Jacek Dehnel

Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu

2013

 

(...)

 

 

 

Tytani w obrazach

O potajemnie słynnej rodzinie literatów Grzeszczyków dowiedziałem się przypadkiem od pewnego bibliotekarza, który przyniósł mi garść publikacji Wydawnictwa Autorskiego "Grzeszczykowie": oprawione w żółte okładki książeczki, niewiele większe od paszportów, acz znacznie od nich grubsze.

- Zadzwoniły do mnie panie z działu katalogowania - opowiadał mi bibliotekarz - i zapytały, czy nie potrzebujemy takich plastikowych torebeczek, zamykanych na żyłkę. Powiedziałem, że się przydadzą i zszedłem do nich. A tam cały ogromny karton, pełen tych żółtych książeczek i miniaturowych numerów pisemka. Każdy egzemplarz zapakowany w osobną torebkę. A panie wyrzucały kolejne książeczki, odkładając na bok torebki, bo tylko to się nadawało do naszych zbiorów.

Wszystkie nadesłane dzieła z tej potajemnie słynnej oficyny poszłyby na makulaturę, gdyby nie rzeczony znajomy bibliotekarz, który ocalił kilka egzemplarzy - trzymałem je teraz w ręku i nadziwić się nie mogłem. Były to prawdziwe skarby - nie literatury może, ale autopromocji. Wespół z rodzinną stroną internetową tworzą niezapomnianą całość.

Rodzina Grzeszczyków: syn Arkadiusz D. Grzeszczyk, matka Maria Es (to od panieńskiego nazwiska) Grzeszczyk i senior Władysław A (uwaga, bez kropki! Jak się dowiadujemy Władysławów Grzeszczyków w samym Olsztynie jest kilku - i stąd konieczne było drugie imię, i tak - została nim pierwsza litera alfabetu, A bez kropki, ponieważ jest CAŁOŚCIĄ, a nie skrótem imienia.) Grzeszczyk tworzą i wydają, wydają i tworzą, a także mszczą się na świecie, który ich twórczości nie docenia. A pomsta ich będzie straszliwa.

Żeby zakreślić Państwu choćby pobieżnie zakres tytanicznej pracy Grzeszczyków, dość napisać, że każdy członek rodziny jest literatem co się zowie. Maria Es wydała dwa duże tomy poezji (ponad 500 utworów), i tom wspaniałych (jak się dowiadujemy) lirycznych aforyzmów (prawie 2000). Nie ustaje w wysiłkach, powstają tomy kolejne. Arkadiusz D. opublikował niesamowitą (z pewnością!) książkę historyczną, Moją Atlantydę (której osobno poświęcić trzeba słów kilka), natomiast cały dotychczasowy dorobek aforystyczny [...] zawarł w dwutomowym dziele "Epopeja myśli" (u Grzeszczyków naprawdę tak: co broszura - to dzieło, co zbieranina - to epopeja; jakby ich wyposażono w powiększającą pompkę do słów, taką, jaką profesor Kleks nadmuchiwał jedzenie), po 1500 aforyzmów w każdym tomie. Pracuje nad kolejnym. Wreszcie, napiszmy i to, sporządził przekorny i dociekliwy wywiad-rzekę z... no właśnie, z kimże? Z ojcem, oczywiście, z ojcem, Władysławem A! Nic dziwnego, jest wszak z kim rozmawiać. Władysław A Grzeszczyk (który był już rolnikiem i ogrodnikiem, hodowcą i rybakiem, zdunem i drwalem, zawodowym ratownikiem wodnym i robotnikiem w kopalni torfu, nauczycielem i redaktorem; takie wyliczenia mają chyba sprawiać wrażenie, że ktoś "spróbował życia we wszystkich aspektach", ale brzmią jak "imał się czego mógł i nigdzie miejsca nie zagrzał") już w siódmej klasie szkoły podstawowej próbował napisać epopeję, choć taką, jak "Pan Tadeusz" Adama Mickiewicza. Zaczął od opisu burzy; kiedy już miał na ten temat kilkanaście stron rymowanek - pokazał je nauczycielowi języka polskiego. Nauczyciel, oczywiście, dzieła nawet nie przeczytał, ale za to literackiego śmiałka solidnie i bezpardonowo skrytykował - wybijając mu z głowy na długie lata marzenia o własnej poezji. Niestety, nauka poszła w las i po owych długich latach Władysław A do pisania powrócił, i to jak! Wydał już prawie sto pozycji książkowych w tym Sennik Sybilliński, Rady najprzedniejsze, humoreski s-f, wiersze dla dzieci, fraszki, a także opus magnum, dziewięć części Księgi mądrości - prawie dwadzieścia tysięcy myśli! Niech się La Rochefoucauld, Chamfort, Lichtenberg, Wilde, Lec i Sztaudynger schowają! Zresztą na stronie znajdziemy skromne słowa jednego z Grzeszczyków: fani Leca i Sztaudyngera nie mogą wybaczyć Władysławowi A Grzeszczykowi takiej oto fraszki: "KONKURENCJA To ci psikus jak cholera - // przez GRZESZCZYKA nie ma już dziś... // Sztaudyngera. // Lecz w tym jeszcze - większa heca, // że przez NIEGO nie ma już dziś // też i... Leca." I zaraz zapewnienie: Władysław A Grzeszczyk postanowił ostatnio fraszkę tę wycofać z literatury, ponieważ - jak mówi - przypomniał sobie, że nie porównuje się zjawisk nieporównywalnych (jak chociażby - złota z kitem). Myślę, że to wspaniały temat dla wielkiego płótna w stylu barokowego malarstwa historycznego: po lewej zabiedzeni fani Leca i Sztaudyngera na podobieństwo furii z Rubensa drą szaty, rozdrapują policzki i miotają bezsilne obelgi; po prawej Władysław A w glorii świetlistej pisze palcem na chmurze swoją fraszkę.

Wywiad-rzeka Omni modo, przeprowadzony przez genialnego syna z genialnym ojcem, składa się z dwóch tomów (dysponowałem tylko pierwszym, liczącym sobie 160 stron), pełnych banalnych opinii na temat polityki, Polski, ekonomii, tak zwanych "życiowych mądrości" które niezliczeni wujowie z wąsem i ciotki z trwałą opowiadają przy imieninowych stołach jak kraj długi i szeroki dzień w dzień, bez końca. Ale są też ustępy wyjątkowe. Po wejściu do Unii Sienkiewicz i Mickiewicz, zdaniem Władysława A, raczej się nie przebiją do skarbnicy literatury europejskiej. No a my, Grzeszczykowie? - pyta dramatycznie Arkadiusz D. My, Grzeszczykowie - uspokaja go Władysław A - mam nadzieję, że nie tylko obecną trójką, ale jeszcze i gronem licznych potomnych, wejdziemy nie tylko "do Europy" ale i na wszystkie, inne kontynenty. Twoja opowieść o Atlantydzie jest na tyle nowoczesnym spojrzeniem na historię ludzkości, że na pewno wejdzie do dziedzictwa kultury światowej. Wspaniałe, dostojne i mądre wiersze twojej mamy - także. Tu Arkadiusz D. nie mógł nie przypomnieć o innym wielkim twórcy: No i ogrom twoich aforyzmów.... A Władysław A odpowiada: O tym jestem także przekonany. [...] Jak dzięki wielkim Rzymianom, jak dzięki ich wielkim dziełom - do dziś egzystuje język łaciński; tak dzięki wielkim Polakom, twórcom wielkich dzieł literackich - po tysiącach lat egzystował będzie język polski. Kto będzie chciał czytać w oryginale na przykład tysiące naszych aforyzmów, będzie musiał nasz język znać - język polski, język Marii, Władysława i Arkadiusza Grzeszczyków.

Tu kolejne płótno widzę oczyma duszy mojej, wywiadem zainspirowanej: ludzie przyszłości, odziani w kombinezony (obowiązkowo srebrne), siedzą w ogromnej sali wykładowej gdzieś na skolonizowanym Marsie; niezliczeni, w równych szeregach, wpatrzeni w zeszyciki z ciekłych kryształów - a na ścianie godło Republiki Wszechświatowej i portrety trojga Grzeszczyków, uwieńczonych złotymi laurowymi wieńcami.

Grzeszczykowie, dodajmy wreszcie dla porządku, wydają razem czasopismo pod znamiennym tytułem "Twórczość Grzeszczyków" (ponad 30 numerów, jak informują z dumą), a także rysują (na stronie wywieszono niektóre dzieła; przypominają nieco to, czym w czasie nudnej lekcji zapełnia się marginesy zeszytów, ale to z pewnością świadoma decyzja artystyczna). Ale nade wszystko wspierają się nawzajem i piszą na swoją cześć peany. Mottem "Fraszek o kobietach, mężczyznach, miłości i nie tylko" jest złota myśl Arkadiusza D.: Oprócz wielkiej mądrości - nie mam innych znajomości. Rym piękny i treść wzniosła. I z pewnością - prawdziwa, bowiem Władysław A zapewnia nas, że jego syna od dziecka interesowało niemalże wszystko. Ostatecznie został jednak humanistą (subtelny rym!). Możemy też przeczytać wzruszającą historię o początku kariery literackiej tego junaka: w zimie wysiadł kaloryfer i wszyscy się rozchorowaliśmy, w którymś momencie Arek powiedział: "Gdy kaloryfer się przeziębi, to zaraz i ludzie chorują. No nie, tato?" Ojciec, oczywiście zaraz zauważył: "Areczku, wymyśliłeś piękny aforyzm." I zapisał go. Łza się w oku kręci, kręci, że hej. Dwukrotnie wybitny młodzian, Arkadiusz D., rozpoczynał studia historyczne, na dwóch uniwersytetach, ale za łatwo dla niego tam było, więc się zbrzydził i przerwał. Tu kolejne płótno: Arkadiusz D., gorsząc się niskim poziomem oświaty, odrzuca błagających go na klęczkach rektorów uczelni i, przysłaniając zniesmaczoną twarz dłonią, udaje się w zacisze domu, by stworzyć swoje dzieło o Atlantydzie.

Jest to dzieło, rzecz jasna, wybitne, o czym dowiadujemy się od Władysława A; nic dziwnego, że zostało ono wydane w sposób specyficzny: co 32 strony pojawia się strona entuzjastycznej recenzji pióra dumnego ojca, dzięki czemu Czytelnik na bieżąco otrzymuje rzetelny i zachwycony komentarz do Dzieła. Wreszcie, jakby ten bonus nie wystarczył, na końcu tejże książki został zamieszczony (gościnnie) artykuł Władysława A Grzeszczyka "Jak spłodzić syna, a jak córkę". Bardzo ciekawy! Dowiadujemy się również, że Arkadiusz D. Grzeszczyk ma w swych planach także inne pozycje historyczne. Między innymi już teraz pracuje nad niesamowitą książką, której roboczy tytuł brzmi: "Polska w 1939 mogła wygrać" i twierdzi, że to nie żadne żarty, tylko realna możliwość - możliwość, która przez ówczesnych nie została wykorzystana, gdyż po prostu nie wpadła im ona do głów. I jako ojciec, i jako znawca bardzo wielu życiowych spraw - mogę już tylko dodać, iż wyrasta nam wielki, odważny twórca w dziedzinie literatury i w zakresie nauk humanistycznych.

Świat jednak Grzeszczyków nie rozpoznaje. Ani ojca, ani matki, ani syna. Zastrzegają nawet: Tak zwane spotkania autorskie interesują nas tylko wtedy, gdy są organizowane przez (i dla) naszych Czytelników. To znaczy z tymi, którzy nasze książki czytają, znają i przyjdą na spotkanie z nami nie wyłącznie po to, by obejrzeć nas... jak małpy w ZOO. Wymieniają nawet z imienia i nazwiska (i z zawodu), kto do ich czytelników należy: pani taka a taka, znana mistrzyni tatuażu, pan taki a taki, olsztyński kardiolog, właścicielka salonów meblowych, mrągowski kupiec, prezes spółdzielni, współwłaściciel sklepu meblarskiego, zegarmistrz, naprawiacz telewizorów. Oto są sprawiedliwi wśród narodów świata, świata, który się od Grzeszczyków odwraca. Ale świat jeszcze tego pożałuje, oj, pożałuje srodze, jest bowiem kontrolowany. Biblioteka Narodowa, której dzielni twórcy posyłają dzieła, jest rozliczana z tego, czy pojawiają się one w katalogach elektronicznych; jeśli się nie pojawiają, Grzeszczykowie ślą monity i wklejają ich skany na stronie. Po czym dodają z palącą ironią: Bardzo się cieszymy, że w Bibliotece Narodowej znalazła się "Moja Atlantyda" autorstwa Arkadiusza D. Grzeszczyka. Mamy nadzieję, że i pozostałe dwie zguby też się znajdą. Nieco dalej możemy przeczytać, jak to niegodni bibliotekarze zrzekali się, że publikacje oficyny Grzeszczyków są zbyt małe (a zatem łatwe do wyniesienia) by je włączać do zbiorów; Grzeszczykowie zatem przerzucili się na większe formaty, a senior rodu osobiście udał się do dyrektora biblioteki w Olsztynie: Zaanonsowany przez sekretarkę, wszedł do gabinetu i przedstawił się..., i zapytał czy zacny dyrektor kiedyś już o nim słyszał. Na co ten: "Niestety, nie...". Władysław A Grzeszczyk, słysząc to, zareagował: "Ja, na pana miejscu, przynajmniej bym sobie w tej chwili osobiście naubliżał" - i wyszedł. Echo tych słów - temat na kolejne wielkie płótno w złotych ramach: "Władysław A Grzeszczyk, mistrz ciętej riposty, pognębia dyrektora biblioteki" - z pewnością długo jeszcze pobrzmiewało w korytarzach instytucji, bowiem po tej audiencji wszystkie biblioteki w Olsztynie kupiły od Władysława A Grzeszczyka... jeden komplet książek. Za to Harrego Pottera - dodaje ze zrozumiałą goryczą i kaustyczną ironią - każda kupiła po trzy komplety...

Winni - co do tego nie mamy wątpliwości - zostaną ukarani. Polskie media i władze przez te 25 lat w ogóle się nami i naszą twórczością nie interesowały, a szczególnie media i władze - olsztyńskie - piszą z goryczą Grzeszczykowie - dlatego my teraz, gdy już przez te 25 lat nauczyliśmy się radzić sobie samodzielnie - polskim mediom nie udostępniamy naszych utworów, nie udzielamy też wywiadów; a władze - traktujemy tylko w granicach naszych, obywatelskich obowiązków. Nie znaczy to, że mediom zagranicznym - uściślają - naszych utworów i wiedzy o nas nie udostępnimy. Jak najbardziej - wszystkim, które się tylko do nas zgłoszą. Ale też jasno zakreślają granice swojej łaskawości: oczywiście, tym, które zwrócą się do nas dopiero po następnych 25 latach - także odmówimy. Oczywiście. To temat ostatniego płótna, wzorowanego na "Braciach Józefa proszących o zboże" - sędziwi Grzeszczykowie, stojąc u szczytu schodów, pokazują dziennikarzom z całego świata (proponuję wzorce tiepolowskie - szaty saraceńskie, turbany, zbroje) dwadzieścia pięć kalendarzy kartkowych, z których zerwano wszystkie kartki, a Anioł Polszczyzny zrywa się z mieczem ponad mikrofony i notatniki i przegania zawstydzonych żurnalistów na cztery wiatry. W oddali widać koczujące od dwudziestu pięciu lat media polskie, bezskutecznie ubiegające się o wywiad. I alegorię Sławy, dmącą w trąbę. Z tombaku.

 

 

Po prostu: Sobieraj

Papier może i jest cierpliwy. Ale internet? Ten dopiero ma nerwy jak światłowodowe postronki! Internet tylko z pozoru tworzy odbicie świata; jest raczej krzywym zwierciadłem, które jedne hierarchie odwraca, inne tworzy od zera. Tablice z tagami, gdzie hasła częściej występujące są większe, a rzadziej - mniejsze, są zapewne jedynym miejscem, gdzie Piotr Czerski jest większy od Faulknera, Tomasz Piątek - równy Gombrowiczowi, a Sławomir Shuty przerasta Hrabala.

Ale w necie pojawiają się także postaci, jak się zdaje, endemiczne, których z obiegu papierowego nie kojarzą nawet wytrwali czytelnicy, a które, jak się okazuje, są utajonymi gwiazdami pierwszej jasności.

Weźmy dla przykładu stronę autorską artysty - ba, co tam "artysty": poety, fotografika, eseisty, autora opowiadań, publicysty, a także absolwenta geografii (hydrologia i klimatologia), Tomasza Sobieraja. Mogliśmy, przez jakieś karygodne niedopatrzenie, nic jak dotąd o Sobieraju - mimo imponującej, renesansowej iście rozpiętości zainteresowań - nie wiedzieć, ale ze strony się dowiemy, bo Sobieraj na swój temat pisze obszernie, nie uciekając się do fałszywej skromności: Moją twórczość literacką znawcy określają jako wyrafinowaną, wielowarstwową i symboliczną, wymagającą od czytelnika dojrzałości, wiedzy, smaku, braku uprzedzeń, nierzadko filozoficznego przygotowania. Niewątpliwie tak jest, że pisząc czy to w skupieniu czy w porywach ducha, skazuję się na elitarność, jednak inaczej pisać nie chcę, gdyż nie chcę skazać się na przeciętność i tanią popularność. Piszę doskonale - bo potrafię, gdybym nie potrafił, pisałbym jak inni modne wiersze, bełkotliwe, nieporadne, ponure i wulgarne. Ja "tworzę i czynię trwałym" - że zacytuję samego siebie. W wywiadach recenzuje (entuzjastycznie) własne dzieła, zarówno opowiadania (tekst [...] krystalicznie czysty, pozbawiony rys i chropowatości, a nade wszystko zbędnych słów. Wspaniały brylant.) jak i wiersze (A"Wojna Kwiatów"? Znowu nie będzie wiadomo co z tym zrobić, jak zawsze, gdy dzieło przerasta epokę, wychodzi poza konwencje, szarpie zdrową tkankę parobka, psuje mu piękny widok na oborę i niszczy głębokie przekonanie, że świat się na niej kończy.); wreszcie dodaje, równie asertywnie: wszystko to sprawia, że moja twórczość nie poddaje się jednoznacznym ocenom i - w co głęboko wierzę - upływowi czasu.

I, ostatecznie, trudno się Sobierajowi dziwić, bowiem wyżej wymienieni znawcy stoją za nim murem-marmurem. Na stronie, poza pochwałami autorstwa Sobieraja, możemy się natknąć na takie choćby zdania Zygmunta Hermana: zbiór "Gra" szybko zyskał miano kultowego (niestety, nie dowiadujemy się w obrębie jakiego kultu) czy: nastąpił punkt zwrotny w polskiej - i zapewne nie tylko - poezji a także: "alchemia słowa", wymieszanie żywiołów apollińskiego i dionizyjskiego, szczerość doprowadzona do granicy duchowego ekshibicjonizmu sprawiają, że czytelnik zostaje oczarowany i onieśmielony, zaskoczony i rzeczywiście wprowadzony w rozterkę. Po czym Herman dodaje skromnie na swój temat: ten pochlebny osąd, tak rzadki u znawcy i krytyka współczesnej poezji słynącego z bezkompromisowych poglądów, dowodzi, że w przypadku "Wojny Kwiatów" mamy do czynienia z literaturą najwyższych lotów, jakiej od czasów Herberta w Polsce nie było. Niestety, nie mogłem się zapoznać z innymi bezkompromisowymi poglądami Zygmunta Hermana, bowiem w necie - jeśli nie liczyć podpisów pod rozmaitymi pieniami na temat Tomasza Sobieraja, w tym po włosku, hiszpańsku i francusku - pojawia się tylko Zygmunt Herman FH Zygmunt (handel artykułami spożywczymi), Zygmunt Herman Abco Bud (sprzedaż okien) oraz Zygmunt Herman, baryton w Chórze Juranda (rozwiązanym w 1960 r.); żaden z nich, jak się zdaje, nie para się na boku krytyką literacką. Widać krytyk Zygmunt Herman słynie ze swych bezkompromisowych poglądów gdzieś poza netem, a ja, matołek, nie natknąłem się nań jak dotąd.

Ale to jeszcze nic. Największe wrażenie robi autor wstępu do tomu "Gra", Georg A. Fichte (wprawdzie Google po wpisaniu "Georg A. Fichte" podaje tylko kilka stron związanych z Sobierajem, ale chyba tylko ktoś wyjątkowo podejrzliwy i niechętny mógłby podejrzewać, że Georg A. Fichte nie jest światowej sławy krytykiem literackim - ostatecznie, nie wszystko, co w świecie istnieje, trafia do netu, a poza tym pamiętamy z "Mambo Spinoza" Przybory: Helwecjusz, Platon Fichte - / każdy ich też / zna!).

Zaczyna z pewną taką nieśmiałością od opisu duchowych rozterek, kiedy zaproponowano mu przyjazd do Polski i napisanie wstępu do tomiku Sobieraja: Z jednej strony, byłaby to świetna okazja do poznania autora, którego lirykę i prozę uważam a najciekawsze dokonania literatury ostatnich kilkudziesięciu lat i wielokrotnie przekładałem na język niemiecki; (wstyd nas ogarnia, że my jeszcze o Sobieraju nic, a Georg A. Fichte za najciekawsze dokonania uważa!) z drugiej ryzykowałem spotkanie z tajemniczym, niechętnym mediom (zaskakujące, zważywszy że Sobieraj na swojej stronie stworzył osobną zakładkę "Media" a w niej skwapliwie podaje linki) bohaterem mrocznych zazwyczaj legend (nie wiem jak Państwo, ale ja nawet legendy o Sobieraju nie znam. Nawet niemrocznej. O królu Popielu, o Wandzie, co nie chciała, o królu Arturze - ale o Sobieraju, wstyd przyznać - nie). Decyduje się jednak pojechać (bo to niepowtarzalna okazja skonfrontowania mitu z rzeczywistością; no nie, mitu o Sobieraju nie znam nie tylko ja, ale i żaden z moich znajomych; shame on us!) i staje przed domem artysty który stanowił zaprzeczenie moich (Georga A. Fichtego) wyobrażeń o siedzibie mrocznego (na wszystkich zdjęciach Sobieraj rzeczywiście ubrany w pomroczne, skórzane przyodziewy) poety i myśliciela.

Tu dochodzimy do najbardziej chyba soczystego opisu, jaki kiedykolwiek zamieszczono we wstępie krytycznym do tomiku: Zbliżał się do mnie mężczyzna ubrany tylko w krótkie obcięte, postrzępione i obcisłe dżinsy, na stopach skórzane sandały. Opalony, budowa ciała apollińska - obraz nie pasujący do powszechnego wizerunku mizernego, zszarzałego poety. Do tego delikatne dłonie, wąski, prosty nos i to zniewalające, ironiczne, inteligentne spojrzenie zielono-granatowych oczu. Stanąłem przez lordem Byronem naszych czasów.

Człowiek sobie żyje w tej Polsce, coś tam czyta niby, a nie wie, że tu, na tej ziemi Asnyka i Konopnickiej, lord Byron naszych czasów w najlepsze sobie mieszka, przyodziany jedynie w skórzane sandały i dżinsy oraz apolliński tors. O, niewiedzo! Od Fichego (Georga A.) dowiadujemy się dalej, że Sobieraj to mistrz wielości znaczeń, który mówi i robi co chce (łaaał), trzyma w sypialni nabitą broń (Moryc, odsuń się!), pali papierosy (na Jowisza!), łamie przepisy ruchu drogowego (święty Krzysztofie!), popiera związki homoseksualne (Santo Subito!), publikuje w anarchistycznych pismach (na rany Kropotkina!) oraz, co zapewne jest najmniej poprawne we współczesnym tzw. zachodnim świecie, gardzi demokracją (Pol Pot eleyson!), warzywami i gwiazdami popkultury. Przy pogardzie dla warzyw zamilkłem w mych okrzykach. Tego jeszcze nie było. Wzgarda dla warzyw to z pewnością coś, co nie jest poprawne w świecie. Tak zwanym zachodnim.

Ale Sobieraj, poznany bliżej, zdjął budowany latami pancerz (czyli nie tylko w tych dżinsach chodzi Byron nasz współczesny, ale i w pancerzu chadzał) i Fichte poznał człowieka delikatnego i wrażliwego, którego głos poetycki uderza słowami podobnymi kryształom górskiego kwarcu. Sobieraj, pisze Fichte (Georg A.) odrzucił popularność i uznanie (znów wstyd, bo się na Sobierajowe uznanie i popularność nie załapałem), wybrał wewnętrzną banicję, licząc na zrozumienie nielicznych, nie zadowalających się jedynie pospolitym skubaniem trawy (i słusznie, jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć beee - nie może aprobować skubania trawy ktoś, kto gardzi warzywem. Wbrew całemu światu. Tak zwanemu zachodniemu). Czas spędzony w domu artysty, rozmowy i milczenie, udział w zwyczajnym, domowym życiu, pracy w ogrodzie (tylko pomyśleć! Słynny Georg A. Fichte pielący grzędy pietruszki!), przygotowaniu posiłków (ten sam Georg A. Fichte obierający ziemniaki!), wielokilometrowych wędrówkach (te ubłocone na bezdrożach czarne oksfordy niemieckiego wykładowcy!), to czas poznawania. Dowiedziałem się o sobie i o nim tyle, ile żaden dyplomowany psychoanalityk nie byłby w stanie wydobyć z podświadomości (a zatem do poety, eseisty, klimatologa itp. dodać winniśmy jeszcze niedyplomowanego, ale znakomitego psychoanalityka! Da Vinci może się schować!). Do tego psychoanaliza była darmowa - nie licząc sześciu butelek Bordeaux, które przywiozłem ze sobą.

Jeśli dotychczas Fichte nie poruszył mnie do łez, to teraz polały się czyste, rzęsiste, kiedy wyobraziłem sobie niemieckiego wykładowcę o skołatanej, wymagającej psychoanalizy duszy, który z sześcioma butelkami dociera do bram lorda Byrona naszych czasów i tam, siekając marchew i pieląc fasolę, doznaje iluminacji. Jest jeszcze wielkość na tym świecie.

A jednak, jest to wielkość nierozpoznana (poza netem przynajmniej), wielkość zatajona. Jakie są przyczyny tego zatajenia? Krytyka. Sobieraj i pozostałe postaci z tej wyjątkowej strony, rozdają ciosy na prawo i lewo: fotografie Nan Goldin i zdaniotwórstwo Masłowskiej to wtórne i desperackie akty bezpłodnych przeciętniaków, słabo wyedukowanych, pozbawionych smaku i umiejętności warsztatowych; późna twórczość Miłosza nadaje się raczej do kosza niż na półkę; Szekspir, Bach, Mozart, Mickiewicz, Słowacki, Witkacy i Chmielewska to pozytywni grafomani; Mahler to kuglarz i muzyczny kabotyn, Joyce to grafoman i nudziarz, Masłowska i Podgórnik posiadając towarzyskie umocowanie, zasrywają świat literatury nieudolnymi, wulgarnymi odchodami dla ćwierćinteligentów - no bo dla kogo innego? Świetlicki, Gretkowska, Tokarczuk, Huelle odczuwają wewnętrzny przymus pisania nieistotnych pierdół powstaje więc całe mnóstwo przeciętnego, pseudointelektualnego bełkotu albo nudziarstwa aspirującego do wielkiej sztuki. Z kolei, w innym zestawie, Tokarczuk, Masłowska, Pilch i Sasnal to przeciętniaki i miernoty. Dlaczego zatem słychać o nich, a nie o Sobieraju? Wina leży oczywiście po stronie krytyków, tworzących sztuczne (czytaj: pozanetowe) hierarchie (na szczęście Sobieraj rozprawia się z nimi raz-dwa: po naszych ostrych słowach krytycy i uznane dzisiaj literackie autorytety leżą niczym złociste łany zbóż ścięte ręką najprzedniejszych w gminie żeńców), a pomijają go, gdyż, jak heroicznie wyznaje: nie jestem krewnym nikogo ze środowiska artystycznego czy mediów, nie mam bogatego ani znanego tatusia, nie byłem kapusiem SB, nie jestem też niczyim protegowanym. Fatalnie. Żeby się całkowicie pogrążyć dodam, że jestem niepraktykującym religijnie, nieobrzezanym heteroseksualistą. Ha, zatem tłamszą go i ciemne masy, i złowrogie spiski, i kliki, i mniejszości. Choć z mniejszościami rozmaicie, bowiem dodaje figlarnie w wywiadzie: W moim przypadku pierwiastek męski jang i żeński jin siedzą wygodnie w jednym, urodziwym ciele, na zmianę to walcząc ze sobą, to ulegając erotycznej namiętności, co prowadzi do niezwykłej różnorodności poczynań artystycznych. Moja twórczość jest więc zrodzona ze sprzeczności, ale, jak powiedział Gombrowicz (czy też Sandauer o Gombrowiczu) "sprzeczności są cechą geniuszu". Skromność nie pozwala mi polemizować z takimi autorytetami, więc noszę brzemię z godnością, spokojnie przyjmując wyrazy uwielbienia zarówno od mężczyzn, jak i od kobiet. Gdyby ktoś z Państwa chciał złożyć wyrazy uwielbienia z nadzieją, że nie zostaną odrzucone, to do Sobieraja jak w dym, przyjmie spokojnie i z godnością.

Cóż jednak będzie z lordem Byronem naszych czasów (a przy okazji również Beethovenem literatury, jak rzuca o sobie mimochodem Sobieraj)? Zygmunt Herman pyta dramatycznie: Czy bezwolne, bezkrytyczne i zindoktrynowane masy wielbicieli nieporadności i wulgarności docenią tę "rzuconą niedbale perłę"? Czy inni poeci, szczególnie młodego i średniego pokolenia dostrzegą ten ogromny dystans, jaki ich dzieli od poety "pustych ulic" i podejmą heroiczną próbę doścignięcia? I odpowiada sobie, równie dramatycznie: Sądzę, że nie. Po czym zaraz wyjaśnia: Masy, jak opisywane przez Czesława Miłosza kaczki, nadal będą brzechtać się w literackim błocie i kwakać, mimo że obok jest czyste jezioro - bo taka jest natura kaczek. Niemniej, fakt, że w polskiej literaturze pojawia się twórca tej miary co Tomasz Sobieraj, daje nadzieję, że nie będzie ona postrzegana jedynie jako błotniste bajoro.

Jeśli sądziliście Państwo, że zniknął już ostatni młodopolski artysta-samozwańczy geniusz, niezrozumiany przez głupich i podłych filistrów, tępe masy, durnych krytykantów, idący pod prąd, ba, pod wszelkie prądy, nierozpoznany za życia, ale wielki jak duchowy galeon, unoszący się na falach czasu, to on trwa, on istnieje. Nazywa się Sobieraj. Tomasz Sobieraj. I ma swoją stronę w necie.

 

 

Prawdziwy dramat

Niegdyś, jeśli ktoś perorował na tematy, które go przerastały, mawiało się "pilnuj, szewcze, kopyta". Powiedzenie to, dziś nieco tracące myszką, ma rodowód antyczny. Pliniusz podaje anegdotę o Apellesie, jednym z najsłynniejszych malarzy starożytnej Grecji, że miał w zwyczaju wystawiać ukończony obraz na ulicy, przed swoją pracownią, i z ukrycia wysłuchiwać komentarzy przechodniów. Pewnego razu dobiegły go słowa szewca, fachowo krytykującego sposób, w jaki odmalował sandały - jeszcze tej samej nocy naniósł poprawki; następnego dnia jednak ten sam szewc, ośmielony swoim widocznym wpływem na malarza, zaczął krytykować ułożenie szat. Na to Apelles wychynął z kryjówki i rzucił: "Niech szewc nie sądzi powyżej kopyta!".

Mędrkujący szewcy jakoś nie występują dziś zbyt licznie, bo to w ogóle zawód powoli ginący - ale natura nie znosi próżni: od durnego mędrkowania mamy polityków. Literaturą wprawdzie zajmują się rzadko, ale jak już się zajmą, to nie ma czego zbierać. Taka na przykład posłanka Jakubiak dowodzi, że prezydent zasłużył na pomnik, skoro pomniki stawia się psom i poetom (dziw, że pominęła w tym śmiałym zestawieniu ladacznice i hyclów). Za to poseł Girzyński, skądinąd historyk, wieszczy nam powstanie nowej epoki literackiej: epoki posmoleńskiej, i już oczyma duszy swojej widzi, jak przyszły

maturzysta będzie wkuwał do tematów takich jak - że pozwolę sobie te wizje zacytować: Odrodzenie się ducha patriotycznego po w kwietnia 2010 roku w świetle dorobku literatury posmoleń-skiej czy Twórczość młodych po przełomie: utrwalanie pamięci o wojnie polsko-polskiej czy utrwalanie pamięci o wartościach. Poseł Girzyński w swoich wernyhoryzmach posuwa się na łamach "Faktu" do prorokowania, kiedy to powstanie ten nowy prąd: Dzisiejsi osiemnastolatkowie sięgnę po pióra, co przyniesie wysyp różnego kalibru dzieł. To pokolenie zatęskni za wartościami, które definiowały prezydenturę Lecha Kaczyńskiego, i zacznie pisać. I dodaje garść informacji dotyczących stylu: To będzie literatura romantyczna podobna do tej, która powstała po rozbiorach Polski. Albo ta z lat osiemdziesiątych, która powstała w reakcji na stłumienie solidarnościowego zrywu. Czyli coś między epigonami Mickiewicza a epigonami Kaczmarskiego. Niech tam.

Oczywiście, taka nowa epoka literacka koncentrująca się nie wokół prądów intelektualnych i ważnych przemian społecznych, ale wokół wypadku komunikacyjnego, może się zrodzić wyłącznie w umyśle kogoś, kto literaturę rozumie jako przedłużenie ulotek wyborczych - i w rzeczywistości raczej nam nie grozi. Jednak powstało już i powstaje nieustannie mnóstwo koszmarków literackich, które temat katastrofy w ten czy inny sposób opracowują; dość przypomnieć kserówki ze strasznymi wierszydłami, rozdawane i rozklejane na Krakowskim Przedmieściu, czy posmoleńskie twory Rymkiewicza i Wencla, które na maturę mogłyby trafić tylko przy okazji tematu Późny triumf socrealizmu - kult jednostki w literaturze polskiej w początkach XXI wieku.

Są jednak dzieła, które wymykają się wszelkim przyporządkowaniom. Które pozostawiają czytelnika niemym. A nawet ślepym i chromym. Należy do nich bezsprzecznie dramat w trzech aktach Władysław II Jagiełło Wiesny Mond-Kozłow-skiej, wydany (sic!) przez krakowską oficynę Homini (chyba zgodnie z zasadą "homo homini lupus"). Z karty tytułowej dowiadujemy się, że jest to "dyptyku jagiellońskiego skrzydło drugie", ale jak to czasem z zabytkami bywa, dyptyk dotarł do mnie w formie niepełnej, połowicznej. Mniejsza o to, jedno skrzydło robi wrażenie wystarczająco piorunujące.

Choć Wiesna Mond-Kozłowska nie jest "dzisiejszą osiem-nastolatką", ale dostojnym pracownikiem naukowym w stopniu doktora, specjalistką od antropologii tańca, Władysław II Jagiełło to - choć tytuł może nas zwodzić - tekst posmoleń-ski właśnie. Akcja toczy się w nocy z 10 na 11 kwietnia 2010 w katedrze na Wawelu i poza to miejsce nie wychodzi - o ile w ogóle można użyć tych teatralnych określeń; jest to bowiem nie dramat sensu stricto, ale poemat dramatyczny - jest zresztą najzupełniej szczątkowa i w dodatku poszatkowana swoistymi ekfrazami arrasów wawelskich. Dzieło Wiesny Mond-Kozłow-skiej nie zniża się bowiem do snucia intrygi; koncentruje się raczej na olśniewaniu erudycją (z pomocą rozlicznych przypisów i odniesień kulturowych, sprawiających wrażenie parodii poezji uczonej) i licznymi dedykacjami, którymi swobodnie szafuje; najwyraźniej czasy, w których dedykowano komuś c a ł y dramat, przeszły do historii; sprytna, oszczędna autorka dedykuje poszczególne sceny, a nawet kawałki scen, mnożąc w ten sposób honory (acz nieco rozmieniając je na drobne). Nade wszystko jednak Władysław II Jagiełło roztacza urok purnonsensowego humoru, rodem z Latającego Cyrku Monty Pythona.

Weźmy choćby początek. W pustej katedrze budzi się Jagiełło. Leżący król poruszył się - czytamy, a serce podchodzi nam do gardła - i odzywa się do żony w te słowa: Obudził mnie nagle jęk żałobników. Nie, nie ten na zawsze wpleciony w królewski katafalk. Naród mój, nasz naród zapłakał (skoro "mój", to pewnie Litwini, skoro "nasz", to bardziej skomplikowana sytuacja; coś między Litwinami, Węgrami, Bośniakami a Francuzami). Budzę się, słysząc szlochanie królowej - nie

płacz, Jadwigo. Król się podnosi, już wstaję, już, po czym budzi Jadwigę i idzie dalej, mijając po lewej Kazimierza Wielkiego, słychać bicie dzwonów wawelskich, a Jagiełło deklamuje głosem ze spotu wyborczego PiS-u: Tak, to prawda, już umarł. Widziałem, jak ptak zatrzepotał, zapłonął i spadł, gdy on, Król, podawał dłoń Katyńczykom. Na to Jadwiga podnosi się i mówi ni stąd, ni zowąd, jakby wyjęta z odjechanej, meskalinowej sceny zapomnianego dramatu Witkacego: Ja też kiedyś umarłam. Jagiełło zaś po: Konałem wiele razy i kilku kwestiach, których ogólna niezborność każe myśleć o Ministerstwie Głupich Kroków, klęcząc, deklamuje mocny erotyczny kawałek o roz-dziewiczaniu: Widzę silną szczepkę litewską, jak wbija się w biel lilii, znacząc ją strugą szkarłatnej mocy. Tak zrodziło się nasze królestwo. Tak, to prawda, wzruszam się i jestem wzruszony.

Jako i ja - też wzruszam się i jestem wzruszony, do łez właściwie, bo didaskalia oferują dodatkowe wzruszenia, od których można popłakać się ze śmiechu: otumaniona Jadwiga z otumanionym Jagiełłą chodzą po tej katedrze, mijając się i gubiąc z oczu nawzajem - choć w rzeczywistości jeden sarkofag stoi w odstępie dwóch filarów od drugiego (przypomina to coraz bardziej jakąś włoską farsę) - po chwili głos zabierają Króliki (bo królom były równe), w szczególności: Królik Pierwszy i Królik Drugi, z którymi dyskutuje Bocian: Królik Pierwszy: Życie znowu umarło, // Bocian: Życie nie umiera, / Króliku. / Z perspektywy łąki / Pozór życia / Oddziela cię / Od jego wiecznej / Istoty. // Królik Drugi: Tak mawiał niegdyś / Bóg rogaty (przyp.: Dionizos) / Odziany w koźlą skórę. // Bocian: Silenzio, bracia, / Wino barwi się krwią teraz, / "Misterium Vitae". (przyp.: łac. tajemnica życia) // Królik Drugi: Wiem to od trawy zielonej. Sugestia, że króliki są braćmi bociana, zdumiewać musi nie tylko Linneusza i innych wybitnych taksonomów, a włoskie i łacińskie wtręty w mowie Bociana każą nam się zastanowić, czy jest to prawdziwy bocian polski, co ma gniazdo na gruszy u Norwida, czy tylko jakaś podróbka?

Bogactwo skrzydła drugiego dyptyku jagiellońskiego każe nam przechodzić do porządku dziennego nad zwykłymi lirycznymi gniotami, w rodzaju: Nie ma odkupienia / Nigdzie indziej niż / Na krzyżu własnego / Żywota rozdartego / Pomiędzy tak lub nie, / Już nigdy i na zawsze, czy Dusza moja / Szmaragdem rozpięta / Pomiędzy brzegiem / A krawędzią listka, / Zieleni się złotem, / Złoci się zielenią. / Jej aria i muzyka / Bywa, że przebiega / W atramentowych / Nokturnach Chopina, / Wtapiając się na powrót / W senny taniec gwiazd. Do popełnienia takich gniotów zdolny jest bowiem pierwszy lepszy grafoman i Wie-sna Mond-Kozłowska nie w tym triumfuje. Nie dziwią także nieudolne próby podbijania liryką doraźnej publicystyki, gdzie prezydent Kaczyński zestawiony jest w dziwną parę z Dra-siusem Kedysem (przyp. J.D.: litewski mściciel, mordujący pedofilów): Tak umierał Kedys na Litwie, / Zaraz po tym, jak ptak w ogniu spłonął / Nad Smoleńskiem, życie naszych dzieci / Prochem rozsypując nad polami / Zielonymi - pitoli Jadwiga, by zaraz w tym pitoleniu pójść jeszcze dalej: To nie krzyk, to skowyt nas / Zerwał z posłania, / Śmierć ich zabijała, / Jednych w powietrzu, / Drugiego na Ziemi. / Słyszałam jak Wełnias (przyp.: nazwa diabła w mitologii litewskiej) / Cichocząc z Wel-niasem (przyp.: inna nazwa diabła w mitologii litewskiej) / Wyrok wydawali, / Bo tamci, jak dla nich / Zbyt łapczywie łaknęli / Jasnego powietrza. Wszystko to oczywiście może być interesujące, jako przykład próby uwznioślenia spiskowych teorii poprzez włożenie ich w usta królowej polskiej z przełomu XIV i XV wieku, ale najbardziej surrealistyczne jazdy są jednak w scenach będących ekfrazami arrasów.

Szczególnie ujęło mnie Interludium. Werdiura wawelska: Wydra z rybą w pysku. Wydra, jako że ma pełny pyszczek, głosu w scenie nie zabiera, podobnie jak ryba, która nie tylko, jak wiemy, głosu nie ma, ale i nie ma go w dwójnasób, została bowiem upolowana. Głos zabierają za to: Gad na drzewie złością dyszący, Czapla, Tatarak, Łabędź patrzący w prawo i Łabędź patrzący w lewo, a autorka wspina się tu na wyżyny literackiego kunsztu, jak choćby w monologu Gada: Dyszę, dyszę, / Złością dyszę, / Własnej złości / Duszę słyszę, / Jest piekielnie zła, / Ha, ha, ha, ha. (jak na moje ucho - brakuje jednego "ha" do rytmu) / Zniszczę, bo zawiszczę, / Oczom snu poskąpię, / By skutecznie / Pogmatwać osnowę / Z wątkiem. Zniszczę / Fundament i strop, / Hop, hop, dalej. Hop! (rzuca prześmiewczo Gad, po czym śmieje się rezolutnie: Ha, ha, ha i, jak twierdzą didaskalia, dyszy). Na co Tatarak rzecze mu w odpowiedzi: Tak, siak, tak, / Siak, tak, tak. Tatarak w ogóle dużo ma ciekawego do powiedzenia i robi się rozmowniejszy przy Czapli, której radzi: Tak, czy owak, / rzecz jest do wygrania, / Nie patrz dziobem wstecz, rzucając przy okazji śmiałą hipotezę, że ptactwo brodzące patrzy nie oczami, ale dziobem. Wreszcie, komentując nieco bełkotliwe wypowiedzi obu Łabędzi, Tatarak pojednawczym Tak, tak, / Tak, tak kończy Interludium, oddając czytelnikowi nieocenioną przysługę. Dalej już tylko Victoria, polski Orzeł latający z koroną Polski i Litwy w szponach, litewski Rycerz mówi trochę po litewsku, trochę po łacinie, trochę po polsku, a głównie - od rzeczy. W didaskaliach wieje Wiatr Historii, a od tego dęcia wszystko robi się jeszcze bardziej nadęte.

Nie wiem, czemu w oczach pani doktor Wiesny Mond--Kozłowskiej (badaczki tańca, choreografki i tancerki) służyć miało skrzydło drugie dyptyku jagiellońskiego Władysław ii Jagiełło - spodziewam się, że miał to być jakiś hołd dla ofiar katastrofy, który został pechowo podany w nieznośnym, naro-dowo-pseudoerudycyjno-koturnowym stylu i polany obficie sosami, utoczonymi z co słabszych kawałków Wyspiańskiego. Jednak literacka nieudolność i wybitny wręcz talent autorki do łączenia nadęto-lirycznych tyrad z fragmentami, które miały być chyba "artystyczne", a są groteskowe, sprawia, że niejeden poseł wyczekujący "literatury posmoleńskiej" doznać mógłby palpitacji patriotycznego serca, gdyby Władysława II Jagiełłę w pełnej krasie wystawiono na deskach teatru przy okazji którejś tam rocznicy czy miesięcznicy, między marszem z pochodniami a składaniem wieńców! Kulminacja dramatu to scena tańca Jagiełły i Jadwigi. Proszę to sobie wystawić, proszę sobie wyobrazić te głosy oburzenia! W noc tuż po katastrofie łżepolscy monarchowie tańczą sobie w katedrze jakieś miłosne łamańce! Taniec w kościele, taniec w żałobie? Litwin z jakąś mieszaną Francuzko-Węgierko-Bośniaczką? Czy Wiesna to polskie imię? Czy Mond to polskie nazwisko? Komu zależy na antypolskim szczuciu i judzeniu? Już my wiemy! A co dopiero powiedzieć o realizacji wymarzonej: John Cleese jako Jagiełło, Joanna Kołaczkowska (Kabaret Potem, potem inne kabarety) jako Jadwiga, króliki z Rabbits Lyncha jako Królik Pierwszy i Królik Drugi, Szymon Majewski jako Wiatr Historii, Mel Gibson jako Tatarak (bo tekst krótki i nawet obcokrajowiec się nauczy "Tak, siak, tak"). Reżyseruje się samo. Inscenizację przerywają okrzyki "Hańba! Hańba! Kondominium!" koło poselskie PiS składa doniesienie do prokuratury, pozycja sondażowa spada wraz z kurtyną.

 

 

Mężczyzna z przeszłością

Przez portale internetowe przetoczyła się ostatnio wiadomość o jednej z najbardziej tajemniczych książek na świecie, tak zwanym Manuskrypcie Voynicha z Biblioteki Uniwersyteckiej w Yale - nowe badania (datowanie radiowęglowe) pozwoliły określić czas powstania kart na lata 1404-1438. Wiadomość to ciekawa, ale nie piorunująca - badania nie pozwalają bowiem odpowiedzieć na podstawowe pytanie, brzmiące: czy rękopis jest dziełem średniowiecznym, czy fałszerstwem z przełomu XIX i XX wieku? Zbadano bowiem tylko próbkę pergaminu, a nie barwniki użyte do pisania i iluminowania księgi (tymczasem fałszerze często używają w swojej pracy materiałów pozyskanych z bardzo zniszczonych lub kiepskich dzieł z epoki, zeskrobawszy farby ze starych desek, płócien czy papieru). Przy okazji jednak, co ciekawe, dziennikarz żadnego chyba polskiego portalu nie zwrócił uwagi na owego tajemniczego Voynicha, od którego manuskrypt wziął swoją nazwę - uznając zapewne za oczywiste, że to jakiś tam amerykański antykwariusz, którym nie warto zaprzątać głowy sobie i czytelnikom. Błąd. Voynich bowiem, a właściwie Wojnicz, jest postacią nie mniej zajmującą niż sam rękopis - ale, cóż, niejednemu netowemu pisaczowi nie skojarzyłoby się pewnie nawet nazwisko Modjeska... Michał Wojnicz herbu Abdank urodził się na Żmudzi, w miasteczku Telsze, tuż po przetoczeniu się powstania styczniowego, 31 października 1865 roku; raptem pół roku wcześniej, 17 marca, w tych samych Telszach urodził się późniejszy prezydent Polski Gabriel Narutowicz. Z czasem obaj mieli zająć się - jak wielu młodych polskich inteligentów w tej epoce - walką o niepodległość. Narutowicz nie mógł wrócić ze studiów w Szwajcarii, bo związał się z emigracyjnym Proletariatem, Wojnicz natomiast, ukończywszy szkoły (w Suwałkach i Moskwie, gdzie zdobył dyplom farmaceuty), zaczął działać w rosyjskiej partii rewolucyjnej Narodnaja Wola (tej, z której wywodził się zabójca Aleksandra II Ignacy Hryniewiecki), gdzie obrał sobie pseudonim Wilfrid. Przyjechawszy do Warszawy, zajął się rewolucyjnym knuciem, a mianowicie próbował otóż wydobyć z Cytadeli skazanych na śmierć działaczy Proletariatu, Bardowskiego i Kunickiego. W tym celu nawiązał kontakty z carskim żandarmem, niejakim podpułkownikiem Bielanowskim - jako że nie pochodził z Warszawy i biegle mówił po rosyjsku, mógł z łatwością udawać wiernego, zrusyfikowanego do szpiku kości poddanego cara. Udało mu się nawet wydobyć od Bielanowskiego tajne hasła, ale ostatecznie operacja się nie udała, skazanych powieszono, Wojnicz zaś ze współpracownikami trafił do tejże samej Cytadeli. Tam, wyglądając przez więzienne okienko pewnego zimnego marcowego ranka, zobaczył przechadzającą się wzdłuż Wisły śliczną blondynkę. Była to Ethel Lilian Boole, jedna z pięciu córek słynnego angielskiego matematyka George'a Boole'a - tak, tego właśnie, co wymyślił algebrę boolowską, której każdy z nas uczył się w szkole - i Mary Everest Boole, dydaktyczki i popularyzatorki nauk matematycznych. Tak, zbieżność nazwisk z Mount Everest nieprzypadkowa - stryjem Mary, a zatem stryjecznym dziadkiem przechadzającej się nad Wisłą Ethel, był sir George Everest, główny geodeta Indii. Jego następca na tym stanowisku, Andrew Waugh, postanowił upamiętnić na mapach swego poprzednika, pomimo jego wyraźnych protestów (sir Everest był wówczas wiceprezesem Królewskiego Towarzystwa Geograficznego i domagał się pozostawienia nazw tradycyjnych, w jednym z lokalnych języków).

Każda z sióstr Booleowien była jedyna w swoim rodzaju, toteż razem z rodzicami i dalszymi krewnymi tworzyły przedziwną, naukowo-awanturniczą dynastię. Ethel należała raczej do skrzydła awanturniczego, może dlatego, że nie dane jej było poznać powściągliwego i uporządkowanego ojca, który zmarł raptem pół roku po jej narodzinach. Przemókł w ulewnym deszczu, idąc dwie mile z domu na uniwersytet, po czym wykładał w kompletnie mokrym ubraniu, przez co się, oczywiście, przeziębił. Byłby to może przeżył, gdyby nie kochająca żona, która - ciekawy pogląd u ścisłego umysłu - twierdziła, że chorobę należy leczyć jej przyczyną, przeto przez całą noc polewała łóżko chorego kubłami lodowatej wody, co przyprawiło go o zapalenie płuc i ostatecznie, śmierć. Mary została z pięcioma córeczkami, niemal kompletnie bez pieniędzy -szczęście w nieszczęściu, że wuj, sir John Ryall, wykładowca greki, załatwił jej posadę bibliotekarki w Queen's College. Pensja musiała być jednak niewielka, skoro parę lat później najmłodszą, ośmioletnią Ethel posłano na wychowanie do stryja, Charlesa Boole'a, dyrektora kopalni w Lincolnshire, dewota i sadysty, który znęcał się nad swoimi dziećmi, a przy okazji i nad bratanicą, która po dwóch latach przeżyła załamanie nerwowe i wróciła do domu. Otrzymawszy spadek w wieku lat osiemnastu, wyjechała do Berlina, by uczyć się w konserwatorium gry na fortepianie, i to tam po raz pierwszy zafascynowała się - jak to kiedyś mawiano - "myślą rewolucyjną" (co nie dziwi u osoby, która w dzieciństwie była katowana przez despotę), a konkretnie: książką Rosja podziemna Siergieja Krawczyńskiego, pseudonim Stiepniak ("stepowy"). Toteż kiedy z powodu choroby rąk musiała zrezygnować z muzyki, poświęciła się zgłębianiu języków słowiańskich, a po powrocie do Londynu poprosiła koleżankę, Charlotte Wilson, skądinąd anarchistkę z Towarzystwa Fabiańskiego, o znalezienie kogoś, kto pomógłby jej w rozwijaniu znajomości rosyjskiego. Wilson zaproponowała jej do wyboru albo swojego kochanka, księcia Kropotkina (tak, tego księcia Kropotkina), albo Krawczyń-skiego-Stiepniaka, który po zasztyletowaniu szefa carskiej policji politycznej, generała Mieziencewa, osiedlił się w Anglii. Nic dziwnego, że Ethel, która zachwyciła się Podziemiem w Rosji, wybrała tego drugiego i niebawem poznała cały krąg jego przyjaciół i znajomych (Stiepniak przezywał ją, od nazwiska Boole, Bułeczką); pod jego też wpływem wyjechała do Rosji (z krótkim postojem w Warszawie - to tam w wielkanocny poranek przechadzała się nad Wisłą, oglądana przez Wojnicza), gdzie przez czas jakiś uczyła angielskiego dzieci państwa Wieniewiti-nów w guberni woroneskiej.

Wojnicz tymczasem, skazany na zesłanie, uciekł z Syberii i mając za cały majątek okulary i kamizelkę (sprzedał je w Hamburgu, by kupić bilet trzeciej klasy na mały stateczek, wożący do Anglii owoce i warzywa), dotarł do Londynu bez grosza przy duszy, za to z karteczką z adresem Stiepniaka od niejakich Karaułowów z Irkucka; błąkał się tak po Commercial Street, dopóki nie spotkał jakiegoś rosyjskiego Żyda, który zaprowadził go do mieszkania Stiepniaka. Tam właśnie - jak przekazuje Antoni Zambrowski - zastał blondynkę, która wydała mu się dziwnie znajoma - zagadał ją, ona zaprzeczała, on się upierał. Zapytał w końcu: "Czy była pani kiedyś w Warszawie?". "Tak, przejazdem do Rosji" - odparła. "I chodziła pani brzegiem Wisły pod Cytadelą?" "Skąd pan wie?" "A, bo ja panią widziałem przez okno celi!" *[Trudno powiedzieć, czy cała historia o pierwszym spotkaniu nie jest wymysłem; młode damy spacerowały wówczas raczej w Ogrodzie Saskim, a pas ziemi między bastionami Cytadeli a rzeką był wąski i strzeżony. Być może Wojnicz poznał Ethel Boole w okolicznościach, których nie należało zdradzać z powodów konspiracyjnych.]. Niebawem się pobrali.

Wojniczowie - czy raczej Voynichs, bo nasz rodak zaczął używać zanglicyzowanej wersji nazwiska i przyjął jako imię swój pseudonim, Wilfrid - stali się najbliższymi współpracownikami Stiepniaka. Michał, pod pseudonimem Iwan Kleczewski, wydawał rosyjskie tłumaczenia pism Marksa i Engelsa, które przerzucano na wschód, Ethel przekładała klasykę rosyjską i rewolucyjne manifesty; w czasie jednej z misji poznała we Lwowie Iwana Frankę i nauczyła się ukraińskiego, by tłumaczyć wiersze Szewczenki; wiele lat później przełożyła również z polskiego listy Chopina.

W toku pracy rewolucyjnej zetknęła się z człowiekiem, który wywarł na niej piorunujące wrażenie. Był to niejaki Sidney Reilly, czyli Sigmund Gieorgijewicz Rosenblum, jeden z najsłynniejszych agentów wywiadu (a właściwie: kilku wywiadów; nie sposób zmieścić jego biografii w tym krótkim tekście), który nie tylko zafascynował Ethel, ale też być może został jej kochankiem - tak czy owak, ponoć "otworzył się przed nią" w czasie wspólnej podróży do Włoch, w wyniku czego Ethel napisała swoją najsłynniejszą powieść, Szerszenia. Szerszeń (The Gadfly, czyli właściwie giez) opowiada o bohaterskim karbonariuszu i jego romansie z piękną Gemmą (w której wielu dopatrywało się autoportretu pisarki) i cieszył się ogromną popularnością w stalinowskiej Rosji i maoistycznych Chinach. Ponad pół wieku później Reilly stał się inspiracją do powstania innej postaci literackiej. Był to zabójczo przystojny agent wywiadu, Bond. James Bond.

Ewentualna zdrada mogła być ciosem dla Wojnicza; dla obojga Wojniczów ciosem była z pewnością śmierć Stiepniaka. Stiepniak, człowiek, który walczył z Turkami na Bałkanach, organizował powstanie włoskie w Benewencie i wreszcie zasztyletował szefa Trzeciego Oddziału Kancelarii Jego Cesarskiej Mości (późniejszej ochrany), zginął w banalnym wypadku: zaczytany w jakiejś książce, wszedł na tory prościutko pod pociąg w okolicach Bedford Park w grudniu 1895 roku.

Po tym wydarzeniu Wojniczowie wycofali się z działalności rewolucyjnej. Michał, próbując sobie znaleźć nowe miejsce w życiu, został antykwariuszem. Założył sklep na Soho Square, wydawał luksusowe katalogi, a przede wszystkim oferował setki bezcennych inkunabułów i rzadkich rękopisów, które uprzednio musiał kupić za astronomiczne sumy, istnieje zatem podejrzenie, że był to sposób na pranie rewolucyjnych pieniędzy. Tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, szukając lepszych rynków zbytu, przeniósł się do Nowego Jorku (z sekretarką Anne Nill; żona dołączyła do nich sześć lat później) i tam zmarł w roku 1930. Ethel przeżyła go o trzydzieści lat, zmarła, dobiegając setki, zostawiwszy wspomnianej pani Nill - z którą zresztą przez cały ten czas mieszkała pod jednym dachem - cały majątek, w tym słynny manuskrypt, kupiony ponoć we Włoszech w roku 1911.

I tak to się czasem plecie. Michał Wojnicz herbu Abdank, człowiek o niezwykłej biografii, który siedział w Cytadeli i uciekł z Syberii, któremu pierwowzór Bonda przyprawiał rogi, który znał wszystkich i tkwił w samym centrum wydarzeń, jest dziś niemal zupełnie zapomniany, a jego nazwisko pojawia się, i to niemal wyłącznie w zanglicyzowanej wersji, tylko w newsach o pewnej książce, którą kiedyś kupił i sprzedał. A może - sfabrykował i sprzedał? Ale to już zupełnie inna historia.