ANDRZEJ DOBOSZ

Kartki z dziennika

 

Bardzo mnie ujął program Stefana Chwina: "Uważałem i uważam nadal, że człowiek siebie - proszę wybaczyć anachroniczną frazę - wykuwa w pocie czoła, że jest robotnikiem samego siebie, że tylko wtedy do kultury naprawdę dorasta, jeśli nie ulega skłonnościom własnej duszy, jeśli nie daje sobie luzu, jeśli nie chce «być sobą», i tylko chce być «czymś większym od siebie»".

Natychmiast sięgnąłem po Kartki z dziennika pisarza, szczerze zaciekawiony. Obcuję z tą książką, zgodnie z mym nawykiem, zdanie po zdaniu. Już na stronie dziewiątej czytam o tym, jak ojciec "naciągał cięciwę brzozowego łuku, wystruganego z białej, wilgotnej jeszcze gałęzi brzozy". No: cięciwa, jeśli brzozowa, to z brzozy. Autor zajęty tworzeniem siebie zapomniał na chwilę o czytelniku. Dwie strony dalej "Sanki szły bezszelestnie po śniegu". Wkrótce jednak następuje fragment w najwyższym stopniu zasługujący na zastanowienie:

"Ręce mojej matki były mądrzejsze od Różewicza. «Ocalałem prowadzony na rzeź». Ileż to razy wbijano mi do głowy te słowa. Całe dziesięciolecia.

Ale moja matka nigdy nie powiedziała o sobie: «Ocalałam prowadzona na rzeź». Była pielęgniarką w powstaniu, sanitariuszką w oddziale Radosława. Na rzeczy patrzyła zwyczajnie.

Wojna? Ot, po prostu czas, gdy opatruje się chorych. Cóż tam może być za różnica między człowiekiem poranionym odłamkami niemieckiej bomby a człowiekiem «poranionym» przez raka.

Różewicz zaś? Różewicz za bardzo przejął się Czasem. Oferował to, na co wszyscy czekali. To znaczy Zmianę. Ręce mojej matki były mądrzejsze od Różewicza".

Nie potrafię rozstrzygnąć postawionej kwestii. Wydaje mi się niebłaha, choć może lepiej byłoby wyrazić ją w formie pytania niż mocnego twierdzenia? Za to odrzuca mnie zdanie: "Żarłem zorzę, jak ciasto z różowym lukrem. Ładowało mnie to na cały dzień".

Przed laty zachwyciła mnie Krótka historia pewnego żartu, o której nawet pisałem z entuzjazmem u Jerzego Giedroycia. Byłem jeszcze wdzięcznym czytelnikiem Hanemanna. Podczas lektury Esther nie podobał mi się czasownik "wodzirejował". Odłożyłem ostatecznie rzecz na zawsze, gdy w rozdziale Przymierzanie sukien heroina "pozorując głęboki namysł nad wstążkami i koronkami... nie wie, co wybrać: lekką organdynę czy ciężki flausz, śliski jedwab czy ziarnisty brokat, tak pięknie grający pod dłonią, gdy się go czule przesypuje w palcach jak złoty piasek".

No cóż, muszę pisarzowi, który opowiada nam: "Moja pamięć jest trochę podobna do pamięci dawnych malarzy holenderskich. Noszę w niej tysiące obrazów rzeczy, które kiedyś miałem w ręku, i które potrafię odtworzyć w najdrobniejszych szczegółach barwy, blasku, ciężaru, twardości, gładkości, porowatości", muszę mu wyjaśnić, że flausz jest wełnianą tkaniną podobną do sukna, używaną na okrycia wierzchnie, z której nigdy nie szyto sukien. Ziarnisty brokat, tkanina gruba, jakby łamiąca się w kilkucentymetrowe płaty, nie może przesypywać się w palcach jak piasek, a kruchość nie jest cechą jedwabiu.

Opowiadając o swym dzieciństwie w katolickiej rodzinie, pisarz dochodzi do momentu, w którym odkrył, że dekalog ma na uwadze przede wszystkim interes ludzi i społeczeństwa, gdy on, Stefan Chwin, chciał Boga, którego przykazania byłyby bezinteresowne, dając dowód, że nie zostały wymyślone przez ludzi dla pożytku ludzi. "Do Nieba wejdzie tylko ten, co przeczytał całego Prousta". Wątpliwe to rozważania, możliwe jednak jako zapis czegoś, co kłębiło się w głowie niedorostka. Tylko skąd w myślach chłopczyny Proust?

Proust został tu użyty jako coś w rodzaju flauszu. "Stefcia rozbiegała się po lesie unosząc się własnymi myślami". Ileż jeszcze razy to zdanie przypomni się jako najbardziej stosowny opis kolejnego fragmentu Kartek z dziennika.

"Czytam Kołakowskiego Dzieje marksizmu i ogarniają mnie niedobre myśli.

Cóż za rozbłyski! Wibrująca inteligencja. Fajerwerki. Aż oczy bolą od tego blasku. Lecz naraz to szalone pytanie: Czy on umiałby napisać książkę udowadniającą punkt po punkcie doskonałość komunizmu, gdyby tylko taką książkę chciał napisać? A Miłosz? Czy Miłosz umiałby napisać książkę druzgocącą punkt po punkcie Kościół katolicki, gdyby tylko taką książkę chciał napisać? I czy byłaby to książka gorsza od innych jego książek?

A Grass? Czy Grass umiałby napisać książkę druzgocącą punkt po punkcie idee socjaldemokracji, gdyby tylko chciał taką książkę napisać?

I nagle widzę przed sobą te książki niemożliwe, niewyobrażalne, niedorzeczne, a jednak - czuję to - najzupełniej możliwe, najzupełniej rzeczywiste. Bo one już są. Są w głowach Kołakowskiego, Miłosza, Grassa. Skrzą się w ciemnościach mózgu jak złote samorodki w głębinach ziemi. I tylko czekają na wyjęcie".

Zostawmy na boku socjaldemokratę Grassa, bo to postać zupełnie innej rangi niż Kołakowski, Miłosz czy autor Blaszanego bębenka. Domysł tyczący Kołakowskiego jest uwłaczający i wynika z niezrozumienia jego dzieła.

Kolejnym obiektem refleksji staje się Gustaw Herling-Grudziński. "...on dobrze wie, że nie jest wielkim pisarzem... Gdzież mu tam do Gombrowicza, Schulza, Witkacego czy Miłosza. Za wysokie progi. On został przez Polaków wygrzebany z zasp emigracji, wypchnięty w górę, obsypany; zesłańczym śniegiem, ozdobiony aureolą z kolczastego drutu, podparty Wezuwiuszem, Neapolem, Bertrandem Russellem, Crocem i paryską «Kulturą», opromieniony blaskiem «znawcy Italii», wtłoczony w szacowną rolę «wielkiego pisarza polskiego na wygnaniu», niezłomnego strażnika wartości i miota się w tej roli od lat...".

Czy jest to rezultat pracy badawczej doktora habilitowanego? Wynik krytycznej analizy tekstów Herlinga? Nie, to po prostu opinia Wielkiego Pisarza, który chce być "czymś większym od siebie".

Bardzo Wielki Pisarz nie tylko dla Herlinga niełaskaw.

"Rozmowa z M. o Burku. Czy potrafię wyjaśnić, co się stało z «tym człowiekiem, który był nam przecież tak bliski». Coś tam mówię o rodzinnej tragedii, o sfrustrowanej starości...".

A to wszystko dlatego, że fraza z Esther: "Wydmuchując wydętymi wargami wonne obłoki dymu, mrużył żartobliwie oczy" skojarzyła się Tomaszowi Burkowi z Mniszkówną. Ja bym dodał jeszcze: "Zaczął wyjmować z czułą zręcznością upierścienionych palców coraz to nowe suknie, jakby na światło dzienne z ciemnej studni wywlekał połyskliwe wodorosty. ..". Albo "...niklowana winda o płynnych ruchach lśniącej pantery wyniosła mnie na siódme piętro, czuły gong wprowadził mnie do jasnego pomieszczenia o wielkich oknach z błękitnego szkła, obite bordową skórą drzwi rozchyliły się bezszelestnie jak skrzydła przebudzonego łabędzia".

Skąd wziął się Tak Wielki Pisarz. "Miałem szczęście. Trafiłem na mistrzów. Nie każdemu się to zdarza. Mam na myśli Marię J., Jana B. i Czesława M. Używam inicjałów, żeby uniknąć pokusy dytyrambu, czyli pochlebstwa. Chciałbym być prawdomównym, czułym i sprawiedliwym".

Jednym z niewielu fragmentów dziennika prawdziwie szczęśliwych i udanych jest zarys szkicu do portretu Jana Błońskiego na stronie 321. "Stosunek Jana B. do Miłosza (życiowy, nie krytycki). Temat na osobny esej. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego: naturalna radość darzenia podziwem. Wyczucie hierarchii - wrodzone? - które dusze obdarza spokojem...".

Sam wybór mistrzów: Miłosza, którego każdy tekst otwiera nas na świat, Błońskiego, pisarza, czyniącego swym jedynym, ale wielkim tematem czytanie literatury obok Marii J.: "Carycy. Margaret Thatcher polskiej humanistyki, którą podniecały inwersje, odwrócenia, zaskakujące zmiany perspektywy. Na przykład obraz mężczyzny w ciąży, który czuje w sobie ruchy płodu - to odnajdywała w «Dziadach»" - jest świadectwem absolutnej głuchoty na hierarchię.

Nie sposób dostrzec u Chwina jakiekolwiek wpływy Błońskiego i Miłosza. W roku 1972 podjąłem próbę lektury Marii Janionówny Romantyzm, rewolucja, marksizm. Colloquia gdańskie. Gdańsk, Wydawnictwo Morskie, stron 449. Zawartość: I. Tragizm. II. Światopoglądy: Marksa socjologia poznania; Ideologie; Tajemnica fetyszyzmu; Język, towary, znaki, zmiana: Althusser: odmowa historyzmu. Nie podołałem tej próbie. Udało mi się odsprzedać egzemplarz.

Obcując z tymi zapiskami, tak znacznie przewyższającymi swym rozmiarem książeczkę Jak powstał "Doktor Faustus", można zauważyć, że wielkość pisarza wzrasta w miarę udziału w coraz to wspominanych bankietach.

"Na bankiecie w ambasadzie szwajcarskiej rozmawiam z hrabiną Kościelską. Żartuję sobie lekko z wszelkich nagród literackich, śmieję się głośno. Po chwili widzę, że wszyscy na mnie patrzą. Zazdroszczą mi swobody".

Przyjęcie w "Parisienne" nad jeziorem Genewskim: "Osobna sala z długim stołem na dwadzieścia osób, biały obrus, kwiaty i zastawa, a na stole kartoniki z nazwiskami". Przyjęcie u księżnej Sayn von Wittgenstein. "Hrabina przedstawiła Stefcię zgromadzonemu towarzystwu ruchem dość pobieżnym". Kolacje w Pałacu Prezydenckim: "Przypatrujemy się wszystkiemu leniwie, żrąc frykasy z kuchni Prezydenta...".

Bankiet po obradach jury Nagrody Nike w korytarzu górnym Teatru Stanisławowskiego. "Kelnerzy podają na podgrzanych talerzach ciepłe dania". Ucztę przerywa pojawienie się grupy mężczyzn: "...zza ramienia blondyna z rewolwerem pod pachą, w prześwicie korytarza ukazuje się prezydent Rzeczypospolitej Polskiej.

Rumiany, energiczny, szybki, lewicowy, tupocze w kierunku wyjścia, wali do przodu po kamiennej posadzce, przelatuje truchtem wśród palm, i luster i nagle zatrzymuje się w pół kroku i podchodzi do mnie. Ochroniarze odskakują pod ściany, by dać nam przestrzeń dla nawiązania dialogu. Podaje mi rękę, ściska mocno moją dłoń, odwzajemniam ciepły uścisk ciepłym uściskiem, aromaty naszych męskich ciał mieszają się na parunastu centymetrach kwadratowych świeżo umytych dłoni [...] prawdziwe święto wiosny, gipsowe posągi greckich bogów, odbite w amfiladzie luster, zamierają w zachwycie.

Stoi przede mną w odległości pięćdziesięciu centymetrów, dobrze oświetlony, wyraźny we wszystkich szczegółach. [...] Pastelowy prezydent wszystkich Polaków energicznie zagaduje mnie o stan literatury polskiej, od niechcenia rzuca paroma nazwiskami, że on podczas swych wizyt w obcych krajach słyszał wiele razy, że liryka nasza sławna w świecie całym, z czym on się zgadza zupełnie, bo poetów mamy mocnych, co tożsamość naszą umacniają każdą swoją zwrotką. W zacichnięciu nagłym korytarza na oczach rozsuniętego tłumu, oplatającego nas migotliwym bluszczem spojrzeń, rozmawiamy minut parę w rozmowie prawdziwie gospodarskiej o gospodarstwie narodowym literatury polskiej, on co parę chwil nie zapomina zwracać się do mnie «panie profesorze»".

Przedstawiłem możliwie skrupulatnie książkę. Co myślę o jej autorze?

Opinia dowodziłaby, że Chwin jest zaraźliwy. Rezygnuję z niej zatem, ograniczając się do prezentacji.

 

30 maja 2004

 

 

 

* ANDRZEJ DOBOSZ "Ogrody i śmietniki", 2008