FIODOR DOSTOJEWSKI

BIESY

 

U TICHONA 

(Spowiedź Stawrogina)

 

 

I

Owej nocy Mikołaj Wsiewołodowicz nie zmrużył oka, spędził ją całą siedząc na sofie, że wzrokiem nieruchomo utkwionym w jeden punkt znajdujący się w kącie pokoju, nad komodą. Przez cały czas paliła się lampa. Dopiero około siódmej rano zasnął na siedząco. Gdy Aleksy Jegorowicz, jak miał to w zwyczaju raz na zawsze ustalonym, wszedł do jego pokoju dokładnie o wpół do dziesiątej z poranną filiżanką kawy i pojawieniem swym zbudził go, to otworzywszy oczy, zdawał się być niemile zdziwiony, że mógł spać tak długo i że jest już tak późno. Wypił naprędce kawę, ubrał się szybko i w pośpiechu wyszedł z domu. Ostrożne pytanie Aleksego Jegorowicza - "Czy będą jakieś polecenia?" - zbył milczeniem. Szedł ulicą, że wzrokiem wbitym w ziemię, w głębokim zamyśleniu, niekiedy tylko unosił głowę, zdradzając tym jakieś gwałtowne, bliżej nie określone zaniepokojenie. Na jakimś skrzyżowaniu ulic, jeszcze w pobliżu domu, przeciął mu drogę tłum liczący około pięćdziesięciu, a może i więcej mężczyzn. Szli z godnością, niemalże w milczeniu, w idealnym porządku. Przy sklepiku, gdzie z konieczności na chwilę przystanął, ktoś powiedział, że są to "robotnicy szpigulinowscy" *[W demonstracji "robotników szpigulinowskich" dopatrzeć się należy oddźwięków pierwszego w Rosji masowego strajku pracowników petersburskiej manufaktury papierniczej. Działo się to w 1870 roku i odbiło się szerokim echem w ówczesnych gazetach rosyjskich.]. Prawie nie zwrócił na nich uwagi. Wreszcie, około wpół do jedenastej, podszedł do bramy naszego Spaso-Jefimiewskiego monasteru Matki Boskiej, położonego na krańcu miasta, nad rzeką *[Nazwa monasteru jest, oczywiście, fikcyjna. W Twerze, którego topografia odpowiada częściowo topografii miasta, w jakim rozgrywa się akcja Biesów, wśród tamtejszych jedenastu monasterów znajdował się monaster Spaso-Jefimijewski, a więc o nazwie zbliżonej do nazwy monasteru powieściowego. W Rosji istniały ponadto trzy męskie monastery pod wezwaniem Matki Boskiej. W jednym z nich, usytuowanym na lewym brzegu Donu, w Zadońsku (gubernia woroneska) osiedlił się w 1769 roku ze względu na zły stan zdrowia były archimandryta twerskiego monasteru formacji dla młodych mnichów Tichon, który później przeszedł do historii pod przydomkiem Zadońskiego. Powieściowy monaster otrzymał więc swą nazwę z połączenia dwóch nazw. Dostojewski pragnąc zachować maksymalny autentyzm w nazewnictwie, nie chciał być zapewne równocześnie posądzony o to, że przenosi akcję swej powieści w mury jakiegoś istniejącego w rzeczywistości klasztoru prawosławnego.]. Dopiero tutaj, jak gdyby nagle sobie coś przypominając, zatrzymał się i pośpiesznie z pewnym niepokojem złapał się za boczną kieszeń, a następnie uśmiechnął się. Wszedłszy za mury monasteru, pierwszego napotkanego sługę klasztornego zapytał, jak dojść do przebywającego tam archijereja w stanie spoczynku, Tichona *[Prototypem powieściowego Tichona jest św. Tichon Zadoński (1724-1783), teolog, który w swej nauce skupił się przede wszystkim na Chrystusie jako wielkim pośredniku między Bogiem a człowiekiem Jego teologia była chrystocentryczna i podkreślała mocno, że zagadka losu ludzkiego kryje się właśnie w tajemnicy krzyża. Postać tego prawosławnego myśliciela odegrała znaczną rolę w twórczości Dostojewskiego. Pisarz zainteresował się Tichonem Zadońskim zapewne jeszcze w latach sześćdziesiątych XIX wieku, gdy wyszło drukiem piętnastotomowe wydanie świętego biskupa woroneskiego. Zamierzając napisać Żywot wielkiego grzesznika pragnął Dostojewski wprowadzić do utworu świętego jako przeciwstawienie swego bohatera. Ostatecznie swój zamysł zrealizował w Biesach wprowadzając na ich stronice Tichona. Przemyślenia Tichona Zadońskiego znajdują również odbicie w wypowiedziach starca Zosimy w Braciach Karamazow. Fakt, że Tichon Zadoński przez pewien czas mieszkał w Twerze, pozwala wysnuć wniosek, że właśnie to miasto stało się prototypem miasta powieściowego. Tichon w życiu świeckim nosił nazwisko Kiriłłow. Być może nieprzypadkowo tym właśnie nazwiskiem obdarzył Dostojewski swego bohatera, programowego ateistę, widząc w nim swoistą inwersję postaci świętego]. Służebny braciszek natychmiast poprowadził go nieustannie mu się kłaniając podczas drogi. Przy ganeczku, na końcu długiego, piętrowego budynku klasztornego, energicznym i władczym gestem przejął go z rąk braciszka napotkany tam gruby, siwy zakonnik, który powiódł następnie gościa długim, wąskim korytarzem, również wciąż bijąc przed nim pokłony (ze względu na swoją tuszę nie mógł nachylić się nisko, potrząsał więc tylko często i gwałtownie głową) i stale prosząc, aby podążał za nim, chociaż Stawrogin *[Już samo nazwisko "Stawrogin" od strony etymologicznej (urobione zostało od słowa greckiego stauros - krzyż) pozwala określić misję życiową swego nosiciela jako człowieka napiętnowanego wielkością. Wśród realnych prototypów tej postaci wymienić należy przede wszystkim głośnego anarchistę Michała Bakunina (1814-1876), dekabrystę Michała Łunina (1787-1845) oraz pietraszewca Mikołaja Spieszniewa (1821-1882). Dostojewski posłużył się przy konstruowaniu postaci Stawrogina bądź poglądami i cechami charakterologicznymi tych osób, bądź też faktami z ich biografii. Jako postać literacka spokrewniony jest Stawrogin z Puszkinowskim Onieginem, a przede wszystkim z Lermontowowskim Pieczorinem. Podobnie jak Pieczorin w Bohaterze naszych czasów, tak i Stawrogin w Biesach przytłacza pozostałych bohaterów swą "elegancją i demonizmem". Obaj należą w swej świadomości do kategorii tak zwanych "zbędnych ludzi".] i bez tego nie odstępował go na krok. Zakonnik bez przerwy opowiadał o ojcu archimandrycie zadając przy tym jakieś pytania. Brak odpowiedzi potęgował jedynie jego szacunek dla gościa. Stawrogin zauważył, że znają go tutaj, choć, o ile pamiętał, bywał tu tylko w dzieciństwie. Gdy doszli do drzwi przy końcu korytarza, zakonnik otworzył je energicznym ruchem, bezceremonialnie zwrócił się z pytaniem, czy można wejść do znajdującego się w celi braciszka, który zerwał się na równe nogi, i nie czekając nawet na odpowiedź przepuścił przodem "zacnego" gościa, po czym ledwie wysłuchawszy jego podziękowań szybko zniknął wybiegając dosłownie z celi. Mikołaj Wsiewołodowicz wszedł do niewielkiego pomieszczenia i niemal w tej samej chwili w drzwiach sąsiedniego pokoju pojawił się wysoki i chudy mężczyzna mogący mieć około pięćdziesięciu pięciu lat, o nieco chorobliwym wyglądzie, bliżej nie określonym uśmiechu na twarzy i jakimś dziwnym, jakby trochę nieśmiałym spojrzeniu, ubrany w zwykłą sutannę, w rodzaju tych, jakie nosi się na co dzień w monasterze. Był to ten sam Tichon, o którym Mikołaj Wsiewołodowicz usłyszał po raz pierwszy od Szatowa i o którym od tego czasu zdążył sam zebrać niejakie informacje.

Informacje te były różnorodne i sprzeczne ze sobą, jednakże charakterystyczne było to, że zarówno ci, którzy lubili Tichona, jak i ci, którzy nie darzyli go sympatią (a byli i tacy), niechętnie wypowiadali się na jego temat. U wrogów było to najprawdopodobniej wynikiem lekceważenia, natomiast zwolennicy, nawet ci najgorętsi, czynili to z niejakiego zażenowania, pragnąc jak gdyby coś ukryć, jakąś jego słabość, możliwe, iż jego nienormalność. Mikołaj Wsiewołodowicz dowiedział się więc, że Tichon już od jakichś sześciu lat przebywa w monasterze i że odwiedzają go zarówno ludzie prości jak i wysoko postawione osobistości; że nawet w odległym Petersburgu ma zagorzałych wielbicieli, a zwłaszcza wielbicielki. Natomiast od pewnego naszego "klubowego" wpływowego staruszka, przy czym staruszka pobożnego, dowiedział się, że "ów Tichon to niemal wariat, a co najmniej indywiduum dość mierne, w dodatku lubiące wypić". Dodam od siebie, wybiegając myślą naprzód, że ta ostatnia opinia była zdecydowaną bzdurą, gdyż Tichon cierpiał tylko na przewlekły reumatyzm nóg i od czasu do czasu nawiedzały go ataki jakichś drgawek na tle nerwowym. Dowiedział się także Mikołaj Wsiewołodowicz, że przebywający w monasterze archijerej w stanie spoczynku, czy to ze względu na słabość charakteru, czy też z powodu "niewybaczalnego i nielicującego z jego godnością próżniactwa", nie potrafił zdobyć sobie w samym monasterze odpowiedniego autorytetu. Mówiono, że ojciec archimandryta, człowiek surowy i ściśle przestrzegający swoich obowiązków przeora, a ponadto słynący ze swej uczoności, podobno żywił nawet wobec niego wrogie uczucia i oskarżał go (wprawdzie nie w oczy, lecz za plecami) o lekkomyślne życie oraz bez mała o herezję. Brać klasztorna też jak gdyby odnosiła się do chorego arcypasterza z pewnym lekceważeniem lub, jeśli można się tak wyrazić, z niejaką bezceremonialnością. Cela Tichona też miała jakiś dziwny wygląd. Obok kompletu starych, dębowych mebli z wytartymi skórzanymi obiciami znajdowało się tam kilka wytwornych sprzętów: wspaniały, wygodny fotel, ogromne biurko misternej roboty, wymyślnie rzeźbiona szafa na książki, jakieś stoliki i półeczki. Wszystko to były podarunki. Leżał tam również drogi dywan bucharski, a obok niego kilka wyplatanych mat. Na ścianach porozwieszane były ryciny o treści "świeckiej" i mitologicznej, a tuż obok, w narożniku, znajdował się okazały ołtarz zestawiony z połyskujących od złota i srebra ikon, z których jedna, bardzo stara, zawierała relikwie. Księgozbiór, jak mówiono, też był dość różnorodny i znajdowały się w nim pozycje wykluczające się wzajemnie. Obok pism ojców kościoła i mistyków chrześcijańskich można w nim było spotkać sztuki teatralne, a "może i jeszcze coś gorszego".

Po pierwszych słowach przywitania, wypowiedzianych nie wiadomo czemu przez obu z jawnym zakłopotaniem, pospiesznie i niewyraźnie, Tichon zaprowadził gościa do tej części swojej celi, która stanowiła pracownię, i wskazał mu miejsce na kanapie stojącej przed stołem, sam zaś ulokował się nie opodal, w wiklinowym fotelu. Mikołaj Wsiewołodowicz, wciąż jeszcze wewnętrznie wzburzony, znajdował się w stanie skrajnego roztargnienia. Wyglądał tak, jak gdyby podejmował jakieś niezwykłe i nieodwołalne postanowienie, które równocześnie jednak było niemożliwe do przeprowadzenia. Przez dłuższą chwilę rozglądał się po pracowni najwyraźniej nie dostrzegając przedmiotów, na które patrzył; o czymś myślał, lecz zupełnie nie zdawał sobie sprawy o czym. Z zamyślenia wyrwała go cisza i nagle wydało mu się, że Tichon wstydliwie opuścił oczy, na jego twarzy zaś pojawił się jakiś mimowolny, figlarny uśmiech. Wzbudziło to w nim natychmiast niechęć; chciał wstać i wyjść, tym bardziej, że Tichon, jak mu się wydawało, był kompletnie pijany. Nagle uniósł jednak oczy i popatrzył na Mikołaja Wsiewołodowicza tak przenikliwym i tak pełnym wyrazu spojrzeniem, a przy tym tak niespodziewanym i tajemniczym, że ten niemal wzdrygnął się. Stawroginowi wydało się, że Tichon już wie, po co przyszedł, że zna cel jego wizyty (choć nikt na całym świecie nie mógł go znać) i jeśli pierwszy nie wszczyna rozmowy, to tylko dlatego, że lituje się nad nim, bojąc się go poniżyć.

- Czy ojciec mnie zna? - zapytał zwięźle. - Nie pamiętam, czy przedstawiłem się ojcu, gdy wszedłem. Jeśli tego nie uczyniłem, to z roztargnienia...

- Nie przedstawił się pan, lecz miałem przyjemność już kiedyś widzieć pana przypadkiem, było to jakieś cztery lata temu, tutaj, w monasterze...

Tichon mówił bardzo powoli i monotonnie, głosem łagodnym, wyraźnie i dobitnie wymawiając każde słowo.

- Nie byłem w tutejszym monasterze przed czterema laty - wręcz szorstko zaprzeczył Mikołaj Wsiewołodowicz - bywałem tutaj w dzieciństwie, gdy ojca tu jeszcze nie było.

- Może zapomniał pan? - ostrożnie i nie nalegając powiedział Tichon.

- Nie zapomniałem, śmieszne byłoby, gdybym nie pamiętał - trochę jakby nazbyt gorliwie upierał się przy swoim Stawrogin. - Ojciec najprawdopodobniej słyszał tylko o mnie i na tej podstawie wyrobił sobie o mnie zdanie, stąd wrażenie, że mnie ojciec widział.

Tichon milczał. Wówczas Stawrogin zauważył, że twarz jego drga, mogło to być oznaką przebytego osłabienia nerwowego.

- Widzę, że ojciec dziś źle się czuje - powiedział - może więc lepiej będzie, jeśli sobie pójdę. 

Uniósł się nawet ze swego miejsca.

- Rzeczywiście, wczoraj i dziś odczuwałem silne bóle nóg, prawie nie spałem w nocy...

Tichon urwał w pół słowa. Jego gość niespodziewanie znów wpadł w swą poprzednią, bliżej nie określoną zadumę. Milczenie trwało długo, kilka minut.

- Ojciec mi się przyglądał? - zapytał nagle podejrzliwie i z zatrwożeniem.

- Patrzyłem na pana i wspominałem rysy twarzy pana matki. Przy braku zewnętrznego podobieństwa, dostrzegam dużą zbieżność wewnętrzną, duchową.

- Nie ma między nami żadnego podobieństwa, zwłaszcza duchowego. Nie ma zupełnie żadnego! - znów bez widocznej potrzeby uniósł się gniewem Mikołaj Wsiewołodowicz, sam nie wiedząc czemu. - Ojciec tak powiedział... ze współczucia dla mego stanu, jest to jednak nonsens - krzyknął nagle. - Ale! Czy moja matka odwiedza ojca?

- Odwiedza.

- Nie wiedziałem. Nie mówiła mi nigdy o tym. Często tu przychodzi?

- Niemal co miesiąc, niekiedy częściej.

- Nigdy o tym nie wspominała. Ojciec, oczywiście, wie od niej, że jestem obłąkany - dodał niespodziewanie.

- Nie mówiła o panu jako o obłąkanym. Co prawda słyszałem taką opinię, lecz od innych ludzi.

- Musi ojciec mieć znakomitą pamięć, jeśli pamięta takie drobiazgi. I o wymierzonym mi policzku ojciec słyszał?

- Coś tam słyszałem.

- To znaczy, słyszał ojciec wszystko. Strasznie wiele ma ojciec wolnego czasu. I o pojedynku też ojciec słyszał?

- O pojedynku również.

- Bardzo wielu rzeczy ojciec się tu nasłucha. Oto komu gazety są niepotrzebne. Szatow opowiadał ojcu o mnie? Prawda ?

- Nie. Znam co prawda pana Szatowa, ale dawno go nie widziałem.

- Hm... Co to jest za mapa? Karta geograficzna z teatrem ostatniej wojny! *[Przypuszczalnie mowa jest tutaj o wojnie krymskiej 1854-1855.] Po co ona ojcu?

- Sprawdzałem z nią opis działań wojennych niezwykle interesująco wyłożonych w książce *[Wedle wydawcy radzieckiego chodzi zapewne o Opis obrony Sewastopola, pióra E. Totlebena, wydany w 1871 roku w Petersburgu.].

- Niech ojciec mi tę książkę pokaże. Rzeczywiście, ciekawa. Jak na ojca, dziwna jednak lektura.

Przysunął książkę do siebie i rzuciwszy na nią okiem zaczął przeglądać. Był to obszerny i z talentem dokonany opis wydarzeń ostatniej wojny, wprawdzie ujętych nie tyle z punktu widzenia wojskowego, co literackiego. Przewertowawszy książkę, nagle ze zniecierpliwieniem odrzucił ją.

- Absolutnie nie wiem, po co tutaj przyszedłem - powiedział z odrazą spoglądając prosto w oczy Tichona, jak gdyby oczekując od niego odpowiedzi.

- Czy pan też jest niezdrów?

- Tak, jestem chory.

I nagle, zdaniami krótkimi i oderwanymi, tak że trudno niekiedy było zrozumieć słowa, opowiedział, że miewa, zwłaszcza w nocy, swoistego rodzaju halucynacje, że widzi niekiedy lub odczuwa obok siebie obecność jakiegoś złego ducha, "istoty rozumnej, kpiącej sobie z niego, pojawiającej się pod postacią różnych osób, mającej różne charaktery, lecz zawsze tej samej, i że wówczas ogarnia go zawsze złość..." Gwałtowne i chaotyczne były owe wyznania, zdawać by się mogło rzeczywiście, że czynił je człowiek obłąkany. Jednocześnie Mikołaj Wsiewołodowicz mówił z tak namiętną szczerością, o którą nikt nie mógłby go dawniej posądzić, i z taką otwartością, absolutnie obcą jego charakterowi, że wydawało się, iż człowiek, którym był poprzednio, nagle i niespodziewanie bezpowrotnie znikł. Wcale nie wstydził się tego, że obnaża swój lęk mówiąc o swoim przywidzeniu. Stan ten trwał jednak bardzo krótko i równie niespodziewanie przepadł, jak się pojawił.

- Wszystko to są brednie - pospiesznie i z przykrym zażenowaniem powiedział, opamiętawszy się. - Udam się do lekarza.

- Niech pan koniecznie pójdzie - starał się podtrzymać rozmowę Tichon.

- Ojciec mówi to z takim przekonaniem... Czy ojciec choć raz w życiu zetknął się z ludźmi, którzy miewali podobne przywidzenia?

- Owszem, zetknąłem się. Przypominam sobie właściwie jednego tylko takiego człowieka, oficera, któremu umarła żona, nieodłączna towarzyszka jego życia. O drugim tylko słyszałem. Obaj wyleczeni zostali za granicą... Od dawna pan na to cierpi?

- Mniej więcej od roku, lecz wszystko to brednia. Pójdę do lekarza. Wszystko to brednia, powtarzam, brednia wierutna. To jestem ja sam pod różnymi postaciami i nic więcej. Ponieważ powiedziałem to w tej chwili, na pewno ojciec jest przekonany, że wciąż mam jeszcze wątpliwości i nie wierzę, że to ja, a nie w istocie rzeczy jakiś demon.

Tichon spojrzał nań pytająco.

- Widzi go pan... rzeczywiście? - zapytał wykluczając ponad wszelką wątpliwość, że może to być jakaś chorobliwa halucynacja - naprawdę widzi pan jakąś postać?

- Dziwne, że z ojca jest taki niedowiarek, powiedziałem już ojcu, że widzę - z każdym słowem Stawrogin stawał się znów coraz bardziej rozdrażniony. - Oczywiście, że widzę. Widzę tak jak ojca. Niekiedy widzę i nie wierzę, że widzę... choć widzę... Niekiedy znów nie wierzę, że widzę, i nie wiem, który z nas jest prawdziwy: ja czy on... Wszystko to brednia. A ojciec wciąż nie może dopuścić myśli, że to naprawdę bies? - dodał śmiejąc się, jakoś zbyt gwałtownie wpadając w ton sarkastyczny. - Przecież jako osoba duchowna powinien ojciec raczej opowiedzieć się za diabłem?

- Najprawdopodobniej jest to choroba, choć...

- Choć?

- Diabły niewątpliwie istnieją, choć rozmaicie możemy je sobie wyobrażać.

- I dlatego ojciec znów spuścił oczy - podjął Stawrogin wybuchając sarkazmem - że zrobiło się ojcu wstyd za mnie, człowieka, który w diabła wierzy, lecz pod pozorem, że nie wierzy, zadaje ojcu podstępne pytanie: czy w istocie rzeczy diabeł istnieje, czy też go nie ma?

Tichon uśmiechnął się jakoś zagadkowo.

- Wie ojciec, że z opuszczonymi oczyma wcale ojcu nie jest do twarzy? Wygląda ojciec nienaturalnie, śmiesznie i pretensjonalnie, aby jednak dać ojcu zadośćuczynienie za grubiaństwo, oświadczam ojcu, z całą powagą i w pełni świadomości, że wierzę w diabła, wierzę w sposób kanoniczny, w diabła jako osobę, a nie alegorię, i nie muszę nikogo pytać o radę. I to jest wszystko. Powinien być ojciec bardzo zadowolony...

Zaśmiał się jakoś sztucznie, nerwowo. Tichon spoglądał na niego z ciekawością swym łagodnym i jakby trochę nieśmiałym spojrzeniem.

- W Boga ojciec wierzy? - rzucił niespodziewanie Stawrogin.

- Wierzę.

- Jest przecież powiedziane, że gdy wierzysz i rzekniesz górze, aby przeniosła się gdzie indziej, to tak się stanie...*[Por. słowa Ewangelii: "Zaprawdę powiadam wam: kto powie tej górze: 'Podnieś się i rzuć w morze', a nie wątpi w to w duszy, lecz wierzy, że spełni się to, co mówi, tak mu się stanie" (Mk. 11,23).] Zresztą i to jest brednia. A jednak ciekawi mnie: czy ojciec poruszyłby górę?

- Bóg rozkaże, podniosę i górę - cicho i z powściągliwością powiedział Tichon opuszczając oczy.

- To tak, jakby sam Bóg podniósł. Czy ojciec jednak przeniesie w nagrodę za wiarę w Boga?

- Możliwe, że przeniosę.

- "Możliwe"? To już lepiej. Dlaczego ojciec jednak ma wątpliwości ?

- Wiara moja jest niedoskonała.

- Wiara ojca jest niedoskonała?

- Daleko jej do doskonałości.

- Przynajmniej jednak ojciec wierzy, że choć z Bożą pomocą podniesie ojciec górę, a to już dużo. Mimo wszystko jest to więcej niż tres peu *[bardzo mało] pewnego arcybiskupa, co prawda pod groźbą szabli *[Aluzja do wydarzenia z czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej w sposób następujący opisanego przez samego Dostojewskiego w 1863 roku: "...arcybiskup Paryża w pontyfikaliach, z krzyżem w ręku i w licznej asyście duchowieństwa udał się na plac i złożył wszem wobec oświadczenie, że dotychczas zarówno on sam, jak i towarzyszące mu osoby zniewoleni byli zgubnymi zabobonami, a teraz, gdy zapanował La Raison, uważają za swój obowiązek zdjąć szaty duchowne, odsunąć od siebie krzyże, naczynia liturgiczne, Ewangelie itp. 'Czy wierzysz w Boga?' - krzyknął do arcybiskupa pewien robotnik z obnażoną szablą w ręku. 'Tres peu' (bardzo mało) - wyszeptał arcybiskup w nadziei, że jego odpowiedź udobrucha tłum. 'A więc jesteś łotrem i okłamywałeś nas!' - krzyknął robotnik i natychmiast rozpłatał szablą głowę arcybiskupowi" (Historia o. Nilusa).]. Oczywiście, ojciec jest chrześcijaninem?

- Krzyża Twojego nie powstydzę się nieść, Panie - niemal z żarem wyszeptał Tichon i pochylił głowę jeszcze niżej. Kąciki jego ust zaczęły nagle szybko i nerwowo drgać.

- Czy można wierzyć w szatana nie wierząc wcale w Boga? - roześmiał się Stawrogin.

- Można i jakże często się to zdarza. - Tichon podniósł oczy i też się uśmiechnął.

- I pewien jestem, że taką wiarę ojciec gotów jest bardziej szanować niż absolutny ateizm... Och, popie! - zaśmiał się Stawrogin.

Tichon znów uśmiechnął się do niego.

- Wręcz przeciwnie, absolutny ateizm jest bardziej godny szacunku niż obojętność świecka.

- A więc tak.

- Absolutny ateista znajduje się na przedostatnim stopniu do osiągnięcia wiary doskonałej (czy ją osiągnie, to inna sprawa), a człowiek obojętny nie ma żadnej wiary, prócz marnej bo jaźni.

- Ojciec czytał Apokalipsę?

- Czytałem.

- Przypomina sobie ojciec: "Aniołowi zaś Kościoła w Laodycei napis?..."

- Pamiętam. Urocze słowa.

- Urocze? Dziwne wyrażenie jak na archijereja, a w ogóle to z ojca wielki dziwak... Gdzie ojciec ma Pismo Święte? - Jakoś dziwnie pośpiesznie i w niepokoju szukał Biblii Stawrogin wodząc wzrokiem po stole. - Chciałbym ojcu przeczytać... Czy ojciec ma rosyjski przekład?

- Umiem ten ustęp na pamięć - powiedział Tichon.

- Umie ojciec na pamięć? Niech ojciec powie!...

Szybko spuścił oczy, oparł dłonie na kolanach i czekał niecierpliwie. Tichon recytował, pamiętając tekst co do słowa:

"Aniołowi zaś Kościoła w Laodycei napisz: To mówi Amen, Świadek wierny i prawdomówny, Początek stworzenia Bożego: Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucać z mych ust. Ty bowiem mówisz: 'Jestem bogaty' i 'zbogaciłem się', i 'niczego mi nie potrzeba', a nie wiesz, że ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i nagi..." [Apokalipsa, 3, 14-17.]

- Wystarczy - przerwał Stawrogin - to dla tych pośrodku, dla obojętnych, nieprawdaż? Czy ojciec wie, że go bardzo kocham?

- Ja też pana kocham - półgłosem powiedział Tichon.

Stawrogin umilkł i nagle wpadł w swą poprzednią zadumę. Nachodziła go ona falami jak napady jakiejś choroby, zdarzyło się mu to już po raz trzeci. Zresztą i Tichonowi powiedział "kocham" w jakimś napadzie, niespodziewanie dla siebie samego. Minęło kilka chwil.

- Nie gniewaj się - wyszeptał Tichon, niemal dotykając palcem jego ramienia, jakby trochę onieśmielony. Ten drgnął i gniewnie zmarszczył brwi.

- Skąd ojciec wie, że wpadłem w gniew? - powiedział pospiesznie. Tichon chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz Stawrogin przerwał mu w przypływie niewyjaśnionego lęku: - Dlaczego właściwie ojciec przypuszczał, że koniecznie powinienem się rozgniewać? Tak, byłem zły, ma ojciec rację, właśnie o to, że powiedziałem do ojca "kocham". Ojciec ma rację, lecz ojciec jest zwykłym cynikiem, który z pogardą myśli o ludzkiej naturze. Gniewu mogło by nie być, gdyby tu był inny człowiek, a nie ja... Zresztą rzecz dotyczy nie innego człowieka, lecz mnie. Jednakże z ojca jest dziwak i szaleniec...

Złościł się coraz bardziej i, co ciekawe, nie przebierał w słowach:

- Niech ojciec posłucha, nie lubię szpiegów i psychologów, zwłaszcza takich, którzy wdzierają się do mojej duszy. Nikogo nie zapraszam do wnętrza swojej duszy, nikt mi nie jest potrzebny, sam sobie dam radę. Ojciec myśli, że się ojca boję? - podniósł głos i wyzywająco uniósł twarz. - Ojciec jest absolutnie pewien, że przyszedłem wyjawić ojcu jakąś "straszną" tajemnicę i czeka ojciec na to z całą swą mnisią ciekawością, tylko do tego ojciec jest zdolny. A więc niech ojciec wie, niczego nie wyjawię, żadnej tajemnicy, dlatego, że do niczego ojciec nie jest mi potrzebny.

Tichon spojrzał na niego przenikliwie.

- Zaskoczyło pana, że Baranek bardziej kocha zimnego niż tylko letniego - powiedział - a pan nie chce być tylko letnim. Przeczuwam, że dręczy pana jakieś postanowienie niezwykłe, być może straszliwe. Jeśli tak jest, błagam, niech pan siebie nie zadręcza i wyjawi wszystko, z czym pan tu przyszedł.

- Ojciec zapewne wie, z czym przyszedłem?

- Odgadłem z twarzy - wyszeptał Tichon, spuszczając oczy.

Mikołaj Wsiewołodowicz zbladł nieco, a ręce mu trochę drżały. Przez kilka sekund wpatrywał się nieruchomo i w milczeniu w Tichona, jak gdyby podejmując ostateczną decyzję.

Wreszcie wyją! z bocznej kieszeni swego surduta jakieś zadrukowane kartki i położył je na stole.

- Treść ich przeznaczona jest do wiadomości publicznej - powiedział nieco urywanym głosem. - Jeśli przeczyta je choć jeden człowiek, to musi ojciec wiedzieć, że nie będę już jej ukrywał i niech przeczytają wszyscy. Tak zostało postanowione. Nie potrzebuję ojca do niczego, gdyż o wszystkim już zdecydowałem. Niech ojciec jednak przeczyta... Czytając proszę nie mówić nic, powie ojciec wszystko, gdy skończy...

- Mam to przeczytać? - niezdecydowanie spytał Tichon.

- Niech ojciec czyta, już jestem spokojny.

- Bez okularów nie dam rady, druk drobny, zagraniczny.

- Proszę, oto one - Stawrogin podał mu okulary wziąwszy je ze stołu i rozparł się wygodnie na kanapie. Tichon zagłębił się w lekturze.

 

II

Broszurka była rzeczywiście pochodzenia zagranicznego - objętościowo były to trzy równo odbite i zszyte ze sobą arkusze zwykłego pocztowego papieru małego formatu. Prawdopodobnie odbito ją potajemnie w jakiejś zagranicznej drukarni rosyjskiej i na pierwszy rzut oka przypominała jakąś proklamację. Opatrzona była nagłówkiem "Oświadczenie Stawrogina".

Treść owego dokumentu przytaczam w swej kronice dosłownie.- Należy przypuszczać, że wielu osobom jest ona znana. Pozwoliłem sobie jedynie na poprawienie błędów ortograficznych, dość licznych i trochę mnie szokujących, gdyż autor bądź co bądź był człowiekiem wykształconym i nawet oczytanym (choć jest to, oczywiście, rzeczą względną). W każdym razie widoczne było, że autor nie był literatem.

 

"Oświadczenie Stawrogina

Ja, Mikołaj Stawrogin, oficer w stanie spoczynku, mieszkałem w 186... roku w Petersburgu i oddawałem się tam rozpuście, w której nie znajdowałem zadowolenia. Przez pewien czas wynajmowałem trzy mieszkania. W jednym z nich, a były to pokoje umeblowane, z wiktem i opierunkiem, mieszkałem sam, przebywała tam też wówczas i Maria Lebiadkin, obecnie moja legalna żona. Pozostałe dwa mieszkania odnajmowałem miesięcznie dla swych intryg miłosnych: w jednym przyjmowałem pewną zakochaną we mnie damę, w drugim jej pokojówkę. Kiedyś wpadł mi do głowy pomysł, aby zorganizować u mnie spotkanie owej paniusi i jej służącej w obecności moich przyjaciół i męża owej damy. Znając charakter obu pań, wiele uciechy obiecywałem sobie po tym niewybrednym żarcie.

Bez pośpiechu przygotowywałem owo spotkanie. W związku z tym musiałem dość często bywać w jednym z owych mieszkań, w ogromnym domu przy ul. Grochowej, albowiem tam właśnie przychodziła ta pokojówka. Na piątym piętrze od pewnych mieszczuchów rosyjskich wynajmowałem jeden pokój. Sami mieszkali w drugim, mniejszym, i było im tak ciasno, że drzwi między pokojami zawsze były otwarte, z czego byłem nawet zadowolony. Gospodarz, który pracował w jakimś kantorze, wychodził rano i wracał wieczorem. Jego żona, babsko około lat czterdziestu, wciąż coś pruła, kroiła i zszywała, przerabiając rzeczy stare na nowe, i też często wychodziła z domu odnosząc to, co uszyła. Zostawałem w mieszkaniu z ich córką, dziewczynką, jak sądzę, czternastoletnią, bardzo dziecinnie wyglądającą. Miała na imię Matriosza. Matka kochała ją, lecz często ją biła, straszliwie przy tym krzycząc. Dziewczynka usługiwała mi i sprzątała za moim parawanem. Oświadczam, że nie pamiętam numeru domu. Wedle informacji, które posiadam, wiem, że stary dom został zburzony i na jego miejscu stoi teraz nowy, bardzo duży budynek. Nie pamiętam też nazwiska moich mieszczuchów (możliwe, że w ogóle go nie znałem). Przypominam sobie, że krawcowa miała bodajże na imię Stiepanida, po ojcu chyba Michajłowna. Imienia męża nie przypomnę sobie. Zupełnie też nie mam pojęcia, skąd pochodzili i dokąd się przeprowadzili. Sądzę, że gdyby podjąć staranne poszukiwania i zasięgnąć informacji u policji petersburskiej - można by natrafić na jakieś ślady. Mieszkanie było narożne, od podwórka. Wszystko wydarzyło się w czerwcu. Dom był, pamiętam, koloru jasnoniebieskiego.

Pewnego dnia zginął mi scyzoryk, przedmiot zupełnie mi niepotrzebny, poniewierający się na stole. Powiedziałem o tym gospodyni, nie przypuszczając, że ta zbije córkę, ponieważ babsztyl dopiero co skrzyczał dziewczynkę targając ją przy tym za włosy (absolutnie się mną nie krępowano), gdyż posądzała ją o zabranie jakiegoś gałganka. Gdy owa szmatka znalazła się pod obrusem, dziewczynka popatrzyła tylko na matkę z niemym wyrzutem. Zauważyłem to, i po raz pierwszy uważnie przyjrzałem się twarzy dziecka, której dotąd prawie nie dostrzegałem. Miała jasne włosy i mnóstwo piegów na dość pospolitej, bardzo dziecinnej i łagodnej twarzy. Matce nie spodobało się, że córka przyjęła w milczeniu niezasłużone łajanie i nawet zamachnęła się na nią pięścią, nie uderzyła jej jednak, bowiem nagle wynikła sprawa scyzoryka. Rzeczywiście, oprócz nas trojga nikogo w domu nie było, a za mój parawan wchodziła tylko dziewczynka. Babsko wpadło w furię, przede wszystkim dlatego, że niesprawiedliwie skrzyczało dziecko, chwyciło więc za miotłę, wyrwało z niej kilka witek i wysmagało dziewczynkę do krwi na moich oczach. Matriosza nie krzyczała, lecz jakoś dziwnie, po każdym uderzeniu rózgą, łkała. Później szlochała jeszcze z dobrą godzinę.

Przedtem jednak, w chwili gdy gospodyni chwyciła za miotłę, aby narwać z niej witek, znalazłem scyzoryk na moim łóżku, musiał w jakiś sposób zsunąć się ze stołu. Od razu postanowiłem, że nie powiem o tym, z całą świadomością pragnąłem, aby wysmagała dziecko. Decyzję podjąłem błyskawicznie. W takich chwilach zawsze zapiera mi dech w piersiach. Powinienem jednak opowiedzieć wszystko bardziej mocnymi słowami, niczego nie ukrywając.

Wszelkie sytuacje niezwykle hańbiące, nadmiernie poniżające i, co najważniejsze, ośmieszające, w jakich się w moim życiu znalazłem, zawsze wzbudzały we mnie na równi z bezmiernym gniewem, niewiarygodną wprost rozkosz *[Por. ze zdaniem: "Nie to najciężej wyznać, co w nas jest zbrodnicze, ale co wstydliwe i śmieszne" z Wyznań Jana Jakuba Rousseau. Badacze twierdzą, że zdanie u Dostojewskiego stanowi reperkusję tego właśnie sformułowania.]. Dokładnie to samo przeżywałem w chwilach popełniania zbrodni czy w chwilach życiowych niebezpieczeństw. Gdybym był złodziejem, to w chwili popełniania kradzieży upajałbym się świadomością głębi mojej podłości. Nie w podłości byłem jednak zakochany (zachowywałem zdrowy rozsądek), lecz upojenie dawała mi świadomość upadku. Podobne uczucie szaleńczego pohańbienia towarzyszyło mi podczas pojedynku, gdy oczekiwałem na strzał przeciwnika, niekiedy bywało ono niezwykle silne. Przyznaję się, że często szukałem okazji do tego rodzaju podniet, gdyż nie znałem nic ponad nie silniejszego. Gdy wymierzano mi policzki (zdarzyło się to dwukrotnie w moim życiu), czułem to samo, mimo straszliwego gniewu. Wystarczy jednak zapanować nad gniewem, aby rozkosz przewyższała wszystko, co tylko upojnego można sobie wyobrazić. Nigdy nie wspominałem o tym nikomu nawet słowem, ukrywając to jako swój wstyd i hańbę. Kiedy jednak w jakiejś knajpie petersburskiej bito mnie i włóczono za włosy, owo uczucie opuściło mnie, pozostawał tylko wściekły gniew, nie będąc pijanym, biłem się. Lecz jeśli schwyciłby mnie za włosy i przygiął do ziemi ów francuski hrabia, który uderzył mnie w twarz i któremu odstrzeliłem za to dolną szczękę, poczułbym rozkosz i, możliwe, że nie czułbym gniewu. Tak mi się wówczas wydawało.

Piszę o tym dlatego, aby każdy wiedział, że nigdy owo uczucie nie opanowywało mnie zupełnie, lecz zawsze świadomość pozostawała nietknięta (przecież na świadomości się to wszystko opierało!). I choć opanowywało mnie ono do szaleństwa, nigdy jednak do całkowitego zapomnienia. Gdy ogień rozpalał się we mnie, zawsze mogłem go opanować, nawet ugasić w ostatniej chwili, nigdy jednak nie miałem ochoty tego uczynić. Jestem przekonany, że mógłbym spędzić całe życie jako zakonnik, mimo zwierzęcej lubieżności, w którą natura mnie wyposażyła i którą w sobie rozbudzałem. Do szesnastego roku życia oddawałem się bez najmniejszego umiaru nałogowi, z którego spowiadał się Jan Jakub Rousseau, lecz położyłem temu kres w jednej chwili, gdy tylko zechciałem *[Chodzi zapewne o masochizm. Rousseau wyznaje, że w latach chłopięcych przeżyć erotycznych dostarczały mu klapsy nauczycielki.]. Zawsze byłem panem swej woli, kiedy przyszła mi na to ochota. Pragnę, aby było wiadome, że ani we wpływie środowiska, ani w chorobie nie zamierzam szukać usprawiedliwienia dla moich zbrodni.

Gdy skończyło się wymierzanie kary, schowałem scyzoryk do kieszonki kamizelki i wyszedłszy wyrzuciłem go na ulicy z dala od domu, aby nikt nie dowiedział się o moim postępku. Następnie odczekałem dwa dni. Dziewczynka wypłakawszy się zrobiła się jeszcze bardziej milcząca. Do mnie, jestem przekonany, nie miała żalu. Na pewno zresztą odczuwała wstyd, że ukarano ją w ten sposób w mojej obecności. Nie krzyczała z bólu, lecz tylko poszlochiwała pod ciosami, właśnie dlatego, że stałem tam i wszystko widziałem. O hańbę swą obwiniała z pewnością siebie, jak czynić to mogło tylko dziecko. Dotąd, być może, bała się tylko mnie, lecz nie jako osoby, a jako lokatora, człowieka obcego, zresztą, zdaje się, była bardzo nieśmiała.

Wtedy właśnie, w czasie tych dwóch dni, zadałem sobie pytanie, czy mogę odstąpić od powziętego zamiaru, i natychmiast poczułem, że mógłbym to uczynić, kiedy tylko zechcę, w każdej chwili. Spleen dręczył mnie do tego stopnia, że chciałem odebrać sobie życie, nawiasem mówiąc, nie bardzo wiadomo czemu. W ciągu tych paru dni (koniecznie należało odczekać, aby dziewczynka o wszystkim zapomniała), zapewne po to, aby się oderwać od myśli, która nie dawała mi spokoju, a może po prostu dla rozrywki, popełniłem w pokojach umeblowanych kradzież. Była to jedyna kradzież w moim życiu.

W owych mieszkaniach o umeblowanych pokojach gnieździło się wiele osób. Mimochodem wspomnę, że dwa takie pokoiczki odnajmował pewien urzędnik z rodziną. Mógł mieć około czterdziestu lat, był dość inteligentny, wyglądał przyzwoicie, lecz był biedny. Nie przyjaźniłem się z nim, on zaś bał się towarzystwa, które mnie otaczało. Właśnie otrzymał swoją pensję, jakieś trzydzieści pięć rubli. Głównym impulsem było dla mnie to, że istotnie w owej chwili potrzebowałem pieniędzy (chociaż już za cztery dni otrzymałem je przekazem pocztowym) i kradłem niejako z potrzeby, a nie dla kawału. Popełniłem kradzież w sposób zuchwały i jawny. Po prostu wszedłem do jego pokoiku, gdy jego żona, dzieci i on sam jedli obiad w drugiej izdebce. Tuż przy drzwiach, na krześle, przewieszony był jego mundur wyjściowy. Ów zamiar powziąłem przed chwilą, jeszcze na korytarzu. Wsunąłem rękę do kieszeni munduru i wyciągnąłem portmonetkę. Urzędnik ów usłyszawszy szmer wyjrzał z izdebki. Wydaje się, że nawet coś zauważył, ponieważ jednak nie widział całego zdarzenia, nie dał wiary swym oczom. Powiedziałem mu, że przechodziłem korytarzem i zaszedłem zobaczyć, która jest godzina na jego ściennym zegarze. "Zegar stanął" - powiedział, a ja wyszedłem.

Piłem wówczas sporo i przez umeblowane pokoje, które wynajmowałem, przewalały się gromady ludzi, wśród nich był również Lebiadkin. Portmonetkę z drobnymi wyrzuciłem, banknoty zostawiłem sobie. Wszystkiego było trzydzieści dwa ruble, trzy banknoty dziesięciorublowe i dwa jednorublowe. Natychmiast zmieniłem jedną dziesiątkę posyłając po szampana. Potem przyszła kolej na drugą, a następnie na trzecią. Po jakichś czterech godzinach, już wieczorem, urzędnik podszedł do mnie na korytarzu.

- Mikołaju Wsiewołodowiczu, przy drzwiach na krześle miałem przewieszony mundur, czy nie zrzucił go pan przypadkiem?

- Nie pamiętam. Mówi pan, że wisiał na krześle?

- Nie, leżał.

- Na podłodze?

- Najpierw wisiał na krześle, później leżał na podłodze.

- Podniósł go pan?

- Podniosłem.

- To czego pan jeszcze chce ode mnie?

- Jeśli tak, to niczego...

Nie odważył się powiedzieć, o co mu chodzi, zresztą z nikim w umeblowanych pokojach nie ośmieliłby się podzielić swymi podejrzeniami - jakże zastraszeni są tego rodzaju ludzie. Nawiasem mówiąc - w umeblowanych pokojach wszyscy się mnie strasznie bali i odnosili się do mnie z respektem. Sprawiało mi później przyjemność patrzenie mu prosto w oczy, gdy spotkałem go na korytarzu. Wkrótce sprzykrzyło mi się to.

Po upływie trzech dni poszedłem na ulicę Grochową. Gospodyni właśnie wychodziła gdzieś z węzełkiem. Mieszczucha, jak zwykle, w domu nie było. Zostaliśmy z Matrioszą sami. Okna były otwarte. W domu tym mieszkali przeważnie rzemieślnicy i przez cały dzień na wszystkich piętrach rozlegało się stukanie młotków i słychać było śpiewy. Minęła godzina. Matrioszą siedziała na ławeczce w swoim pokoiku, odwrócona plecami do mnie i zajęta była szyciem. Wreszcie zanuciła coś, bardzo cichutko, jak czyniła to już nie raz. Wyjąłem zegarek i spojrzałem, która godzina. Była druga. Serce zabiło mi szybciej. I znów zadałem sobie pytanie, czy mógłbym się powstrzymać od swego zamiaru, natychmiast też odpowiedziałem sobie twierdząco. Wstałem i zacząłem skradać się ku niej. Drgnęła i w pierwszej chwili, w mimowolnym przestrachu, zerwała się z ławki. Cichutko usiadłem obok niej na podłodze. Delikatnie całując ją w rękę posadziłem z powrotem na ławce. W pierwszej chwili pocałunek rozśmieszył ją jak dzieciaka, później zerwała się z ławki ponownie tak przerażona, że skurcz przeszedł po jej twarzy. Patrzyła na mnie w straszliwym niemym przerażeniu, wargi jej zaczęły drgać, jakby chciała zapłakać, lecz coś ją powstrzymywało. Ponownie zacząłem całować ją po rękach, wziąwszy na kolana całowałem po twarzy i nogach. Gdy całowałem ją po nogach, starała się obciągnąć na sobie sukienkę, uśmiechając się przy tym dziwnie, jakby w zawstydzeniu. Coś do niej szeptałem. Wreszcie stała się rzecz dziwna i tak niespodziewana, że aż zdumiewająca, a mianowicie dziewczynka objęła mnie za szyję rączkami i zaczęła namiętnie całować. Na twarzy jej malował się absolutny zachwyt. O mało nie wstałem i powodowany uczuciem litości nie wyszedłem - tak nienaturalne było to u takiej maciupeńkiej istoty. Jednakże przezwyciężyłem owo uczucie i pozostałem.

Gdy wszystko się skończyło, była zawstydzona. Nie próbowałem wyperswadować jej tego, przestałem ją też pieścić. Patrzyła na mnie uśmiechając się nieśmiało. Twarz jej wydała mi się nagle głupia. Z każdą chwilą ogarniało ją coraz większe zawstydzenie. Wreszcie skryła twarz w dłoniach i stanęła nieruchomo w kącie pokoju, twarzą do ściany. Bałem się, że znów się wystraszy jak przedtem, i w milczeniu wyszedłem z mieszkania.

Przypuszczam, że to, co się stało, musiało się jej wydać czymś bezgranicznie i śmiertelnie przerażającym w swej ohydzie. Mimo że wyzwiska, w które tak bogaty jest język rosyjski, słyszała zapewne od kołyski, nie mówiąc o sprośnych rozmowach, jestem przekonany, że nie miała pojęcia, o co chodzi. Musiała w końcu dojść do przekonania, że popełniła straszliwą zbrodnię, zgrzeszyła śmiertelnie "zabijając Boga".

Tej samej nocy odbyła się awantura w knajpie, o czym już pobieżnie wspominałem. Obudziłem się rano u siebie w domu, dokąd przywiózł mnie Lebiadkin. Pierwsze, co po przebudzeniu przyszło mi do głowy, to czy powiedziała komuś o tym, co się wydarzyło. Przeżyłem wówczas chwile prawdziwego lęku, choć niezbyt jeszcze silnego. Przez cały ranek byłem bardzo wesoły i dobry dla wszystkich, z czego cała moja kompania była bardzo zadowolona. Porzuciłem jednak towarzystwo i udałem się na Grochową. Spotkałem ją na dole, w bramie. Wracała ze sklepiku, dokąd ją posłano po cykorię. Zobaczywszy mnie, zaczęła w okropnym przerażeniu uciekać po schodach na górę. Gdy wszedłem, matka zdążyła już uderzyć ją dwa razy po twarzy za to, że "biega jak na złamanie karku", dzięki czemu właściwa przyczyna jej przerażenia pozostała nieznana. A więc wszystko było w porządku. Dziewczynka gdzieś się schowała i nie opuściła swej kryjówki, dopóki byłem w mieszkaniu. Po jakiejś godzinie wyszedłem.

Wieczorem znów ogarnął mnie lęk, tym razem już znacznie silniejszy. Oczywiście, mogłem wszystkiego się wyprzeć, ale można mi było dowieść mego czynu. Zwidywała mi się katorga. Nigdy nie czułem lęku, poza tym jednym wypadkiem w moim życiu. Ani przedtem, ani potem niczego się nie bałem. Zwłaszcza Sybiru, dokąd nie raz mogłem być już zesłany. Jednakże tym razem byłem przerażony i - nie wiem dlaczego - po raz pierwszy w życiu rzeczywiście doświadczyłem uczucia lęku, uczucia bardzo bolesnego. Oprócz tego wieczorem, siedząc w swoich umeblowanych pokojach, znienawidziłem dziewczynkę do tego stopnia, że postanowiłem ją zabić. Największą nienawiść wywoływało wspomnienie jej uśmiechu. Czułem do niej pogardę i bezgraniczne obrzydzenie za to, że wtedy, po wszystkim, uciekła do kąta i skryła twarz w dłoniach. Ogarnęła mnie wściekłość, później chwyciły dreszcze, a gdy nad ranem dostałem gorączki, znów opanował mnie lęk, tym razem tak silny, że nie znam uczucia bardziej bolesnego. Nie czułem już jednak nienawiści do dziewczynki, w każdym razie wczorajszy paroksyzm nienawiści nie powtórzył się. Zauważyłem, że silny lęk całkowicie niweluje uczucie nienawiści i mściwości.

Obudziłem się około południa zdrowy i wręcz zdziwiony niektórymi wczorajszymi doznaniami. Jednakże znajdowałem się w opłakanym stanie ducha i bez względu na całe obrzydzenie coś mi nakazywało pójść na Grochową. Pamiętam, że w owej chwili strasznie pragnąłem wzniecić sprzeczkę z kimkolwiek i to sprzeczkę poważną. Przyszedłszy na Grochową, zastałem w swoim pokoju Ninę Sawieliewnę, ową pokojówkę, o której już wspominałem. Czekała na mnie od dobrej godziny. Zupełnie nie kochałem tej dziewczyny. Troszkę się bała, że rozgniewam się na nią o to, że złożyła mi nieproszoną wizytę. Byłem jednakże bardzo zadowolony z jej odwiedzin. Była niebrzydka i skromna, a jej sposób bycia niezwykle przypadał do gustu mieszczuchom, nic więc dziwnego, że moja gospodyni, ograniczony babsztyl, nie mogła wyjść z zachwytu nad nią. Zastałem je przy kawie, przy czym gospodyni była niezwykle zadowolona z pogawędki. W kącie pokoiku dostrzegłem Matrioszę. Stała i wpatrywała się w matkę oraz gościa nieruchomym spojrzeniem. Gdy wszedłem, nie schowała się jak kiedyś, nie starała się też uciekać. Wydało mi się tylko, że jeszcze bardziej schudła i że miała chyba gorączkę. Przywitałem się czule z Niną i zamknąłem drzwi do pokoju gospodyni, czego dawno nie czyniłem. Nina wyszła więc ode mnie bardzo zadowolona. Sam ją odprowadziłem i przez dwa dni nie pokazywałem się na Grochowej. Wszystko to zaczęło mnie już nudzić.

Postanowiłem więc skończyć z tym wszystkim, zrezygnować z mieszkania i wyprowadzić się z Petersburga. Lecz gdy przyszedłem, aby zlikwidować mieszkanie, zastałem gospodynię zmartwioną i zaniepokojoną tym, że Matriosza już trzeci dzień choruje, w nocy miewa silną gorączkę i majaczy. Było rzeczą zrozumiałą, że zainteresowało mnie, o czym mówi w malignie (rozmowę prowadziliśmy szeptem w moim pokoju). Poinformowała mnie, że mówi "okropności". "Boga - powiada - zabiła." Zaproponowałem, że sprowadzę na swój koszt lekarza, lecz odmówiła: "Da Bóg, sama wyzdrowieje, zresztą nie jest z nią znów tak źle, w dzień wychodzi, teraz do sklepiku pobiegła." Miałem ochotę odwiedzić Matrioszę, gdy będzie sama w domu, ponieważ zaś gospodyni wygadała się, iż około piątej wybiera się na Stronę Petersburską, postanowiłem wrócić pod wieczór.

Obiad zjadłem w szynku. Dokładnie kwadrans przed szóstą przyszedłem ponownie. Drzwi otworzyłem własnym kluczem. Nikogo oprócz Matrioszy w domu nie było. Leżała w pokoju, na matczynym łóżku, przed którym postawiono parawan, i dostrzegłem, że wyjrzała zza niego. Udałem jednak, że nie zauważyłem tego. Powietrze było nagrzane, panował wręcz upał. Pochodziłem trochę po pokoju i usiadłem na kanapie. Pamiętani wszystko dokładnie do najdrobniejszego szczegółu. Zdecydowaną przyjemność sprawiło mi to, że nie odzywałem się do Matrioszy. Odczekałem w ten sposób z jakąś godzinę, aż nagle sama zerwała się z łóżka za parawanem. Usłyszałem, jak jej bose nóżki klasnęły o podłogę, gdy zeskakiwała z łóżka, aby następnie, po zrobieniu kilku szybkich kroków, stanąć w progu mojego pokoju. Patrzyła na mnie w milczeniu.

W ciągu tych czterech czy pięciu dni, które minęły od tamtego czasu, ani razu nie widziałem jej z bliska, rzeczywiście bardzo zmizerniała. Twarz jakby się jej wydłużyła, a czoło na pewno miała rozpalone. Oczy jej stały się jeszcze większe, patrzyła nimi na mnie nieruchomo, jak mi się początkowo wydawało, z jakąś tępą ciekawością. Siedziałem w kącie kanapy, przyglądałem się jej nie ruszając się z miejsca. Wówczas niespodziewanie poczułem znów przypływ nienawiści. Niezwykle szybko zauważyłem, że się mnie nie boi, co mogło być wywołane gorączką. Jednakże gorączki nie miała. Nagle zaczęła kręcić główką jakby z jakimś wielkim wyrzutem, po czym niespodziewanie podniosła swoją malutką piąstkę i zaczęła mi nią wygrażać. W pierwszej chwili ów gest wydał mi się śmieszny, lecz później stał się nie do zniesienia. Wstałem i zbliżyłem się do niej. Na twarzy jej malowała się rozpacz, której wprost nie można sobie wyobrazić na obliczu dziecka. Wciąż wygrażała mi swoją piąstką i wciąż ruch jej głowy wyrażał wyrzut. Podszedłem do niej zupełnie blisko i ostrożnie powiedziałem kilka słów, jednakże zauważyłem, że nie docierają one do niej. Nagle gwałtownie, tak samo jak wtedy, skryła twarz w dłoniach, następnie podeszła do okna i stanęła przed nim, odwrócona do mnie plecami. Wróciłem do swojego pokoju i też usiadłem przy oknie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego wówczas nie wyszedłem, lecz pozostałem, jak gdyby oczekując na coś. Niebawem znów usłyszałem jej drobne kroki, otworzyła drzwi i wyszła na drewnianą galeryjkę, z której można było zejść po schodach na dół. Podbiegłem do swoich drzwi, uchyliłem je i zdążyłem dostrzec, jak Matriosza znika w malusieńkiej komóreczce, podobnej do kurnika, znajdującej się tuż obok ubikacji. Dziwna myśl przyszła mi do głowy. Zamknąłem drzwi i podbiegłem do okna. Oczywiście myśl, która przyszła mi do głowy, była tak nieprawdopodobna, że... (wszystko pamiętam doskonale).

Po chwili wyciągnąłem zegarek, aby spojrzeć, która godzina. Nadciągał wieczór. Nade mną brzęczała mucha, która uparcie starała się usiąść mi na twarzy. Złapałem ją, potrzymałem chwilę w palcach i wypuściłem za okno. Jakiś wóz z hałasem wjechał do bramy. W narożnym oknie domu zobaczyłem krawca, który (od dość dawna już) coś głośno wyśpiewywał. Obserwowałem, jak pracuje. Pomyślałem sobie, że skoro mnie nikt nie widział, gdy wchodziłem do bramy i szedłem po schodach, to, oczywiście, lepiej będzie, aby i teraz nikt mnie nie zobaczył, zwłaszcza wówczas, gdy będę wychodzić; odsunąłem się od okna. Wziąłem książkę, lecz odrzuciłem ją i zacząłem przyglądać się maleńkiemu czerwonemu pajączkowi na listku geranii; zamyśliłem się Pamiętam wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami.

Nagle znów wyciągnąłem zegarek. Od chwili gdy wyszła, minęło dwadzieścia minut. Przypuszczenie nabierało cech prawdopodobieństwa. Postanowiłem odczekać jeszcze dokładnie kwadrans. Przychodziło mi do głowy, że może powróciła, a ja tego nie dosłyszałem, lecz nie, panowała martwa cisza, słychać było brzęczenie każdej muchy. Nagle serce zabiło mi raźniej. Wyjąłem zegarek, brakowało trzech minut do owego kwadransa, bicie serca stawało się wręcz nie do zniesienia. Wstałem, nałożyłem kapelusz, zapiąłem płaszcz, rozejrzałem się po pokoju, aby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu i czy nie pozostały jakieś ślady mojego pobytu. Krzesło przysunąłem bliżej okna, tak jak stało poprzednio. Wreszcie po cichutku wyszedłem z mieszkania, zamknąłem drzwi swoim kluczem i skierowałem kroki do owej komórki. Nie była zamknięta, lecz tylko przymknięta. Wiedziałem, że nie zamyka się na klucz, nie miałem też zamiaru uchylać bardzo drzwiczek, wspiąłem się tylko na palce i zajrzałem przez szparę. W tej samej chwili, gdy wspinałem się na palce, przypomniałem sobie, że gdy siedziałem przy oknie i obserwowałem czerwonego pajączka, myślałem właśnie o tym, czy stojąc na palcach dosięgnę okiem owej szpary. Przytaczam tutaj ten szczegół, gdyż pragnę dowieść, że byłem w pełni władz umysłowych. Długo patrzyłem przez szparę, gdyż w komórce panował półmrok, wreszcie dojrzałem to, czego oczekiwałem... Chciałem mieć jednak absolutną pewność.

W końcu postanowiłem odejść i zacząłem schodzić po schodach. Nikogo nie spotkałem po drodze. Po jakichś trzech godzinach wszyscy, zdjąwszy surduty, piliśmy herbatę i graliśmy w karty u mnie w domu. Lebiadkin recytował wiersze. Mówiono wiele, jakby na złość, mądrze i dowcipnie, a nie głupio jak zawsze. Był również Kiriłłow. Mieliśmy butelkę rumu, nikt jednak nie pił oprócz Lebiadkina, który od czasu do czasu zaglądał do kieliszka. Prochor Małow zauważył, że "gdy Mikołaj Wsiewołodowicz jest zadowolony i nie gnębi go chandra, to wszyscy są weseli i mówią do rzeczy". Zapamiętałem to również.

Było już około jedenastej, gdy przybiegła córeczka dozorcy z Grochowej przysłana przez gospodynię z wiadomością dla mnie, że Matriosza powiesiła się. Poszedłem z dziewczynką, lecz okazało się, że gospodyni nie bardzo wiedziała, czemu po mnie posyłała. Lamentowała i miotała się z kąta w kąt, był straszny rwetes, zeszło się wiele ludzi, przyszła policja. Postałem parę chwil w przedsionku i poszedłem.

Nie przesłuchiwano mnie prawie, pytano tylko o to, o co należało. Poza oświadczeniem, że dziewczynka była chora i przez ostatnie dni majaczyła, wobec czego zaproponowałem sprowadzenie lekarza na własny koszt, nie wniosłem swymi zeznaniami nic konkretnego do sprawy. Wypytywano mnie również o scyzoryk, powiedziałem, że gospodyni wysiekła córkę rózgami, lecz nie miało to żadnego znaczenia. O tym, że przyszedłem wieczorem, nikt nie wiedział. Jaki rezultat dały oględziny lekarskie, nie mogę powiedzieć.

Przez jakiś tydzień nie pokazywałem się tam. Poszedłem, gdy już było po pogrzebie, aby wypowiedzieć mieszkanie. Gospodyni wciąż jeszcze płakała, choć już, jak dawniej, cała pochłonięta była zszywaniem swoich szmatek. "Skrzywdziłam ją za pana scyzoryk" - zwróciła się do mnie bez szczególnej pretensji. Rozliczyłem się z nią pod pretekstem, że trudno byłoby mi teraz w tym mieszkaniu przyjmować Ninę Sawieliewnę. Na pożegnanie ponownie powiedziała kilka komplementów pod adresem Niny Sawieliewny. Wychodząc, dałem jej pięć rubli ponad to, co należało się jej za komorne.

W ogóle znudzony byłem wówczas życiem śmiertelnie. Wydarzenia na Grochowej, gdy niebezpieczeństwo minęło, wyleciałyby mi całkowicie z pamięci, jak wszystko, co mi się wówczas przytrafiło, gdyby nie to, iż z gniewem wspominałem przez jakiś czas fakt, że stchórzyłem. Wyładowywałem swoją złość, na kim tylko mogłem. Wtedy też, całkiem nie wiem skąd się biorąc, zaświtała mi w głowie myśl, aby w sposób możliwie najohydniejszy wypaczyć własne życie. Rok temu myślałem o samobójstwie, teraz jednak nadarzyła się lepsza okazja. Pewnego razu patrząc na kulawą Marię Timofiejewnę Lebiadkin, która usługiwała nam tułając się po różnych kątach, wówczas jeszcze nie obłąkaną, lecz po prostu skłonną do uniesień idiotkę, potajemnie i bez pamięci we mnie zakochaną (co wyśledzili moi kompani), postanowiłem, że się z nią ożenię. Myśl o ślubie Stawrogina z istotą tak nędzną podziałała jak wstrząs na mój system nerwowy. Coś bardziej ohydnego trudno było sobie wyobrazić. Nie podejmuję się tutaj rozstrzygać, czy na powzięciu mojej decyzji zaważył chociażby podświadomie (oczywiście, że podświadomie!) gniew spowodowany podłym tchórzostwem, jakie wykazałem po incydencie z Matrioszą. Sądzę, że nie, w każdym razie ślub został zawarty "w wyniku zakładu o butelkę wina podczas pijatyki przy obiedzie". Świadkami ślubu byli Kiriłłow i Piotr Wierchowieński, który wówczas pracował w Petersburgu, oraz sam Lebiadkin i Prochor Małow (już nieżyjący). Zobowiązali się oni do milczenia, poza nimi nikt o ślubie nie wiedział. Owa zmowa milczenia, której ściśle przestrzegano, zawsze wydawała mi się czymś obrzydliwym, nie raz chciałem ją przerwać, ogłaszając o małżeństwie. Niniejszym teraz to czynię.

Po ślubie wyjechałem na prowincję, do mojej matki. Pojechałem, aby się rozerwać, sytuacja bowiem stała się dla mnie nie do zniesienia. W naszym mieście pozostawiłem po sobie opinię człowieka obłąkanego, opinię pokutującą do dziś, a krzywdzącą mnie, co postaram się niżej wyjaśnić. Następnie wyjechałem za granicę, gdzie spędziłem cztery lata.

Byłem na Wschodzie, na górze Athos wystawałem po osiem godzin na nabożeństwach całonocnych, byłem też w Egipcie, mieszkałem w Szwajcarii, byłem nawet w Islandii, przez rok słuchałem wykładów w Getyndze. W ostatnim roku zawarłem bliską znajomość z pewną znaną rodziną rosyjską w Paryżu oraz z dwiema pannami Rosjankami, w Szwajcarii. Dwa lata temu we Frankfurcie, przechodząc obok sklepu papierniczego, wśród fotografii, które wyłożono do sprzedaży, dostrzegłem maleńkie zdjęcie dziewczynki w eleganckiej sukieneczce, dziewczynki bardzo podobnej do Matrioszy. Natychmiast je kupiłem i przyszedłszy do hotelu postawiłem na kominku. Stała tam owa fotografia około tygodnia i ani razu nawet na nią nie spojrzałem, później, wyjeżdżając z Frankfurtu, zapomniałem wziąć ją ze sobą.

Piszę o tym dlatego, aby udowodnić, że wobec moich wspomnień byłem obojętny i w pełni nad nimi panowałem. Wszystkie razem w swej wielości odrzucałem i posłusznie znikały za każdym razem, gdy tego zapragnąłem. Zawsze nudziło mnie mówienie o przeszłości i nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy mogli o niej rozprawiać bez końca. Jeśli chodzi o Matrioszę, to nawet zdjęcie zapomniałem wziąć z kominka.

Mniej więcej rok temu, na wiosnę, jadąc przez Niemcy z roztargnienia nie wysiadłem na stacji, na której powinienem był się przesiąść, i pojechałem w mylnym kierunku. Kazano mi wysiąść na najbliższym przystanku. Dzień był słoneczny, dochodziła trzecia po południu. Miasteczko było maleńkie, typowo niemieckie. Wskazano mi hotel. Miałem do przeczekania kilka godzin, następny pociąg przejeżdżał tędy dopiero o jedenastej wieczorem. Byłem nawet zadowolony z tej przygody, nigdzie bowiem szczególnie się nie spieszyłem. Hotel był podły i ciasny, cały jednak tonął w zieleni, ponadto otoczony był klombami kwiatów. Dano mi maleńki pokoik. Całą noc spędziłem w drodze, nic więc dziwnego, że najadłszy się do syta, natychmiast po obiedzie, około czwartej po południu, smacznie zasnąłem.

Sen, który mnie wówczas nawiedził, był dla mnie samego czymś niespodziewanym, nigdy przedtem nic podobnego mi się nie śniło. W Galerii Drezdeńskiej znajduje się obraz Claudea Lorraina Akis i Galatea, tak bodajże nazwany został w katalogu, ja zaś zawsze, sam nie wiem zresztą czemu, nazywałem go Złotym wiekiem. Oglądałem go już dawniej, jednakże trzy dni temu, będąc przejazdem w Dreźnie, znów zwróciłem nań uwagę. I właśnie ten obraz mi się przyśnił, nie jako malowidło, lecz jako coś rzeczywistego.

Jest taki zakątek na morzu egejskim. Błękitne, łagodne fale, wyspy i skały, wybrzeże całe w kwiatach, czarowna panorama w dali, zachód słońca przyciągający wzrok - słowami opisać się tego nie da. Tu znajdowała się kolebka ludów Europy, kraina mitologicznej szczęśliwości, ziemski raj ludzkości... Żyli tam wspaniali ludzie! Budzili się ze snu i kładli na spoczynek szczęśliwi i niewinni, zagajniki rozbrzmiewały ich radosnym śpiewem, zaś dla nadmiaru swych nieprzebranych sił znajdowali ujście w miłości i spontanicznej wesołości. Wyspa i morze kąpało się w promieniach słońca, które radowało się swymi urodziwymi dziećmi. Cudowny sen, szlachetny omam!

Marzenie najbardziej nieprawdopodobne ze wszystkich, jakie kiedykolwiek istniały; marzenie, dla którego ludzkość na przestrzeni całych swych dziejów poświęcała wszystkie swoje siły, dla którego umierano na krzyżach i za które ginęli prorocy, bez którego narodom trudno jest żyć i bez którego nawet nie są w stanie umrzeć. Odniosłem wrażenie, że wszystko to jak gdybym przeżył w owym śnie, choć nie bardzo wiedziałem, co mi się właściwie śniło, lecz skały, morze i ukośne promienie zachodzącego słońca niejako widziałem jeszcze, gdy zbudziłem się i otwarłem oczy po raz pierwszy w życiu dosłownie przepełnione łzami. Poczucie szczęścia, jakiego dotąd nie znałem, przeszyło mi serce aż do bólu. Zbliżał się wieczór. Przez okno mojego maleńkiego pokoiku, poprzez zieleń stojących na framudze kwiatów wdzierał się ukośny snop promieni jaskrawo zachodzącego słońca oblewając mnie jasnością. Czym prędzej zamknąłem oczy, pragnąc, aby sen, który minął, powrócił, gdy nagle w jaskrawym blasku ujrzałem jakiś malusieńki punkcik. Nabierał kształtów i niespodziewanie zupełnie wyraźnie rozpoznałem w nim maleńkiego czerwonego pajączka *[Pająk jest w twórczości Dostojewskiego symbolem oznaczającym lubieżność. We Wspomnieniach z domu umarłych okrutnego i rozpustnego człowieka porównuje Dostojewski właśnie do pająka.]. Od razu przypomniał mi się ów pajączek, którego obserwowałem na listku geranii, gdy podobnie jak teraz przez okno wdzierały się promienie zachodzącego słońca. Poczułem przeszywający, kłujący ból i usiadłem na łóżku... (Oto co mi się wówczas przydarzyło!)

Ujrzałem przed sobą (nie na jawie, żeby to choć naprawdę było przywidzenie!) Matrioszę wychudłą, z rozgorączkowanymi oczyma, zupełnie jak wtedy, gdy stała w progu mego pokoju i kręcąc głową podniosła na mnie swoją maciupeńką piąstkę. Nigdy nie przeżywałem większych katuszy! Godna politowania rozpacz bezradnej dziesięcioletniej istotki o nie sformowanym umyśle, grożącej wprawdzie mnie (czym? cóż mogła mi zrobić?), lecz winiącej, oczywiście, wyłącznie samą siebie! Nigdy jeszcze niczego podobnego nie przeżywałem. Przesiedziałem do późnej nocy, nie ruszając się z miejsca, zapominając o upływie czasu. Czy to nazywa się wyrzutami sumienia lub skruchą? Nie wiem i trudno mi to dziś powiedzieć. Możliwe, że nie wzbudza i dziś we mnie odrazy samo wspomnienie owego występku. Możliwe, że we wspomnieniu owym zawarte jest nawet coś przyjemnego. Nie mogę znieść jedynie owego widoku, a mianowicie widoku dziewczynki stojącej na progu pokoju z podniesioną piąstką i kręcącej z wyrzutem głową. Nie do zniesienia jest myśl o tym, jaki był jej wygląd w owej chwili. Oto czego nie mogę znieść, choćby dlatego, że od tamtego czasu obraz ten staje mi przed oczyma niemal codziennie. Nie pojawia się samorzutnie, lecz ja go sam przywołuję, i muszę przywoływać, choć nie mogę z nim żyć. O, gdybym zobaczył ją kiedyś na jawie, chociażby jako halucynację!

Gdy sięgnę pamięcią, w mojej przeszłości odnaleźć mogę postępki straszliwe. Z pewną kobietą postąpiłem znacznie gorzej, zresztą zmarła od tego. W pojedynkach pozbawiłem życia dwóch niewinnych mężczyzn. Jednakże byłem śmiertelnie znieważony i był to akt zemsty. Mam na sumieniu również popełnione rozmyślnie i ze skutkiem otrucie, o którym nikt nie wie. (Jeśli zajdzie potrzeba, wyjawię szczegóły.)

Dlaczego jednak ani jedno ze wspomnień nie wywołuje we mnie podobnej reakcji? Co najwyżej odczuwam tylko nienawiść i to wywołaną wyłącznie moim obecnym stanem, dawniej bowiem z zimną krwią rzucałem je w niepamięć i usuwałem ze swego życia.

Wałęsałem się później niemal przez cały rok, starając się zająć czymkolwiek. Zdaję sobie sprawę, że mógłbym i teraz usunąć ze swojej pamięci obraz dziewczynki, gdybym tylko tego zapragnął. Jak dawniej panuję bowiem całkowicie nad swoją wolą. Jednakże rzecz polega na tym, zdaję sobie z tego doskonale sprawę, że nigdy nie pragnąłem tego uczynić, nie pragnę i nigdy pragnąć nie będę. I trwać to będzie tak długo, dopóki nie zwariuję.

W Szwajcarii, dwa miesiące temu, wznieciłem w sobie miłość do pewnej młodej kobiety albo lepiej powiedziawszy poczułem taki przypływ żądzy, taki wściekły poryw namiętności, jak za lat młodzieńczych. Poczułem straszliwą pokusę popełnienia nowego przestępstwa, a mianowicie bigamii (byłem już przecież żonaty). Porzuciłem jednak ten zamiar i uciekłem za radą innej młodej kobiety, której wyjawiłem niemal wszystko. W dodatku nowe przestępstwo nie uwolniłoby mnie od Matrioszy.

Wówczas postanowiłem odbić tę broszurę w trzystu egzemplarzach i przywieźć ją do Rosji. W odpowiednim czasie wyślę ją na policję i do władz miejscowych, równocześnie roześlę ją do redakcji wszystkich gazet z prośbą o wydrukowanie, poślę ją też licznym moim znajomym w Petersburgu i na terenie Rosji. Równocześnie ukaże się ona w przekładach za granicą. Wiem, że z prawnego punktu widzenia nic mi nie zagraża, w każdym razie niewiele. Sam siebie obwiniam, nikt mnie nie oskarża. Oprócz tego nie ma żadnych lub prawie żadnych dowodów. Wreszcie dość mocno zakorzenione przekonanie o moim obłędzie pozwoli mojej rodzinie, przy pewnych staraniach, uchronić mnie przed niebezpieczeństwem ścigania przez władze sądowe. Mówię o tym między innymi po to, aby udowodnić, że jestem w pełni władz umysłowych i znakomicie zdaję sobie sprawę ze swojej sytuacji. Jednak będę miał świadomość, że istnieją ludzie, którzy będą znać całą prawdę, będą patrzeć na mnie, a ja na nich. Czy mi to przyniesie ulgę - nie wiem. Stosuję to jako środek ostateczny.

I jeszcze jedno: Jeśliby dobrze poszukać w archiwach policji petersburskiej, może by się coś znalazło. Ów mieszczuch z żoną być może do dziś mieszka jeszcze w Petersburgu. Oczywiście, przypomnieliby sobie ów dom. Był on, przypominam, jasnoniebieski. Nigdzie przecież nie wyjadę i przez pewien okres (rok albo dwa) przebywać będę stale w Skworesznikach, w majątku mojej matki. Jeśli zajdzie potrzeba, stawię się na każde żądanie

Mikołaj Stawrogin."

 

Czytanie broszury trwało około godziny. Tichon czytał powoli i prawdopodobnie niektóre fragmenty po dwa razy. Stawrogin siedział nieruchomo i milczał. Co dziwniejsze, malujące się przez cały ranek na jego twarzy zniecierpliwienie, roztargnienie czy niemalże stan gorączkowy znikły, ustępując miejsca wyrazowi szczerości, przydającego mu bez mała godności. Tichon zdjął okulary i pierwszy, z niejaką ostrożnością, przemówił.

- Czy w dokumencie tym nie można by poczynić pewnych zmian?

- Jakich? Pisałem go szczerze - odrzekł Stawrogin.

- Pewnych zmian stylistycznych.

- Zapomniałem uprzedzić ojca, że jego słowa są daremne, nie odstąpię od swego postanowienia, niech ojciec nawet nie próbuje doradzać mi tego.

- Nie zapomniał mnie pan o tym uprzedzić, uczynił pan to przecież, jeszcze zanim przystąpiłem do czytania.

- Wszystko jedno, powtarzam raz jeszcze: choćby argumenty ojca były nie wiem jak przekonywające, swego zamiaru nie poniecham. Proszę wybaczyć, że tym niezręcznym czy też sprytnym zdaniem - może ojciec uważać, jak chce - całkowicie ucinam wszelką dyskusję. Kontrargumenty i błagalne prośby są zbyteczne - dodał z uporem, nagle wpadając przez moment w swój poprzedni ton, lecz natychmiast melancholijnie uśmiechnął się nad swymi słowami.

- Nie mam ochoty na odpieranie pańskich argumentów, a już bynajmniej nie pragnę błagać pana, aby poniechał swego zamiaru. Zamiaru wzniosłego, w sposób najpełniejszy wyrażającego ideę chrześcijaństwa. Ekspiacja nie mogłaby pójść dalej niż ofiara, którą zamierza pan ponieść, gdyby...

- Gdyby?

- Gdyby to rzeczywiście była ekspiacja i rzeczywisty wyraz myśli chrześcijańskiej.

- Wydaje mi się, że są to subtelności. Czyż to nie wszystko jedno? Pisałem szczerze.

- Pragnie pan celowo przedstawić się gorszym, niż pan jest w istocie... - coraz odważniej mówił Tichon. Najwyraźniej "dokument" wywarł na nim silne wrażenie.

- "Przedstawić"? Powtarzam ojcu: nie przyszedłem tu po to, aby coś "odgrywać" przed ojcem. 

Tichon szybko opuścił oczy.

- Dokument ten płynie wprost z potrzeby serca. Serca śmiertelnie udręczonego - czy dobrze mówię ? - powiedział stanowczo i z jakąś niezwykłą żarliwością. - Naturalna potrzeba ekspiacji zwyciężyła i wkroczył pan na właściwą drogę, drogę dla wybranych. Pan jednak, niejako z góry już nienawidzi wszystkich tych, którzy przeczytają to, co pan napisał, i wypowiada im walkę. Nie wstydzi się pan przyznać do zbrodni, dlaczegóż więc wstydzi się pan pokuty? Pisze pan, że pragnie, aby ludzie na niego patrzyli, lecz jak im pan spojrzy w oczy? Niektóre fragmenty swojego wywodu wzmocnił pan stylistycznie, rozkochany pan jest we własnej psychice, chwyta się pan każdego drobiazgu, aby tylko zadziwić czytelnika obojętnością, która jest panu obca. Czy nie przypomina to dumnego wyzwania, jakie rzuca skruszony przestępca sędziemu podczas rozprawy ?

- Wyzwania? Wyeliminowałem przecież wszelkie osobiste akcenty.

Tichon milczał. Jego blade policzki lekko się zaróżowiły.

- Zostawmy to - ostro przerwał Stawrogin. - Pozwoli ojciec, że ze swej strony zadam mu też jedno pytanie: co najmniej pięć minut rozmawiamy już o tym (wskazał na broszurę) i nie widzę na twarzy ojca ani cienia obrzydzenia czy zawstydzenia... Wydaje mi się, że jest ojciec człowiekiem, który mało czym się brzydzi...

Nie dokończywszy, uśmiechnął się.

- Chciałby pan, abym jak najszybciej dał wyraz mojego potępienia - ostro rzekł Tichon. - Nie będę przed panem ukrywał: przeraził mnie ogrom próżnej siły, która zużyta została rozmyślnie na czyn tak bezecny. Jeśli chodzi o samo przestępstwo, to wielu ludzi zgrzeszyło w podobny sposób i żyje w spokoju sumienia, uważając nawet, że było to przewinienie nieodłącznie związane z młodością. Bywają i świątobliwi starcy, którzy w podobnych praktykach znajdują przyjemność i zadowolenie. Podobnych okropności świat jest pełen. Pan zaś uświadomił sobie wszystko dogłębnie w takim stopniu, że stanowi pan wyjątek.

- Po przeczytaniu broszury zacznie jeszcze ojciec odnosić się do mnie z szacunkiem - skrzywił się w uśmiechu Stawrogin.

- Wprost nie odpowiem na ten zarzut. Większej i straszliwszej zbrodni niż pański postępek z nieletnią, oczywiście, nie może być.

- Sądźmy według siebie. Dziwią mnie trochę wypowiedzi ojca o innych ludziach i o powszechności tego rodzaju zbrodni. Być może, wcale tak bardzo znów nie cierpię, jak to opisałem, całkiem możliwe jest również, że rzeczywiście przedstawiłem siebie w zbyt czarnych kolorach - dodał niespodziewanie.

Tichon nie odpowiedział. Stawrogin wcale nie zamierzał zbierać się do wyjścia. Wręcz przeciwnie, chwilami znów zaczął pogrążać się w głębokiej zadumie.

- A ta młoda kobieta - bardzo nieśmiało zaczął mówić Tichon - od której pan uciekł w Szwajcarii, jeśli wolno spytać, gdzie znajduje się w chwili obecnej?

- Tutaj.

Znów zapadło milczenie.

- Może zbytnio oczerniłem siebie - z uporem powtórzył Stawrogin. - Nawiasem mówiąc, cóż z tego, że prowokuję ludzi brutalnością mojej spowiedzi, skoro ojciec dostrzegł w niej wyzwanie? Nakazuję im tylko jeszcze bardziej nienawidzić mnie i nic więcej. Przyniesie mi to ulgę.

- Oznacza to, że ich nienawiść wywoła nienawiść w panu, i nienawidząc będzie pan odczuwał ulgę, czy nie lepiej więc przyjąć od nich współczucie?

- Ma ojciec rację - zaśmiał się niespodziewanie - wie ojciec, iż możliwe, że nazwą mnie jezuitą i hipokrytą, cha, cha, cha? Czyż nie tak?

- Oczywiście, takiej reakcji należy się również spodziewać. Czy prędko pragnie pan zrealizować swój zamiar?

- Może dziś, może jutro, może pojutrze, nie wiem jeszcze kiedy. Na pewno jednak wkrótce. Ojciec ma rację: przypuszczam, że ogłoszę swą spowiedź niespodziewanie, a mianowicie w chwili przypływu nienawiści i mściwości, gdy najbardziej będę nienawidził ludzi.

- Niech mi pan, tylko mnie, mnie jednemu, powie: gdyby ktoś przebaczył panu to (Tichon wskazał na broszurę) i nie byłby to nikt z ludzi, wobec których żywi pan szacunek lub strach, lecz ktoś obcy, człowiek, którego pan nigdy nie pozna, człowiek, który w samotności, wyłącznie dla siebie przeczytał pana straszliwą spowiedź, czy świadomość tego przyniosłaby panu ulgę, czy też byłoby to panu obojętne?

- Byłoby mi lżej - odpowiedział półgłosem Stawrogin, spuszczając oczy. - Gdyby mi ojciec przebaczył, byłoby mi znacznie lżej - niespodziewanie dodał szeptem.

- Musi pan jednak i mnie również przebaczyć - głosem pełnym przejęcia wyszeptał Tichon.

- Ja ojcu? Czy ojciec wyrządził mi coś złego? Rozumiem, to zapewne jest taka formułka zakonna.

- Chcąc nie chcąc przebaczy mi pan. Każdy człowiek grzesząc, grzeszy przeciwko wszystkim ludziom i każdy człowiek w jakimś stopniu winny jest cudzego grzechu. Grzech jednostkowy nie istnieje. Wielki ze mnie grzesznik, być może, większy od pana.

- Wyjawię ojcu prawdę. Pragnę, aby ojciec mi przebaczył, a razem z ojcem jeszcze ktoś drugi i trzeci, lecz nie chcę, aby uczynili to wszyscy - wszyscy niechaj mnie nienawidzą. Przebaczenia pragnę, aby je przyjąć w pokorze...

- A powszechnego współczucia nie mógłby pan przyjąć w pokorze?

- Zapewne nie mógłbym. Ojciec subtelnie łapie mnie za słowa. Dlaczego ojciec to robi?

- Wyczuwam pewną szczerość w panu i - oczywiście - wielka to moja wina, że nie potrafię nawiązać kontaktu z ludźmi. Zawsze uważałem to za wielki mój niedostatek - szczerze i serdecznie powiedział szeptem Tichon patrząc prosto w oczy Stawrogina. - Lękam się o pana - przed panem otwiera się otchłań nieprzebyta.

- Że nie udźwignę ofiary? Że nie zniosę w pokorze nienawiści ludzi?

- Nie tylko samej nienawiści.

- Czego więc jeszcze?

- Ich śmiechu - z trudem powiedział półszeptem Tichon.

Stawrogin zawahał się. Niepokój odmalował się na jego twarzy.

- Przeczuwałem to - powiedział - jak z tego widać, stałem się dla ojca, po odczytaniu mojego "dokumentu", postacią bardzo komiczną, mimo całej tragedii. Niech się ojciec nie niepokoi, niech się ojciec nie martwi... Przeczuwałem to przecież sam.

- Przerażenie będzie ogólne i, oczywiście, więcej w nim będzie fałszu niż szczerości. Ludzi bowiem ogarnia lęk tylko wówczas, gdy coś bezpośrednio zagraża ich własnym interesom. Nie o ludziach z czystą duszą tu mówię: ci przerażą się i sami się obwinia o wszystko, lecz zostaną nie zauważeni. Śmiech natomiast będzie powszechny.

- I niech ojciec nie zapomni o uwadze, którą uczynił pewien myśliciel, a mianowicie, iż w cudzym nieszczęściu jest coś przyjemnego *[Zapewne jest to aluzja do opinii o Bielińskim, którego Dostojewski nie darzył sympatią, zamieszczonej w "Moskwitianinie", jako "człowieku niebezpiecznym, pragnącym zniszczenia, cieszącym się na widok pożaru" (patrz Hercen, Rzeczy minione i rozmyślania, część czwarta, rozdział XXX, Nie nasi).].

- Trafne spostrzeżenie.

- Jednakże ojciec... ojciec sam... Zadziwia mnie to, jak ojciec źle wyraża się o ludziach, z jakim obrzydzeniem - z pewnym odcieniem rozdrażnienia w głosie powiedział Stawrogin.

- Niech pan wierzy, mówiłem sądząc po sobie bardziej niż po bliźnich - wykrzyknął Tichon.

- Rzeczywiście? Czy naprawdę w duszy ojca nie istnieje choć mała cząstka, która cieszyłaby się z mojego nieszczęścia?

- Kto wie, możliwe, że takowa istnieje. Chyba tak!

- Wystarczy. Niech mi ojciec powie, co właściwie ojca śmieszy w moim rękopisie? Sam dobrze wiem, lecz pragnę, aby ojciec wytknął mi to własnym palcem. I powiedział mi o tym możliwie najcyniczniej, z całą tą szczerością, do której ojciec jest zdolny. Jeszcze raz powtarzam ojcu, że jest ojciec strasznym dziwakiem.

- W samej formie największego nawet aktu pokutnego jest już coś śmiesznego. Niech pan jednak wierzy w zwycięstwo ! - wykrzyknął niespodziewanie niemal w zachwycie. - Nawet ta forma zwycięży (wskazał na broszurę), jeśli tylko przyjmie pan w pokorze szkalowanie i opluwanie. Zawsze kończyło się tym, że najhaniebniejszy krzyż stawał się wielką chwałą i wielką siłą, jeśli szczera była pokora ofiary. Możliwe, że jeszcze w życiu doczesnym dozna pan pocieszenia!

- A więc wyłącznie forma jest niewłaściwa, styl wydaje się ojcu śmieszny? - upierał się Stawrogin przy swoim.

- Treść również. Brzydota bowiem zabija - szepnął Tichon opuszczając oczy.

- Co? Brzydota? Jaka brzydota?

- Brzydota zbrodni. Istnieją zbrodnie naprawdę brzydkie. Zbrodnie, jakie by one nie były, im bardziej są krwawe, im bardziej potworne, tym bardziej są one okazałe, jeśli można się tak wyrazić, malownicze. Istnieją również zbrodnie hańbiące, wstydliwe, mimo całej potworności, jeśli znów można się tak wyrazić, wręcz mało eleganckie...

Tichon nie dokończył swej myśli.

- Oznacza to - podjął Stawrogin z niepokojem - że ojcu wydała się śmieszna moja postać, gdy całowałem nogę nie domytej dziewczynki... to, co mówiłem o moim temperamencie... i w ogóle wszystko... Rozumiem. Bardzo dobrze ojca rozumiem. Ojciec nie dlatego lituje się nade mną, że czyn mój jest brzydki, haniebny, śmieszny, lecz dlatego, że wydaje się ojcu, iż nie udźwignę tego wszystkiego.

Tichon milczał.

- Tak, ojciec zna dobrze ludzi, to znaczy, ojciec wie, że właśnie ja nie udźwignę... Rozumiem teraz, dlaczego ojciec zapytał mnie o to, czy ta panna ze Szwajcarii jest tutaj.

- Nie jest pan przygotowany, nie ma pan hartu - łagodnie wyszeptał Tichon opuszczając oczy.

- Ojcze Tichonie, proszę mnie wysłuchać. Pragnę sam sobie przebaczyć i to jest mój główny, mój jedyny cel! - powiedział nagle Stawrogin z ponurym blaskiem w oczach. - Wiem, że tylko wówczas zniknie przywidzenie. Oto dlaczego pragnę bezgranicznych męczarni. Szukam ich. Nie odstraszy mnie ojciec.

- Jeśli wierzy pan, że może przebaczyć samemu sobie i przebaczenie owo uzyskać na tym jeszcze świecie, to wierzy pan we wszystko! - w uniesieniu krzyknął Tichon. - I pan mówi, że w Boga nie wierzy?

Stawrogin nic nie powiedział.

- Niewiarę panu Bóg przebaczy, albowiem sam nie wiedząc o tym, Ducha świętego pan czci.

- Czy Chrystus mi jednak wybaczy? - zapytał Stawrogin, a w głosie jego pobrzmiewały nutki ironii. - Powiedziane jest przecież w Piśmie Świętym, że "kto by się stał powodem zgorszenia dla jednego z tych małych, które wierzą we Mnie..." - pamięta ojciec te słowa? *["Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić się w głębi morza" (Mt. 17, 6).] Wedle Ewangelii większej zbrodni nie ma i być nie może. Oto, co tu zostało napisane!

I wskazał na Nowy Testament.

- Może pociechą dla pana będzie to - ze wzruszeniem w głosie wyszeptał Tichon - że Chrystus również panu wybaczy, jeśli tylko będzie pan w stanie wybaczyć sobie samemu... Nie, proszę nie wierzyć mym słowom, albowiem są bluźnierstwem. Gdyby nawet nie pojednał się pan z samym sobą i nie przebaczył sobie, również panu wybaczy, gdyż intencja pana jest szlachetna i wielkie jest pana cierpienie... Albowiem żadne słowo, żadna myśl w języku ludzkim nie wyrazi wszystkich dróg i pełni zamiarów Baranka, "dopóki drogi Jego nie odsłonią się dla oczu naszych". Kto bowiem ogarnie Jego - Nieobjętego, kto zrozumie Całego - Nieskończonego?!

Kąciki jego ust zadrżały jak poprzednio i ledwo dostrzegalny skurcz ponownie przeszył jego twarz. Opanował się i w zawstydzeniu opuścił oczy.

Stawrogin sięgnął po swój kapelusz leżący na kanapie.

- Przyjdę tu jeszcze kiedyś - powiedział, a oznaki silnego zmęczenia uwidoczniły się na jego twarzy - niezwykle cenię sobie przyjemność i zaszczyt rozmowy z ojcem. Niech ojciec wierzy, zrozumiałem teraz, dlaczego inni ludzie darzą ojca taką sympatią. Proszę o modlitwę za mnie do Tego, którego ojciec tak kocha...

- Już pan wychodzi? - Tichon również zerwał się ze swego miejsca, jak gdyby nie spodziewając się zupełnie, iż jego gość tak szybko go opuści. - A ja - rzekł z pewnym zmieszaniem - mam do pana prośbę, lecz... nie wiem, jak to powiedzieć... nie odważę się teraz.

- Niech ojciec zrobi mi tę przyjemność i powie, o co chodzi - Stawrogin siadł błyskawicznie, trzymał jednak kapelusz w ręku. Tichon popatrzył na nakrycie głowy, na pozę, którą przybrał Stawrogin, pozę człowieka światowego, nieco wzburzonego i wpółobłąkanego, człowieka, który przeznaczył kilka minut, aby wysłuchać tego, co ma mu do powiedzenia, i jeszcze bardziej się zmieszał.

- Moja prośba sprowadza się do tego, że po co panu... Sam pan przecież powiedział, Mikołaju Wsiewołodowiczu (dobrze, zdaje się, pamiętam imię pańskiego ojca), że ogłoszenie broszury złamie panu życie... mam na myśli karierę... i w ogóle całą pana przyszłość.

- Karierę? - Mikołaj Wsiewołodowicz skrzywił się nieprzyjemnie.

- Po co psuć wszystko? Po co być tak nieugiętym? - niemalże błagalnie, czując niezręczność sytuacji, dokończył Tichon. Na twarzy Mikołaja Wsiewołodowicza pojawił się jakiś chorobliwy grymas.

- Już raz ojcu powiedziałem, mówię teraz ponownie, że trud ojca jest daremny... A w ogóle nasza rozmowa zaczyna być nieznośna.

Wymownie poruszył się w fotelu.

- Nie rozumie mnie pan, niech mnie pan wysłucha spokojnie. Moje zdanie pan zna: ofiara pana, gdyby płynęła z ducha pokory, stanowiłaby wyższy wyraz chrześcijańskiego poświęcenia, jeśli potrafiłby pan ją udźwignąć. Nawet jeśliby pan jej nie udźwignął, sam zamiar poniesienia ofiary byłby panu przez Boga policzony. Wszystko będzie panu policzone. Żadne słowo, żadna myśl, żaden serdeczny odruch nie będą daremne. Jednakże zamiast ofiary, którą postanowił pan ponieść, proponuję panu inną, jeszcze większą, niewątpliwie z rzędu największych...

Mikołaj Wsiewołodowicz milczał.

- Owładnęło panem pragnienie męczeństwa i chęć złożenia siebie w ofierze. Niech pan porzuci to pragnienie, schowa broszurę i poniecha swego zamiaru - wówczas odniesie pan całkowite zwycięstwo. Przezwycięży pan pychę swoją i poskromi swego biesa! Zostanie pan zwycięzcą, osiągnie pan wolność...

Oczy mu zapłonęły, złożył przed sobą ręce, jak do modlitwy,

- Po prostu ojciec bardzo chce uniknąć skandalu i zastawia na mnie pułapkę, łaskawy ojcze Tichonie - opryskliwie i ze złością bąknął Stawrogin, zrywając się do wyjścia. - Krócej mówiąc, chce ojciec, abym ustatkował się, być może nawet ożenił się i zakończył życie jako członek tutejszego klubu, w każde święto przychodzący do monasteru. Też mi epitymia! *[W chrześcijaństwie wschodnim epitymia oznacza rodzaj pokuty polegającej na stworzeniu penitentowi warunków, w których grzech nie może go atakować. Epitymia nie nosi charakteru kary. Nie chodzi bowiem o naprawienie skutków zła, lecz wysuszenie jego źródła.] Nawiasem mówiąc, możliwe, że ojciec, jako znawca serc ludzkich, nawet przeczuwa, iż nieuchronnie wszystko ku temu zmierza i cała rzecz w tym, aby mnie teraz grzeczniutko, dla przyzwoitości, o to poprosić, gdyż przecież niczego innego nie pragnę, nieprawdaż?

Roześmiał się histerycznie.

- Nie taką epitymię, lecz inną szykuję panu! - mówił z zapałem Tichon, nie zwracając najmniejszej uwagi na śmiech i słowa Stawrogina. - Znam pewnego starca, nie tutaj, lecz niedaleko stąd, anachoretę i ascetę, człowieka wielkiej chrześcijańskiej mądrości, do której nam z panem daleko. Opowiem mu o panu wszystko. Spełni on moją prośbę. Spędzi pan u niego na pokucie pięć, a może siedem lat, tyle, ile sam pan uzna za stosowne. Złoży pan śluby i tą wielką ofiarą okupi wszystko, co tylko zapragnie, nawet to, co pana jeszcze czeka, dziś nie jest pan w stanie zrozumieć łaski, jaką pan uzyska!

Stawrogin wysłuchał uważnie, w wielkim skupieniu, jego ostatniej propozycji.

- Po prostu ojciec proponuje mi złożenie ślubów zakonnych i wstąpienie do monasteru? Na mój szacunek dla ojca, spodziewałem się tego. Muszę się ojcu jednak przyznać, że w chwilach słabości myślałem o tym, aby po opublikowaniu tej broszury schronić się przed ludźmi do monasteru choć na jakiś czas. Czerwieniłem się jednak ze wstydu na samą myśl o takiej nikczemności. Lecz to, aby złożyć śluby zakonne, nawet w chwilach najbardziej małodusznego lęku nie przychodziło mi do głowy.

- Nie musi pan zaraz wstępować do monasteru, nie musi pan składać ślubów zakonnych, niech pan pozostanie w nowicjacie tajnym, niejawnym, przecież można i tak, żyjąc wśród świeckich...

- Niech ojciec przestanie - z obrzydzeniem w głosie przerwał Stawrogin i podniósł się z krzesła. Tichon wstał również. - Co się ojcu stało? - krzyknął nagle, niemal z przestrachem wpatrując się w Tichona. Ten stał przed nim, złożywszy przed sobą ręce, a twarz jego wykrzywiła się w skurczu jakiegoś chorobliwego przerażenia. - Co się z ojcem dzieje? Co się z ojcem dzieje? - powtórzył Stawrogin rzucając się ku niemu, aby go podtrzymać. Wydało mu się bowiem, że ten zaraz upadnie.

- Widzę... widzę jak na jawie... - wykrzyknął Tichon przenikającym do głębi duszy głosem i z wyrazem wielkiego smutku na twarzy - że nigdy jeszcze, biedny zgubiony młodzieńcze, nie był pan tak bliski nowej zbrodni jak w tej chwili!

- Niech się ojciec uspokoi! - powtarzał bardzo zaniepokojony jego stanem Stawrogin. - Możliwe, że... zaniecham ogłoszenia broszury... Ojciec ma rację, że nie udźwignę tego i w gniewie popełnię nową zbrodnię... Zgadzam się z ojcem i zaniecham publikacji...

- Nie po opublikowaniu, lecz jeszcze przed opublikowaniem broszury, za dzień, za chwilę, może już zaraz popełni pan nową zbrodnię jako upust, aby tylko uniknąć ogłoszenia tego tekstu!

- Przeklęty psycholog! - stwierdził nagłe z wściekłością w głosie i nie oglądając się wyszedł z celi.

 

 

Przekład oraz przypisy opracował

ZBIGNIEW PODGÓRZEC

 

 

 

Czas powstania rozdziału U Tichona usuniętego z Biesów przez redaktora "Russkiego Wiestnika" Michała Katkowa przypada na okres między styczniem i listopadem 1871 roku, a wiec na końcową fazę pisania powieści. Wedle pierwotnego zamysłu Dostojewskiego rozdział ten w czasopiśmienniczym wariancie powieści miał się znaleźć między rozdziałami Iwan Carewicz i Rewizja u Stiepana Trofimowicza. Jako integralna jeszcze część Biesów został złożony drukiem (zachowały się odbitki zecerskie) i powinien był ukazać się w grudniowym zeszycie miesięcznika "Russkij Wiestnik" w 1871 roku. Do publikacji jednak nie doszło, gdyż redakcja w osobie Katkowa uznała tekst za zbyt drastyczny. Po długich pertraktacjach nie uwieńczonych sukcesem Dostojewski był zmuszony do zrezygnowania z ogłoszenia drukiem rozdziału, który uważał za ważne ogniwo treściowo-kompozycyjne swej powieści. Ze względu na usunięcie owego rozdziału Biesy uległy znacznym odautorskim przeróbkom, które spowodowały, że włączenie go dziś do powieści jest rzeczą niemożliwą. Publikuje się go więc bądź oddzielnie, bądź jako aneks do Biesów.

W całości rozdział U Tichona zwany też niekiedy przez wydawców Spowiedzią Stawrogina ukazał się po raz pierwszy drukiem w 1922 roku. Za podstawę tłumaczenia, które weszło do niniejszego tomu, przyjęto tekst opublikowany w książce: F. M. Dostojewskij, Polnoje sobranije soczinienij, tom 11, Leningrad 1974.

 





DOSTOJEWSKI