Mike Dash

Granice poznania

 

Wprowadzenie

Na przejściu granicznym

 

 

Mógł to być szczególny zbieg okoliczności albo jakby zatrzymany w kadrze obraz deja vu; a może coś bardziej niezwykłego - jakaś dziwna poświata na niebie albo posąg pijący mleko. Cokolwiek by to było, każdy z nas choć raz w życiu był świadkiem zdarzenia, którego nigdy do końca nie udało się wyjaśnić.

Zdarzenia tego rodzaju wzmagają zainteresowanie wszystkim, co nieznane i niewytłumaczalne. Niezależnie od opinii naukowców, sceptycznie nastawionych znajomych czy wreszcie tego, co nam podpowiada zdrowy rozsądek, wiemy, że dziwne zdarzenia mają miejsce, ponieważ sami byliśmy ich świadkami.

Każdy co najmniej raz w życiu znalazł się w strefie leżącej na pograniczu z nieznanym.

Wychodząc pewnego ranka z domu, Tom D'Ercole spojrzał na niebo. Nad dachem unosił się okrągły obłoczek wielkości piłki, zupełnie niepodobny do znacznie wyżej położonych chmur. Po chwili obiekt ów jął się kołysać nad domem, powiększając się i ciemniejąc, aż - ku zaskoczeniu obserwatora - gwałtownie wezbrał, a na jego powierzchni pojawiły się zmarszczki tworzące jakby "wargi". Obłoczek zaczął pluć na Toma i jego samochód jakimś płynem. Trwało to kilka chwil. Potem prysznic ustał, a dziwna chmura zniknęła. D'Ercole zmienił przemoczone ubranie na suche i pojechał do szkoły w Garden City w Nowym Jorku, gdzie wykładał nauki przyrodnicze. Przeprowadziwszy analizę składu chemicznego płynu, którym został oblany, stwierdził, że to zwykła woda.

W strefie granicznej zjawiska tego rodzaju nie są czymś niezwykłym, albowiem to, co znane, przechodzi niepostrzeżenie w nieznane. Zdarzenia bywają zarazem przerażające i zabawne, a fikcja przemienia się w rzeczywistość. Są to szare strefy cienia, choć wszystko w ich obrębie często mieni się soczystymi barwami. Zawsze mieliśmy świadomość, że istnieją, i od stuleci je badamy, a mimo to przewodniki, jakimi dysponujemy, nie tylko nie pomagają, ale niejednokrotnie wręcz wprowadzają nas w błąd. Nie wolno nam lekceważyć tych rejonów. Strefy graniczne otaczają nas zewsząd i powinniśmy zacząć je na serio badać.

Owa terra incognita jest bardzo rozległa i stale powiększa swój zakres, a choć tyle zebraliśmy już o niej informacji, nadal odpowiedź na jakieś pytanie rodzi następne niewiadome. W każdej dziedzinie nauki wciąż istnieją odchylenia od reguły, każda historia znajdzie krytyka, a każda religia rodzi schizmę i heretyków. Przekroczenie granicy nie jest trudne, bo niezależnie od wszystkich cudacznych rytuałów ustalanych przez okultystów, większości przejść granicznych nie chronią potężne bramy, otwierające się na hasło czy pod wpływem wymyślnego obrzędu, lecz zwyczajne, lekko uchylone drzwi. W miejscach tych rzeczywistość jest tak bliska nierzeczywistości, że nie zawsze mamy świadomość, iż oto przeszliśmy na drugą stronę.

Tony Clark jak mało kto był realistą. Z zawodu inżynier-budowlaniec, podpisał kontrakt na budowę cementowni w Iranie i zupełnie nieświadomie przekroczył granicę nieznanego w chwili, gdy opuścił miejscowość Manjil nad Morzem Kaspijskim i wyruszył do odległego o sto pięćdziesiąt mil Teheranu. W owym czasie - w połowie lat pięćdziesiątych - Manjil było zabitą deskami wioską, a Clark i jego irański kolega spożyli w niej przed wyjazdem tylko placek i dugh, czyli jogurt. Obaj byli głodni, wiedzieli jednak, że na tym pustkowiu najbliższe miasto znajduje się w odległości pięćdziesięciu mil i niewielkie są szanse, aby udało im się zjeść porządny posiłek. W najlepszym razie mogli natknąć się na tchae khana, czyli przydrożną herbaciarnię, gdzie podawano filiżankę słabej herbaty, którą zwyczajowo sączono przez kostkę cukru tkwiącą między zębami. Lecz wtem ujrzeli masyw skalny, a za nim wioskę, gdzie była taka właśnie herbaciarnia. Prowadził ją Ormianin, który zaraz pośpieszył witać nowych gości, przedstawiając się nienaganną angielszczyzną jako pan Hovanessian i proponując posiłek.

Zachwyceni, że wreszcie zaspokoją głód, Clark i jego towarzysz z wdzięcznością przyjęli zaproszenie. Chwilę potem pan Hovanessian postawił przed nimi miseczki smakowitego chłodnika z ogórków, rodzynek i jogurtu. Na drugie danie podano gołąbki mięsne w liściach winogradu i równie apetyczny chelo kebab, narodową potrawę irańską. Ukoronowaniem wspaniałego posiłku była kawa. Po niemal czterdziestu latach Clark wspominał, że atmosfera panująca w herbaciarni miała w sobie coś nierzeczywistego, baśniowego, a gdy już zaczęli zbierać się do drogi, przedstawiono im do uregulowania śmiesznie niski rachunek. Pan Hovanessian gorąco zapraszał do powtórnych odwiedzin. Opuszczając wioskę, obaj podróżni zapamiętali odległość, jaka dzieliła ją od Manjil.

Clark, rzecz jasna, powiedział swoim znajomym o tym odkryciu, ale wielu z nich nie bardzo wierzyło, że w takim miejscu można znaleźć przyzwoitą kuchnię. Dlatego gdy po trzech miesiącach znowu miał odbyć taką samą podróż, zabrał ze sobą pewnego Anglika, największego niedowiarka. Sytuacja była niemal identyczna; obaj panowie, głodni i zmęczeni, podążali tą samą drogą po płaskowyżu. Sprawdziwszy odległość, Clark obwieścił, że od owego miejsca dzieli ich już tylko pięć mil i z pewnością wkrótce ujrzą masyw skalny, a za nim wioskę. Tymczasem po bajecznej tchae khana pana Hovanessiana nie pozostał nawet ślad. Na nic się zdało wypytywanie tubylców. Jeden z nich powiedział Clarkowi: "Tchae khana? Odkąd tu mieszkam, czyli od czterdziestu lat, nigdy tu żadnej nie było".

Tony Clark nie potrafił wytłumaczyć owego zdarzenia i wspaniałego obiadu, który tak mu smakował, że odtąd tę widmową herbaciarnię nazywał najlepszą restauracją na świecie. Nie umiał określić, czy był to omam czy też sen na jawie, a po upływie czterdziestu lat nie sposób przeprowadzić ponownych badań tego przypadku. Dla nas jest on równie tajemniczy, jak dla niego.

Nie ulega jednak wątpliwości, że zjawiska zachodzące w strefie przygranicznej mają całkiem realne skutki. Przede wszystkim w sferze życia prywatnego, jak to miało miejsce w przypadku pewnej Szwedki, która stosowała spiralę antykoncepcyjną. Krótko po obejrzeniu programu telewizyjnego z udziałem Uri Gellera stwierdziła, że jest w ciąży. Badanie ujawniło, iż wkładka domaciczna w nie wyjaśniony sposób wyprostowała się, co zdaniem owej kobiety stało się przyczyną jej kłopotów. W innej części świata robotnik drogowy, Edward Baldock, stracił życie, ponieważ niejaka pani Traccy Wigginton z Brisbane przekonała trójkę przyjaciół, iż jest wampirem umiejącym czytać myśli i sprawiać, że ludzie znikają. Pragnąc sprawić swojej przyjaciółce przyjemność, pomogli jej schwytać i zamordować pijanego Baldocka, a potem przyglądali się, jak w szale wysysała krew z jego szyi ["Daily Telegraph" z 2 i 16 lutego 1991, cytowany w "Fortean Times" nr 56 (lipiec 1991), s. 6. Wigginton powiodło się gorzej jako morderczyni niż jako wampirzycy. Obok ciała swej ofiary pozostawiła kartę kredytową; została aresztowana, a następnie skazana na dożywocie.].

Bywa też i tak, że dziwne zdarzenia zmieniają bieg historii, jak w wypadku Joanny d'Arc, której mistyczne widzenia doprowadziły do pokonania angielskich najeźdźców i wygnania ich z Francji. Innym przykładem może być dziewczyna z plemienia Xhosa, imieniem Nonquawuse. Stojąc pewnego dnia w 1856 roku na polu swych rodziców, ujrzała w krzewie obok ogrodu dwie postacie. Przywoławszy ją, duchy oznajmiły nowinę, którą kazały się jej podzielić z resztą współplemieńców: że bardzo nagrzeszyli, dlatego ich bydło i zbiory zostaną zniszczone. Plemię może jednak uzyskać rozgrzeszenie, jeśli własnoręcznie zarżnie bydło i spali zbiory. Wówczas zmarli powstaną z grobów, chorzy i kalecy zostaną uzdrowieni, z ziemi wyjdą zdrowe krowy, konie i drób, a cały lud Xhosa będzie opływał w dostatki.

Głosząc te proroctwa, Nonquawuse zdołała nawrócić swoje plemię, a nawet jego króla. Dzięki temu udało się jej przekonać prawie wszystkich, żeby postąpili zgodnie z poleceniem duchów. Zarżnięto czterysta tysięcy sztuk bydła, spalono całe zbiory, ale mimo to przepowiednia się nie spełniła. W rezultacie czterdzieści spośród stu pięciu tysięcy członków plemienia Xhosa zmarło z głodu, a drugie tyle musiało opuścić ziemię, żeby gdzie indziej szukać środków do życia. Prawie całe terytorium Xhosa zostało włączone w skład brytyjskiej kolonii w południowej Afryce. Widzenie, które dziewczyna miała w ogrodzie, stało się przyczyną jednej z największych tragedii w dziejach Afryki.

Czego więc powinniśmy się spodziewać, znalazłszy się w strefie granicznej? Na pewno zobaczymy srebrzyste dyski na niebie, płaczące, ruszające się, pijące i krwawiące posągi. Żyją tam ogromne koty, równie prawdziwe jak te, które mieszkają w dżungli, obok upiornych, czarnych jak smoła psów o ślepiach wielkości talerzy; z nieba padają deszcze ryb, żab i siana; z brzucha człowieka wybuchają nagle płomienie, w kilka minut trawiąc niemal całe ciało; żywi odbierają telefony od zmarłych; po morzach krążą statki-widma, których maszty i reje lśnią fosforyzującą poświatą.

Niekiedy będziemy mieli do czynienia z całkiem rzeczywistymi, choć niewiarygodnymi zjawiskami, jak choćby zachowania zwierząt domowych. Znane są wypadki, gdy pokonują one przestrzeń setek i tysięcy mil, aby odnaleźć swego pana. Nie tylko powracają do domu, co ostatecznie można by przypisać nadzwyczajnej pamięci i zmysłowi orientacji, lecz potrafią znaleźć właściciela, który przeniósł się do innego miasta lub kraju, co już znacznie trudniej wytłumaczyć. Najbardziej znany jest przypadek Prince'a, mieszańca collie i irlandzkiego teriera, należącego do Jamesa Browna i jego żony, mieszkających w Buttevant w Irlandii w 1914 roku. Po wybuchu wojny Brown wyjechał do Francji, a jego żona przeniosła się do Londynu, zabierając ze sobą Prince'a. Jakiś czas potem pies zniknął, a po dwóch tygodniach znalazł się w kwaterze Browna w Armentieres we Francji, w strefie frontowej, i został już tam jako maskotka. Innego collie, Bobbiego, pan zabrał w sierpniu 1923 roku w liczącą trzy tysiące mil podróż z Silverton w Oregonie do Wolcott w Indianie. Miejscowe zwierzęta przegoniły psa, którego pan do czasu powrotu do domu nie zdołał odnaleźć. Pół roku później Bobbie powrócił do Silverton, pokonawszy trzy wielkie rzeki, Góry Skaliste i ogromne terytorium pomiędzy obiema miejscowościami. Znaleziono go śpiącego na grobie foksteriera, towarzysza szczenięcych zabaw, a rozpoznano po bliźnie i zniekształconej kości biodrowej - pozostałości po starym urazie. W nagrodę Bobbie dostał złotą obrożę i nową budę w formie bungalowu. Pies zyskał tak wielką sławę, że wkrótce zaczęli się zgłaszać ludzie, którzy spotkali go w trakcie jego wędrówki. Z ich relacji wynikało, że pies nadłożył tysiąc mil, nim wreszcie odnalazł właściwą drogę do domu.

Na drugim biegunie mamy do czynienia ze zjawiskami będącymi skutkiem myślenia życzeniowego, omyłek badaczy i nieporozumień, do których można zaliczyć słynny Trójkąt Bermudzki. To rzekome cmentarzysko statków i samolotów zyskało rozgłos dzięki publikacjom w początkach lat siedemdziesiątych. Poszukujący sensacji autorzy wyznaczali granice Trójkąta wedle uznania, starając się, aby w jego obrębie znalazło się jak najwięcej nie wyjaśnionych zaginięć, inni zaś bezkrytycznie powielali te informacje, nie przejmując się zbytnio szczegółami. A potem Lawrence Kusche, bibliotekarz z uniwersytetu stanowego Arizony zadał sobie trud porównania relacji z oryginalną dokumentacją. Odkrył, że wiele przypadków zaginięć można racjonalnie wytłumaczyć. Jeden ze statków został zaskoczony w porcie przez huragan i zerwawszy się z cumy, odpłynął na wzburzone morze. Spora liczba innych jednostek od dawna narażona była na ryzyko z powodu wad konstrukcyjnych. Co gorsza, niektóre rzekome ofiary Trójkąta zniknęły w miejscach oddalonych o tysiące mil od niego, pod różnymi szerokościami, od Meksyku po Brazylię. Trójkąt Bermudzki okazał się mitem, co wcale nie oznacza, że tajemnicze zaginięcia nie miały miejsca, tyle że nie w tym konkretnym miejscu.

Spora część rzekomo prawdziwych zdarzeń jest równie fascynująca, choć nie potwierdzona z naukowego punktu widzenia. Relacje o dziwnych i niecodziennych zjawiskach mają subiektywny, a nie obiektywny charakter. I właśnie ta subiektywność stanowi klucz do wyjaśnienia niektórych zjawisk.

Doskonałym przykładem subiektywnego zjawiska (które jednak dla zainteresowanych było aż nadto realne i przerażające) są zmory pojawiające się nagle w obrębie domu czy mieszkania, zazwyczaj wówczas, gdy świadek drzemie lub śpi. Są to przeważnie postacie kobiece, szkaradne, zasuszone wiedźmy, siadające na piersi ofiary i duszące je. Jeszcze dziwaczniejsze stwory pojawiają się także wówczas, gdy świadkowie są zupełnie przytomni.

Trzynastoletni Randy R, mieszkający wraz z rodziną w kempingowej przyczepie w Simi Valley w Kalifornii, ujrzał po powrocie ze szkoły taką właśnie stworę siedzącą na krześle w salonie. Oto jego relacja: "Ta postać była malutka, liczyła niecałe sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, miała wystający brzuch i ogromną głowę. Cała była smoliście czarna, a zamiast oczu miała czerwone kółka. Z szerokich ust wystawały dwa kły, a uszy były szpiczaste". Co dziwniejsze, Randy nie bardzo się wystraszył, postać ta nie wydawała mu się groźna. Ruszył w jej kierunku, ona zaś wodziła za nim wzrokiem. Kiedy znalazł się w odległości półtora metra, mrugnął i stwora natychmiast zniknęła. Po kilku miesiącach znowu się pojawiła, w samym środku dnia, siedząc po turecku na półce w pokoju chłopca. Zanim znowu w taki sam sposób zniknęła, obdarzyła go szerokim uśmiechem. Zdawało się, że to był już koniec znajomości z brzuchatym demonem. Tymczasem kilka lat później Randy - wówczas student uniwersytetu - wrócił zmęczony o dziesiątej wieczór do pokoju w akademiku, ale odbywające się nieopodal hałaśliwe przyjęcie nie pozwalało mu zasnąć. Mniej więcej o północy balowicze rozeszli się, lecz Randy wciąż nie mógł spać. Usiadł więc na łóżku i zapaliwszy górne światło, zaczął czytać książkę. Około pierwszej w nocy odniósł wrażenie, że ktoś lub coś wnika do pokoju przez ścianę nad jego głową. Istota była niewidzialna, lecz Randy usłyszał, czy raczej wyczuł, wyraźny szum i kłapanie grubych skrzydeł jakby nietoperza, który przeleciawszy przez pokój, wyfrunął przez ścianę po przeciwnej stronie. Owa nie zapowiedziana wizyta trwała zaledwie trzy lub cztery sekundy i mocno wystraszyła młodzieńca.

Nie znaczy to wcale, że niezwykłe zdarzenia mają miejsce wyłącznie wtedy, gdy świadek śpi lub zapada w sen. Niektóre dzieją się w środku dnia i w dobrze znanym otoczeniu. Dziennik "Guardian" z 30 listopada 1976 roku zamieścił relację sygnowaną przez "Nauczyciela z Wiltshire":

Wschodnia Anglia, kilka lat temu (...). Uczyłem w niewielkiej prowincjonalnej szkole. Mąż woźnej zwierzył mi się, że wracając do domu ze spaceru z psem o wpół do jedenastej wieczorem, zobaczył dziwne pomarańczowe światła na szkolnym boisku. Ludzie mówili, że coś oślepiło go pewnie po kilku piwach. Prawdę mówiąc, niewiele mnie ta historia obeszła.

Następnego dnia jakiś chłopaczek przyniósł mi plastikowy pistolet-zabawkę, który znalazł w pobliżu szkoły. Wrzuciłem go do szuflady do czasu, aż ktoś się po niego zgłosi. Po południu tego dnia, w dość gorączkowej atmosferze przed Bożym Narodzeniem, zdenerwowany gadatliwością jednej z dziewczynek imieniem Sandra wyciągnąłem pistolecik i wymierzyłem w nią, mówiąc w duchu: "Znikaj!"

Ku memu zdumieniu, momentalnie zniknęła. Inne dzieci, przyzwyczajone do jej nieustannej gadatliwości, nawet tego nie zauważyły.

Po lekcji, gdy klasa była już pusta, siedziałem w słabo oświetlonym pomieszczeniu i zacząłem się zastanawiać nad tym niewytłumaczalnym zjawiskiem. Nagle dostrzegłem stojącą obok postać mężczyzny ubranego w coś w rodzaju odzieży ochronnej. Sądziłem, iż jest to jeden z rodziców wracających po pracy do domu. Wyciągnął w moim kierunku rękę, a na jego dłoni leżał pistolecik-zabawka, taki sam, jaki miałem w szufladzie. Bez słowa wyjąłem go i podałem. Obejrzał go, odwiódł jakąś zapadkę z boku, wymierzył w kąt klasy i nacisnął spust.

Ku memu bezgranicznemu zdumieniu, Sandra pojawiła się ponownie, stwierdzając, że czas iść do domu. Po czym oboje, ale osobno, zniknęli w mroku, a ja siedziałem, nic z tego nie pojmując.

Każdemu zdrowo myślącemu człowiekowi wyda się nieprawdopodobne, aby inne dzieci nie zauważyły nieobecności koleżanki z klasy i że nauczyciel dopiero po zakończeniu lekcji zaczął się niepokoić jej zniknięciem. Lecz zdarzenie to w danym momencie było całkiem realne, a przecież w nawet dobrze udokumentowanych przypadkach istnieje pewien margines niepewności co do tego, jak należy je interpretować.

Taka sytuacja miała miejsce 30 października 1917 roku, kiedy to około siedemdziesięciu tysięcy ludzi tłoczyło się w dolinie Cova da Ira, w pobliżu Fatimy w Portugalii, w nadziei ujrzenia tego, co powszechnie uznawano za szóste i ostatnie objawienie się Matki Boskiej trójce chłopskich dzieci. Dokładnie w południe dzieci ujrzały błysk światła, po czym zjawiła się postać Maryi Panny i przemówiła do nich. Nikt z obecnych niczego nie widział i nie słyszał. Ale pod koniec krótkiej rozmowy dziesięcioletnia Lucia Santos (a przypuszczalnie także dwójka pozostałych dzieci) ujrzała obok Marii także Chrystusa i inne święte osoby. Zachęcony przez dzieci tłum spojrzał w słoneczny blask i chyba rzeczywiście zdarzył się wówczas obiecywany cud. Oto bowiem w oczach sporej grupy ludzi - choć, jak się zdaje, mniej niż połowy - słońce jęło wirować i tańczyć na firmamencie, który z szarego przemienił się w błękit.

Niewykluczone, iż było to jedynie złudzenie wywołane pragnieniem ujrzenia cudu albo też zbiorowy omam. Jednak wirujące słońce zaobserwowało kilku niezależnych świadków, znajdujących się w odległości dwóch mil od świętego miejsca. Z drugiej strony, nie ulega wątpliwości, że słońce tego dnia nie zmieniło miejsca na nieboskłonie i tylko nieliczni obecni potwierdzili to zjawisko. Jedni ujrzeli słońce spływające z nieba jak spadający liść, inni znów twierdzili, że szybko się obracało. I choć istnieją zdjęcia ukazujące świadków cudu, nikomu nie przyszło do głowy, żeby sfotografować samo tańczące słońce. Jedyne zdjęcie, które rzekomo miało przedstawiać to zjawisko, zidentyfikowano potem jako fotografię zaćmienia Słońca sprzed 1917 roku. Chyba żadne inne widzenie nie miało tak subiektywnego charakteru jak to, które obserwowało trzydzieści tysięcy osób, w tym uczeni i dziennikarze. Ale - pomijając jego religijne znaczenie - cud w Fatimie, najlepiej udokumentowane zjawisko tego rodzaju w naszym stuleciu, a zapewne i w całej historii, mógł równie dobrze przydarzyć się Randy'emu P., kiedy był sam w domu.

Różnice w odczuciach i interpretacji, dzielące tłum zgromadzony w Fatimie, nie ograniczają się li tylko do tych osób, które są świadkami niezwykłych zdarzeń. Rezultaty ponownych badań źródeł historycznych także wzbudzają wątpliwości. Kilka dziesiątków lat studiów przekonały holenderskiego uczonego Imana Wilkensa, że zdarzenia relacjonowane w poematach Homera Iliada i Odyseja miały miejsce nie w Azji Mniejszej, jak zawsze uważano, lecz na równinach wschodniej Anglii. Troja, zdaniem Wilkensa, to nie zasypane piaskiem ruiny w obecnej Turcji, odkryte przez Heinricha Schliemanna, lecz Wandelbury Ring na wzgórzach Gog Magog, niedaleko skrzyżowania dróg A11 i A604. Ustalenia Wilkensa dały pewnej gazecie okazję do zamieszczenia entuzjastycznego artykułu zatytułowanego "Troja przeniesiona do karczmy >>Pod Szczęśliwym Żarłokiem<< obok drogi A11". W podobny sposób libański chrześcijański uczony Kamal Salibi rozwikłał niekonsekwencje Biblii, przenosząc opisywane w niej zdarzenia do południowego Hidżazu w Arabii Saudyjskiej. Opierając się na tezach Salibiego, wybitny publicysta "Daily Mail", Comyns Beaumont, napisał książkę, w której twierdzi, że Galilea leżała w Somerset, a Edynburg nazywał się kiedyś Jerozolimą.

Tego typu ryzykowne teorie (bo przecież ani Salibi, ani Beaumont nie mogą mieć racji) trzeba mieć na uwadze, jeśli próbujemy zbliżyć się do granicy nieznanego poprzez starodawne zapiski i kroniki. Źródła te bez wątpienia dostarczają wielu informacji zbieżnych z zainteresowaniami współczesnych badaczy, lecz informacje te wyrwane z kontekstu mogą wprowadzać w błąd. Doskonałym przykładem jest ponowne odczytanie jednej z najciekawszych historii, która pojawia się w dwóch kronikach pochodzących z początku XIII wieku, a nosi tytuł Opowieść Zielonych Dzieci.

Dzieci te, chłopca i dziewczynkę, znaleziono w wilczych dołach, wykopanych wokół wioski Woolpit w Suffolk w okresie panowania króla Stefana (1135-1154). Zarówno ich ubiór, jak i skóra miały odcień zielonkawy, a dzieci z początku jadły tylko zielony groszek. Trudno się było z nimi porozumieć, ponieważ używały jakiegoś własnego, niezrozumiałego dla innych języka. Zanim dowiedziano się o nich czegokolwiek, chłopiec zmarł. Ale dziewczynka rozwijała się normalnie, zaczęła jeść rozmaite pokarmy (dzięki czemu jej skóra nabrała normalnej barwy), nauczyła się angielskiego i w końcu wyszła za mąż za pewnego mężczyznę z King's Lynn. To od niej dowiedziano się, że dzieci pochodziły z chrześcijańskiego kraju zwanego St Martin's, w którym panował wieczny mrok, a do miejsca, gdzie je znaleziono, dotarły podziemnymi przejściami, kierując się dźwiękiem kościelnych dzwonów. Historia ta mogła być czystym wymysłem, mogła też oznaczać, że dzieci przybyły z podziemnego królestwa lub z jakiegoś równoległego świata. Istnieje jeszcze inne, bardziej prozaiczne wytłumaczenie. Otóż dzieci mogły pochodzić z wioski Fornham St Martins i w niespokojnych czasach prowadzonej przez Stefana wojny domowej zagubiły się i wygłodzone dotarły w okolice Woolpit przez sztolnie neolitycznych kamieniołomów w Thetford Forest. Barwa skóry, która wywołała taką sensację wśród miejscowej ludności, mogła być skutkiem pewnej odmiany anemii, zwanej blednicą zieloną, nadającej ciału owo zielonkawe zabarwienie, natomiast niezrozumiały język mógł być dialektem używanym w okolicy, w której się wychowały [Dzieci znaleziono między 1135 a 1154 rokiem. Jednak przez sześćdziesiąt lat nie pisano o tym zdarzeniu, wzmianka o nim pojawia się w kronikach Ralpha z Coggeshall (Chronicon Anglicarum) i Williama z Newburgh (Historia Rerum Anglicarum). Obie wydano w ubiegłym wieku.].

Podobnie rzecz się miała w przypadku zoologów zafascynowanych wielkim morskim wężem. Chętnie uwierzyli w zaprzysiężone relacje o spotkaniu z tym potworem, znajdujące się w starych norweskich archiwach, zakładając, że przecież nikt nie narażałby się na krzywoprzysięstwo przed sądem, gdyby naprawdę nie napotkał węża. A przecież te same archiwa zawierają także zaprzysiężone relacje o spotkaniach z trollami, które obecnie już nie wydają się równie wiarygodne. Otóż w Jamtland w 1671 roku niejaki Peter Rahm sporządził notarialny dokument, w którym skarży się, iż jego żona została porwana przez te stworzenia i służyła im jako położna. Nie może być tak, że jedne świadectwa uznaje się za prawdziwe, inne zaś odrzuca tylko dlatego, że nie pasują do współczesnych koncepcji rzeczywistości.

Krótko mówiąc, w badaniach dziwnych zjawisk nie sposób pomijać mentalności, motywacji i systemu wierzeń świadków. Na przykład UFO inaczej są odbierane w Ameryce i Europie, a inaczej w niektórych społecznościach afrykańskich, co oznacza, że niezależnie od tego, czy obiekty te są czy nie pojazdami kosmicznymi (jak się powszechnie uważa), relacje o ich pojawieniu się w znacznej mierze są formułowane pod wpływem uwarunkowań kulturowych. Również częstotliwość zgłaszania meldunków jest odbiciem stopnia wpływu cywilizacji zachodniej w danej społeczności. Mamy także do czynienia ze szczególnym rodzajem świadków, którzy całkiem zwyczajne zjawiska postrzegają jako niezwykłe: patrzą na przykład na Księżyc, a widzą latający spodek. Kiedy w Wielkiej Brytanii wybuchła panika z powodu fantomów pracowników opieki społecznej, którzy odwiedzali domy młodych matek i porywali noworodki, pewna rozhisteryzowana kobieta zgłosiła na policji pojawienie się oszustów, tymczasem po przeprowadzeniu dochodzenia okazało się, iż była to ekipa telewizyjna kręcąca film dokumentalny.

Ważnym aspektem w tej kwestii jest psychiczne nastawienie obserwatora czy osoby zainteresowanej. Tam, gdzie już raz pojawili się oszuści, ludzie podejrzewają, że wszędzie czają się następni; a w przypadku, gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo i zdrowie dziecka, każdy gotów jest z góry zakładać najgorsze. Z pewnością to samo można powiedzieć o uprowadzeniach przez UFO. Ostatnio w Szkocji dwóch świadków zeznało, że jadąc nocą samochodem drogą po wrzosowisku, ujrzeli na niebie dziwne światła, które szybko się zbliżały. Następnie uświadomili sobie, iż jest już o wiele później i że znajdują się znacznie dalej od poprzednio zapamiętanego miejsca. Typowy przypadek "zgubionego czasu", który często okazuje się (tak było i tym razem) uprowadzeniem w hipnozie. Ale tu kluczem do zagadki był pewien drobny szczegół, o którym jeden ze świadków wspomniał osobie przeprowadzającej dochodzenie; otóż gdy pierwszy raz ujrzeli światła, obaj pochylili się i zablokowali drzwi pojazdu, co miało sugerować, że światła naprawdę należały do UFO, a obiekt rzeczywiście dokonał uprowadzenia, przemocą wyciągając ofiary z samochodu. Trudno się zatem dziwić, że przy takim nastawieniu obaj mężczyźni meldowali o uprowadzeniu na pokład statku kosmitów.

Ale jest też wielu wiarygodnych świadków niezwykłych zjawisk. 11 lipca 1881 r. Edward, książę Clarence, i jego brat książę Jerzy, przyszły król, znajdowali się na pokładzie HMS "Inconstant", płynącym cieśniną Bassa z Melbourne do Sydney. Książęta zanotowali w dzienniku pokładowym, co następuje: "O czwartej nad ranem przeciął nam drogę Latający Holender. Lśnił czerwoną widmową poświatą, a w tej poświacie wyraźnie odcinały się maszty, reje i żagle brygu stojącego w odległości dwustu jardów od nas". Inny przedstawiciel rodu królewskiego, Jego Wysokość Jigme Dorgi Wangchuk, król Bhutanu, relacjonował spotkanie z "wielkim, białym, szybko płynącym" potworem w jednym z jezior na północy kraju. Świadkami dziwnych zdarzeń było wiele innych szacownych osobistości: prezydenci, duchowni i policjanci. Kilka lat przed elekcją Jimmy Carter relacjonował spotkanie z UFO, a anglikański pastor William Gili był najważniejszym świadkiem jednego z najbardziej zagadkowych incydentów z UFO, które w październiku 1953 roku unosiło się przez dwa kolejne wieczory na oczach wielu osób nad misją w Papui Nowej Gwinei. W kilka lat później Jeff Greenhaw, szef posterunku policji w Falkville w Alabamie, widział i sfotografował srebrzystego robota, którego gonił na polnej drodze.

Osoby te można uznać za wiarygodnych świadków, nie ulegających zbyt łatwo złudzeniu, na tyle odpowiedzialnych, żeby nie snuć nieprawdopodobnych domysłów i świadomych, iż kłamstwo może narazić na szwank ich autorytet. Tymczasem wszystkie wspomniane relacje mogą budzić wątpliwości i uzasadniony krytycyzm. Nie ma niepodważalnych dowodów, że obaj książęta znajdowali się na pokładzie "Inconstant" w grupie czternastu żeglarzy, którzy ujrzeli widmowy statek; pewne poszlaki wskazują na to, iż doniesienie było sfabrykowane, a rozpoznanie obiektu jako Latającego Holendra nie miało żadnych podstaw. Król Bhutanu mógł widzieć jakiś dziwny, biały kształt, ale jego relacja wcale nie dowodzi, że potwory podobne do tego z Loch Ness rzeczywiście istnieją, zwłaszcza że zwykle opisywano je jako czarne, brunatne lub szare. Stwierdzono, iż Jimmy Carter widział Wenus lub gwiazdę Altair. Ojciec Gili także mógł ulec złudzeniu, choć to już mniej prawdopodobne. Co się tyczy Jeffa Greenhawa, dowiedziono, że ścigał człowieka ubranego w srebrzysty ochronny skafander strażaka.

Krótko mówiąc, można podważyć wiarygodność każdego świadka, poza tym niewiele jest rzeczy, jakich nie zrobiliby nawet szacowni ludzie dla zyskania rozgłosu, dla zabawy czy żeby upublicznić jakąś ważną kwestię. Ale co ważniejsze, ci, którzy celowo wprowadzają innych w błąd, zwykle nie przejmują się konsekwencjami swych działań. Greenhaw stracił pracę, a wkrótce rozpadło się także jego małżeństwo. Być może nie przewidywał takich skutków. Jednak najwyższe zdumienie budzi zachowanie innego policjanta, Paula Ingrama ze stanu Waszyngton, który dobrowolnie przyznał się, iż zgwałcił i znieważył własne córki, ponadto zmusił je do nierządnych czynów z ich braćmi, a wszystko w ramach rytualnych obrzędów grupy satanistów, którą rzekomo stworzył wraz z żoną i innymi policjantami. Jego obrazowe wyznanie skłoniło sędziego do orzeczenia kary dwudziestu pięciu lat więzienia, mimo iż podsądny wycofał później swoje zeznania, twierdząc, że te wszystkie barbarzyńskie czyny sam wymyślił. Takie dziwy dzieją się nie tylko w Stanach Zjednoczonych. W 1938 r. w niewielkim mieście Halifax w Yorkshire (Wielka Brytania) kilkanaście osób wyznało, iż zostały napadnięte i poranione przez tajemniczego osobnika z brzytwą. Dochodzenie przeprowadzone przez dwóch detektywów ze Scotland Yardu ujawniło wkrótce, że choć rany były prawdziwe, to jednak ów maniakalny napastnik w ogóle nie istniał. Rzekome ofiary same się poraniły z powodów, których nigdy nie umiały sensownie wyjaśnić. Jeśli na pozór rozsądni i normalni ludzie są zdolni do tak ekstremalnych zachowań, można stąd wysnuć tylko tę konkluzję, że mistyfikacje zdarzają się częściej, niż to się badaczom tajemniczych zjawisk zdaje.

Jeżeli ani pamięć, ani też troska o dobre imię nie gwarantują wiarygodności relacji, skąd pewność, czy to, co dzieje się w strefie granicznej, jest rzeczywiste? Zachowano jednak jakieś dowody materialne, są też inne, o dość specyficznym charakterze. Wiosną 1956 r. w Uniontown w Alabamie na niewielki spłachetek ziemi spadły z nieba setki żywych ryb. Zrzucił je mały ciemny obłoczek, który uformował się na zupełnie bezchmurnym niebie, a świadkami zjawiska byli Para Lee Philips i jej małżonek. Kiedy ów niezwykły deszcz ustał po kwadransie, państwo Philips wypełnili rybami - wśród których przeważały zębacze, okonie i leszcze - miednicę o średnicy jednego metra i głębokości trzydziestu centymetrów.

W rzadkich wypadkach, gdy jakieś zjawisko utrzymuje się przez tygodnie, miesiące lub lata, można zebrać znacznie więcej dowodów. Systematycznie pojawiające się dziwne światła na niebie w Hessdalen w Norwegii i Gulf Breeze na Florydzie ściągnęły badaczy z odległych rejonów, którzy robili zdjęcia i kręcili filmy, będące później materiałem do analizy. Bardzo rzadko można nawet przewidzieć, kiedy nastąpi jakieś dziwne zdarzenie. Stygmatycy - czyli ludzie, na których ciele otwierają się rany zadane Chrystusowi - krwawią zazwyczaj w święta religijne, zwłaszcza w Wielki Piątek. I wreszcie mamy do czynienia ze zjawiskami pozostawiającymi kłopotliwy nadmiar dowodów. Swego czasu istniały na przykład aż trzy chusty św. Weroniki, którymi Chrystus ocierał pot w drodze na Golgotę. Dwie przetrwały do dziś, jedna z nich znajduje się w gabinecie papieża w Rzymie. W trzech różnych kościołach zachowały się też trzy głowy Jana Chrzciciela, kilka wysuszonych strzępków Świętego Napletka Chrystusowego, odciętego w jerozolimskiej świątyni. (Jeden, znajdujący się w kościele Calcata na pomoc od Rzymu, został skradziony w 1983 roku z szafy proboszcza, Daria Magnoniego, co zwróciło uwagę opinii publicznej na kwestię relikwii, której Kościół woli nie roztrząsać).

Przeważnie jednak dowody są znacznie mniej materialne i bardziej dwuznaczne. Istnieje wiele filmów i zdjęć niezwykłych zjawisk, a także nagrania magnetofonowe, odczyty radarowe, gipsowe odciski stóp i relacje uzyskane w hipnozie. Wszystkie można zakwestionować. Z milionów zdjęć UFO większość to nieudolne fotomontaże: kawałki papieru na okiennych szybach i kapsle butelek wyrzuconych w powietrze. Sugerowano nawet, że najsłynniejsze z tych zdjęć, przedstawiające kopulasty latający spodek z iluminatorami i trzema kulistymi "lądownikami", sfotografowany od dołu przez astronoma-amatora i sprzedawcę hot-dogów, George'a Adamskiego, jest w gruncie rzeczy albo hełmem tropikalnym, albo wylęgarnią kurcząt. Nigdy nie zrobiono - a przynajmniej nie publikowano - zdjęć żywego węża morskiego, aż do czasu, gdy pewien dziwak nazwiskiem Doc Shiels przedstawił w końcu lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych kilka niezwykle sugestywnych fotografii wykonanych w zatoce Falmouth w okresie, kiedy narastała fala relacji o pojawieniu się miejscowego "morskiego olbrzyma", zwanego Morgawr. Lecz przeprowadzone później skrupulatne dochodzenie ujawniło, że długoszyje, dwugarbne potwory Shielsa to figurki z plasteliny przyklejone do szklanego talerza umieszczonego między horyzontem a aparatem fotograficznym. A gdy w połowie XIX wieku zapanowało szaleństwo fotografowania, wielu fotografów specjalizowało się w produkcji tak zwanych zdjęć duchów, przedstawiających żyjącą osobę w otoczeniu duchów zmarłych krewnych, posługując się w tym celu albo techniką podwójnego naświetlania, albo manekinami z masy papierowej. Dziś nawet łatwowierni ludzie nie dadzą się nabrać na takie triki, lecz w owych czasach święcie wierzono, iż zdjęcia są prawdziwe.

W świecie, w którym Stowarzyszenie Płaskiej Ziemi (i inne, mniej radykalne grupy) dowodzi, że relacje o lądowaniu amerykańskiego pojazdu kosmicznego na Księżycu były sfabrykowane w studiu filmowym, nawet najbardziej przekonujące dowody mogą budzić podejrzenia. W 1988 roku Watykan wyraził zgodę na poddanie badaniom laboratoryjnym najcenniejszej relikwii chrześcijaństwa - słynnego Całunu Turyńskiego. Badacze zaplanowali serię testów radiochronologicznych z użyciem węgla promieniotwórczego, pragnąc stwierdzić, czy tkanina naprawdę pochodzi z I wieku, czy też została wyprodukowana w średniowieczu, kiedy to pojawiły się najwcześniejsze zapiski o jej istnieniu i kiedy - jak twierdzą sceptycy - sprytny oszust sfabrykował podobiznę ukrzyżowanego mężczyzny. Odcięto niewielkie kawałki tkaniny i dla większej pewności oraz dokładności przesłano je do trzech niezależnych, starannie wybranych laboratoriów w Stanach Zjednoczonych i w Europie. Skonfrontowano i uśredniono uzyskane tam dane, po czym eksperci ogłosili, że "istnieje 95 procent prawdopodobieństwa", iż całun został utkany między 1260 a 1390 rokiem, a zatem okazał się fałszerstwem.

Niemal natychmiast zakwestionowano wyniki badań. Dowodzono, że testy z zastosowaniem promieniotwórczego izotopu węgla mogą dawać niejednoznaczne wyniki, jeśli próbki zostały skażone (zdarzyło się już bowiem, że jedno z wybranych laboratoriów określiło wiek krowiego rogu wikingów na 2006 rok n.e.). A mogło do tego dojść podczas pożaru w katedrze turyńskiej w 1532 roku. Ponadto strumień energii towarzyszący Zmartwychwstaniu mógł zmienić strukturę tkaniny. Nietrudno się domyślić, że gdyby testy wykazały, iż całun rzeczywiście pochodzi z I wieku, sceptycy natychmiast zmieniliby front i jęli dowodzić, że całun otulał innego ukrzyżowanego lub że jakiemuś średniowiecznemu fałszerzowi udało się zdobyć tkaninę z tego okresu.

Z pewnością podobne spory i brak jednomyślności co do tego, czym jest obiektywna rzeczywistość, stanowią klucz do zdarzeń mających miejsce w strefie granicznej. Albowiem w tym świecie dokładność i oczywistość budzą podejrzenia: najlepsze zdjęcia, UFO na przykład, są najmniej przekonujące. Ponadto zarówno u wierzących, jak i sceptyków pojawia się pokusa uznawania za fakty tego, co jest zaledwie domniemaniem, podawania jako pewnych danych, które są mocno dyskusyjne. Przez wiele lat wmawiano nam, że potwora z Loch Ness obserwowano trzy tysiące razy (niekiedy jest mowa o dziesięciu tysiącach), gdy tymczasem w rzeczywistości do 1985 roku widziano go zaledwie sześćset razy. A gdy okultyści twierdzą, że wraz z Lucyferem zostało wyrzuconych do piekła 133 306 688 demonów i że w Wiedniu w 1583 roku aż 12 652 z nich zostały wygnane z jednej tylko nawiedzonej dziewczyny, mamy pełne prawo spytać, kto i jaką metodą tak dokładnie je policzył.

Prawda jest taka, że świat realny i nierealny przenikają się wzajemnie i czasem zamieniają miejscami. Badacze folkloru specjalizujący się w wielkomiejskich legendach ukuli termin ostention na określenie fikcji, która staje się rzeczywistością, istnieją bowiem udokumentowane przypadki pudli eksplodujących podczas suszenia w kuchenkach mikrofalowych, a historia ta przez wiele lat krążyła jako folklorystyczna ciekawostka. Lecz niekiedy bywa odwrotnie. Zawsze sądzono, że opowieści o aligatorach żyjących w kanałach pod Nowym Jorkiem, żywiących się odpadkami i gryzoniami i powoli zmieniających się w półślepe albinosy, są czystym wymysłem. Aż tu badacz Loren Coleman odnotował w "New York Timesie" z 10 lutego 1935 roku relację o grupie chłopców, którzy - pragnąc się dowiedzieć, skąd biorą się dziwne odgłosy z kanałów pod East 123rd Street - znaleźli młodego aligatora, żerującego nieporadnie w grząskim błocku pod otworem włazowym studzienki odpływowej. Ten wyjątkowo materialny dowód prawdziwości legendy został wyciągnięty z kanału ściekowego i zatłuczony kijami na śmierć.

Daleko zaszliśmy, ale niewykluczone, że kręcimy się w kółko. W końcu powracamy do naszej strefy granicznej i co do jednego nie mamy wątpliwości: ten świat jest rozciągliwy. Mimo iż setki, a nawet tysiące ludzi odwiedzają w danej chwili strefę graniczną, większość zachodzących w niej zjawisk przeżywamy prywatnie, a stają się znane tylko za pośrednictwem niewiarygodnej relacji pojedynczych świadków. Niemal każdy dowód jest dla innych z samej definicji co najmniej sporny, a każdy protagonista znajduje swego przeciwnika. W takiej sytuacji każdy ma prawo decydować, czy dany dowód lub świadectwo jest dlań wiarygodne, choć na początku warto sobie uświadomić, że nie znajdziemy dwóch ludzi, którzy wyciągnęliby dokładnie takie same wnioski z konkretnego dowodu.

Po co więc zajmować się tak efemerycznymi zjawiskami? A dlatego, że jeśli choć pół procenta relacji ze strefy granicznej dotyczy autentycznego zdarzenia, istnieje możliwość, iż jakaś nauka zostanie całkowicie zrewolucjonizowana, a część historii trzeba będzie napisać od początku. A także dlatego, że jeśli pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć i pół procenta zdarzeń nie jest autentycznych, to świadkowie i tak nadal wierzą, iż miały one miejsce naprawdę. Nie wszyscy są głupcami czy kłamcami, warto więc zainteresować się ich doświadczeniami, ponieważ mogą nam wiele powiedzieć o mechanizmach percepcji, pamięci i wiary. I na koniec dlatego, że ciekawość jest naszą wspólną cechą. Każdy przynajmniej raz w życiu znalazł się w strefie granicznej.

 






Mike Dash - Granice poznania