Gazeta Wyborcza - 07/02/1998

 

 

 

Joanna Szczęsna

Grottger by tego nie namalował

 

 

 

"To był prawdziwy król, ale też Cygan. Nikogo takiego później nie spotkałem. Miał w sobie coś absolutnie bezinteresownego, o czym wiedziały wszystkie dzieci, psy i koty w okolicy".

Jego bon-moty, riposty, przygody, anegdoty, żarty, skandale, a także mniej lub bardziej prawdziwe plotki o nim, jego dworze, salonie, jego pożyciu małżeńskim z Kaliną Jędrusik, romansach jego, romansach jej obiegały swego czasu Warszawę. Charakteru był kapryśnego, usposobienia zmiennego, bywał podejrzliwy, wybuchowy, drażliwy, łatwo przechodził od uwielbienia do nienawiści, toteż wielu z jego przyjaciół doświadczyło niełaski, obrazy, odtrącenia. Najgłośniejsze, najbardziej spektakularne było zerwanie na rok stosunków z Tadeuszem Konwickim, gdy ten fenomenowi pod tytułem Dygat poświęcił kilkanaście stron "Kalendarza i klepsydry". Konwicki do dziś zresztą uważa, że wykonał portret przyjaciela według jego estetycznych i filozoficznych recept ("szczerość, bezpośredniość i nonszalancja"), z czułością i miłością.

"Spotykam mego mistrza na ulicy - czytam u Konwickiego - kiedy z angielska wytworny, wypomadowany i wyjardlejony zdąża gdzieś z tajemniczym bukiecikiem. Jest koniec marca 1968 roku.

- Dokąd to, Stasiu? - pytam pełen najgorszych przeczuć.

- A umówiłem się z Dorotą - rzecze mistrz bagatelnie.

- Stasiu, ile lat ma jej ojciec?

- A bo ja wiem. Może czterdzieści pięć, może czterdzieści sześć - w głosie mistrza słyszę wyraźną niechęć.

- Stasiu, przecież dałeś słowo, że nie będziesz podrywać dziewcząt, których ojcowie są młodsi od ciebie.

Dygat robi się czerwony ze złości.

- Teraz już nieaktualne! - krzyczy na całą ulicę. - Po przemówieniu Gomułki wszystko nieważne! Moja przysięga też nieważna!"

"Był wdziękiem, dowcipem, inteligentną lekkomyślnością. Nie znosił celebracji, patetycznych póz i nudziarstwa. Wśród wielu swoich talentów posiadał talent do zabaw i weselenia się" - zanotował Jerzy Andrzejewski w zapiskach "Z dnia na dzień" na wieść o śmierci Stanisława Dygata 29 stycznia 1978 roku.

Na dworze króla Stasia

Do domu Dygata, najpierw pokoju, potem dwu pokoi na Mokotowie, później zaś willi na Żoliborzu, przychodzili wszyscy, którzy się w danej chwili liczyli. Konkurencja - dowolna. Kiedyś przedefilowała cała polska drużyna na olimpiadę w Tokio. Bywali tam aktorzy, pisarze, bokserzy, modelki, piłkarze, malarze, lekarze, mógł się zabłąkać hydraulik albo i nocny stróż. Jako gwiazdy pojawiali się czasami Antoni Słonimski czy Julian Stryjkowski. Gustaw Holoubek jest pewien, że gdyby Dygat żył, to do niego właśnie skierowałby swe pierwsze kroki w Warszawie Lech Wałęsa, którego zresztą Dygat szybko zacząłby podejrzewać, że jest agentem obcego wywiadu.

Goście Dygata do dziś z podziwem opowiadają o tym, jak on siedział. Zawsze tylko na dwóch nogach od krzesła. I zawsze się przechylał. Doszedł do absolutnej perfekcji w przechylaniu się. Ale nikt nigdy nie widział jego upadku.

- Nikogo takiego później nie spotkałem - opowiada Jerzy Markuszewski. - To był prawdziwy król, ale też Cygan. Z własnej, nieprzymuszonej woli przez całe lata służyłem na jego dworze. Co to znaczyło? Trzeba się było stawić na każde zawołanie. Dzwonił Staś i mówił: "Dziś. O czwartej". A ja rzucałem wszystko i mknąłem do niego. On był mężczyzną imponującego wzrostu, a miał na dworze dwóch najniższych ludzi w całej Warszawie: mnie i Kutza.

Kazimierz Kutz, który kilka lat przemieszkiwał u Dygatów ("przygarnęli mnie jak psa, dojrzewałem w ich domu jak zielony pomidor na jesiennym parapecie"), napisał w pośmiertnym wspomnieniu: "Chodziliśmy nieodłącznie jak Pat i Patachon. Mieliśmy cały czas dla siebie, bo łączyło nas także przekonanie, że prawdziwa inteligencja polega na tym, aby żyć pełnią życia, a od nikogo się nie uzależniać. Buszowaliśmy po Warszawie, a gdy nam było nudno, graliśmy godzinami w makao. Przez tych pięć lat, kiedy nie rozstawaliśmy się, rozegraliśmy kilkadziesiąt tysięcy rozdań i Staś nie wygrał ze mną ani jednego! (...) Myślę, że poza kinem amerykańskim jedyną sprawą, która go nie nudziła, była przyjaźń...".

Andrzeja Łapickiego zbliżyła do Dygata jego niezwykła umiejętność wynajdywania zabawnych stron w najbardziej nawet dramatycznych momentach. Stasia zapamiętał, jak leży na kanapie, jakby półomdlewa - on zdrowia też był kapryśnego - i feruje z tej kanapy apodyktyczne, absolutnie niesprawiedliwe wyroki. Łapicki opowiada, jak to kiedyś zadzwonił do przyjaciela, by powiedzieć mu, że zamierza zrobić film.

- Ja ci zabhaniam - zaczął krzyczeć Dygat, który grasejował. - Ty nie masz phawa. To wyrzucanie fohsy w błoto...

- Rzucił słuchawką - ciągnie Łapicki. - Ale ja dzwonię drugi raz. - Stasiu, mówię, chciałbym, żeby w tym filmie główną rolę zagrała Kalina. I co słyszę? - Zawsze mówiłem, że powinieneś zostać heżysehem.

Ona była początkującą aktorką, on - starszym od niej o lat 17 autorem dwu głośnych powieści "Jezioro Bodeńskie" i "Pożegnania". Ona prosto po szkole teatralnej wraz z kolegami z roku (Bogumił Kobiela, Zbigniew Cybulski) zaangażowana została do teatru Wybrzeże, on był tam kierownikiem literackim. Ledwie się poznali, wysłał depeszę do Gustawa Gottesmana: "Przyjeżdżaj natychmiast, sprawa życia i śmierci...". Przedstawił mu Kalinę i poprosił, by przyjaciel zawiadomił żonę, że odchodzi.

Jerzy Markuszewski mówi: - Dygat często powtarzał, jakie to okropne, że aby się ożenić, trzeba najpierw się rozwieść.

- Nie znałem bardziej kochającej, dbającej o siebie pary niż Staś i Kalina - opowiada Janusz Morgernstern, który według "Dinsneylandu" Dygata nakręcił film "Jowita". - Jak Kalina poskarżyła się na kochanka, Staś też miał mu za złe. On też zresztą lubił się podkochiwać, poprowadzać z jakąś panienką, ale nie jest wcale tak, żeby całkiem nie byli o siebie zazdrośni. Kiedyś Kalina zobaczyła, że Stasiowi podoba się jakaś aktorka i tak ją odegrała, że o tej skądinąd pięknej kobiecie do dziś myślę jak o jakiejś pokrace.

"Puszczałem mimo uszu jego złorzeczenia rzucane na urojonych wrogów - pisał o Dygacie w "Miesiącach" Kazimierz Brandys. - (...) Twierdził, że profesor uniwersytetu mieszkający w sąsiedztwie otruł mu kota. - Kompletnie zaprzedany Rosji - mówił, patrząc na mnie z badawczą powagą. Gdybym się uśmiechnął, ściągnąłbym na siebie podejrzenie o udział w spisku. (...) Często mnie namawiał na wspólną podróż za granicę i w jego spojrzeniu czułem porozumiewawczą zachętę do wielkich wagarów, do wyprawy łodzią na Szczęśliwe Wyspy. A przecież byłem pewny, że gdybyśmy zaczęli razem budować tę łódź, wkrótce by mnie oskarżył, że w nocy umyślnie ją psuję (...) Znajomi nieraz przychodzili do niego po to, żeby ich wyręczył w nieczystej robocie oczerniania i za nich wykonał zabieg przekłucia szpilką podobizny wroga".

Lubił plotki, intrygi, zmyślał, konfabulował, ale nie, żeby kogoś dotknąć czy zniszczyć. Irena Szymańska, która grywała z Dygatem w karty, mówi, że ludzi można oceniać wedle tego, jak się przy tym zachowują. Otóż Dygat śmiał się, kiedy przegrywał, i było mu przykro, kiedy kogoś ograł.

Kazimierz Kutz z kolei pisze, że było w Dygacie coś absolutnie bezinteresownego i że wiedziały to wszystkie dzieci i psy w okolicy. Kiedy zginął Zbyszek Cybulski, to właśnie Dygata poproszono, by zawiadomił o tym żonę, bo "Dygat wzbudzał zaufanie, nadawał się na człowieka do specjalnych poruczeń".

Gustaw Holoubek opowiada, że przyjaźń Dygata była zaborcza, domagała się posłuszeństwa i podporządkowania. - Ale wszystkie te demonizmy, nawet próby demoralizowania innych, wszystkie te wzloty entuzjazmu i niechęci, wszystko to miało zasłonić jego dobroć, wylewność, czułość, coś w nim, co było może niedojrzałe, ale czyste i nieskazitelne, ukryć jego naiwność i pewną - bliską dziecięctwu - niewinność. Dlatego trzeba było kochać Dygata. On sam w jednym z wywiadów tak tłumaczył tę swoją "dziecinność": "Mężczyzna wędruje przez całe życie, trzymając za rękę swego maleńkiego sobowtóra z lat chłopięcych. Bez tego nie ma wdzięku, swobody ani prawdziwej męskości, czyli seksu. Śmieszni i jednocześnie smutni są ludzie, którzy usiłują od siebie tego chłopca odpędzić".

Nie zniosę tego jako Polak

Kiedy w marcu 1968 roku Dygat dowiedział się o studenckich demonstracjach, postanowił iść pod uniwersytet. Wziął ze sobą przyjaciela, dramatopisarza Korcellego. Gdy zobaczył, że policja pałuje, mówi do niego: - Proszę cię, nie uciekaj, bo jak zaczniesz uciekać, będą cię gonić, a jak złapią, będą bić. Ale Korcelli nie posłuchał i go pobili. - A ciebie Stasiu? - spytał go potem Markuszewski. - Dostałem haz w kahk. - A co wtedy czułeś, ty, polski pisarz, bity pałką przez polskiego milicjanta?. Dygat: - Ghottger by tego nie namalował.

"Moja rodzina przybyła za Napoleonem z Francji i mój prapradziad osiedlił się w Warszawie. Jego syn, a mój pradziad walczył w Powstaniu Listopadowym. Mój dziadek Ludwik walczył w Powstaniu Styczniowym, zbiegł do Francji, gdzie z kolei walczył w oddziałach Jarosława Dąbrowskiego jako komunard. Był notowany w agendach policji francuskiej jako członek Międzynarodówki. Ożenił się z siostrzenicą Mierosławskiego. Moim ciotecznym dziadkiem był Wacław Święcicki, przywódca >>Proletariatu<<. Pochodzę z rodziny, dla której Polska, Polskość i walka o polski postęp społeczny była rzeczą pierwszą."

To mógłby być - może poza ostatnim, nazbyt patetycznym zdaniem - cytat z "Jeziora Bodeńskiego", debiutanckiej powieści Dygata, jednej z pierwszych książek wydanych w Polsce po wojnie. Jej bohater, Polak z francuskim paszportem - podobnie jak sam Dygat - ląduje wkrótce po wybuchu wojny wraz z 70 francuskimi guwernantkami w obozie dla internowanych cudzoziemców, w Konstancy w Szwajcarii.

Ale nie, to nie cytat z powieści, choć jej bohater też chlubi się swymi przodkami, wśród których jest i napoleoński oficer, i powstaniec styczniowy. To fragment pisanego w styczniu 1978 roku, na kilkanaście dni przed śmiercią, listu do Józefa Tejchmy, ówczesnego ministra kultury. Co skłoniło pisarza do tłumaczenia się z rodzinnych koneksji przed PRL-owskim urzędnikiem? Skąd potrzeba, by udowadniać, że ma prawo uważać się za Polaka, że jest patriotą?

Trudniej byłoby zrozumieć stan duszy Dygata, gdyby nie odwaga i ciekawość Stanisława Barei. Ciekawość nie cofająca się nawet przed zaglądaniem do kosza na śmieci. Kosz stał w Urzędzie Kinematografii, a w nim - jakieś maszynopisy. Kiedy Bareja - korzystając z nieuwagi urzędniczki - rzucił na nie okiem, zrozumiał, że ma przed sobą stenogramy z kolaudacji wyreżyserowanego przez siebie filmu "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?" i debiutanckiego filmu Ewy Kruk "Palace Hotel". Film zrobiony na podstawie opowiadania Dygata "Dworzec w Monachium", powracającego do wątku francuskiego pochodzenia i internowania, komisja kolaudacyjna odrzuciła i skierowała na półki. O kolaudacji tej (brały w niej udział 22 osoby, prócz aparatczyków m.in. Andrzej Kuśniewicz, Tadeusz Konwicki, Krzysztof Zanussi, Jerzy Kawalerowicz, Andrzej Szczepkowski) krążyło już po Warszawie mnóstwo plotek. Druga chwila nieuwagi i Bareja ma maszynopisy za pazuchą. Niesie zdobycz do Jerzego Markuszewskiego, a ten przekaże ją redakcji wychodzącego poza cenzurą kwartalnika literackiego "Zapis". Kiedy w lipcu 1979 roku stenogramy ukażą się w "Zapisie", Dygat nie będzie już żył od półtora roku, a wieść gminna będzie kojarzyć jego kolejny, tym razem śmiertelny, zawał z zatrzymaniem filmu i atakiem na jego osobę.

Tadeusz Konwicki napisze po latach we "Wschodach i zachodach księżyca": "Na dworze był przymrozek i na sali niewiele cieplej. Zgromadzeni funkcjonariusze kulturalni przyjmowali lodowato produkt naszej spółki. ["Palace Hotel" powstał w Zespole "Pryzmat", którego kierownikiem był Konwicki]. Film szedł we wrogiej ciszy. Trudno nawet powiedzieć, że szedł. Czołgał się, pełzł półtorej godziny przez tę niechętną, a nawet nienawistną salę. Później przystąpiono do dyskusji. Ta była frontalnym atakiem na Dygata. Potraktowano go jak grafomana i szubrawca. Nasłuchał się obelg i impertynencji".

Pierwszy zaatakował Bohdan Poręba: "Jeśli młody reżyser (...) chce robić szmoncesy na temat narodu polskiego, ja nie mogę tego znieść jako Polak. W tej komedii okupacyjnej nie ma słowa prawdy o naszym losie, a widziałem niedawno film amerykański z okresu okupacji i mogę zapewnić, że zrobiony był z większą sympatią do nas". I zapowiedział, że wytoczy Ewie Kruk proces o szkalowanie narodu polskiego.

W podobnym tonie wypowiedział się przewodniczący komisji, minister ds. kinematografii Janusz Wilhelmi: "Zaczyna się ta komedia od elementów łapanki, nie ma tam miejsca na komedię typu szwejkowskiego, zaczyna się prawdziwa łapanka, wychwytywanie ludzi przez Niemców. Nie wiem, czy tu się możemy śmiać, czy jest tu miejsce na momenty farsowe".

Dołożył swoje trzy grosze Michał Misiorny, kierownik działu kultury w "Trybunie Ludu": "Otrzymujemy dość ponury pasztet: mimo że mówi się o sprawach ważnych, jak okupacja, konspiracja, kariera współczesna działacza - w sumie jest to kilka sarkastycznych uwag, wybrzydzających na temat Polski".

18 lat później Misiorny napisze w "Trybunie Ludu", że to Wilhelmi chciał pokazać literatom ich miejsce w szeregu... Również Bohdan Poręba nie będzie miał sobie nic do zarzucenia. Doniesie za to, że ani Zanussi, ani Kuśniewicz nie zabrali głosu.

Stanisław Dygat: "Chciałbym uprzejmie prosić pana Porębę, ażeby nie uczył mnie polskości. (...) Chciałbym też przypomnieć, że jedną z cech patriotyzmu jest wyszukiwanie rzeczy budzących wątpliwość we własnym kraju, we własnym narodzie".

Najbardziej groteskowa część dyskusji dotyczyła walizki. Otóż bohater filmu w czasie pożaru ambasady Francji we wrześniu 1939 roku bierze walizkę jakiegoś Francuza, by ją przechować i zwrócić właścicielowi po wojnie. Wkrótce potem w jego domu jest rewizja. Walizka zamknięta jest na kluczyk, a kluczyka nie ma. Później okaże się, że w walizce był pistolet, ale na szczęście Niemcy do niej nie zajrzeli. "Nie możemy zgodzić się na to - mówił Poręba - aby nasza wiedza o okupacji i Niemcach sprowadzała się do sceny, w której Niemiec nie chce wyłamywać zamka w cudzej walizce".

Odpierając ataki komisji, Dygat zarzekał się, że cała opowieść jest absolutnie autentyczna (walizka należała do pracownika ataszatu amerykańskiego) i dodał: "Filmy o Polsce i Polakach z okresu okupacji to były filmy hagiograficzne. Trzeba było dużej odwagi ze strony debiutanta, żeby zabrać się do czegoś tak obrazoburczego. Uważam, że wszystkie zarzuty spadają na mnie, nie na panią Ewę Kruk".

- Jeśli w czasie tej kolaudacji - mówi Jerzy Markuszewski - Staś udowadniał, że jest Polakiem, to przecież dlatego, że ten cień wątpliwości wlókł się za nim całe życie. A on był wszak Polakiem z wyboru. Oddał po wojnie francuski paszport, przyjął polskie obywatelstwo. Zresztą taki Poręba czy Wilhelmi mogli uważać, że Staś jest idiotą, który, mając francuskie obywatelstwo, z własnej, nieprzymuszonej woli tkwił w PRL-owskim szambie.

Film skierowano na półki mimo paru nieśmiałych głosów w jego obronie (Ścibor-Rylski, Kawalerowicz). Zadecydował o tym Janusz Wilhelmi, który dwa miesiące później zgłosi się do warty honorowej przy trumnie Dygata.

Polska między dwoma łotrami

"Jezioro Bodeńskie" to groteskowy, karykaturalny zapis polskiej martyrologii. Polska tradycja romantyczna, polska mitologia poddane tam zostały gombrowiczowskiej próbie drwiny i ironii. Bohater powieści ucieka z obozu, by zorganizować legion polski. Ale wraca. I wciąż na nowo rozważa problem własnej tożsamości oraz powikłane losy swej rodziny, w każdym kolejnym pokoleniu wędrującej między Polską a Francją.

Dziesięć wydań, kilka adaptacji teatralnych i telewizyjnych, wreszcie film - "Jezioro Bodeńskie" od początku zdobyło sobie sympatię czytelników (fragmenty czytywał autor jeszcze na konspiracyjnych spotkaniach, a jak napisał we "Wspomnieniach" jego szkolny kolega Janusz Minkiewicz, "Młodzieńcza świeżość tej powieści była jasnym promykiem na ponurym tle okupacyjnej rzeczywistości") i uznanie krytyki. Również emigracyjnej. "Napisać w latach nadprodukcji martyrologicznej, literatury okrucieństw, prześladowań, krematoriów, krwi i łez - czytamy u Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w paryskiej "Kulturze" - książkę o jakimś, fikcyjnym chyba [jednak nie fikcyjnym - J.Sz.], obozie niemieckim, w którym mieszkańcy (...) zachowują się jak przymusowi kuracjusze, a strażnicy niemieccy jak sentymentalni kretyni z okresu wojny francusko-pruskiej - to nie byle jakie ryzyko. Dygat przeprowadził swoją powieść między podwodnymi skałami patriotyzmu, banału, wzniosłości i frazesu pewną ręką chyba tylko dlatego, że jest już nie wyznawcą nawet, ale wręcz freblarskim uczniem Gombrowicza".

Oczywiście, były też ideologiczne wybrzydzania. Na przykład na "niedojrzałość polityczną autora", który krytykując mieszczańskie środowisko, "nie naruszał społecznego statusu" tej klasy (Stefan Żółkiewski w "Kuźnicy"). Ale w sumie głosy krytyki były dla debiutanta przychylne. Atak "za estetyzm" przyjdzie dopiero w roku 1949, na pamiętnym zjeździe literatów w Szczecinie, który zadeklarował socrealizm. Ale w 1946 roku, roku debiutu Dygata, cenzura jeszcze nie zacisnęła swoich kleszczy i zdanie z romantyczno-mesjanistycznego monologu bohatera o Polsce rozpiętej jak Chrystus na krzyżu między dwoma łotrami, zdanie, które wyrzucano z następnych wydań, spokojnie przeszło.

Z francuskim paszportem w okupacyjnej Warszawie

Ojciec pisarza Antoni Dygat dzieciństwo i młodość spędził w Paryżu, tam też ukończył studia architektoniczne. Nie wiadomo, czy nie pozostałby w kraju swego urodzenia, gdyby nie ożenił się ze studentką z Polski Jadwigą Kurowską. To ona namówiła go na przyjazd do kraju, gdzie zastała ich I wojna światowa. W pierwszym roku jej trwania urodził im się syn Stanisław.

Choć wychowany przez ojca również w kulturze francuskiej, do swej drugiej ojczyzny nadzwyczajnego sentymentu Dygat chyba nie odczuwał. A już dziwaczny wydawał mu się pomysł, że mógłby być Francuzem. Dlaczego zresztą miałby czuć się Francuzem ktoś, kto otrzymuje takie listy od stryja: "Urodziłem się 2 maja 1891, tj. roku setnej rocznicy Konstytucji 3 Maja, co jest powodem, że ochrzczono mnie Stanisławem na cześć marszałka Sejmu Czteroletniego Małachowskiego. A ponieważ Ty zostałeś Stanisławem na moją cześć (byłem w niewoli niemieckiej w czasie I wojny), więc masz pewien związek z 3 Majem".

Przed wojną francuski paszport nie przysparzał Dygatowi specjalnych dylematów moralnych. Później jednak niepokoiła go zapewne uprzywilejowana sytuacja. W polskiej armii służyć nie mógł, we francuskiej - nie chciał. Że sprawa tożsamości musiała go dręczyć, świadczy uporczywe wracanie do tematu.

Oto np. bohater "Dworca w Monachium" Eugeniusz Dudek znalazłszy w walizce pracownika ambasady paszporty in blanco, dla zabawy wpisuje do jednego nazwisko Eugene Doudecque i wkleja swoje zdjęcie. Przy najbliższej łapance Niemcy z wszelkimi rewerencjami odstawią go do obozu w Konstancy.

Córka pisarza z małżeństwa z aktorką Władysławą Nawrocką, Magda Dygat-Dudzińska, do dziś pamięta swoje zdziwienie i szok, kiedy ojciec zabrał ją na Szucha, by pokazać miejsce, gdzie przesiedział na gestapo kilka dni, nim wywieziono go do obozu internowania.

- Dla mnie Szucha to było miejsce narodowej kaźni, a tu ojciec opowiada, jacy to Niemcy byli dla niego mili, jak pytali, z której restauracji przynieść obiad.

Gdy w grudniu 1940 roku Niemcy rozwiązali obóz, Dygat wrócił do Warszawy, gdzie uczestniczył w podziemnym życiu literackim, widywano go na obiadach i koncertach w Radzie Głównej Opiekuńczej. Wspominają go z tamtego czasu Jarosław Iwaszkiewicz, Jerzy Andrzejewski, Karol Irzykowski, Kazimierz Brandys. Jego francuskie obywatelstwo (podobnie jak litewskie Czesława Miłosza) musiało być jakoś tam komentowane. Świadczy o tym choćby wierszyk Minkiewicza.

 

I znów jęli o Polsce

Z taką gwarzyć tkliwością

Że im cały ten dialog

Stanął w gardle /pols/kością.

Wówczas, widać w ich twarzach

Piętno Polski wyryte,

Chytry szkop podszedł do nich:

- Ausweis - charknął - ich bitte!

Lecz to ich nie speszyło,

Bo wyjęli zza bluzki:

Cześ - swój paszport litewski,

Staś - swój paszport francuski...

 

Wśród dziesiątków skandalizujących plotek o Stanisławie Dygacie była i taka, że w czasie wojny wymienili się z Minkiewiczem na żony. A oto, jak wygląda to w relacji Minkiewicza:

"Kobieta zmienna jest, toteż obaj z Dygatem przeżywaliśmy na przemian okresy tryumfów i dumy lub zazdrości i poniżenia. Rywalizacja nie zrobiła z nas nieprzyjaciół, przeciwnie - wzbudzała uczucia wzajemnej szlachetności i dżentelmenerii. (...) Kochaliśmy się w tych samych osobach przez następne lat kilkanaście, szczęście sprzyjało nam na przemian, raz jemu, raz mnie (...) W każdym razie nasze wspólne gusta romantyczne zakończyły się wreszcie tym, żeśmy się ostatecznie pożenili, każdy z narzeczoną drugiego".

Któregoś dnia, już po powrocie z obozu, Dygat siedział w domu rodziców na kolonii Staszica ze swoim przyszłym szwagrem, kompozytorem Witoldem Lutosławskim, który wynajmował tam pokój, i słuchali radia. Nagle informacja, że padł Paryż. I jednocześnie pukanie do drzwi. Otwierają, a tu stoi były prezydent Wojciechowski, zresztą sąsiad. Dygat opowiadał potem, że poczuł się, jakby sam majestat Rzeczypospolitej stanął na progu jego domu. Wojciechowski pyta, czy może zadzwonić. - Oczywiście, oczywiście - obaj panowie skwapliwie go zapraszają. Jest dla nich naturalne, że w tak dramatycznym momencie jak upadek Paryża prezydent musi gdzieś zadzwonić. Ale co słyszą?

- Zośka, Zośka, czemu was jeszcze nie ma? Przychodźcie, mama upiekła szarlotkę.

Tę bardzo dygatowską, jakby z ducha "Jeziora Bodeńskiego" anegdotę opowiedział mi Jerzy Markuszewski. I dodał, że Dygat długo nie mógł otrząsnąć się z szoku, iż prezydent, choćby i były, w takim momencie może myśleć o szarlotce.

Starał się, ale nie potrafił

Swoje powojenne losy dzielił Dygat z całą rzeszą pisarzy, którzy po Powstaniu musieli opuścić Warszawę, a po wojnie nie mieli dokąd wrócić. A więc najpierw tzw. czworaki literackie na Krupniczej w Krakowie, a później - Łódź. Tam związał się z marksistowską "Kuźnicą", która stawiała sobie za cel przeoranie "burżuazyjnej świadomości polskiej inteligencji". Kiedy jednak przeglądam roczniki "Kuźnicy" (i "szerokofrontowego" pisma "Odrodzenie", gdzie Dygat debiutował po wojnie) w poszukiwaniu jakiegoś ideologicznego wystąpienia, znajduję tylko kilka opowiadań, fragment "Jeziora Bodeńskiego", jakieś tłumaczenie Sartre'a. I jeden felieton (z 1947 roku), w którym chyba niezbyt serio zaatakował Stefana Kisielewskiego: "Osobiście taki miły chłopak ten Kisiel. Szkoda, że zamknął się w wieży z kości niezgody i strzela z niej w marksistów, na oślep i na opak, tylko płoty sąsiednie dziurawiąc". Tyle że w tym samym numerze był frontalny atak na "Tygodnik Powszechny".

Ludzie "Kuźnicy" to było naturalne środowisko Dygata: inteligenci, antyendeccy, antyfaszystowscy. Córka pisarza mówi, że ojciec uważał, iż socjalizm to przełom w historii ludzkości. Dlatego zapisał się do partii. Był w końcu idealistą, chłopcem z dobrego domu, z lekkim poczuciem winy, że miał takie dobre, beztroskie życie.

- "Kuźnica" wyłapywała młodych, zdolnych, a Dygat do tego był przed wojną zbuntowany przeciw mieszczańskim rodzicom - wspomina Ryszard Matuszewski. - Był jednak najbardziej nieortodoksyjny ze wszystkich członków "Kuźnicy". Większość zaczepiona była przed wojną o jakąś lewicową tradycję, jak choćby Juliusz Żuławski. A on nie. Był wyjątkowo oryginalną, wyłamującą się z wszelkich konwencji postacią. Skąd się tam wziął? To był przecież taki warszawski playboy sprzed wojny.

Rzeczywiście, Stanisław Dygat przed wojną prowadził miłe, z lekka hulaszcze życie. Maturę zrobił dopiero w wieku lat 21. Studiował trochę w Wyższej Szkole Handlowej, trochę na architekturze, trochę na filozofii. Popełnił dwa opowiadania. Zamyśliwał powieść. Ocierał się o literackie wielkości (żartował poźniej, że został zauważony przez Słonimskiego, który spytał Minkiewicza: - Kim jest ten facet, który nam się kłania?). W literackich kawiarniach widywano go w towarzystwie Gombrowicza, z którym grywał też w tenisa, Światopełka Karpińskiego, Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, Zbigniewa Uniłowskiego. Trochę uprawiał boks w sali YMCA. Debiutował w dodatku literackim "Kuriera Porannego". Pływał. I jak sam napisał w "Odrodzeniu", nie stronił od zabaw.

"Byłem na dancingu. Mógłbym napisać, że poszedłem tam tylko po to, by ze wstrętem obejrzeć, a potem opisać i skarcić. Ale nie, poszedłem się zabawić. Chętnie wypiję czasem kieliszek i bardzo pięknie tańczę, o czym raz nawet napisali w gazecie. Przed wojną ten styl zabaw nocno-dancingowych był rozpowszechniony: bawiono się w Cafe Club, Adrii i Bristolu. (...) chyba coś się musiało zmienić, bo nie zauważyłem Becka ani Wieniawy, hrabiowie i przemysłowcy nie stawiali już wódki literatom, młodzi architekci poszli pracować w Biurze Odbudowy Stolicy, a publiczność przyszła tu odetchnąć po szabrze. Nie pójdę więcej. Chcę się zabawić, popić, potańczyć, ale nie chcę odbywać tak dalekiej podróży w martwą przeszłość. Będę czekał, aż i ta dziedzina oblecze się w formy świeże i żywe".

Jerzy Andrzejewski opisuje w dzienniku tużpowojenne balowania z Dygatem u Wierzynka (na kredyt, który spłacał tygodniami). Jan Kott napomyka gdzieś o szalonych łódzkich nocach.

Następny przystanek po epizodzie z "Kuźnicą" to Wrocław. Dygat znalazł się tam w ramach "partyjnego planu zasiedlania starych piastowskich ziem". Jest już członkiem partii (wystąpi z niej po Październiku 1956), prezesem lokalnego oddziału Związku Literatów Polskich. Pracuje w "Gazecie Robotniczej", dzieli poniemiecką willę z koncesjonowanym pisarzem katolickim Wojciechem Żukrowskim. Legenda głosi, że panowie niezbyt się lubili i że Dygat wynosząc się po dwóch latach do Warszawy, wynajął swoją część podwórka blacharzowi, który odtąd zakłócał przez lata spokój Żukrowskiemu. Ale Magda Dygat-Dudzińska koryguje nieco tę opowieść.

- Mieszkaliśmy na górze, a Żukrowski na dole. Kiedy ojciec pracował, Żukrowski włączał silnik samochodu. Kiedy pracować zaczynał Żukrowski - ojciec włączał na cały regulator muzykę. Po prostu "Paweł i Gaweł".

We Wrocławiu, na miejskiej konferencji partyjnej w listopadzie 1948 roku, Stanisław Dygat wygłosi jedyne, jakie udało mi się znaleźć, ideologiczne przemówienie: "Jedyną estetyką jest wasza praca, towarzysze, jedyną filozofią wasz trud. Cały mój trud pisarski oddam na wspieranie waszej walki z przeciwnościami stojącymi na drodze realizowania socjalizmu".

Ale nie oddał. W całej twórczości Dygata nie ma ani jednej socrealistycznej stroniczki. Kiedyś na jakimś wieczorze na pytanie, jak to możliwe, odpowiedział: - Phóbowałem, ale nie pothafiłem.

Trzeba było zaślepienia Stefana Żółkiewskiego, by wyczytać np. w "Pożegnaniach", powieści o zbuntowanym młodzieńcu ze sfer mieszczańskich, który zakochał się w fordanserce z Cafe Clubu, że "w warunkach społecznego kapitalizmu finansowego nie można być, nawet przy dobrej woli, osobiście dobrym i ludzkim, jeżeli się nie chce przeciwstawić samemu ustrojowi".

- Dygat - opowiada Jerzy Markuszewski - nigdy nie włączył się w żadną nagonkę na pisarzy czy kolegów, którzy potrafili pisać socrealistyczne powieści czy ideologiczne wstępniaki. Nigdy nie wypowiedział się o żadnym z nich z wyższością.

Dla Markuszewskiego Stanisław Dygat to był ktoś, kto przeniósł zasady XX-lecia międzywojennego przez okupację, który uczył pewnego stylu: honoru, lojalności, przyjaźni. To dzięki takim ludziom jak Dygat - mówi Markuszewski - ten socjalizm w pierwszym okresie był strawniejszy.

Zgorszenie towarzysza Gomułki

W 1952 roku Stanisław Dygat zaczął pisywać w "Przeglądzie Kulturalnym" krótkie opowiadania i felietony. W jednym z nich powołał do życia Jasia Gęgorka, recenzenta teatralnego, który nie patrzył na scenę, tylko obserwował, jak reagują na spektakl ludzie z KC. Po tej historii recenzent "Trybuny Ludu" Jan Alfred Szczepański (Jaszcz) zrobił potworną awanturę i rzecz cała oparła się o Biuro Polityczne.

Innym razem Biuro Polityczne zajmowało się biustem żony Stanisława Dygata - Kaliny Jędrusik. Kiedyś wezwano ją do dyrekcji telewizji i poproszono, by w programie nadawanym na żywo wystąpiła ubrana "przyzwoicie". Przyszła zapięta pod szyję, ale w którymś momencie odwróciła się tyłem do kamery, zdjęła szal i pokazała dekolt sięgający pupy. Ostateczny zakaz występów (wyłamał się z niego tylko "Kabaret Starszych Panów") zawdzięczała Jędrusik Gomułce, a ściślej jego żonie, która zgorszyła się ponoć widokiem krzyżyka na biuście aktorki podczas koncertu dla stoczniowców.

Kiedy w 1966 roku zlikwidowano "Przegląd Kulturalny", a Janusz Wilhelmi otworzył w to miejsce "Kulturę", Dygat nie przeniósł tam swoich felietonów. Wznowił je dopiero w 1972 roku, kiedy Gustaw Gottesman, poprzednio naczelny "Przeglądu Kulturalnego", został naczelnym "Literatury".

To wynikało - mówi jeden z przyjaciół - z jego wierności, ale też i stylu. Dygat uważał, że pewnych rzeczy dżentelmen nie robi. Nie wykonywał gestów heroicznych, ale umiał znaleźć sposób, by być wiernym sobie. Jak pisał o nim Kazimierz Brandys, był "jednym z chłopców z przedwojennej kolonii Staszica, którzy w szkole czytali powieści Karola Maya" i przejmowali się czymś takim jak honor. Do dziś pamiętany jest jego dialog z jakimiś aparatczykami, którzy pytali go, dlaczego podpisał się pod listem 34. - Bo zostałem wychowany na westernach - miał powiedzieć Dygat.

Chudy literat

Na jakimś wieczorze autorskim spytano Dygata, co to jest literatura. Podszedł do okna. Popatrzył i mówi: - Widzę, że idzie chłopiec i prowadzi rower. Chłopiec jest mały, a rower duży. To, co powiedziałem, to reportaż. A kiedy zaczynam się zastanawiać: czy to rower jego ojca? a może on go ukradł? jak on teraz pojedzie na tym wielkim rowerze - to już jest literatura.

W 1967 roku Stanisław Dygat pisał do Ireny Szymańskiej: "Wszystkim się wydaje, że mnie jak mało komu zależy na pieniądzach, bo ciągle o nich mówię. Ale ja mówię dlatego, że ich nie mam. A tak naprawdę to chciałbym mieć tyle, żeby mi starczyło i nic więcej. Czy znasz opowieść o stateczku Shelleya z >>Piotrusia Pana<<? Do parku przychodził poeta, który nazywał się Shelley. Siadał na ławce, patrzył na jezioro i pewnego dnia zrobił z banknotu jednofuntowego stateczek i puścił go na wodę. A kiedy go spytano, czemu to zrobił, skoro nie jest bogaty, powiedział: miałem akurat o ten 1 funt za dużo. Otóż ja nigdy nie byłem w takiej sytuacji jak Shelley, nigdy nie mogłem puścić na wodę takiego stateczku".

Szymańska mówi, że Dygat nigdy nie miał pieniędzy, zawsze brał zaliczki, przysyłał do wydawnictwa malutką Magdę, która mówiła: "Poprosę pieniądze dla taty".

Na początku lat 50. pisał dla wrocławskiej "Gazety Robotniczej" powieść "Gorące uczynki". Żeby nie dać redakcji okazji do zerwania umowy, kolejne odcinki przysyłał przez żonę. Aż któregoś dnia zobaczył dopisek: "Koniec części I". I już nigdy tego nie dokończył.

Uchodził za człowieka leniwego, który pisze, tylko gdy musi. Krążyły legendy, że "Pożegnania" i "Podróż" napisał zamknięty przez przyjaciół w pokoju.

- To prawda - mówi Irena Szymańska - zamknęłam kiedyś Stasia w pensjonacie w Kudowie i dzięki temu powstały "Pożegnania".

Ale historia z "Podróżą" już nie jest prawdziwa. "Podróż" dedykowana Gustawowi Gottesmanowi, powstała wprawdzie za jego namową i była publikowana w "Przeglądzie Kulturalnym", ale Gottesman Dygata nigdzie nie zamykał. Pisarz zawsze wpadał do redakcji zdyszany, na ostatnią chwilę,, czasem odcinek był za krótki i trzeba było watować go rysunkami, ale zawsze był.

W początku lat 60. Dygat pod pseudonimem Anna Tarczyńska publikował w "Przekroju" w odcinkach powieść "Ze zwierzeń młodej aktorki".

- To był niezły skandal - przypomina Markuszewski. - On to tak wystylizował, żeby brzmiało nieporadnie. To była rzecz z kluczem. Potwór Martens to Jan Świderski. Mietek, czyli inżynier dusz ludzkich - Rakowski. No, ale w dzisiejszych czasach ta cała demaskacja trąci myszką i wypada troszkę blado.

Na dworze u Stanisława Dygata oczywiście cały czas toczył się dialog, któż też może być autorką. Pisarz niezwykle udatnie pozorował, że nic go to nie obchodzi. Najbardziej podejrzana była Elżbieta Czyżewska. W końcu Dygata zgubiło lenistwo. Nie chciało mu się jechać na dworzec, więc poprosił Markuszewskiego, by przekazał kierownikowi pociągu opasłą kopertę.

- Kiedyś Staś wezwał mnie - opowiada Markuszewski - żebym pojechał z nim na spotkanie ze studentami. - Pukam do niego, ale nikt nie odpowiada. Drzwi otwarte. Wchodzę. Stasia nie ma. Wreszcie znajduję go pod tapczanem. - Co tam robisz, Stasiu? - pytam. - Szukam opowiadania, które mam na takie okazje.

Co się okazało? Na każdym wieczorze autorskim padało pytanie: "Nad czym pan teraz pracuje?" i wtedy on czytał to specjalne, nie dokończone opowiadanie.

- Rzecz zaczynała się w jakimś barze - przypomina sobie Markuszewski. - Ktoś tam dał komuś w mordę. Bardzo to było efektowne i każdy pytał, co dalej. Myślę, że sam Staś też był ciekaw, ale przecież nie mógł go skończyć, bo jak by odpowiadał na pytanie, nad czym teraz pracuje.

Rozmowy nie kontrolowane

Do Jerzego Markuszewskiego Dygat przez całe lata dzwonił codziennie o 7 rano i robił mu prasówkę. Co było w Głosie Ameryki, co w Wolnej Europie, co pisał "Le Monde". Do Tadeusza Konwickiego Dygat potrafił dzwonić i 30 razy w ciągu dnia. Że coś ciekawego w gazecie. Że coś głupiego w telewizji. Jakiś film. Jakiś mecz. Jakaś plotka. Kolega literat palnął głupstwo...

25 listopada 1971 roku Stanisław Dygat rozmawia kolejno z Jerzym Markuszewskim, Kazimierzem Kutzem i Andrzejem Jareckim. Rozmowa dotyczy listu pisarzy, którzy zwrócili się z prośbą do Edwarda Gierka o złagodzenie wyroków na członkach nielegalnej organizacji Ruch (m.in. dzisiejszego posła AWS Stefana Niesiołowskiego). Dygat podpis najpierw złożył, potem wycofał, przyjaciół zaś informował, że "jest zadowolony, iż nie dał się wciągnąć w tę sprawę", "nie wierzy w czyste intencje sygnatariuszy", a reakcja władz to raczej "zwycięstwo Gierka niż Woroszylskiego" [organizatora listu].

Po latach okazało się, że te rozmowy z przyjaciółmi były nagrywane przez policję, a redakcja "Polityki" uznała za stosowne wydrukować ubeckie ni to streszczenia, ni to stenogramy. Na ten - jak go nazwał Andrzej Garlicki - "smakowity dokument" rzucili się lustratorzy. Z ogólnego zgiełku i wrzawy warto zapamiętać głos Wiktora Woroszylskiego.

"Jako świadek przed trybunałem lustracyjnym, przed którym historyk >>Polityki<< zechciał postawić moich nieżyjących kolegów, odpowiem, że to, co mówił 25 listopada 1971 roku Stanisław Dygat, nie było wcale przeznaczone dla podsłuchującej go władzy - tylko dla własnego, nie całkiem w tym momencie spokojnego sumienia oraz dla środowiska, z którego opinią ten kot chodzący własnymi drogami jednak się liczył. (Tak w owych czasach liczono się jeszcze z opinią i starano usprawiedliwiać z małostkowych zaniechań, słabości i kompromisów.), służyło to przekonaniu samego siebie do decyzji sprzed kilku dni, która prawdopodobnie przyprawiała go o jakiś dyskomfort psychiczny."

W drugiej połowie lat 70. coraz więcej czasu spędzał w bujanym fotelu przed telewizorem. Pod ręką miał lekarstwa na serce (był po zawale), numery "Newsweeka". I oczywiście telefon. 29 stycznia 1978 roku po południu Stanisław Dygat długo rozmawiał z Konwickim, który zaraz potem razem z Gustawem Gottesmanem udał się na obiad do Heleny Komorowskiej, zresztą mieszkającej niedaleko Dygata. Dygat tymczasem - o czym dowiadujemy się z "Miesięcy" Brandysa - rozmawiał z żoną operatora Jerzego Lipmana, która zadzwoniła z Berlina. Powiedział jej, że fizycznie czuje się świetnie, ale nerwowo jest wykończony - wciąż przeżywał tę nieszczęsną kolaudację. Ale zaraz potem musiał poczuć się źle, zdążył zadzwonić do siostry i szwagra. Kiedy ci przyjechali - już nie żył. W ręku trzymał słuchawkę telefonu. Gdzie miał zamiar jeszcze dzwonić?

"W nagłym przypływie lęku - pisze Konwicki - chciał zadzwonić może do lekarza albo może do mnie. Ale mnie nie było w domu. Więc podniósł słuchawkę, pewnie sięgnął do tarczy z numerami i upadł głową na stolik".

Na stoliku leżała książka telefoniczna otwarta na literze "k". Może więc szukał przyjaciół u Heleny Komorowskiej? Tam znalazła ich dopiero zła nowina. Od Lutosławskich dowiedzieli się, że Dygat nie żyje. Kalina była na występach we Wrocławiu. Konwicki i Gottesman nie mogli sobie znaleźć miejsca, więc udali się przed dom Dygata, zobaczyli światło w suterenie, gdzie Kalina chciała zorganizować teatrzyk. Tam - pisze Konwicki - Stasiu czekał "na dalszy bieg akcji i epilog swego dramatu. - Stasiu! - zawołałem - Stasiu, nic się nie bój! Jesteśmy tu z Guciem!".