aż tak dwuznaczne, niemniej pojawiają się tu także inne kwestie. I znów wracamy do ważnego elementu, jakim są oczekiwania. Incydent doskonale ilustrujący ten aspekt relacji zdarzył się latem 1985 roku w Ballinspittle, małej irlandzkiej wiosce w pobliżu Cork. Pewna nastolatka, Clare O'Mahoney, przechodziła wieczorem koło groty poświęconej Matce Boskiej. Uwagę dziewczyny przyciągnęła naturalnej wielkości statua, znajdująca się w odległości pięciu lub sześciu metrów i około siedmiu metrów ponad nią. Zauważyła, że postać Maryi kołysze się w tył i w przód, jakby ktoś za nią stał i popychał. Matka i siostra Clare wkrótce potwierdziły to wrażenie. Wieść o dziwnym zjawisku szybko rozniosła się po wsi, i następnego wieczoru czterdzieści osób zgromadziło się przed figurą, która nie zawiodła oczekiwań. Tydzień po pierwszej relacji grotę w Ballinspittle odwiedziło ponad tysiąc pielgrzymów, odmawiających różaniec i wpatrujących się w posąg.

Zjawisko w Ballinspittle nie ograniczało się wyłącznie do ruchów figury, wywoływało także religijne wizje. Pewna kobieta ujrzała nad figurą twarz Chrystusa, inni twierdzili, że Maryja porusza rękoma. Oczywisty cud wzbudził zainteresowanie mediów. Po kilku dniach zaczęły napływać doniesienia, że w innych kapliczkach figura Matki Boskiej także się kołysze. W szczytowym momencie naliczono kilkadziesiąt kołyszących się figur w szesnastu z dwudziestu sześciu hrabstw Irlandii.

Lionel Beer, który osobiście prowadził badania tej zbiorowej sugestii, zwraca uwagę na kilka interesujących aspektów owego fenomenu. Otóż miał on miejsce w lipcu i sierpniu, czyli w "sezonie ogórkowym", kiedy prasa i inne media mogą poświęcić takim zjawiskom dużo miejsca. Było to drugie z kolei mokre lato, co, jak wiadomo, zawsze wzbudza u rolników niepokój o zbiory. Warto dodać, że doniesienia o kołyszących się figurach w ogóle nie napływały z rejonów północnej Irlandii, w których do dziś mówi się językiem gaelickim i które zachowały pewną odrębność kulturową.

Najbardziej interesujące rozwiązanie zagadki zaproponował zespół psychologów z uniwersyteckiego college'u z Cork. Naukowcy udali się do Ballinspittle z kamerą wideo, by sfilmować cud. Ku swemu zaskoczeniu stwierdzili, że i oni widzą ruchy figury. Kiedy jednak odtworzyli taśmę wideo, okazało się, iż kamienny wizerunek Matki Boskiej cały czas stoi nieruchomo. To, czego doświadczyli, było złudzeniem optycznym, zwanym efektem autokinetycznym, spowodowanym tym, że ludzkie ciało, nawet gdy jest nieruchome, kołysze się niedostrzegalnie, oczy zaś rejestrują nieznaczne te punktowe poruszenia. Wskutek tego mózg otrzymuje wrażenie, że obiekt się porusza.

Odkrycie efektu autokinetycznego pozwoliło wyjaśnić wiele doznań mistycznych, będących udziałem tysięcy uczciwych ludzi, a także wytłumaczyć liczne przypadki dostrzeżenia "świateł na niebie". Już w latach trzydziestych naszego wieku psycholog nazwiskiem Sherif wykorzystał zjawisko autokinezy w badaniach dotyczących grupowej percepcji. Ustalił on, że 

autokineza podlega wpływowi zbiorowej sugestii. Jeśli kilku badanych obserwuje jednocześnie jakieś światło, ich oceny stopnia ruchomości tegoż światła dążą do jednolitej wartości. Kiedy później uczestnicy eksperymentu patrzyli na światło osobno, oceniali stopień ruchomości tak samo jak w grupie. Badania Sherifa dowodzą niezbicie, że zgodne relacje nie mogą stanowić podstawy do ustalenia obiektywnej realności danego zjawiska. Kilku świadków kierujących się niejasnymi pobudkami może popełniać ten sam błąd.

Z innym zaburzeniem percepcji mamy do czynienia w sytuacjach, gdy jeden dominujący świadek wpływa na pozostałych. Zjawisko to, znane w psychologii jako folie a deux (psychoza indukowana) nie zostało jeszcze dokładnie poznane. Wydaje się, że występuje raczej w wąskim gronie rodziny lub przyjaciół, jednak nawet w przypadku osób sobie obcych wystarczy wspólne doświadczenie, by pojawiło się to zaburzenie percepcji.

Może zatem powinniśmy zająć się przypadkami, w których świadkowie się nie znają i wobec obserwowanych zjawisk zajmują odmienne stanowiska. Dobrze by było, gdyby świadkowie nie spotykali się przed spisaniem relacji, a jeszcze lepiej, gdyby rozmów z nimi nie przeprowadzał ten sam badacz czy grupa badaczy (spełnienie tego warunku pozwala zmniejszyć do minimum ryzyko zadania pytań sugerujących odpowiedź). Niestety, takie sytuacje zdarzają się niezmiernie rzadko.

Jednym ze zdarzeń, które w ostatnim dziesięcioleciu wzbudziło ogromne zainteresowanie, było pierwsze uprowadzenie przez obcych. Incydent obserwowało w tym samym momencie kilka osób znajdujących się w różnych miejscach. Mowa tu o przypadku Lindy Napolitano. Podczas regresji hipnotycznej kobieta opisała kilkakrotne uprowadzenie z mieszkania na Manhattanie przez szarych kosmitów, którzy przenieśli ją na promieniu światła do unoszącego się w pobliżu UFO. Lindę przedstawiono Buddowi Hopkinsowi, ten zaś uznał, iż "przypadek jest mało oryginalny".

Jednak jakiś czas później Hopkins uzyskał potwierdzenie incydentu w postaci listu od dwóch policjantów, Richarda i Dana. Wyjaśniali w nim, że tej nocy, kiedy uprowadzenie miało miejsce (30 listopada 1989 roku), parkowali przed domem Lindy i widzieli, jak kobieta jest przenoszona na promieniu światła do oczekującego UFO, który następnie zanurzył się w East River.

W kolejnych listach policjanci podali dalsze szczegóły zdarzenia. Co więcej, z Hopkinsem wkrótce skontaktowali się dwaj inni świadkowie. Jednym z nich była ważna osobistość w świecie polityki; wspomniani policjanci stanowili tego wieczoru jej ochronę. Drugim niezależnym świadkiem była pewna starsza kobieta, której samochód stanął w momencie uprowadzenia na moście Brooklyńskim. Widziała Lindę unoszoną na promieniu światła w kierunku UFO; towarzyszyli jej trzej obcy.

Ostatecznie Hopkins uznał przypadek Lindy Napolitano za niezwykle interesujący. Po pierwsze dlatego, że kobieta świadomie pamiętała przebieg uprowadzenia, a jej relację potwierdziły wspomnienia w hipnozie. Po drugie - Hopkins otrzymał szczegółową relację o zdarzeniu w listach od trzech świadków, którzy podróżowali w tym samym samochodzie. Po trzecie - inny świadek obserwował incydent z zupełnie innego miejsca.

Jednak wersja zdarzeń przedstawiona przez Hopkinsa wzbudza wątpliwości. Przede wszystkim dlatego, że wszyscy czterej świadkowie pozostali anonimowi. Wszystko, co mieli do powiedzenia, zawarte było w ich listach, żaden nie skontaktował się bezpośrednio z Hopkinsem lub innym badaczem. Ponadto Hopkins twierdzi, że jeden ze świadków - owa kobieta na moście Brooklyńskim - już nie żyje.

Są też i inne wątpliwe kwestie, szczególnie nieścisłości w przedstawionych relacjach. Mimo usilnych starań Hopkinsowi nigdy nie udało się znaleźć policjantów o nazwiskach Richard i Dan, którzy mogliby się znajdować w rejonie zdarzenia w tym właśnie czasie. Późniejszy list od nich wyjaśniał, że nie są policjantami, lecz ochroniarzami. Kobieta z mostu Brooklyńskiego napisała, iż UFO z pewnością nie wpadł do wody, lecz przeleciał nad jej samochodem. I wreszcie Hopkins wzbudził sporo niechęci w środowisku ufologów, ponieważ dawał do zrozumienia, że politykiem, który widział uprowadzenie Lindy Napolitano, był nie kto inny jak Javier Perez de Cuellar, ówczesny sekretarz generalny ONZ. Sam de Cuellar nigdy publicznie nie komentował tej sugestii.

Nikt nie wątpi w uczciwość i zaangażowanie Hopkinsa w badania nad uprowadzeniami przez UFO. Dzięki niemu przypadek Lindy Napolitano to najlepiej zbadany incydent w dziejach ufologii. Tym bardziej więc zastanawia, iż zdarzenie potwierdzone przez wiarygodnych, niezależnych świadków pozostaje nie wyjaśnione.

Jaki z tego wniosek? Otóż relacja naocznego świadka jest często wszystkim, czym dysponujemy, trzeba więc bardzo skrupulatnie oceniać jej wiarygodność. Należy pamiętać o tym zwłaszcza wówczas, gdy mamy do czynienia ze zjawiskami tak niezwykłymi, że przechodzą wszelkie wyobrażenie.

Oto prosty przykład: Czy Wielka Stopa naprawdę istnieje? Z opisów wynika, że jest to wielkie zwierzę, potrzebuje więc dużo pożywienia i powinno przebywać na zalesionych terenach, gdzie może żyć, nie wchodząc w drogę ludziom. Zapewne uchowałby się w lasach Oregonu i stanu Waszyngton, ale chyba na wschodzie Stanów Zjednoczonych nie miałby odpowiednich warunków. Na ile więc wiarygodne są doniesienia z New Hampshire, Nowego Meksyku i Nowego Jorku? Jedynym stanem USA, gdzie jeszcze nie spotkano Wielkiej Stopy, są Hawaje.

To samo odnosi się do irlandzkich peistes, czyli potworów z jezior. W końcu lat sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych doniesienia o rozmaitych monstrach napływały z okolic kilkunastu małych jezior w Connemara. Badacze potwora z Loch Ness bardzo się tym rejonem zainteresowali, widząc szansę łatwiejszego upolowania jakiegoś okazu. Jedna z typowych relacji nadeszła z Lough Nahooin w pobliżu Clifden, gdzie 22 lutego 1968 roku farmer Stephen Coyne znalazł się o zmroku na brzegu i zauważył w wodzie jakiś czarny obiekt.

Było to zwierzę z głową jak kloc i szyją o średnicy około pół metra. Pływało tu i tam, w różnych kierunkach. Od czasu do czasu zanurzało głowę w wodzie, wtedy było widać dwa garby. Czasem pokazywał się też ogon, raz nawet w pobliżu głowy, co świadczyło o tym, że zwierzę jest długie i elastyczne. Było czarne, gładkie, bezwłose i przypominało węgorza.

Potwora widziało aż siedmiu członków rodziny Coyne'a i wszyscy oceniali jego długość na około cztery metry. Stworzenie pływało po jeziorze co najmniej pół godziny, a w pewnej chwili zbliżyło się na odległość niespełna dziesięciu metrów do ludzi zgromadzonych na brzegu - wystarczająco blisko, aby mogli zobaczyć, że wnętrze pyska jest białe i bezzębne. Choć incydent miał miejsce o zmroku, można powiedzieć, iż było to najbliższe w historii spotkanie z potworem tego rodzaju.

Tego samego lata do Nahooin przybył zespół pod kierownictwem Lionela Leslie'go z zamiarem złapania potwora w sieć. Jezioro Nahooin ma niespełna sto metrów długości i siedemdziesiąt szerokości, a maksymalna głębokość wynosi zaledwie siedem metrów. Przyglądając się mu jeden z badaczy potworów, F. W. Holiday, powiedział: "Jeśli jest tu jakiś potwór, to już go mamy". Natomiast biolog znajdujący się w zespole, Roy Mackal, "patrząc na niewielki zbiornik wodny, poczuł zwątpienie, bo chyba żadne zwierzę nie zdołałoby się utrzymać dłużej w tak małym jeziorze". No i okazało się, że mimo rozciągnięcia sieci i zainstalowania na jej obwodzie elektrycznego urządzenia paraliżującego ryby, na powierzchnię nie wypłynął żaden potwór. Nawet Holiday był rozczarowany:

Wyprawa przestała mieć sens. Mimo iż wszystko wskazywało na to, że peistes naprawdę są zadomowione w tych jeziorach, trudno było się zorientować, czym mogłyby się żywić. W Nahooin jest stabilna populacja brązowych pstrągów, ale przypuszczenie, iż zwierzę wielkości krokodyla mogłoby wyżywić się tymi rybami, było oczywistym nonsensem. Po kilku dniach w jeziorze nie pozostałaby ani jedna ryba.

Można by zapełnić wiele stron podobnymi rozważaniami kryptozoologów. Rozważmy na koniec jeszcze jeden przykład dosłownego traktowania relacji naocznych świadków, tym razem dotyczących tajemniczych stworzeń morskich, czyli syren. Gwen Benwell i sir Arthur Waugh w swojej książce Sea Enchantress (Morskie czarodziejki) wymieniają kilkadziesiąt relacji ze spotkań z tymi stworzeniami, wskazując na fakt, iż wiara w syreny utrzymuje się od bardzo dawna i to nie tylko wśród rybaków. W 1723 roku na przykład utworzona została duńska królewska komisja, której zadaniem było ustalenie, czy syreny naprawdę istnieją. Po rozważeniu dostępnych świadectw członkowie komisji doszli do wniosku, że tak, a wśród różnych dowodów przedstawili własne relacje o spotkaniu z syrenami na wyspach Faroe.

Powszechnie uważa się, że świadkowie biorą za syreny krowy morskie, dlatego doniesienia o bliskich spotkaniach z tymi stworzeniami pochodzące z minionego stulecia traktuje się jako nic niewarte. Większość relacji napływała ze Szkocji, gdzie wiara w istnienie syren jest szczególnie silna. W 1830 roku grupa zagrodników na Banbeculi, małej wyspie w archipelagu Hebrydów Zewnętrznych ścinała wodorosty, gdy jeden z nich natknął się na brzegu na zwierzę "przypominające maleńką kobietę". Inni mężczyźni próbowali je schwytać, ale bez powodzenia. Kiedy syrena odpływała w bezpieczne miejsce, jakiś chłopak rzucił kamieniem i uderzył ją w plecy. Dwa dni później fale wyrzuciły martwe ciało syreny dwie mile od miejsca, gdzie ją po raz pierwszy ujrzano. Przeprowadzono szczegółowe badanie zwłok. "Górna część ciała stworzenia przypominała dobrze odżywione trzy lub czteroletnie dziecko o nad wiek rozwiniętych piersiach. Włosy były długie, ciemne i połyskliwe, a skóra biała, miękka i delikatna. Dolna część ciała przypominała łososia, ale bez łuski". Po oględzinach zwłoki pochowano, ale nie na chrześcijańskim cmentarzu, lecz nad morzem, zaznaczając to miejsce kamieniem, który stał tam jeszcze do 1961 roku. Niektórzy kryptozoolodzy zastanawiali się, czy nie można by odkopać szkieletu i poddać analizie.

Najciekawsza relacja o spotkaniu z syreną także pochodzi ze Szkocji. W 1833 roku sześcioosobowa załoga niewielkiego kutra rybackiego z wyspy Yell w archipelagu Szetlandów znalazła pewnego dnia zaplątaną w sieć syrenę i wciągnęła ją na pokład. Rybacy trzymali stworzenie w łodzi przez trzy godziny. Syrena miała ponoć metr długości, małpią twarzyczkę i drobne ramiona, którymi zasłaniała piersi. Miała też szczeciniasty grzebień na szyi, który straszyła lub wygładzała, nie było widać żadnych płetw i skrzeli, a dolna część ciała przypominała rybę z ogonem, jak u psa morskiego. Rybacy wrzucili żywą syrenę z powrotem do wody.

Niestety, podobnie jak we wcześniej opisanym przypadku, brak informacji z pierwszej ręki. W rzeczywistości opis przebiegu zdarzenia z Yell pochodzi aż z trzeciej ręki, od Roberta Hamiltona, profesora historii naturalnej na uniwersytecie w Edynburgu. Hamilton z kolei oparł się na relacji niejakiego Edmonstona, "znanego i inteligentnego obserwatora", który rozmawiał z szyprem i jednym z członków załogi kutra. Choć jako dowód relacja ta nie ma żadnej wartości, świadczy o tym, że naoczni świadkowie mogą widzieć stworzenia, których istnienia kryptozoolodzy nawet by nie śmieli podejrzewać. Co więcej, tego rodzaju doniesienia w gruncie rzeczy niczym się nie różnią od bardziej prawdopodobnych opowieści o spotkaniach z Wielką Stopą na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych czy potworem z Loch Ness. Gdyby rybacy z Yell złapali w sieć na przykład niemowlę węża morskiego, relacja ta - mimo iż z trzeciej ręki - zostałaby przez łowców potworów potraktowana poważnie.

Nie znaczy to, że każde nie poparte dowodami doniesienie ze świata tajemniczych zjawisk należy od razu odrzucić. Lecz zanim się uzna daną relację, choćby warunkowo, należy ją dogłębnie rozważyć, biorąc pod uwagę wszystko, co wiadomo o zawodności tego rodzaju przekazów i o szczególnych okolicznościach, w których świadkowie podają zniekształconą wersję swych doświadczeń. Dobrze by było, aby naoczny świadek poparł swą relację zdjęciami, filmem, inną formą trwałego zapisu (np. nagraniem magnetofonowym czy zapisem hydrolokatora) lub dowodami fizycznymi w postaci gipsowych odlewów stóp czy nawet szczątków ciała.

Filmy i ślady stóp

Dysponujemy mnóstwem zdjęć, które rzekomo przedstawiają zjawiska paranormalne, nie zidentyfikowane obiekty latające i nieznane zwierzęta. Na przykład ostatnie opracowanie ufologa Wendelle'a Stevensa, zawierające wszelkie znane zdjęcia UFO, liczy prawie tysiąc stron. Do tego należy dodać mniejszą liczbę sekwencji filmowych i wideo, które z reguły są bardziej przekonujące, dają bowiem pojęcie o tym, jak przebiegało dane zjawisko i trudniej je sfałszować.

Znaczną większość fotografii i filmów można z grubsza podzielić na dwie kategorie: ewidentne szachrajstwa oraz materiały dostarczające zbyt mało informacji, aby można je było właściwie ocenić. Gdybyśmy chcieli analizować tylko te, które spełniają kryteria autentyczności, pokaźna liczba zdjęć skurczyłaby się do kilkudziesięciu.

Aby zilustrować tę tezę, przeanalizujmy fotografie jednego konkretnego zjawiska - potwora z Loch Ness. Ostatnie pełne opracowanie z 1986 roku zawiera dwadzieścia sześć zdjęć (wyjąwszy oczywiste fałszerstwa), dwadzieścia sześć sekwencji filmowych i jeden film wideo. Wszystko to uzyskano w okresie pięćdziesięciu lat pomiędzy 1933 a 1983 rokiem. W ostatnim dziesięcioleciu przybyło parę zdjęć i filmów, ale można powiedzieć, iż nie wnoszą nic nowego.

Z ogólnej liczby pięćdziesięciu trzech dowodów dwadzieścia pięć albo zrobiono ze zbyt dużej odległości, albo są mało wyraźne, albo dołączono do nich tak mało informacji, że trudno z całą pewnością określić, czy przedstawiają żywą istotę. Na dalszych piętnastu widnieją ptaki lub konary drzew unoszące się na wodzie. Z pozostałych trzynastu zdjęć i filmów pięć to pewne, a dwa - przypuszczalne fałszerstwa.

Dysponujemy więc tylko sześcioma zdjęciami, na których rzeczywiście widać coś ciekawego. Spośród odrzuconych przez nas fotografii i filmów wiele zalicza się do najsłynniejszych wizerunków potwora z Loch Ness. Najlepiej znane jest pochodzące z 1934 roku zdjęcie Surgeona, przedstawiające małą główkę i szyję unoszące się nad powierzchnią wody. Lecz ostatnio pojawiło się domniemanie, że i ono jest oszustwem, przedstawia bowiem wymodelowaną w jakimś materiale szyję przymocowaną do podwodnej łodzi napędzanej mechanizmem zegarowym. Na zdjęcie pokazujące trzy kanciaste garby, wykonane przez leśnika Lachlana Stuarta latem 1951 roku, także padł cień podejrzenia. Z kolei pięć dobrze znanych z prasy fotografii podwodnych, na których jakoby widać potwora (wykonał je w latach siedemdziesiątych amerykański zespół z Akademii Nauk Stosowanych w Bostonie), zdaniem wielu nie przedstawia nic innego, jak tylko fragmenty dna jeziora.

A co z pozostałymi zdjęciami? Jedno z nich, pierwsze, jakie zrobiono potworowi, jest bardzo niewyraźne i w najwyższym stopniu dziwaczne. Przedstawia coś przypominającego połówkę skorupy żółwia z pojedynczą płetwą z tyłu i zupełnie nie przypomina innych fotografii Nessie. Autor zdjęcia, mieszkaniec okolic jeziora Hugh Gray, tak był zajęty fotografowaniem, że jego opis obiektu jest zbyt fragmentaryczny. Przypuszczano nawet, że zdjęcie przedstawia w rzeczywistości labradora płynącego w stronę kamery z patykiem.

Drugie zdjęcie zostało zrobione przez jednego z członków zespołu utworzonego przez magnata ubezpieczeniowego sir Edwarda Mountaina. (Zespół ten miał za zadanie prowadzić przez pięć tygodni ciągłą obserwację jeziora). Widać na nim podłużny, spłaszczony garb na samym środku Loch Ness. Z pewnością uznano by to za falę, gdyby nie sugestia, iż nad centralną częścią garbu widać rozbryzgi wody. Jednak na podstawie tych niejasnych elementów trudno określić z całą pewnością, co przedstawiają.

Trzecia fotografia, wykonana w lipcu 1955 roku przez dyrektora banku Petera McNaba, to jedno z najciekawszych zdjęć potwora. Oprócz dwóch wielkich czarnych garbów przepływających przez ujście zatoki Urquhart, mniej więcej w połowie długości jeziora, widać na nim wyraźnie wieżę zamku Urquhart. Daje to skalę porównawczą, na podstawie której badacze ustalili, że widoczna na zdjęciu część Nessie mierzy siedemnaście metrów - czyli w całości byłby on większy od największego potwora z jeziora. Kłopot ze zdjęciem McNaba polega na tym, że powinny być dwie fotografie. Według relacji autora, fotografował on Nessie z dwóch różnych aparatów. Jednak po dokładnej analizie jedno z dwóch zdjęć okazało się ponownie sfotografowanym pierwszym zdjęciem. Syn McNaba, który towarzyszył ojcu w wyprawie, nie może pomóc w wyjaśnieniu tej kwestii, ponieważ w ogóle nic nie widział. Jak sam twierdzi: "w czasie, gdy ojciec robił zdjęcia tkwiłem pod maską samochodu".

Z trzech pozostałych wizerunków potwora jednym z najlepiej znanych jest trwający minutę film Tima Dinsdale'a, nakręcony zaledwie kilka dni po nieudanej próbie sfilmowania kłody w kwietniu 1960 roku. Film, zrobiony z odległości około jednej mili, ukazuje - jak twierdzi Dinsdale - pojedynczy garb płynący najpierw w poprzek jeziora, a następnie wzdłuż odległego brzegu.

Krytycy twierdzą, iż ta sekwencja pokazuje motorówkę płynącą przez jezioro. Wiele wskazuje na to, że mają racją. "Garb" przesuwa się z taką samą prędkością, jaką miałaby łódź z zewnętrznym silnikiem, a na jednej lub dwu klatkach można dostrzec coś, co przypomina głowę człowieka siedzącego za sterem. Jedynym dowodem, iż film rzeczywiście ukazuje potwora, jest twierdzenie Dinsdale'a, który obserwował płynący garb przez lornetkę. Jest pewien, że widział czerwonobrązowy grzbiet z wielkimi cętkami po jednej stronie, "pełny i rozłożysty, jak u afrykańskiego byka". Kiedy tak płynął, po obu stronach widać było jakby uderzenia wioseł. Ronald Binns jednak dowodził, że rekonstrukcja obrazu, jaki Dinsdale ujrzał przez lornetkę, jest niedokładna, i że Tim mocno przesadza mówiąc, iż tak dobrze potrafi opisać ów obiekt.

Co nam zatem pozostało? Jedna krótka sekwencja filmowa, ukazująca długi, wąski kilwater, nakręcona przez Dicka Raynora z Instytutu Badawczego Loch Ness w czerwcu 1967 roku, i seria zdjęć zrobionych przez R. H. Lowriego z jachtu "Finola" 7 sierpnia 1960 roku. Te ostatnie są przypuszczalnie najbardziej wartościowe, ponieważ incydent trwał przez dziesięć minut, a to, co uwieczniono na zdjęciach, znajduje potwierdzenie nie tylko w relacjach członków rodziny Lowriego, przebywających w owym czasie na jachcie, lecz także u niezależnego świadka, którym był polujący na potwora Torquil MacLeod. Naoczni świadkowie opisali ogromne zwierzę płynące z prędkością ponad sześciu węzłów, a na jego ciele były trzy garby i "coś jakby szyja". Ale co te "najlepsze ze wszystkich zdjęć" naprawdę przedstawiają? Nic poza szerokim kilwaterem w kształcie litery V podążającym równolegle do wybrzeża. Są tak mało przekonujące, że musimy polegać na twierdzeniu świadków, iż kilwater był zbyt wyraźny, aby mógł być dziełem wydry lub kilku kaczek.

Fotograficzne i filmowe dowody na istnienie większości dziwnych zjawisk są niewiele lepsze niż te, które mają potwierdzać istnienie potwora z Loch Ness. Na przykład nieliczne zdjęcia duchów sprawiają wrażenie, jakby były zrobione z rozmysłem. Zjawy przeważnie ukazują się jakoby nieoczekiwanie wewnątrz odpowiednio urządzonych pomieszczeń, powiedzmy w kościele, a fotograf zwykle przysięga, że robiąc zdjęcie niczego takiego nie widział. Kilka takich fotografii pokazuje "klasycznego" ducha - ściślej mówiąc postać ubraną w prześcieradła lub białą luźną szatę - a tego rodzaju zjawiska są zupełnie niepodobne do zjaw ukazujących się obecnie. Najsłynniejsze zdjęcie ducha zrobiono w 1936 roku. Ukazuje ono bezkształtną postać schodzącą z głównych schodów w Raynham Hali w Norfolk. Ma ponoć przedstawiać "brązową damę" tej siedziby, niekiedy widywaną w domu i sąsiednich zabudowaniach. Choć przez wiele lat zdjęcie uważano za autentyczne, ostatnio uznano, że przypuszczalnie jest to mistyfikacja.

Jaką zatem wartość mają fotografie? Obecnie, kiedy dysponujemy wysoko rozwiniętą techniką komputerową, odpowiedź brzmi: praktycznie żadną, albowiem trudno sobie wyobrazić zdjęcie, które nie mogłoby być spreparowane. To samo dotyczy techniki filmowej. Mając dużo czasu i pieniędzy, można dokonać w tej dziedzinie przekonującego fałszerstwa. Każdy, kto zajmuje się zdjęciami niezwykłych obiektów, powinien pamiętać, że im wyraźniejsza jest fotografia, tym bardziej prawdopodobne, że została sfałszowana. Zbyt często zdjęcia ostre jak żyletka - zwłaszcza pozaziemskich statków kosmicznych - okazują się oszustwem. Można z góry założyć, iż świadek, który zdołał sfotografować tak krótkotrwałe zjawisko, będzie miał na odbitce jedynie zamazany, niewyraźny obraz. Krótko mówiąc, dowody w postaci zdjęć nie dostarczają nam ostatecznego rozwiązania wielu zagadek natury i wszechświata.

O wiele większą wartość mają "dowody fizyczne". Są zawsze dostępne i można je poddać szczegółowej analizie. Poza tym wskazują, że dane zjawisko ma pewien materialny aspekt.

Najlepszy dowód, że Wielka Stopa jest prawdziwym zwierzęciem, a nie tylko tworem wyobraźni świadka, znajdziemy nie w kwestionowanym filmie Pattersona, ale w dziesiątkach dokładnie wykonanych gipsowych odlewów stóp, zgromadzonych w ciągu wielu lat przez kryptozoologów. Mimo iż wiele z tych śladów mogło zostać sfałszowanych, kilku nie da się już w ten sposób wytłumaczyć. Grover Krantz, profesor antropologii na uniwersytecie stanu Waszyngton, zwraca uwagę na fakt, iż najlepsze odlewy mają interesujące cechy charakterystyczne. Jakkolwiek dorosły Wielka Stopa cierpi na płaskostopie, zapewne z powodu ciężaru wielkiego ciała, ślady pozostawione przez mniejsze osobniki wskazują na lekkie wysklepienie.

W październiku 1969 roku w Bossburg w stanie Waszyngton, znaleziono na śniegu półmilowy ciąg ponad tysiąca śladów. Badania odcisków dowodziły, że stworzenie, które je pozostawiło, miało normalną lewą stopę, lecz prawa była zniekształcona - trzeci palec był nieco wykręcony. Owa niewielka wada przekonała brytyjskiego antropologa Johna Napiera, że ślady są autentyczne. Uznał on, iż tak wymyślne fałszerstwo byłoby bezsensowne i zajęłoby zbyt dużo czasu. Ci jednak, którzy pamiętają Tony'ego Signoriniego i jego cementowe buciory, zapewne z rezerwą odnieśliby się do tego znaleziska.

Stosunkowo często sasquatch pozostawia tropy na tyle głębokie, że oszustowi trudno byłoby osiągnąć ten efekt. Krantz jednak uważa, że ślady Wielkiej Stopy, w których wyraźnie widoczne są "wyrostki skórne" (odpowiednik linii papilarnych w odciskach palców), należą do rzadkości. Najlepsze okazy pochodzą z Mill Creek na granicy stanów Waszyngton i Oregon, gdzie w czerwcu 1982 roku znaleziono w mule leśnym serię śladów stóp długości trzydziestu siedmiu centymetrów. Stwierdzono wyraźny odcisk wyrostków skórnych, a gipsowe odlewy wywarły na wielu uczonych duże wrażenie. Są jednak pewne powody, aby i w tym przypadku podejrzewać oszustwo. Przede wszystkim dlatego, że Paul Freeman, który pierwszy natknął się na ślady, przyznał się do sfałszowania innych odcisków Wielkiej Stopy. Poza tym dochodzenie służb leśnych wykazało, iż zanim powstały odciski, najpierw odmieciono na bok z ziemi igły sosnowe. Nie ma też oznak zsuwania się stóp podczas wspinaczki po błotnistym stoku.

Materialne dowody zdarzają się także w tajemniczym i mrocznym świecie ufologii. Hydraulik Joe Simonton, mieszkaniec Eagle River w Wisconsin, wyjrzał 18 kwietnia 1961 roku przez okno i zobaczył srebrzysty obiekt lądujący na podwórku. Pokrywa luku otworzyła się i na zewnątrz wyszli trzej mali "mężczyźni" w czarnych kombinezonach. Jeden z nich gestem wskazał, aby Joe napełnił jego kubełek wodą. Gdy Simonton to uczynił, istoty weszły z powrotem do pojazdu i po chwili przyniosły mu gorące, tłuste placki. Spróbowawszy ostrożnie pozaziemskich specjałów, Simonton stwierdził, że smakują jak tektura, ale analiza chemiczna dokonana później wykazała, iż były to zwyczajne placki owsiane. Ufolog John Rimmer rozpatruje wszelkie aspekty tego zdarzenia: "Być może Joe Simonton jest oszustem. Może jednak placki są zawsze takie same, niezależnie od tego, skąd pochodzą. Niewykluczone, że istoty podobne do człowieka, a pochodzące z innych światów, chętnie odżywiają się tym, co jedzą Ziemianie".

O wiele bardziej intrygujące dowody materialne pojawiły się we wrześniu 1957 roku w Brazylii, gdy redaktor rubryki towarzyskiej w dzienniku "O Globo" otrzymał w codziennej poczcie niezwykły list. Nadawca twierdził, że łowiąc ryby w pobliżu miejscowości Ubatuba w stanie Sao Paolo, zobaczył nad głową statek w kształcie dysku. Wydawało się, że pojazd uderzy o ziemię, ale w ostatniej chwili wzniósł się pionowo w górę i eksplodował z nagłym rozbłyskiem światła, rozsiewając kawałki metalu po całej okolicy. List był co prawda podpisany, lecz nieczytelnie. Jako dowód prawdziwości opowiedzianej w nim historii nadesłano również próbki lekkiej, szarej metalicznej substancji.

Przedmioty te, znane jako "szczątki z Ubatuby", wywoływały w miarę upływu czasu coraz więcej kontrowersji. Różne kawałki poddawano testom chemicznym i na ich podstawie ustalono, że zostały zrobione z magnezu o nadzwyczajnej czystości. Mówiono nawet, iż tak czysty magnez nie mógł zostać wyprodukowany na Ziemi, ale teraz wiadomo, że już w latach czterdziestych udało się w Stanach Zjednoczonych uzyskać próbki czystego magnezu. Analiza fragmentów rozbitego pojazdu wykazała "ukierunkowany krystaliczny rozrost", co by wskazywało na jego pozaziemskie pochodzenie. Jednak w świetle faktu, że nie zgłosił się żaden świadek tej spektakularnej eksplozji, incydent z Ubatuby mógł być mistyfikacją.

Dysponujemy jednak kilkoma relacjami o bliskich spotkaniach drugiego stopnia, które znacznie trudniej jednoznacznie zakwalifikować. Jedna z nich pochodzi z 8 stycznia 1981 roku z francuskiej miejscowości Trans-En-Provence. Pewien jej mieszkaniec, Renato Nicolai, usłyszał najpierw gwizd, a spojrzawszy w górę, zobaczył lądujący w ogrodzie "statek" w kształcie dwóch połączonych spodków. Nicolai podbiegł do szopy i obserwował ów statek z niewielkiej odległości. Pojazd uniósł się w górę, wydając ponownie osobliwy gwizd. Nicolai nie wykazał zainteresowania swoim doświadczeniem i wyznał, iż nic nie wie o UFO, a zgłosił się tylko dlatego, że w tej sprawie prowadziła dochodzenie miejscowa policja i agencja rządowa GEPAN (Groupe d'Etude des Phenomenes Aerospatiaux Non-Identifies - Grupa Badawcza Nie Zidentyfikowanych Zjawisk w Przestrzeni Powietrznej).

W raporcie GEPAN odnotowano kilka interesujących śladów lądowania: zmniejszenie stężenia chlorofilu w próbkach liści, zagłębienia w ziemi odpowiadające "nogom" lądującego pojazdu oraz skutki oddziaływania wysokiej temperatury na glebę. Choć dowody te nie zwalały z nóg, ufolodzy uznali, że w wyniku incydentu w Trans-En-Provence rozpoczęto "być może najbardziej znaczące dochodzenie, jakie kiedykolwiek przeprowadzono w sprawie pojedynczego UFO".

Znacznie wyraźniejsze dowody znaleziono po drugim słynnym incydencie, który miał miejsce w maju 1967 roku w dzikich rejonach prowincji Manitoba w okolicy Falcon Lake. Poszukiwacz złota Stefan Michalak doniósł, że widział dwa lśniące obiekty w kształcie cygar i że jeden z nich wylądował niedaleko miejsca, w którym eksploatował żyłę kwarcu. Podszedł do obiektu, sądząc, iż jest to jakiś eksperymentalny amerykański samolot, i wsunął głowę przez otwarty właz. "Wewnątrz roiło się od świateł. Promienie przecinały się poziomo i ukośnie, a inne rozbłyskiwały, pozornie bez ładu i składu. Zwróciłem uwagę, że ściany miały około pół metra grubości".

Gdy Michalak cofnął głowę, właz natychmiast się zamknął, i choć wydawało mu się, iż słyszał jakieś głosy, we wnętrzu nikogo nie dostrzegł. Wejście zostało zaryglowane, a Michalak zaczął oglądać kadłub statku, gdy jednak dotknął powierzchni, jego rękawiczka spaliła się. Chwilę potem mały "otwór wydechowy" u dołu obiektu zaczął wyrzucać gorące gazy, Michalak więc cofnął się, bo jego koszula i podkoszulek zaczęły się palić i parzyć w pierś. Tymczasem obiekt uniósł się w górę. Poparzony mężczyzna wrócił do motelu.

Po spotkaniu w Falcon Lake Michalak odczuwał mdłości, bóle głowy, jego poparzona skóra wydzielała obrzydliwy zapach, cierpiał też na depresję i jadłowstręt. W niedługim czasie schudł o ponad dziesięć kilogramów.

Nie ulega wątpliwości, że Michalak miał oparzeliny na piersi i rany na brzuchu spowodowane substancją chemiczną, jednak próby znalezienia innych materialnych dowodów spaliły na panewce. Jedna z grup badawczych odkryła niewysoki, lecz znaczący poziom radioaktywności próbek gruntu pobranych w miejscu lądowania, ale ten sam efekt mógł spowodować nafosforyzowany zegarek. Inni badacze tego nie potwierdzili. Byli i tacy, którym wydało się podejrzane, iż Michalak po tym wszystkim próbował dotrzeć do domu, a następnie zaproponował wychodzącemu w Winnipeg dziennikowi "Tribune" opublikowanie swojej relacji. Jednak wielu ludzi uważało, że skoro Michalak cierpiał na poważne dolegliwości, nie mógł być oszustem. W sumie incydent ten należy uznać za wysoce niejednoznaczny.

Badanie dowodów materialnych

Jak widać, tylko w nielicznych przypadkach istnieją materialne dowody, które można badać. Do najbardziej niezwykłych należą z pewnością małe grudki ciemnej substancji przechowywane w złotym relikwiarzu w pewnej włoskiej katedrze. Są one głównymi dowodami zjawiska, zwanego "cudowną krwią z Neapolu". Ów cud polega na tym, że wysuszona krew św. Januarego upłynnia się każdego roku podczas osiemnastu świąt przypadających w maju, wrześniu i grudniu. Zjawisko powtarza się z taką regularnością, że ilekroć krew w danym dniu nie uległa upłynnieniu, uznawano to za zły znak. Gdy w 1527 roku krew zachowała stan stały, wybuchła zaraza; w 1569 roku panował głód; w 1990 roku włoska reprezentacja piłkarska nie zdobyła Pucharu Świata, mimo iż grała na własnym boisku.

Bardzo niewiele wiadomo o samym św. Januarym. Był podobno biskupem skazanym na męki przez cesarza Dioklecjana, ale jego szczątki pochowano w Neapolu dopiero w 1497 roku. Między męczeńską śmiercią Januarego w 305 roku a pierwszymi wzmiankami o cudownej przemianie krwi upłynęło co najmniej sto lat. Jest zatem wielce prawdopodobne, że ciemne grudki w katedrze w Neapolu nie są krwią świętego. Mimo to tysiące pielgrzymów zaświadczą, że naprawdę mają one cudowne właściwości. W 1970 roku pewien neapolitański lekarz, Giorgio Giorgi, znalazł się w odległości metra od arcybiskupa Neapolu, który unosił jedną z fiolek, obracając ją powoli w dłoniach i pokazując zgromadzonym. Giorgi pisał potem: "Po około pięciu minutach ujrzałem ze zdumieniem, że tuż pod moim nosem grudki krwi zmieniły się nagle w ciecz. Transformacja nastąpiła nieoczekiwanie i natychmiast. Płyn był nieco jaśniejszy, bardziej lśniący, pojawiły się w nim bąbelki gazu, jakby został doprowadzony do wrzenia".

Przez wiele lat nikt nie potrafił wyjaśnić tego zjawiska. Nawet jezuita Herbert Thurston, wielki autorytet w kwestiach zjawisk religijnych, człowiek z pewnością nie naiwny, przyznawał, że jest zaintrygowany. Badania źródłowe wykazały, iż upłynnienie następowało w temperaturze od minus dziewięciu do plus trzydziestu stopni Celsjusza po okresie od kilku minut do dwudziestu czterech godzin od wystawienia grudek na pokaz. Co jeszcze bardziej zastanawiające, krew po upłynnieniu zmienia barwę z brązowej lub czarnej na jasnoczerwoną, zmienia się także jej ilość - czasem wypełnia fiolkę do połowy, niekiedy całkowicie. Jednak już w 1906, a potem w 1991 roku przedstawiono wyjaśnienie tego zjawiska, odwołując się do zasady tiksotropii.

Substancje tiksotropiczne to ciała stałe, które w mgnieniu oka ulegają upłynnieniu na skutek wstrząsania. Niektóre odmiany iłów są tiksotropiczne i mogą powodować gwałtowne osuwanie się ziemi, jeśli ulegną wstrząsowi. Zasadę tiksotropii wykorzystuje się do produkcji nie skraplających się farb, a w 1991 roku na uniwersytecie w Padwie chemik Luigi Garlaschelli wytworzył kilka tiksotropicznych mieszanek składających się z iłów, wosku pszczelego rozpuszczonego w alkoholu, kredy, wody i soli. Mieszanki te, przypominające wyglądem grudki krwi w świętych fiolkach, można upłynniać. Wprawdzie zasada tiksotropii nie tłumaczy wszystkich tajemnic związanych z krwią świętego, jednak za odwołującym się do niej wyjaśnieniem cudu przemawia fakt, iż podstawowy składnik mieszanek Garlaschellego - uwodnione sole żelazowe - występują w ogromnej obfitości na zboczach pobliskiego Wezuwiusza. Mogłoby to tłumaczyć, dlaczego Neapol jako jedyne miasto na świecie szczyci się posiadaniem dwudziestu innych relikwii podobnego rodzaju, w tym trzech butelek z krwią św. Jana Chrzciciela, fiolki tłuszczu św. Wawrzyńca, a nawet upłynniającego się mleka Matki Boskiej.

Nieuchwytny dowód ostateczny

Na koniec należy wspomnieć o ostatniej kategorii dowodów. Otóż istnieją doniesienia sugerujące, jakoby badacze różnych tajemniczych zjawisk byli bliscy zdobycia niepodważalnych dowodów. Dotyczy to przede wszystkim kryptozoologów, którym - jeśli wierzyć pogłoskom - w paru przypadkach niemal udało się zrobić zdjęcia i odkryć szczątki poszukiwanych zwierząt.

W 1965 roku na przykład do badacza potworów F. W. Holidaya dotarły informacje o dwóch niezwykłych sekwencjach filmowych, nakręconych w latach trzydziestych przez szkockiego lekarza McRae'a. Na jednym filmie widać było węża morskiego u wybrzeży Szkocji, kręcącego długą, grzywiastą szyją nad ławicą wodorostów. Drugi film, nakręcony nad Loch Ness z odległości około stu metrów od brzegu, przedstawiał trójgarbnego potwora, którego szyja wystawała ponad wodą. Na stożkowatej głowie widniały dwa rogi, a szyję pokrywała sztywna szczecina. McRae'owi najdziwniejsze wydało się to, że skóra potwora była jakby w ciągłym ruchu, marszczyła się i falowała na wyraźnie zaznaczonych mięśniach. Niestety, Holiday dowiedział się, iż McRae umieścił oba filmy w skrytce bankowej i ustanowił powiernictwo, aby nie dostały się po jego śmierci w niepowołane ręce. Powiernicy - którzy także już nie żyją - mogli przedstawić jedynie opis treści filmów, a one same, o ile naprawdę istnieją, są już z pewnością na tyle zniszczone, że niewiele na nich widać.

Podobny los spotkało to, co zdaniem Bernarda Heuvelmansa, mogło być szczątkami pierwszego węża morskiego złowionego przez ludzi. Wiosną 1885 roku niejaki Gordon, prezes Towarzystwa Humanistycznego Stanów Zjednoczonych, płynął po Atlantyku wzdłuż wybrzeża Florydy. Pewnego ranka, przycumowawszy na noc w małej odległej zatoczce New River, stwierdził, że kotwica została zablokowana przez ogromnego węża morskiego. Kiedy zwierzę wyciągnięto z mułu okazało się, że jego smukłe ciało mierzy trzynaście metrów długości, nie licząc głowy i części, która była prawdopodobnie wydłużoną szyją. Wąż miał także parę płetw i długi, wąski ogon. Zwierzę znajdowało się w stanie zaawansowanego rozkładu. Gordon próbował zachować szczątki, holując je nad powierzchnią wody, ale zanim zdołano przeprowadzić jakiekolwiek badania, rozszalał się sztorm i morze zabrało z powrotem martwego potwora.

Przyczyną kolejnej straty było miękkie serce kapitana Williama Hagelunda, emerytowanego kanadyjskiego wielorybnika, który twierdzi, że w sierpniu 1968 roku złapał w sieć malutkiego węża morskiego. Hagelund wraz z rodziną podróżowali jachtem na Gulf Islands u wybrzeży Kolumbii Brytyjskiej, gdy nagle pewnego wieczoru w pobliżu De Courcy Island usłyszeli jakiś niezwykły plusk. Opuściwszy szalupę, wielorybnik podpłynął w to miejsce, by zobaczyć, co się dzieje. Ujrzał pływające w wodzie małe, podobne do węgorza stworzenie o długości około czterdziestu centymetrów i szerokości niespełna trzech. Z trudem wciągnął je na pokład, a po bliższych oględzinach stwierdził, że nie zna tego gatunku. Zwierzę miało wielką głowę o zakrzywionej szczęce, wąsy i mnóstwo drobniutkich zębów, a także dwie przednie płetwy i długi, rozdwojony na końcu ogon. Czarno-brązowy grzbiet pokrywały łuski, a pod brzuchem widać było żółty "puszek". Hagelund postanowił następnego ranka zawieźć tajemnicze zwierzę do pobliskiej stacji biologicznej, a na noc włożył je do szaflika z morską wodą. Lecz wąż próbował się uwolnić i wydawał przy tym tak rozpaczliwe dźwięki, że kapitan wyszedł na pokład i wrzucił go z powrotem do wody - ku ogromnemu żalowi wszystkich kryptozoologów.

W ludzkie ręce dostawały się nie tylko węże morskie. W grudniu 1967 roku dwaj studenci polujący w Tenton Forest w Wyoming zabili mierzące dwa metry długości stworzenie, które wzięli za niedźwiedzia. Dokładniejsze badania wykazały, że była to ogromna małpa pokryta ciemnobrązowym futrem. Studenci nigdy zapewne nie słyszeli o Wielkiej Stopie, więc "sądząc, iż zwierzę do kogoś należało, zdecydowali pozostawić ciało tam, gdzie było, i nic nikomu o całej sprawie nie mówić". Kiedy zorientowali się, że zabite przez nich zwierzę jest bardzo ważne, było już za późno na odnalezienie szczątków. Kilka lat później, latem 1969 roku, grupa turystów obozująca w pobliżu Auburn w stanie Waszyngton, usłyszała jakiś hałas w krzakach, a następnego ranka odkryła pułapkę na niedźwiedzia, a w niej ogromną stopę półmetrowej długości. Zwierzę, do którego należała, wyrwało się z wnyków, pozostawiając ślad drugiej stopy i plamy krwi. Niewiarygodne, ale turyści zostawili stopę tam, gdzie ją znaleźli, i nikt już o niej więcej nie słyszał.

Opowieści tego rodzaju należy traktować z dużą ostrożnością. W większości wypadków doświadczeni kryptozoolodzy uważają, iż są one zbyt piękne, aby były prawdziwe. A jeśli nawet są autentyczne, i tak nie mają żadnej wartości z uwagi na brak materialnych dowodów. Gdyby szczątki z zatoki New River zostały zachowane, mogłoby się okazać, że należą do rekina, jak to miało miejsce w przypadku innych "węży wodnych". Niekiedy takie osobliwe szczątki trafiały w ręce uczonych, lecz przeważnie wyniki analiz były niejednoznaczne lub budziły rozczarowanie. Przykładem może być zmumifikowana "dłoń yeti", znaleziona w jakimś mało znanym nepalskim klasztorze przez teksańskiego naftowego milionera Toma Slicka, i przeszmuglowana przez aktora Jimmy'ego Stewarta, który ukrył ją w swoich gatkach. Po naukowej analizie okazało się, iż jest bardzo stara, ale należała do człowieka.

I może człowiek jest źródłem największych tajemnic w strefie granicznej?

 






Mike Dash - Granice poznania