FAKT EUROPA - 29.09.2004

 

Antoni Dudek

Zakazane tematy. O czym w Polsce nie można pisać



 

U schyłku PRL wielką popularność zdobyło pojęcie białych plam w historii. Określano tak te wydarzenia z przeszłości, o których komunistyczne władze wolały publicznie nie przypominać, a cenzura pilnowała, by - jeśli już o nich wspominano - pisano zgodnie z oficjalną linią PZPR. Agresja sowiecka z 17 września, mord w Katyniu, prawdziwy przebieg "utrwalania władzy ludowej" - to tylko najbardziej znane z długiej listy białych plam. Ich usuwanie stało się jednym z głównych zajęć opozycji, a nakłady książek historycznych, wydawanych przez jej działaczy w drugim obiegu, sięgały poziomu, o którym większość wydawnictw może dziś tylko pomarzyć.
Kiedy przed piętnastu laty przodujący ustrój rozlazł się jak namokły dywan, wydawało się, że wraz z nim zniknie problem białych plam.
I rzeczywiście - w księgarniach zaroiło się od książek o 17 września czy Katyniu, a tematy te zaczęły regularnie gościć w środkach masowego przekazu.
Jednak białe plamy nie znikły całkowicie. Przeszły tylko metamorfozę, zmieniając treść oraz formę i przybierając nową postać - swoistego tabu. Kiedy rozpadła się wszechmocna partia i jej najwierniejsze sługi - bezpieka oraz cenzura - wydawało się, że teraz będzie już można pisać o wszystkim. I rzeczywiście - pisać można, ale bardzo szybko okazało się, że nie o wszystkim pisać wypada, a za podejmowanie niektórych tematów można wręcz porządnie oberwać. W przeciwieństwie do Peerelu, gdzie monopol na określanie tematów zakazanych miała PZPR, w dzisiejszej Polsce aż się roi od samozwańczych strażników, gotowych piętnować każde naruszenie tabu. Jest ich teraz tak wielu, bo i niewygodnych tematów uzbierało się w XX wieku całkiem sporo.

Tabu postkomunistyczne

Kiedy przed kilku laty w ferworze dyskusji, prowadzonej na falach publicznego radia, ośmieliłem się stwierdzić, że gen. Wojciech Jaruzelski ma krew na rękach, redaktor, który zaprosił mnie do studia, musiał się z tego gęsto tłumaczyć. A przecież nawet zagorzali obrońcy generała nie kwestionują, że w stanie wojennym zabito kilkadziesiąt osób. Domagają się tylko, by nazywano to "mniejszym złem".
O Jaruzelskim można dziś oczywiście pisać bardzo ostro, ale pod warunkiem, że jest się cywilem. Przekonał się o tym ppłk Lech Kowalski, który ośmielił się napisać biografię wojskową Jaruzelskiego. A że generał nie wypadł w niej zbyt sympatycznie, rozpoczął na niesfornego oficera polowanie z nagonką. Na tyle skuteczne, że w pokaźnym liczebnie gronie wojskowych historyków ze świecą można dziś szukać takiego, który odważyłby się stworzyć rzetelną historię Ludowego Wojska Polskiego. Zresztą nawet gdyby się odważył, to i tak nie miałby źródeł, ponieważ archiwa wojskowe należą wciąż do najszczelniej zamkniętych instytucji w Polsce, a ich szefowie bronią tajemnic zlikwidowanego przed trzynastu laty Układu Warszawskiego kto wie czy nie gorliwiej niż NATO-wskich.
Żeby było jasne - Jaruzelski jest tylko symbolem, bo w jego obronie, niczym w soczewce, skupia się istota postkomunistycznego tabu, polegającego na konsekwentnej ochronie peerelowskiego dziedzictwa. Owacja, z jaką podczas ubiegłorocznego kongresu SLD przywitali generała delegaci (bez porównania silniejsza od tej, jaką zgotowano Millerowi i Kwaśniewskiemu), nie była sprawą przypadku.
Charakterystyczna jest też postawa "Gazety Wyborczej". Dla postkomunistów sprawa jest dość prosta i sprowadza się do konsekwentnego ignorowania większości niewygodnych faktów z dziejów PRL. Dla "Wyborczej" kwestia jest bardziej złożona. Doskonale widać to właśnie na przykładzie stosunku do akt bezpieki przechowywanych w IPN. Generalnie mają być one pełne fałszywek i ze swej istoty (jako dokumenty policyjne) wykoślawiać rzeczywistość - tak jakby z wszelkich innych akt archiwalnych płynęła wyłącznie najczystsza prawda. Od tej zasady są jednak wyjątki. Jakie? Oczywiście takie, które są w danym momencie wygodne z punktu widzenia redakcji. I tak donosy opisujące wizytę Czesława Miłosza w Polsce po otrzymaniu Nagrody Nobla, są materiałem rzetelnym i ciekawym, w pełni zasługującym na publikację. Natomiast meldunki kontrwywiadu opisujące wizytę Adama Michnika w Moskwie w lipcu 1989 r. są już tylko bezwartościowym śmieciem, na którym niedouczeni historycy budują niczym nieuzasadnione hipotezy.

Tabu pseudopatriotyczne

Jedwabne. Tę miejscowość z powodzeniem można uznać z kolei za symbol tematów tabu dla tych wszystkich, którzy wciąż wierzą, że w polskiej historii nie ma ciemnych kart. Kiedy w 2000 roku Jan Tomasz Gross opublikował "Sąsiadów", przez Polskę przetoczyła się bezprecedensowa debata o naszej przeszłości. Żadne z wydarzeń w naszych najnowszych dziejach - włącznie z hekatombą Powstania Warszawskiego, które pochłonęło 150 tysięcy ofiar i stanem wojennym, zafundowanym 38 milionom Polaków - nie wzbudziło w III RP takich emocji, co tragedia kilkuset jedwabieńskich Żydów. Powód był oczywisty - po raz pierwszy mieliśmy jako Polacy wystąpić w roli oprawców.
Na Grossa spadły gromy potępienia. Niektóre z nich można uznać za uzasadnione, gdyż jego książka jest w większym stopniu emocjonalnym esejem ze z góry założoną tezą niż rzetelnym studium historycznym, którego autor waży słowa. A jednak badania zespołu historyków, stworzonego przez IPN, potwierdziły częściowo ustalenia Grossa: Polacy mordowali Żydów w Jedwabnem, lecz szczupłość wiarygodnych informacji nie pozwala jednoznacznie rozstrzygnąć, jak duża rola przypadła w tych wydarzeniach Niemcom. Co więcej, okazało się, że mordów na Żydach - choć w mniejszej skali - Polacy dopuszczali się latem 1941 roku i w innych miasteczkach Podlasia.
Wydawać się mogło, że te ustalenia, zawarte w wielkiej dokumentalnej publikacji IPN "Wokół Jedwabnego" oraz uzasadnieniu prokuratorskiej decyzji o umorzeniu śledztwa, przekonają wątpiących. Tymczasem obrońcy tezy, że w zbrodni jedwabieńskiej główną rolę odegrali Niemcy, już nazajutrz po wydaniu liczącego bez mała półtora tysiąca stron wydawnictwa, orzekli, że jest ono niewiarygodne.
Tak samo jak niewiarygodne są dla usychających z tęsknoty za rządami Gierka informacje, przez ile jeszcze lat przyjdzie nam spłacać pożyczone wówczas pieniądze. Tabu pseudopatriotyczne stanowi bowiem bardzo często lustrzane odbicie postkomunistycznego. Biada zatem historykowi, który ośmieli się przypominać, że podczas antypolskiej akcji OUN-UPA na Wołyniu także i z rąk naszych rodaków padło wielu Ukraińców - w sporej części Bogu ducha winnych cywilów. Już teraz współczuję znajomemu historykowi, który pracuje nad listą ukraińskich sprawiedliwych, ratujących Polaków z rąk upowców.
Biada też badaczowi, który napisze, że hierarchia Kościoła katolickiego wykorzystywała komunistów np. do stosowania cenzury obyczajowej, a duchowieństwo było najbardziej zagenturyzowaną (obok dziennikarzy) grupą zawodową. Zresztą historycy dziejów najnowszych Kościoła też nie mają łatwo, archiwa kościelne dotyczące okresu powojennego są bowiem zamknięte niemal tak szczelnie jak wojskowe.

Tabu korporacyjne

Współczesną Polskę nieustannie nękają wstrząsy wywoływane przez różne wpływowe grupy zawodowe. W cieniu najbardziej hałaśliwych górników, wydzierających co roku z budżetu miliardy złotych, kryją się inne, znacznie nobliwsze środowiska.
Nie daj Bóg, by historyk zaczął się grzebać na przykład w przeszłości polskiego wymiaru sprawiedliwości. Z powodu rzekomej obrazy trzeciej władzy kłopoty mieli już nie tylko dziennikarze, ale i badacze przeszłości. Jeden nieopatrznie zorganizował wystawę, na której przedstawił portrety sędziów i prokuratorów, odpowiedzialnych za procesy polityczne w czasach stalinowskich. Na szczęście dla niego skończyło się na zasłonięciu twarzy najwierniejszych sług komunistycznej Temidy. Gdy jednak inny historyk zaczął przypominać, że wielu ludzi do dziś pracujących w wymiarze sprawiedliwości zachowywało się w stanie wojennym w sposób haniebny, szybko dano mu do zrozumienia, żeby przestał operować konkretnymi nazwiskami, gdyż może trafić do sądu.
O właściwy obraz własnej przeszłości dbają i inne środowiska. W społeczności akademickiej po 1989 roku niemal powszechnie spuszczono zasłonę milczenia na to, co przed laty wypisywali niektórzy ludzie, wciąż mający pozycję luminarzy nauki. Nielicznych, którzy ośmielili się ten temat poruszyć, oskarżono o chęć rozpętania polowania na czarownice i uznano za oszołomów. Do wyjątków należały przypadki profesorów Longina Pastusiaka i Tadeusza Iwińskiego, których rozmaite, mocno dziś już nieświeże publikacje przypomniano tylko dlatego, że zostali zawodowymi politykami. Gdyby siedzieli wyłącznie na uniwersytetach, nikt nie ośmieliłby się ich nękać.
Zasada zamiatania pod dywan niewygodnych tematów dotyczy oczywiście także samego środowiska historycznego i nie jest przypadkiem, że jedną z najbardziej kulejących dyscyplin polskiej Klio jest historia historiografii. Nie jest też przypadkiem, że najbardziej znany tropiciel plagiatów w polskiej nauce mieszka w Stanach Zjednoczonych. W Polsce nie miałby, najdelikatniej rzecz ujmując, łatwego życia.
Jak widać z tego, z konieczności skrótowego, wyliczenia, swoje tabu mają różne środowiska polityczne i zawodowe.
Z upływem lat jedne tematy zakazane są zastępowane przez inne i chyba... nie ma na to rady. Ważne jednak, aby ich istnienie nie paraliżowało badań historycznych, a historycy nie musieli odgrywać równie atrakcyjnej, co szkodliwej dla ich profesji roli ostatnich sprawiedliwych.



Antoni Dudek (38 l.) - politolog i historyk. Ostatnio opublikował książkę "Reglamentowana rewolucja" o kulisach upadku PRL. Jego artykuły można przeczytać m.in. w tygodniku "Newsweek" oraz w "Arcanach".




HISTORIA NAJNOWSZA POLSKI według Antoniego Dudka