Archiwum  

Życie z dnia 2000-11-23

 

Antoni Dudek

Czas przeszły niedokonany

 

Recenzja nowej książki Bronisława Wildsteina

 

W słowniku politycznym pierwszej dekady III Rzeczypospolitej słowo "dekomunizacja" zajmuje szczególne miejsce. Nie było bowiem w tym okresie znaczącej debaty politycznej, w której pojęcie to nie pojawiłoby się bądź jako niespełniony postulat, bądź też jako zarzut czy wręcz obelga. Podobnie jednak jak w przypadku kilku innych budzących emocje pojęć (np. lustracji, kapitalizmu politycznego czy korupcji), głosy uczestników sporu rzadko przyjmowały rozbudowaną, książkową formę. Dlatego z uznaniem powitać wypada wydaną ostatnio przez krakowski Ośrodek Myśli Politycznej książkę Bronisława Wildsteina "Dekomunizacja, której nie było".
Już sam tytuł książki sygnalizuje główną tezę autora, przekonanego, że brak rzetelnego rozliczenia się z peerelowską przeszłością zaciążył negatywnie na różnych sferach życia publicznego III Rzeczypospolitej. Wildstein koncentruje się głównie na opisie przyczyn, które przesądziły o tym, że ludzie wywodzący się ze struktur władzy komunistycznej nie tylko bez trudu odnaleźli miejsce w nowej rzeczywistości, ale potrafili zająć w niej tak eksponowane pozycje. Obszernie opisuje powikłane losy majątku PZPR, którego część stała się wianem ułatwiającym postkomunistycznej socjaldemokracji wstąpienie na nową drogę życia. Sporo uwagi poświęca też analizie pełnej zaniechań działalności rządu Mazowieckiego oraz prezydentury Wałęsy, upatrując w nich ważne przyczyny późniejszych sukcesów postkomunistów.
Przyczyn wstrzemięźliwości polityki pierwszego rządu III Rzeczypospolitej wobec pogrążonych wówczas w głębokim kryzysie postkomunistów, Wildstein upatruje zarówno w osobie premiera Tadeusza Mazowieckiego, który miał za sobą długoletnią praktykę aktywności w PRL prowadzonej "z pozycji radykalnie słabszego, uzależnionego od woli komunistycznych dyktatorów", jak i w pewnej naiwności jego współpracowników. Ci ostatni jego zdaniem "nie docenili zasadniczej cechy biurokracji PRL-u, czyli konformizmu, który w nowych, rewolucyjnych warunkach objawić się musiał w swojej najskrajniejszej wersji. W urzędach trafili na personel, który manifestował posłuszeństwo i gotowość do wykonywania wszelkich poruczeń. Co więcej, był to personel zorientowany doskonale w biurokratycznych układach swoich urzędów, co wydawało się przedstawicielom nowego rządu przejawem kompetencji". Kto nie wierzy w prawdziwość tego wywodu, niechaj sięgnie po opublikowane przed kilku laty wspomnienia Jacka Kuronia czy Krzysztofa Kozłowskiego z okresu, gdy byli ministrami w rządzie Mazowieckiego. Znajdzie tam sporo informacji na temat rozczulających przejawów "lojalności" i "komptencji" starych kadr.
Do najciekawszych fragmentów książki Wildsteina należą wywody poświęcone odziedziczonym po czasach PRL układom korporacyjnym, które wydatnie przyczyniły się do zahamowania procesu dekomunizacji. Zdaniem autora w czasach rządów PZPR układy środowiskowe stanowiły namiastkę społeczeństwa obywatelskiego. Jednak po upadku dyktatury stały się - konserwując dawny stan rzeczy - czynnikiem hamującym rozwój zbiorowości i powodującym koncentrację na obronie "wąsko rozumianych interesów grupowych". Wildstein najwięcej uwagi poświęca w tym kontekście korporacji prawniczej, w której - co wyraźnie widać także przy okazji ostatnich bezpardonowych ataków na ministra Lecha Kaczyńskiego - obok oderwanych od rzeczywistości liberalnych humanitarystów marzycieli nie brakuje też zasłużonych praktyków stosowania "ludowej praworządności". Nietrudno jednak zauważyć, że te same uwagi, które Wildstein kieruje pod adresem sędziów i prokuratorów, można odnieść do środowisk akademickich, wojskowych czy urzędniczych. W żadnej bowiem z tych grup zawodowych nie doszło po 1989 r. do zasadniczej debaty nad przeszłością, nie mówiąc już o próbie przedefiniowania swej roli w państwie i zmiany odziedziczonych po PRL reguł funkcjonowania.

Podzielając diagnozę Wildsteina co do przyczyn, dla których w Polsce nie doszło do radykalnej dekomunizacji, nie mogę się zgodzić z dwoma, pośrednio głoszonymi przezeń tezami. Po pierwsze, sądzę, że przedstawiony przez niego obraz niepowodzeń Polaków w dziele rozliczania się z peerelowską przeszłością jest zbyt jednostronny. Przyznaje się do tego zresztą w ostatnim akapicie książki sam autor, uznając, że "ten opis wielu obserwatorom wydać się może przyczerniony". Tak jest w istocie i to nie tylko dlatego, że - o czym zresztą Wildstein wspomina - udało się uruchomić proces lustracji, a spora część nomenklaturowych biznesmenów (jak Wilczek, Sekuła czy Przywieczerski) doznała na wolnym rynku spektakularnej porażki. Przedstawiony opis jest "przyczerniony" także i dlatego, że w kilku przypadkach Wildstein pisze rzeczy, których jako historyk zajmujący się dziejami PRL nie mogę zaakceptować. Tak jest gdy (dwukrotnie) informuje czytelników o rzekomo kilkuset ofiarach masakry grudniowej, podczas gdy historykom - od lat zgłębiającym ten temat - nie udało się wyjść poza liczbę 45 zmarłych, z których i tak nie wszyscy byli rzeczywistymi ofiarami walk ulicznych.
Trudno jest też zgodzić się z twierdzeniem autora, że większość członków PZPR "przystąpiła do niej wbrew swojej woli, a składki traktowała jako haracz składany dysponentom przemocy". Wprawdzie w aparacie PZPR rzeczywiście zmagano się z problemem nieustannych zaległości w płaceniu składek, ale do wstąpienia w szeregi raczej zachęcano, kusząc rozmaitymi korzyściami (z awansem na czele) niż zmuszano. Do wyjątków należała sytuacja w wojsku, SB i milicji oraz niektórych urzędach, gdzie istotnie bez przyjęcia czerwonej legitymacji trudno było w ogóle utrzymać pracę.
Druga wątpliwość co do diagnozy Wildsteina dotyczy stworzonej przez niego hierarchii przyczyn zaniechania radykalnej dekomunizacji. Świadomie używam po raz wtóry przymiotnika "radykalna", uznając, że dekomunizacja - choć niewątpliwie ułomna - jednak w ostatniej dekadzie nastąpiła i dzisiejsza Polska ma więcej wspólnego z demokratycznymi państwami Zachodu niż z formacją państwopodobną o nazwie PRL. Wprawdzie Wildstein nigdzie nie przedstawia wprost listy rankingowej sił i czynników antydekomunizacyjnych, ale po częstotliwości ich występowania oraz poświęconej im uwadze każdy czytelnik jego książki musi wskazać na pierwszej pozycji "Gazetę Wyborczą".

Daleki jestem od lekceważenia największego polskiego dziennika oraz wykraczających daleko poza dziennikarskie cele aspiracji jego redaktora naczelnego. Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że pokaźna część zorientowanych centroprawicowo publicystów - w tym także Wildstein - dotknięta jest jednostką chorobową, którą określibym jako "demiurgizację Adama Michnika". Jej podstawowym objawem jest skrzywienie perspektywy, polegające na utożsamianiu wpływu "Gazety Wyborczej" na polską elitę intelektualną (istotnie niezwykle poważnego) z możliwościami jej oddziaływania w podobnym stopniu na życie polityczne, porządek prawny, a nawet kształt gospodarki narodowej. Tymczasem na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat można znaleźć wcale pokaźną liczbę kampanii ideologicznych, politycznych i ekonomicznych, w których poglądy dominujące na łamach "Gazety" poniosły - przynajmniej jak dotąd - porażkę. Tak było m. in. ze sprawą ustawy antyaborcyjnej, lustracją czy też - to już przykład z innej półki - nieudaną próbą złamania dominacji kadrowej PSL w Najwyższej Izbie Kontroli.
Zgadzając się z poglądem Wildsteina, że w kwestii zakresu dekomunizacji zwyciężyła w Polsce linia "Gazety Wyborczej", osobiście skłonny byłbym gdzie indziej poszukiwać najważniejszych przyczyn tego stanu rzeczy. Zainteresowanych odsyłam do wydanej przeze mnie przed trzema laty książki "Pierwsze lata III Rzeczypospolitej", gdzie m. in. obszernie omawiam złożone przyczyny sukcesów SLD i Kwaśniewskiego w latach 1993-95, które ostatecznie przekreśliły szansę na podjęcie głębszej dekomunizacji.
Koncentrując swoją uwagę na postkomunistach oraz dążących do ich pełnej abolicji demoliberałach, Wildstein nie waha się też wskazać, w jaki sposób radykalizm wrogów dekomunizacji generował z kolei radykalizm jej zwolenników. "Ponieważ w ogromnej mierze elita polska wybrała odmowę rozliczenia przeszłości (...), odpowiedzią prawicy stał się antyelitaryzm. Przybierał on różne, a często bardzo radykalne formy. Pojawił się tam swoisty rewizjonizm w ocenie historii kultury polskiej, polegający na demaskowaniu twórczości autorów, którzy ulegali miazmatom lewicowym czy >> kosmpolitycznym<< . (...) Pojawiły się próby dezawuowania najwybitniejszych polskich pisarzy czy myślicieli, takich jak Miłosz czy Kołakowski, gdzie prawdziwym zarzutem wobec nich była przynależność do >> niewłaściwego<< środowiska, a reszta była tylko próbą znalezienia uzasadnienia >> środowiskowej<< niechęci".
Szkoda, że Wildstein ograniczył swój wywód wyłącznie do sfery kultury, bowiem jego teza, że "radykalizmy napędzają się nawzajem", odnosi się również do sfery czystej polityki. Dowodzą tego chociażby niektóre zgłaszane w pierwszej połowie lat 90. projekty ustaw dekomunizacyjnych, których utopijny radykalizm był wymarzonym wręcz celem dla ataków lewicy we wszystkich jej odcieniach. Dlatego do długiej listy zestawionych przez Wildsteina przyczyn sukcesu przeciwników dekomunizacji dopisałbym fatalne błędy licznych przywódców prawicy, konsekwetnie ignorujących podstawowe reguły socjotechniki - niezbędne w walce o zdobycie dla swoich racji poparcia milionów Polaków, przez blisko pół wieku poddawanych zmasowanej indoktrynacji ze strony specjalistów pracujących w KC PZPR oraz MSW.
Książka Wildsteina zachęca do lektury konkretnością wywodu, znakomitym stylem oraz ogromną ilością faktów, układających się - jak trafnie zauważył Ryszard Legutko - w "kronikę świadomych zaniechań, politycznej bezwoli i zmarnowanych szans". Szkoda tylko, że owa kronika nie została przez autora uporządkowana w sposób bardziej konsekwentny, co pozwoliłoby wyeliminować niektóre powtórzenia oraz zachować spójność narracji. Nie to wszakże wydaje mi się jej największą słabością. Jest nią w moim przekonaniu brak czytelnej odpowiedzi na pytanie, w jaki konkretnie sposób należało dekomunizację przeprowadzić. Zarazem jednak mam świadomość, że tej słabości - stojąc na gruncie rzeczowej analizy, a nie wishful thinking (myślenia życzeniowego) - tak naprawdę nie sposób było uniknąć. I w tym właśnie tkwi jeszcze jedna odpowiedź na pytanie o przyczyny porażki zwolenników dekomunizacji.

 

* Bronisław Wildstein, "Dekomunizacja, której nie było", Ośrodek Myśli Politycznej, Księgarnia Akademicka, Kraków 2000