Charles Fort

Dzikie talenty

1994

 

(...)

 

"Lloyd's Sunday News" (Londyn) z 20 czerwca 1920 roku donosi, że niedaleko miasteczka Stretton w hrabstwie Leicester znaleziono ciało pewnej cyklistki nazwiskiem Annie Bella Wright. Zmarła od rany zadanej w głowę. Korespondent, który opisał tę historię był niezorganizowanym, nielogicznym typem, obciążając swe opowiadanie szczegółami, które nie miały nic wspólnego z wypadkiem; albo też tknięty ciemnym przeczuciem niewyjaśnionego związku zauważył, że w polu, niedaleko ciała dziewczyny, znaleziono zabitą wronę.

W posługiwaniu się pojęciem  z b i e g u  o k o l i c z n o ś c i  skrywa się nasze duchowe lenistwo i intelektualna bezradność, a także instynktowny lęk przed naruszeniem i zagrożeniem naukowych dogmatów. Jest to wygodna etykietka, lecz oczywiście czasami dobrze mieć coś takiego w zanadrzu. Jakiś czas temu rzuciła mi się w oczy sprawa detektywów, którzy poszukiwali człowieka ze szklanym okiem nazwiskiem Jackson. Najpierw aresztowano więc jakiegoś Jacksona ze szklanym okiem w Bostonie; okazało się jednak, że nie był to właściwy Jackson, którego odnaleziono i schwytano w Filadelfii. Nigdy nie rozwijałem powyższej historii w jakimś filozoficznym kierunku - takim na przykład, że jeśli w Chicago znajduje się jakiś Murphy z zajęczą wargą, to gdzieś jeszcze na świecie musi być inny Murphy z zajęczą wargą. Byłaby to teoria wspierająca optymistów, którzy uważają, że w naszej egzystencji dominuje ład i równowaga. Wszystko co mogę na ten temat powiedzieć sprowadza się do niepewności.

Lecz ciało dziewczyny i zabita wrona... 

Tak przerzucając strony gazet natknąłem się oto na fakt następujący. W rzece Dee, w pobliżu miasta Eccleston, znaleziono ciało pewnej kobiety ("Daily Express" z 12 czerwca 1911 roku). Zaś niedaleko od pierwszego trupa znaleziono ciało innej kobiety. Jedna z nich była mieszkanką Eccleston, druga pochodziła z Isle of Man. Prawdopodobnie nie znały się wzajemnie i nic o sobie nie wiedziały. Ustalono, że około dziesiątej rano 10 czerwca obie kobiety wyszły z domów stojących po przeciwnych stronach miasta. "New York American" z 20 października 1929 roku - Tajemnica dwóch ciał znalezionych na pustyni. Chodzi tu o dwóch martwych mężczyzn, których ciała znaleziono na Pustyni Coachella, niedaleko Indio w Kalifornii. Leżały one w odległości około 100 metrów jedno od drugiego. Jeden z mężczyzn okazał się być mieszkańcem osady Coachella, tożsamości drugiego nie udało się zidentyfikować. "Władze sądzą, że pomiędzy obydwoma ciałami nie było żadnego związku."

"New York Herald" z 26 listopada 1911 roku publikuje sprawozdanie z egzekucji powieszenia trzech mężczyzn, morderców sir Edmunda Berry Godfreya z Greenberry Hill w Londynie. Nazwiska zbrodniarzy: Green, Berry i Hill. Wygląda oczywiście, że był to tylko tragikomiczny przypadek. A jednak mógł to być nie zbieg okoliczności, lecz makabryczny kalambur pomieszany z morderstwem. "New York Sun" z 7 października 1930 roku donosi o wypadku Williama Lumsdena z Roslyn w stanie Washington, któremu traktor zmiażdżył lewe przedramię. Był on trzecią osobą w ciągu trzech pokoleń w swej rodzinie, która straciła lewe przedramię. Był to albo zbieg okoliczności, albo też będę musiał uwierzyć w ciążące nad niektórymi rodzinami "klątwy". Jednakże tuż na samym początku książki wolę się nie wychylać z takimi poglądami. Poza tym oddalamy się od naszego tematu, którym są znalezione ciała.

Niewyjaśnione utonięcie w Douglas Harbor, Isle of Man. 

Kolejny dramat, o którym czytamy w londyńskiej gazecie "Daily News" z 19 sierpnia 1910 roku. W porcie Douglas znaleziono ciała młodego mężczyzny i dziewczyny. Ponieważ topielcy znani byli jako "młoda para", ich śmierć mogłaby być zrozumiana w terminach jakiejś silnej wspólnej emocji, gdyby nie to, że wyłowiono razem z nimi ciało jakiegoś nieznanego mężczyzny w średnim wieku, "o którym nie wiadomo było, by miał z nimi coś wspólnego".

Londyński "Daily Chronicle" z 10 września 1924 roku: "Wypadek drogowy koło Saltdean w hrabstwie Sussex. Motocyklista, pan F. Pender, z dwoma pasażerami w przyczepie, uderzył w przydrożny słupek i wszyscy odnieśli ciężkie obrażenia. W polu obok drogi znaleziono też ciało nieżywego pastucha z Rodwell, nazwiskiem Funnell, który nie miał żadnego wiadomego związku ze wspomnianym wypadkiem".

Wydarzenie z 14 czerwca 1931 roku, opisano w "Home News" (Bronx) z 15 czerwca. "Kiedy policjant Tulbot z posterunku przy 126 Ulicy wszedł wczoraj o dziesiątej wieczorem do Mt. Morris Park, by obudzić mężczyznę śpiącego na ławce, w pobliżu wyjścia na 124 Ulicę znalazł na owej ławce martwego człowieka. Dr Patterson ze szpitala w Harlemie stwierdził, że zgon nastąpił prawdopodobnie w wyniku ataku serca. "New York Sun" z 15 czerwca - wkrótce po znalezieniu tego ciała na ławce, zwłoki innego mężczyzny znaleziono na ławce obok.

Mam jeszcze dwie historie podobne do powyższych opowieści, chciałbym jednak rozważyć je jako jedną całość.

W listopadzie 1888 roku ("St. Louis Globe - Democrat" z 20 grudnia 1888 roku) dwaj mieszkańcy Birmingham w stanie Alabama zostali zamordowani, a ich ciała znaleziono w okolicznym lasku. "Potem pojawiła się nowa i tak zdumiewająca tajemnica, że zaćmiła ona owo osobliwe podwójne morderstwo." W lasku koło Birmingham znaleziono jeszcze trzecie ciało. Ciało obcego mężczyzny. "Zwłoki leżały niezidentyfikowane w pomieszczeniach przedsiębiorcy pogrzebowego i nikt z oglądających je ludzi nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek przedtem widział tego człowieka na oczy. Jakakolwiek identyfikacja wydaje się zatem niemożliwa. Zmarły mężczyzna był najwyraźniej zamożnym, jeśli nie wprost bogatym człowiekiem, i to co mógł on robić w miejscu, gdzie znaleziono później jego ciało, pozostaje głęboką tajemnicą. Wielu z tych, którzy oglądali zwłoki, uważa, że mężczyzna ów był cudzoziemcem. W każdym razie był on całkowicie obcy w tej okolicy i jego przybycie musiało być równie tajemnicze jak jego śmierć."

Zanotowałem sobie te okoliczności po prostu jako jedną z tajemnic. Gdy jednak taka sama sytuacja się powtarza, rzucam się na nią z najżywszą pasją. A więc lokalne morderstwo i pojawienie się tajemniczych zwłok obcego, w dodatku zaś nie żadnego włóczęgi, lecz człowieka raczej zamożnego.

"Philadelphia Public Ledger" z 4 lutego 1892 roku - morderstwo w okolicach Johnstown, Pensylwania - mąż i żona, nazwiskiem Kring, zamordowani okrutnie, ich ciała spalono. Następnie w lasku koło Johnstown odkryto zwłoki nieznanego mężczyzny. Zwłoki były dobrze odziane, nikt jednak z mieszkańców miasta nie potrafił ich zidentyfikować. A więc znów inne ciało - "dobrze ubrany mężczyzna, który nie posiadał jednakże przy sobie niczego, co mogłoby ułatwić identyfikację".

 

 

"The Observer" (Londyn) z 23 sierpnia 1925 roku - "O tajemniczej tragedii donoszą z okolic uzdrowiska Zakopane w Polskich Tatrach. Grupa osób złożona z pana Kasznicy, sędziego Sądu Najwyższego, jego żony, dwunastoletniego syna oraz młodego studenta Uniwersytetu w Krakowie wyruszyła w czasie pięknej pogody na krótką wycieczkę w okoliczne góry. Dwa dni później troje z nich znaleziono martwych".

Pani Kasznica przeżyła, opowiadając później, że wszyscy wspinali się w znakomitym nastroju i kondycji, gdy nagle coś zaczęło ich dusić. Coś jakby "duszący wiatr". Jedno po drugim padali bez życia. Pośmiertna obdukcja nie odkryła niczego, co wskazywałoby na śmierć przez uduszenie, ani żadnej innej przyczyny. "Niektóre gazety podejrzewają zbrodnię, jednakże do tej pory sprawa pozostaje absolutną zagadką."

 

 

Pewnego razu, w 1867 roku, z Bostonu wypłynął w morze jednomasztowy kuter rybacki. Jednym z żeglarzy był Portugalczyk, który sam siebie nazywał Jamesem Brownem, a jakie nazwisko w istocie nosił, nikt nie wie. Na pełnym morzu zniknęło naraz dwóch członków załogi, którzy akurat byli potrzebni. Kapitan, rozglądając się za nimi, zszedł na dół do ładowni i tam, szczęśliwie stojąc jeszcze na stopniach schodków, zobaczył w świetle latarni ciało jednego z żeglarzy i "Browna", który wysysał z niego krew. Drugi trup leżał obok. Po natychmiastowym powrocie do portu "Brown" został aresztowany, osądzony i skazany na dożywotnie więzienie. W październiku 1892 roku wampira przeniesiono z więzienia w Ohio do zakładu dla psychicznie chorych w Waszyngtonie i przy tej okazji historia została ponownie przypomniana przez gazety. Pisze o tym na przykład "The Brooklyn Eagle" z 4 listopada 1892 roku.

"Ottawa Free Press" z 17 września 1910 roku - w pobliżu miasta Galazanna w Portugalii znaleziono martwe dziecko. Ciało leżało w polu, w jego żyłach nie było kropli krwi. Ponieważ ostatnim człowiekiem, w którego towarzystwie widziano dziecko przed śmiercią był mężczyzna nazwiskiem Salvarrey, aresztowano go natychmiast, a w śledztwie wyznał on, że jest wampirem.

Mam też całą kolekcję historii o dzieciach, na których ciałach w nocy pojawiały się małe ranki. Ku mojemu własnemu zdziwieniu, biorąc pod uwagę, że jestem z natury teoretykiem, nie wyciągnąłem od razu wniosku, że historie te dotyczą wampiryzmu, lecz przyjąłem, że ugryzienia szczurów tłumaczą je wystarczająco prawdopodobnie. Jednakże w "The Yorkshire Evening Argus" z 13 marca 1924 roku natknąłem się na historię o szczurach, która brzmi dość dziwnie. Mowa o dochodzeniu w sprawie śmierci Marthy Senior, lat 68, zamieszkałej na New Street w Batley. "Na palcach stóp i rąk zmarłej znajdowało się mnóstwo ran, które można interpretować jako ugryzienia szczurów." Powiada się też, że owe małe rany nie mogły mieć nic wspólnego ze śmiercią kobiety, którą - według opinii koronera - spowodowała wada zastawki serca. Jedynym wyjaśnieniem tych ran, które koroner uważał za możliwe do przyjęcia, były szczury, które okaleczyły ciało leżącej przez dłuższy czas bez żadnego nadzoru. Tu jednak pojawia się wątpliwość, bo oto pani Elizabeth Lake, sąsiadka, złożyła oświadczenie, że zastała panią Senior leżącą na podłodze i że pani Senior powiedziała jej, iż czuje się bardzo źle i chyba umiera. Oświadczenie to znaczy, że kobieta ta została zaatakowana przez coś, zanim umarła. Koroner pozbył się problemu, twierdząc, że kobieta musiała być martwa od dłuższego czasu, zanim znaleziono jej ciało i że pani Lake musiało się zdawać, iż pani Senior coś mówi.

W naszej tragikomicznej egzystencji wszystko jest zabawne - dlatego właśnie byłem podejrzliwy wobec historii o sterroryzowanych Chińczykach, opowiadanych przez angielskich reporterów, że za dużo w nich było ponurego strachu, że pominięto w nich w ogóle element życia komiczny - że była to mania bez uśmiechu. Każda diabelska sprawka, która zgrzyta swymi okolicznościami i której szczegóły prowadzą do jakiejś ofiary, zawiera jednak w sobie na ogół coś komicznego. W czerwcu 1899 roku było sporo powodów do zabawy w różnych częściach Stanów Zjednoczonych. W Nowym Jorku, Waszyngtonie i Chicago coś wysyłało ludzi do szpitala. Nie zalecam używania gongów, by odpędzić diabelstwo, wydaje mi się jednak, że taka kuracja jest równie oświecona jak nadawanie mu wesołej nazwy. W szpitalach Michigan, Ohio, New Yorku i Pensylwanii nazwano to "całującym robalem".

Historia początków "całującego robala", czyli przerażającego żartu, wygląda następująco. 19 czerwca 1899 roku pewien waszyngtoński dziennikarz, słysząc o niezwykłej liczbie osób, które zgłaszają się na izby przyjęć w szpitalach z powodu "ukąszenia przez robaka", zasięgnął bliższych informacji, dowiadując się o "znacznej liczbie pacjentów" cierpiących na opuchliznę, głównie warg, "jako najwidoczniej rezultat ukąszenia przez robaka". Według dr. L. O. Howarda, piszącego w "Popular Science Monthly" (56-31), istnieje na terenie Stanów Zjednoczonych sześć gatunków insektów, które mogłyby niebezpiecznie ukąsić, jednakże ich występowanie jest dość rzadkie. Tak więc dr Howard odrzucił robaka jako przyczynę zjawiska. Jego zdaniem był to przypadek powstania bezsensownej paniki, podobnej do tego typu zjawisk w dawnych czasach, zwłaszcza w Południowej Europie, gdzie tłumy rozhisteryzowanych ludzi wyobrażały sobie, że zostały ukąszone przez tarantulę.

Mamy tu więc znowu "masową psychozę" - czyli wyjaśnienie Tabu. Wbrew mojemu duchowi przekory nie potrafię się jednak z kimś całkowicie nie zgodzić. Myślę więc, razem z dr. Howardem, że panika "całującego robala" przypominała strach przed tarantulą. Mogło jednak się zdarzyć, że niektórzy z tych ludzi w Południowej Europie niekoniecznie cierpieli z powodu swojej wybujałej wyobraźni, lecz że rzeczywiście coś ich ugryzło. W ogóle, gdyby ktoś miał ochotę napisać książkę, ale - podobnie jak miliony innych ludzi, którzy marzą o pisaniu książek - na szczęście nie wie, o czym pisać, polecam studia nad rozmaitymi lękami i panikami, z zamiarem wykazania, że nie były to żadne histerie i zbiorowe psychozy, lecz że kryło się zawsze za nimi coś, czego można się było rzeczywiście obawiać.

"New York Herald" z 9 lipca - nazwiska i adresy jedenastu osób, które w dniu 8 lipca albo tak przestraszyły swoje ciała, że te zaczęły puchnąć, albo też zostały pokąsane przez coś, czego istnienia naukowcy nie chcieli uznać i czym nie chcieli się zająć. Zaś niektórym ugryzionym udawało się schwytać owada. "Entomological News" z września 1899 roku - niektórymi z tych insektów, wysyłanych do Akademii Nauk Przyrodniczych w Filadelfii, były. muchy domowe, pszczoły, chrząszcze, a nawet motyl. Skrzydła wampirów szeleszczą usypiająco wraz z naukowymi artykułami. Popatrzmy tylko w jaki sposób reprezentuje Tabu dr E. Murray-Aaron, piszący w "Scientific American" z 22 lipca 1899 roku - nic tylko kupczenie sensacją, od Richmond w Wirginii do Augusty w Maine.

A był podatny na sensację koń w Cincinnati. Spuchła mu szczęka. Albo - czy czteroletnie dziecko jest za małe na "zbiorową psychozę"? Wygląda na to, że nie. Nie przeczę więc, że było w tym wiele psychologii tłumu. Cedar Falls, Iowa - ugryzione zostało czteroletnie dziecko; Trenton, New York - coś ukąsiło dwuletnią Helen Lersch - dziecko zmarło. Bay Shore, Long Island - inne dwuletnie dziecko spuchło od ukąszenia.

Później mam zamiar podać przykłady większych ran, które pojawiły się u różnych ludzi bez wyraźnej, znanej przyczyny, jednakże w tym rozdziale będę trzymał się malutkich ranek, które mogły nie być ani ugryzieniami szczurów, ani też ukłuciami owadów. Pewna relacja w "Chicago Tribune" z 11 lipca 1899 roku sugeruje coś w rodzaju tradycyjnych historii o wampirach. Jakaś kobieta została ukąszona. "Na jej ciele można było zobaczyć ślady po ukłuciach dwóch insektów."

Właściwie nie wiem, czy mam naturę okrutną i krwiożerczą, czy też nie. Prawdopodobnie tak, jakkolwiek nie bardziej niż każdy inny historyk. Albo też, stosownie do warunków naszej egzystencji, jestem sympatycznie krwiożerczy. W moim pragnieniu wampirów, które nie jest w najmniejszym stopniu pragnieniem dziwacznym i ekscentrycznym, zważywszy że uznaję z teoretyczną powagą ich istnienie, "całujący robal" nie sprawił mi pełnej satysfakcji; tym, czego potrzebowałem, były sprawozdania z klinicznych przypadków w okresie innym niż lato. Wyjaśnienie za pomocą insektów, jakkolwiek nie podtrzymywane przez Tabu, czuje się w sezonie letnim zbyt dobrze na miejscu. Potrzebowałem więc sprawozdania z innej pory roku, by dopełnić we właściwy sposób moją kolekcję faktów. Każdy kolekcjoner zrozumie więc z jaką radością natknąłem się na informację, którą cytuję poniżej. Oto londyński "Daily Mail" z 20 kwietnia 1920 roku - w nim zaś opis ludzkich cierpień. "Wielu ludzi z wiejskich okolic zostało pokąsanych przez tajemnicze stworzenie z bardzo jadowitymi kłami. Rzadko się w ogóle zdarza, by jadowite ukąszenia zdarzały się wcześniej niż latem, a i wtedy winowajca jest z reguły dobrze znany. Tej wiosny doktorzy musieli udzielać pomocy w wielu wypadkach, gdzie opuchnięcia były nagłe i bardzo bolesne, choć samo ukąszenie było bardzo drobne." Udało mi się też znaleźć doniesienia o przypadkach, które miały miejsce zimą. Weźmy na przykład "La Nature (Supplement)" z 16 stycznia 1897 roku, gdzie czytamy, że dozorca domu przy Rue de la Tour w Paryżu poczuł w czasie napełniania węglem pieca bolesne ukłucie w przedramię, które natychmiast spuchło. Dolegliwość była tak ciężka, że człowieka zabrano do szpitala, gdzie zmarł. Mieszkańcy tego domu twierdzili później, że widzieli olbrzymie osy, przedostające się do wnętrza przewodami kominowymi.

Jednakże jednym z najbardziej tajemniczych przypadków ukąszenia przez insekty, czy też rzekomego ukąszenia przez insekty, była niewielka rana, która doprowadziła do śmierci lorda Carnarvona, jeśli przyjmiemy, że jego śmierć i śmierć czternastu innych osób były w jakiś szczególny sposób związane z otwarciem, czy też z pogwałceniem, grobu faraona Tutenchamona. Lord Carnarvon został ukłuty przez coś, co uważano za owada. Po tym nastąpiło coś, co uważano za zatrucie krwi. Po tym zaś przyszło coś, co uważano za zapalenie płuc.

Historie o "pocałunku robaka" różnią się od historii o wampirach tym, że ich ofiary zostały dotkliwie zranione. Było jednakże jedno wydarzenie, na Górnym Broadwayu w Nowym Jorku, 7 maja 1909 roku, które mogło się z nimi zgadzać dużo lepiej. Wydaje się możliwe, że jakaś kobieta mogła w ulicznym tłumie dźgnąć złośliwie wiele osób szpilką od kapelusza, nie dając się złapać; wydaje się jednak nieprawdopodobne, by pozwolono jej rozkoszować się takim spacerkiem, w czasie którego dźgnęła pięciu mężczyzn i jedną kobietę, podnosząc alarm dopiero po pewnym czasie. Wyglądało to tak, że do policjanta na Broadwayu zgłosił się ktoś ze skargą, pokazując małą ranę. Zrobił się przy okazji tłumek i czterech innych mężczyzn oraz jedna kobieta wystąpili z podobnymi skargami. Jako przyczynę tego zamieszania policjant aresztował pewną kobietę, która podała, że nazywa się Mary Maloney i zostawiła policji fałszywy adres.

Być może nie miała adresu. Być może była winna, lecz bardziej prawdopodobne, że była obdarta. Jeżeli trzeba kogoś aresztować, roztropnie jest wybrać kogoś, kto nie wygląda zbyt bojowo i przez sam swój wygląd wzbudza antypatię. "Przyznaj się do winy, a wyjdziesz z tego z małym wyrokiem." Jest bardzo niebezpiecznie znajdować się przypadkowo w pobliżu miejsca jakiejś zbrodni, biorąc pod uwagę sposób, w jaki detektywi wybierają "podejrzanych". Mogą cię aresztować nawet godzinę po zdarzeniu, dowodząc że jeśli ktoś popełnia przestępstwo, to kręci się potem w pobliżu, magnetycznie przyciągany swoim czynem i bez względu na podejrzenia, które może wzbudzić.

Ja sam nigdy co prawda nie zostałem dźgnięty szpilką od kapelusza, zdarzyło mi się jednak kilka razy usiąść na zaostrzonych przedmiotach i pamiętam, że reakcja moja była bardzo żywiołowa, podejrzewam więc, że przynajmniej pięć osób nie zostało dźgniętych szpilką od kapelusza, dopóki nie schwytano dźgającej. Mamy na ten temat dane, które pojawią się później, a które wskazują, że ludzie mogą - choć mechanizm tego nie jest jeszcze zrozumiany - odnosić rany i spostrzegać to dopiero później. Moje wątpliwości co do schwytania winnego budzi także fakt, że oskarżono kobietę. Kobiety nie robią takich rzeczy. Mam długą listę rozmaitych kolesiów, poczynając od rozpruwaczy i dusicieli, kończąc na pryskaczach atramentem i rzucających zgniłymi jajami, jednakże Mary Maloney jest jedyną dzieweczką w tej kolekcji. Kobiety nie robią takich rzeczy. Lubią bowiem złośliwości innego rodzaju.

4 grudnia 1913 roku pani Wesley Graff, siedząca w loży Lyric Theatre w Nowym Jorku, poczuła, że coś drapnęło jej dłoń. Zaraz też pojawił się ból podobny do użądlenia osy i pani Graff, wstając chwiejnie z krzesła, zaczęła mdleć, oskarżając jednak przedtem młodego mężczyznę, który siedział obok. Dyrektor teatru zatrzymał podejrzanego i wezwał policję. Policjanci przybyli i zaczęli szukać, znajdując na podłodze zwyczajną igłę do cerowania. Według ich teorii młody człowiek był handlarzem żywym towarem, który za pomocą nakłucia chciał pozbawić swoją ofiarę przytomności, mając na zewnątrz czekający powóz, do którego, jako rzekomy towarzysz, mógłby ją odnieść. Na ręce pani Graff znaleziono ślad, choć nie wyglądał on na ukłucie igłą do cerowania. Niemniej jednak, podejrzewając dalej igłę i przypuszczając, że jej koniec mógł być zanurzony w jakimś odurzającym narkotyku, policja odesłała ją do chemicznej analizy. Ku mojemu zdumieniu notuję, że chemik nie znalazł na niej ani narkotyku, ani trucizny. Dziwna to w ogóle okoliczność, że w miejscu, gdzie kobieta została zraniona przez ukłucie jakby igłą, znaleziono igłę do cerowania, co miałoby sugerować odpowiednie proste wyjaśnienie.

Po wypadku w teatrze zaczęły się szerzyć historie o gangu handlarzy żywym towarem, który miał działać w mieście. Jednakże w gazetach opublikowano wywiady z kilku lekarzami, którzy oświadczyli, że nie znają takiego narkotyku, za pomocą którego można by szybko i skutecznie uprowadzać kobiety, zaś ból od ukłucia mógłby dawać ofiarom kilka minut na podniesienie alarmu przed omdleniem. Być może jednak ktoś lub coś raniło kobiety. Czytamy bowiem w "The Brooklyn Eagle" z 6 grudnia, że w okresie dwóch tygodni w Nowym Jorku zgłoszono kilkanaście skarg na drobne, tajemnicze ataki na kobiety. Przeprowadzone śledztwo nie odkryło jednak niczego istotnego w tej sprawie.

Powróćmy do historii kobiety z Chicago i "śladów dwóch małych nakłuć". Na ręce pani Graff także były dwa małe nakłucia. 29 grudnia dziewczyna nazwiskiem Marian Brindle została przez coś ukłuta. Na jej przedramieniu odkryto dwie małe ranki. Mogło się zdarzyć, że w okresie paniki w Nowym Jorku, której pierwszy przypadek miał miejsce w listopadzie 1913 roku, wampir przebywał na zagranicznych występach. Być może jednak uda nam się wytropić ślad o przeszło rok wcześniej. W październiku 1912 roku panna Jean Milne, lat 67, żyła jeszcze samotnie w swym domu w West Feny, Dundee, w Szkocji. Natomiast londyński "Times" z 5 listopada 1912 roku przynosi wiadomość o znalezieniu jej ciała. Kobieta była bita, przypuszczalnie pogrzebaczem, który - według "Timesa" - znaleziono na miejscu zbrodni. Powiada się jednak, że chociaż została uderzona w głowę, jej czaszka nie uległa naruszeniu. Tak więc w sumie nie wiadomo, jaki był powód jej śmierci. O dodatkowych szczegółach tej sprawy czytamy jeszcze w londyńskim "Weekly Dispatch" z 24 listopada. Na ciele panny Milne znaleziono podwójne rany kłute, wykonane jak gdyby widelcem.

Późną nocą 2 lutego 1913 roku, na szynach w londyńskim metrze, niedaleko stacji Kensington High-street, odkryto ciało kobiety, która została przejechana przez pociąg i której głowa była odcięta od korpusu. Ciało to zidentyfikowano wkrótce jako zwłoki panny Maud Frances Davies, kobiety podróżującej samotnie dookoła świata, która owego ranka przybyła statkiem do Londynu. Ustalono, że miała ona w Kensington przyjaciół oraz krewnych, których prawdopodobnie zamierzała odwiedzić. Jednakże wynikiem przeprowadzonego dochodzenia była teza, że panna Davies popełniła samobójstwo, kładąc głowę na szynach (londyński "Times" z 6 lutego 1913 roku).

Istotniejsze są jednak wyniki obdukcji. "Dr Townsend powiedział, że w okolicy jej serca znalazł pewną liczbę małych, kłutych ran. Około dziesięciu z nich sięgało mięśni, zaś jedna dotarła nawet do komory serca. Nakłucia te powstały, gdy panna Davies żyła, wykonano je zaś jakimś ostrym instrumentem, czymś w rodzaju szpilki do kapelusza. Nie mogły one spowodować śmierci, lecz powstały kilka godzin wcześniej."

29 grudnia tegoż roku pewna kobieta, znana jako "Szkocka Laleczka", została znaleziona martwa w swoim pokoju, 18 Etham Street w Londynie. Mężczyzna, który z nią mieszkał, został aresztowany, wkrótce jednak wypuszczono go na wolność, ponieważ zdołał udowodnić, że na krótko przed śmiercią swej partnerki wyprowadził się z jej mieszkania. Twarz kobiety była posiniaczona, lecz można to tłumaczyć upadkami, gdyż rzadko bywała trzeźwa, a poza tym ów mężczyzna, Williams, uderzył ją na pożegnanie. Werdykt dochodzenia brzmiał, że śmierć nastąpiła w wyniku ataku serca "spowodowanego szokiem".

Otóż na jednej z nóg tej kobiety znaleziono serię trzydziestu ośmiu małych, podwójnych ran. Nie udało się jednak ich wyjaśnić. "Koroner: Czy miał pan już kiedyś podobny przypadek? Dr Spilsbury: Nie, takiego jak ten nie miałem nigdy."

 

 

6 kwietnia 1922 roku pewien mężczyzna trafił do Charing Cross Hospital w Londynie z powodu rany na karku. Powiada się o nim, że nie potrafił o sobie nic powiedzieć, z wyjątkiem, że kiedy skręcał z Coventry Street, ktoś zadał mu pchnięcie. Kilka godzin później do szpitala przywieziono innego mężczyznę z podobną raną w karku. Powiedział on, z cudzoziemskim akcentem, że ktoś go zranił na skręcie z Coventry Street. Wpisał się on do szpitalnego rejestru jako Pilbert, nie potrafił wszelako, czy też nie chciał, podać więcej szczegółów o tym napadzie. Tego samego dnia przywieziono do szpitala trzeciego mężczyznę, również rannego w kark, który według raportu policji odmówił podania, co mu się przydarzyło, z wyjątkiem tego, że ktoś mu zadał pchnięcie w czasie, gdy szedł wzdłuż skrętu z Coventry Street.

W kieszeni jednego z tych mężczyzn znaleziono odcinek zakładu z wyścigów konnych. Policja przyjęła, że były to prawdopodobnie ofiary porachunków z toru wyścigowego.

Można przyjąć, biorąc pod uwagę wiele innych danych, że zamiast odmawiania informacji, w jaki sposób zadano im ranę, mężczyźni ci nie byli po prostu w stanie nic na ten temat powiedzieć, niezdolność ta robiła jednak na władzach szpitala tak tajemnicze wrażenie, że zinterpretowano ją jako odmowę udzielenia wyjaśnień. Historię powyższą publikuje londyński "Daily Express" z 17 kwietnia oraz "The People" z 23 kwietnia 1922 roku.

W londyńskim szpitalu istnieje mała szansa na niekonwencjonalny zapis jakiegoś wypadku i prawdopodobnie żadna londyńska gazeta nie puściłaby na swoich łamach pomysłów jakiegoś reportera o niewidzialnej morderczej rzeczy, czyhającej na skręcie z Coventry Street i kąsającej swe ofiary w kark. Niemniej w londyńskim "Daily Mail" z 26 września 1923 roku ukazało się coś w tym rodzaju, tyle że historia miała miejsce nie w Londynie, a w odległym kraju. Jest to dość żartobliwa opowieść. Mordercze rzeczy, które mają miejsce gdzieś daleko, zawsze traktuje się z poczuciem odprężenia i humoru. Albo z czułością. Nie opublikowano żadnego adresu, w przeciwnym razie poczwara otrzymałaby zapewne listy od wielu kobiet z propozycją małżeństwa. Jest to zatem historia paniki, która wybuchła w Indiach, we wrześniu 1923 roku, z powodu pewnego Mumiai. Mumiajowie są to niewidzialni porywacze ludzi. Nie ma w nich nic mistycznego: nie zamieszkują zaczarowanych drzew, nie wypatrują swych ofiar ze starych wież i ruin, nie cenią sobie północy. Działają w środku dnia, na zatłoczonych ulicach miast, gdzie mają pełny wybór płci, wieku i zamożności. Kulisi z miasta Lahore wierzyli, że właśnie jedna z tych istot opuściła swą siedzibę i zaczęła polować. Powstała więc w Lahore panika, podtrzymywana wrzaskami właścicieli riksz, którym wydawało się, że coś ich porywa. Prawdopodobnie "The Daily Mail" opublikował tę historię ze względu na zadowolenie, jakie mogła ona sprawić trawiącym swe śniadania londyńczykom. Uważa się zazwyczaj, że wartość kulisów polega na ich chęci do pracy za kilka centów dziennie, wydaje mi się jednak, że spełniają oni również inną funkcję, a mianowicie, że gdyby nie było kulisów i ich głupich przesądów, dostarczających reszcie z nas poczucia wyższości, a w związku z tym energii do życia, to wiele milionów ludzi Zachodu marłoby mizernie z depresji i smutku, nie posiadając odpowiedniej racji dla swego istnienia. Czasem myślę o rozwinięciu teorii ewolucji w oparciu o zasadę arystokratycznego poczucia wyższości, czyli o wykazaniu, że różne istoty rozwijają się jako ostrygi, lwy lub hieny głównie dla dreszczu satysfakcji, jaką znajdują w fakcie, iż nie są w niczym podobne do słoni, robaków i ludzi. Sam dobrze wiem jak to jest i jaką przyjemność sprawia mi myślenie o niemądrych, łatwowiernych czytelnikach, którzy uwierzyli, że jakiś pies mógł powiedzieć "dzień dobry" i zniknąć w zielonkawym obłoku.

Bardziej wstecz w przeszłości, w roku 1890, kulisami byli Japończycy. Później jednak wykazali się oni takim talentem w masowym zabijaniu, że obecnie traktowani są wszędzie z respektem. Jednakże w roku 1890 Japończyków uważano za coś niewiele więcej niż naród artystów. Tak więc jakakolwiek historia o panice w Japonii również mogła służyć do wywoływania zarozumiałych uśmiechów politowania. Znalazłem taką historię w "The Religio-Philosophical Journal" z 17 maja 1890 roku, przedrukowaną z innych gazet. Czytamy więc, że ludzie w Japonii wierzyli w niewidzialne istoty, atakujące czasem przechodniów na ulicach i mieszkańców w domach. Wierzyli też, że na zaatakowanych pojawiały się bez widzialnych przyczyn rany, przeważnie cięte, każda o długości dwóch i pół centymetra. Uważali oni również, że w momencie właściwego ataku ofiary prawie nie czują bólu, który pojawia się i rośnie dopiero później.

Możliwe, że jakiś Japończyk, wykształcony stosownie według wzoru, który uważa się za edukację, mający już pojęcie co do tożsamości i geograficznego rozmieszczenia kulisów, przejrzał plik amerykańskich gazet, trafiając na relację o serii wydarzeń w Nowym Jorku, które miały miejsce zimą 1891-1892 roku, i bawiąc się nieźle atmosferą tajemnicy, jaką reporterzy nasączyli swoje doniesienia o ranach, które coś zadawało ludziom na ulicach Nowego Jorku. Reporterzy opowiadali między innymi o "znikającym mężczyźnie". Zabójca "zniknął magicznie". Według tego, co możemy przeczytać w "The New York Sun" z 14 stycznia 1892 roku, nieznany napastnik zadał ciosy pięciu mężczyznom. Było jednak więcej ataków. Na policję sypały się gromy i każdego dnia jej najważniejszym zadaniem w centrum miasta było schwytanie złoczyńcy.

17 stycznia - gazety donoszą o ujęciu bandyty. Policja obstawiła miasto i jeden z funkcjonariuszy złapał niegroźnie wyglądającego faceta nazwiskiem Dowd. Powiada się, że został on ujęty na gorącym uczynku zadawania ciosu.

W chaosie wszystkich sytuacji nikt nie jest w stanie znaleźć gruntu dla rozumnego wierzenia w coś lub wątpienia. Powiedzmy zatem, że podoba nam się wierzyć, albo też akceptować, iż to nie "magicznie znikający" nożownik został schwytany na ulicy, lecz ktoś, kto mógłby ewentualnie pasować. Dodajemy, że dwadzieścia minut wcześniej inny policjant schwytał również mężczyznę, który - według oświadczenia tegoż policjanta - miał właśnie zamiar zadać komuś cios. Podobnie było w czerwcu 1899 roku - dwóch mężczyzn wybrało się, by schwytać "całującego robaka" - i jeden z nich złapał chrząszcza, a drugi capnął motyla. Policjant, który dokonał pierwszego aresztowania, został zignorowany; ten, który złapał Dowda, otrzymał w nagrodę stopień oficera.

Dowd nie przyznał się jednak do winy. Uparcie twierdził, że nie miał nic wspólnego z innymi napadami, zaś nóż wyciągnął w tym jednym przypadku, który był związany z osobistymi porachunkami. Jego prawnik argumentował, że nie jest on winny, lecz chory psychicznie. Po badaniach uznano w końcu, że Dowd był rzeczywiście nienormalny i skierowano go do zakładu dla obłąkanych kryminalistów w Auburn, w stanie New York.

Napady w Nowym Jorku ustały. "The Brooklyn Eagle" z 12 marca 1892 roku przynosi natomiast depeszę z Wiednia. "Miasto to - czytamy - jest nieustannie nękane tajemniczymi morderstwami. Ostatnią ofiarą jest Leopold Buchinger, który został pchnięty nożem w serce w jednym z najbardziej publicznych miejsc Wiednia. Podnosi to liczbę tragicznych ofiar nieuchwytnego mordercy do pięciu i przyczynia się do dalszego wzrostu uczucia strachu pośród publiczności."

Powiedzmy sobie, że gdzieś w głębi karpackich lasów stoi zamek - że ktoś został w nim zraniony nocą - lecz jakby ukołysany skrzydłami wampirów, nie poczuł żadnego bólu. Jest to oczywiście zwyczajna, nie zasługująca na wiarę, opowiastka z dreszczykiem.

W listopadzie 1901 roku pewna kobieta opowiedziała policjantowi w Kolonii, że w czasie spaceru po ulicy zauważyła, iż w niewyjaśniony sposób została ciężko zraniona. Nie czuła przy tym bólu, nie wiedziała, jak to się stało.

Powstanie rany wyjaśniła pewnie policja. Jeżeli był tam lekarz, to i on prawdopodobnie wyjaśnił sprawę mądrze i uczenie.

Potem inna kobieta - w sumie około trzydziestu kobiet - "dziwne i niewyjaśnione ataki". Mężczyźni odnosili podobne rany. Około osiemdziesięciu osób zostało pchniętych ostrym przedmiotem otwarcie, na ulicach, przez nieuchwytnego, niewidzialnego napastnika; choć może właściwszym sposobem opisu byłoby stwierdzenie, że na ciałach mieszkańców Kolonii pojawiały się po prostu rany. Oto co pisze londyński "Daily Mail" z 7 grudnia 1901 roku: "Nadzwyczajną rzeczą w tej tajemniczej sprawie jest używanie niesłychanie ostrego instrumentu, ponieważ ofiary wydają się nieświadome momentu ataku i zdają sobie sprawę z powstania rany dopiero kilka minut później".

Wszystko to dziwne, a jednocześnie wydaje mi się, że częściowe wyjaśnienie tego łotrostwa można znaleźć we wspomnieniach każdego mężczyzny, jeśli tylko sięgnie on pamięcią do okresu, gdy był chłopcem: dzwonienie do drzwi, tak po prostu, by dręczyć dorosłych, rozciąganie sznurka w poprzek ścieżki lub chodnika, strącanie kapeluszy i inne uciążliwe psoty. Nie robi się tego "tylko dla zabawy" - jest w tym jakieś zaangażowanie, jakiś dziwny nacisk wyobraźni. Robimy coś rękami, ale właściwy czyn tkwi w głębi czaszki. W moim mniemaniu zatem, które mam zamiar rozwijać, jeżeli silniejsza i bardziej określona wyobraźnia dorosłego człowieka ulegnie podobnej koncentracji i podobnemu zaangażowaniu, to zjawiska, które czytelnicy nie zdający sobie sprawy z ich powszechności będą uważali za nieprawdopodobne, mogą się rzeczywiście rozwijać i uzewnętrzniać.

Mieliśmy już historie o seriach wypadków i być może moje podejrzenia, że nie były to zwykłe zbiegi okoliczności, zostały potraktowane życzliwie, a przynajmniej tolerancyjnie. Mam dane na temat trzech wypadków samochodowych, które zdarzyły się tuż po sobie, zaś w uzupełnieniu tej serii zauważyłem jej wyraźne podobieństwo z pomniejszymi atakami na inne samochody i ludzi, które wskazuje, że były to sprawki jednego złoczyńcy. Jeśli tak, to będziemy musieli przyznać mu okultystyczne zdolności, niezależnie od tego, czy lubimy ten termin, czy nie.

Nocą 9 kwietnia 1927 roku pewna para, Alexander Nemko i Pearl Devon, jechała samochodem przez Hyde Park w Londynie, gdy nagle ich pojazd skręcił gwałtownie z drogi i zjechał po zboczu prosto do ciągnącego się wzdłuż trasy jeziora Serpentine. Przerażony i dławiący się wodą Alexander Nemko miał jednak dość przytomności i siły, by wyciągnąć swoją przyjaciółkę ze znajdującego się pięć metrów pod wodą samochodu, wypłynąć z nią na powierzchnię i dotrzeć do brzegu.

W ukształtowaniu drogi w tym miejscu nie ma nic, co mogłoby wyjaśnić wypadek. Ani żadnego nachylenia, ani zakrętu. Gazety zwróciły uwagę, że nigdy nie było tam żadnej katastrofy. Pan Nemko sam usiłował sobie wytłumaczyć, że "prawdopodobnie zawiódł układ kierowniczy". Być może jest to dziwne, że akurat w takim miejscu, tuż obok dużego zbiornika wodnego, układ kierowniczy przestał działać jak należy; jednakże rozważając tę rzecz samą w sobie, jak na ogół rozważać się zwykło tajemnicze zdarzenia, trudno zarzucić tłumaczeniu pana Nemka brak prawdopodobieństwa.

Dwie noce później pewna taksówka wpadła do Tamizy w Walton. Pasażer zdołał dotrzeć do brzegu, natomiast kierowca musiał chyba utonąć. Mówię "chyba", gdyż jego ciała, mimo użycia sieci, nie udało się odnaleźć. Pasażer, którym trzeba było dobrze potrząsnąć, żeby uprzytomnił sobie jako tako, co się właściwie stało, wyjaśnił, że kiedy jechał wzdłuż brzegu, tylne koło pojazdu wpadło w głęboką koleinę i że samochód przekoziołkował do rzeki.

Niedługo po tym, 3 maja 1927 roku - patrz londyński "Evening Standard" z 6 maja - William Farrance i Beatrice Villes z Linomroad, Clapham w Londynie, jechali samochodem w okolicy Tunbridge Wells, gdy pojazd gwałtownie skręcił w lewo, prosto w żywopłot na poboczu drogi. Pan Farrance zdołał zmusić samochód do skrętu w prawo, lecz znów coś ściągnęło go w kierunku żywopłotu. Tym razem kierowca okazał się bezsilny, maszyna przebiła żywopłot i przewróciła się do góry kołami. Dziewczyna zginęła.

Inna młoda osoba, uczennica nazwiskiem Beryl de Meza, została zastrzelona przez kogoś nieznanego i nie zauważonego przez świadków, w czasie gdy bawiła się na ulicy, niedaleko swego domu w Hapstead, w Londynie.

Pewne ohydne zdarzenie miało miejsce w Sheffield, a chociaż nie jest ono pewnie tajemnicze, moja uwaga skupia się na nim z powodu piekielnego charakteru czegoś innego, co się jednak z nim kojarzy. 29 kwietnia rano w zakładzie szlifierskim Soho Grinding Works odkryto, że koła szlifierskie są połupane i poszczerbione, pasy transmisyjne pozrywane, zaś w stołki szlifierzy ktoś nawbijał gwoździ, w dodatku tak, że ich ostre końce sterczały do góry. Do silników nawrzucano narzędzi i włączono prąd, co spowodowało wiele szkód. Wszystko to wygląda na sabotaż, bardzo złośliwy, ale w granicach ludzkiej złośliwości. Natomiast w budynku obok miały miejsce istnie diabelskie czyny. Ktoś torturował tam kurczęta, odcinając im grzebyki, łamiąc nogi, przypalając łebki. Inne znowu były pokaleczone, a ich rany pomazano białą farbą.

Londyński "Evening Standard" z 5 maja - Tajemnica czterech postrzałów. Pierwszy przypadek to jakiś chłopiec, bawiący się w Mitcham Park w Londynie, który został postrzelony w głowę - z wiatrówki, jak sądzono, choć nie udało się znaleźć śrutu. W Tooting Bec-common jakiś śrut - choć nie mówi się, czy został znaleziony - przebił szybę pewnego samochodu. W Stamford dwaj mężczyźni zostali postrzeleni przez nieznanego napastnika.

Londyński "Sunday Express" z 8 maja - pan George Berlam z Leigh-on-Sea, jadący drogą z Londynu do Southend - nagle usłyszał huk wystrzału i brzęk przedniej szyby swego samochodu, która rozleciała się w kawałki. W relacji o przedziurawionej szybie w Tooting Bec-common cytuje się słowa szofera, który również słyszał dźwięk wystrzału i jednocześnie śmiech, "choć w tym czasie nie było nikogo w pobliżu".

Pojawianie się ran na ludzkich ciałach. Zazwyczaj tłumaczy się, że ofiary zostały przez kogoś ukłute lub pchnięte nożem. Zniszczone i okaleczone przedmioty. Szyby okienne w domach i przednie szyby samochodów przebite przez kule, których jednakże nie udało się odnaleźć. Oto lista wyczynów "widmowego snajpera z Camden" (stan New York). Po raz pierwszy pojawił się on w listopadzie 1927 roku, jednakże pierwsze odnoszące się do niego wycinki w mojej kolekcji pochodzą z numeru "New York Evening Post" z 26 stycznia 1928 roku, a jest to historia przedziurawionego kulą okna - ósmy z rzędu przypadek tego rodzaju. Później pisze się już zdecydowanie o "widmowym snajperze" i jego "widmowych kulach".

"New York Herald Tribune" z 9 lutego 1928 roku - miejscowość Collingswood w stanie New York, 8 lutego - "Widmowy snajper, jeśli była to robota tajemniczego strzelca z South Jersey, zaliczył dziś w nocy najbardziej sensacyjny atak w swej karierze, gdy okno w domu Williama T. Turnbulla zostało rozbite w drobny mak przez coś, co wyglądało na wystrzał.

Policja przypuszczała w pierwszym momencie, że było to usiłowanie zabójstwa, jednakże - podobnie jak we wszystkich poprzednich przypadkach - mimo usilnych poszukiwań doświadczonych detektywów, nie udało się znaleźć kuli.

Pan Turnbull, filadelfijski makler giełdowy i były prezes Collingswood Borough Council, który siedział akurat przy oknie zajęty lekturą, został obsypany i poraniony drobnymi odłamkami szkła. Powiedział on, że kilka minut przed wypadkiem, czy też zamachem, przed domem zatrzymał się jakiś samochód. Brak kuli lub śrutów przydaje tej dziwnej sprawie jeszcze więcej zagadkowego odcienia.

Ponieważ chciałem wyjaśnić sobie tę historię dokładniej, wysłałem listy z odpowiednimi pytaniami do wszystkich osób wspomnianych w rozmaitych relacjach, wszelako nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Niektórzy z czytelników woleliby może myśleć, że osoby takie w ogóle nie istnieją, zaś cała historia została wymyślona przez dowcipnych dziennikarzy różnych gazet, którzy zmówili się solidarnie, by zająć nieco publiczność dobrze spreparowaną tajemnicą. Jednakże muszę zauważyć, że żaden z moich listów nie został mi przez pocztę zwrócony z adnotacją, że adresat nie istnieje.

Ataki powtarzały się co jakiś czas do 28 lutego 1928 roku. Szyby w oknach domów i szyby samochodów rozlatywały się lub były przebijane przez coś, co nie robiło typowego dla strzelby hałasu i nie zostawiało żadnych śladów w rodzaju kuli, śrutu czy też w ogóle jakiegoś pocisku. Coś albo ktoś, nieuchwytny i niewidzialny, wywoływał lęk i podniecenie w miastach i miasteczkach ciągnących się od Filadelfii do Newark. A choćbym nawet mógł przekonać sam siebie, że w moich pomysłach i wyobrażeniach mam zanadto wybujałą wyobraźnię, to owe podobno prawdziwe opowieści o istnieniu strzelby na niewidzialne pociski są interesujące same w sobie. Lokalne władze różnych miejscowości w stanie Jersey, biorąc pod uwagę zasięg działania złoczyńcy, stały się szczególnie czujne i nieufne wobec obcych podróżujących samochodami. Wydaje mi się jednak, że człowiek ten nie potrzebował żadnych kółek do przenoszenia się z miejsca na miejsce. Zauważyłem, że zupełnie podobny zasięg miały wybryki angielskiego snajpera z kwietnia i maja 1927 roku.

Strzelanie przez "widmowego snajpera z Camden" miało wyłącznie pokazowy charakter i nikt nie został przez niego zraniony, z wyjątkiem oczywiście drobnych, ubocznych obrażeń i strachu. Bardziej natomiast niebezpieczny i szkodliwy jegomość działał w Bostonie, począwszy od około l listopada 1930 roku. Myślę, że pewni sportsmeni, którzy prawdopodobnie czują jakiś sentymentalny lub moralny opór przed strzelaniem do dzikiego ptactwa i zwierzyny, praktykując swoje drobne okrucieństwa w sposób, który wydaje im się moralnie bardziej możliwy do przyjęcia i powodujący mniej wyrzutów sumienia, dzielą się na takich, którzy nie przejawiają żadnych okultystycznych zdolności i na facetów z żywszą wyobraźnią, wyposażonych przez naturę we właściwości, których nie jesteśmy jeszcze w stanie zrozumieć. W Bostonie w użyciu była również bezgłośna broń, lecz tym razem w ciągu dwóch tygodni została ciężko zraniona jedna kobieta i dwóch mężczyzn, zaś z ich ciał wydobyto kule małego kalibru. Ataki te spowodowały taki zamęt i alarm w mieście, że na ulice Bostonu skierowano patrole policji uzbrojonej w karabiny, z zadaniem obstawienia wszystkich arterii południowej części miasta i schwytania "bezgłośnego snajpera". Akcja ta przyniosła mu zapewne dodatkową podnietę, gdyż kontynuował on swoje ataki aż do połowy lutego 1931 roku. Nikogo nie ujęto.

W podobnym mniej więcej okresie (listopad 1931 roku) gazety otrzymały alarmujące wiadomości z Bogoty w Kolumbii, mówiące o "intrygującej fali przestępstw kryminalnych". W szpitalach znalazło się wówczas około czterdziestu pięciu osób cierpiących z powodu pchnięcia nożem lub innym ostrym przedmiotem. "Policja - czytamy - nie potrafiła wyjaśnić, kto się krył za tym zmasowanym atakiem i jakie były jego motywy, niemniej aresztowano przeszło dwieście podejrzanych osób." Można przypuszczać, że dochodzenie potrwa jakiś czas i skończy się na niczym. Policja nie służy do wyjaśniania czegokolwiek i do zapewniania bezpieczeństwa, lecz jest społecznym artefaktem do tworzenia odpowiednich złudzeń.

O innym przypadku "widmowych kul" opowiada "The New York Herald" z 2 lutego 1916 roku. Czytamy tu mianowicie, że ktoś strzelał "widmowymi kulami" do małżeństwa Reppów z Glassboro w New Jersey. Był to atak ograniczony do jednego domu. Pękały szyby i słychać było dźwięk sypiącego się szkła. W szybach pojawiały się dziury od kul, wszelako nic prócz szyb nie zostało w domu uszkodzone. Żadnych kul tkwiących w ścianach, meblach lub obrazach, jak to się zwykle zdarza po przyzwoitej amerykańskiej strzelaninie. Okoliczności te przypominają zdarzenia związane z "widmowym snajperem z Camden". Wyglądało to, jakby ktoś strzelał ze strzelby nie na kule, lecz na jakiś rodzaj energii albo na niewidzialne pociski, ograniczając w dodatku swoje zamiary świadomie do podziurawienia okien i do napędzenia strachu mieszkańcom domu, a także zapewne mieszkańcom całej okolicy. Skoro zatem nie było nic słychać i nie znaleziono kul, to logiczniej jest mówić nie o strzelaniu do okien, lecz o pojawianiu się w oknach dziur. Nikt w domu nie odniósł ran, lecz państwo Repp w popłochu uciekli. Śledztwo podjęte przez członków lokalnych władz samorządowych nie przyniosło oczywiście żadnych rezultatów prócz stwierdzenia, że "okna zostały uszkodzone w sposób typowy dla uszkodzeń spowodowanych przez kule".

Oto i cała historia. Ze świadków gazety wspominają I. C. Soddy i Howarda R. Moore'a. Do wszystkich osób związanych z tą sprawą wysłałem listy z prośbą o dodatkowe informacje i opinie, jednakże - podobnie jak we wspomnianym już wyżej przypadku - nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Można to wyjaśniać sobie na wiele różnych sposobów, zaś jednym z tłumaczeń jest prawdopodobieństwo, że osoby, które spotyka typ doświadczeń opisywanych w tej książce, otrzymują zapewne mnóstwo listów od różnych wariatów i zbzikowanych detektywów, w związku z czym przestają w ogóle na takie listy odpisywać. Boże drogi - był czas, gdy miałem poczucie rozbawienia i wyższości wobec rozmaitych osób, które z różnych powodów uważano za dziwaków, teraz zaś sam zostałem dziwakiem. Jak większość pisarzy mam w sobie kawałek moralisty, który właśnie teraz się budzi i ostrzega - uważaj mój czytelniku, z kogo się nabijasz lub kto cię bawi, o ile nie umiesz się nabijać z samego siebie.

Wyrażałem już poprzednio swoje wątpliwości, że jakaś kobieta mogła sobie spacerować po Broadwayu, wbijając szpilę od kapelusza w ciała pięciu mężczyzn i jednej kobiety, zanim została zauważona i schwytana. Sama sytuacja była tam przejrzyście nieprawdopodobna. Tymczasem faktów sugerujących niezwykłe pochodzenie ran nagromadziło się więcej. W "Lloyd's Weekly News" z 21 lutego 1909 roku znajduje się opis paniki w Berlinie. Wiele kobiet zostało czymś zranionych na ulicach tego miasta. Powiada się, że niektórym ofiarom udawało się zauważyć napastnika i że opisywały go jako "młodego mężczyznę, który niezwykle szybko znikał". Jeżeli bywał widywany, to mamy tu kolejnego "nieuchwytnego", który rozkoszuje się swoimi dziwnymi właściwościami. Ta sama gazeta w numerze z 23 lutego informuje, że ofiarami tej okrutnej złośliwości padły 73 kobiety, przy czym rany czterech z nich były dość ciężkie.

Mieliśmy już dane sugerujące istnienie wampirów, które nie są istotami ludzkimi w rodzaju Portugalczyka z rybackiego kutra; jednakże bezczelnie otwarte i występujące w całych seriach, czasami mordercze, czasami tylko nieprzyjemnie złośliwe napady należą do innej kategorii zjawisk i wydają mi się być dziełem kryminalistów o rozbudzonej lub zachowanej chłopięcej wyobraźni, kłujących i dźgających ludzi w celu wywołania nastroju tajemniczej grozy albo zwykłego zamieszania. Myślę nawet, że potrafię zrozumieć ich motyw, ponieważ niegdyś, raczej dawno temu, sam byłem kimś w rodzaju przestępcy z wybujałą wyobraźnią. Dawno temu, o ile sobie dobrze przypominam, byłem małym chłopcem. I otóż pewnego razu nałapałem mnóstwo much. Nie było nic kryminalnego ani szczególnie złośliwego w tym, co z nimi zrobiłem, ale daje mi to jakieś pojęcie o psychicznym stanie i motywach różnych "widmowych" dźgaczy i snajperów.

Nałapawszy wówczas much, pomalowałem ich grzbiety na czerwono i wypuściłem całą chmarę nowego "gatunku" insektów na wolność, rozkoszując się później zdziwieniem ludzi, którym te przemalowane stworzenia wpadły w oczy, a także czując przyjemność, że coś nosi mój znak, porusza się, oddala, wędruje po nieznanych mi miejscach - wszelako z cząstką mojej woli, która przylgnęła do ich grzbietów, biorąc je w symboliczne posiadanie. Podobny rodzaj postępowania zauważymy zresztą, jeśli dobrze rozejrzymy się dookoła, w rozmaitych formach i miejscach. Ktoś wypisuje bzdury na ścianach, ktoś rżnie nożem lub żłobi gwoździem drewniane ławki w pociągach, ktoś tłucze wszystkie lampy na jednej ulicy. Za tysiącem podobnych sprawek kryje się zawsze jeden motyw - pulsujący szept lub krzyk: jestem, jestem, jestem. I podniecenie wyobraźni przewidującej reakcje innych: zdziwienie, zastanawianie się, lęk.

W niektórych z naszych historii jest wiele elementów sugerujących, że nie było żadnego "znikającego mężczyzny" - że rany po prostu się pojawiały - tak jak podobno pojawiła się rana na głowie pewnego żeglarza. Mam na myśli historię opowiedzianą przez kapitana "Brechsee", którą przedstawiliśmy już wcześniej. Mogło się też zdarzyć w niektórych przypadkach, że rany pojawiły się same na ciele tej lub innej osoby, jednakże w czasie składania zeznań na policji ludzie ci byli w jakiś mniej lub bardziej otwarty sposób przymuszani do opisywania napastnika. Wpływy sugestii, o czym doskonale powinni wiedzieć kapłani, policjanci i sędziowie, potrafią być bardzo głębokie. Ktoś nie widział niczego, ale pod wrażeniem pewnych pytań zaczyna się zastanawiać i nagle okazuje się, że jednak przez mgnienie oka, bardzo mgliście, coś jakby mężczyzna, chyba dość młody, średniego wzrostu, ubrany typowo - i zaraz zniknął, jakby się rozpłynął. Niemniej niektóre historie o "znikającym mężczyźnie" wyglądają dość prawdopodobnie. Na początku 1907 roku o "znikającym mężczyźnie" donoszono z miasta Winchester w Anglii. Moje informacje pochodzą z "The Weekly Dispatch" (Londyn) z 10 lutego 1907 roku. W czasopiśmie tym czytamy, że kobiety z Winchester skarżyły się na jakiegoś "nieuchwytnego osobnika", który dokonywał na nie przykrych, dokuczliwych ataków, takich na przykład jak bicie po rękach. "Tajemniczym elementem tej sprawy jest fakt, że człowiek ów znikał, jakby działały tu jakieś magiczne moce."

"Widmowy dźgacz" z Bridgeport w stanie Connecticut pojawił się po raz pierwszy 20 lutego 1925 roku, zaś ostatni z jego ataków, który wytropiłem w gazetach, miał miejsce l czerwca 1928 roku. Mamy tu więc przeszło trzyletni okres bezkarnego terroryzowania miasta. Dziewczęta z Bridgeport odnosiły kłute rany, zadane nieznaną ręką, przeważnie w biały dzień, choć było również kilka przypadków wieczornych. Miejsca rozmaite: ulice, sklepy, zatłoczone supermarkety, wejście do biblioteki miejskiej. Opisy napastnika były bardzo nieokreślone, takie właśnie, które mogłyby pasować do wszystkich i do nikogo. W większości przypadków rany nie były groźne. Jedna z historii, tak jak opisano ją w "The New York Herald Tribune" z 27 sierpnia 1927 roku, pokazuje w typowy sposób okoliczności związane z dużą liczbą ludzi w miejscu ataku, akcentując pewność napastnika, że nikt nie jest w stanie go złapać.

Gdyby moje historie traktować jako opowiadania o duchach, to nowością w nich jest niesamowitość zatłoczonych miejsc publicznych, głównych ulic, placów, wielkich magazynów. Zło czające się przy Coventry Street w Londynie i skradanie się czegoś niewidzialnego w środku dnia na Broadwayu. Czasem spodziewam się usłyszeć o kolejce podziemnej, nawiedzanej w godzinach szczytu. Edgar Allan Poe powiedziałby pewnie o mnie, że nie jestem artystą, ponieważ nie potrafię nasycić swoich opowiadań odpowiednią atmosferą. Ktoś mógłby też pomyśleć, że nigdy nie słyszałem o niesamowitości nocnych godzin w opuszczonych, ponurych ruinach. Niektóre z przedstawionych przeze mnie zdarzeń są desperackimi przedstawieniami w celu zdobycia wątpliwego rozgłosu. Mam oto właśnie coś, rzecz dziejącą się nie na cmentarzu, lecz na schodach supermarketu w Bridgeport, z kilkusetosobową widownią poniżej, w miejscu wybranym starannie do przedstawienia widowiska. Recenzja melodramatu znajduje się w "The Herald Tribune":

"Człowiek, który terroryzował Bridgeport przez ostatnie trzydzieści miesięcy, pojawił się nagle dzisiejszego popołudnia, by dosięgnąć swej dwudziestej trzeciej ofiary w zatłoczonym supermarkecie w centrum miasta. Ofiarą tą jest czternastoletnia Isabelle Pelskur, 539 Main Street, zatrudniona we wspomnianym magazynie jako posłaniec. Atak wydarzył się - czytamy dalej - o godzinie 16.50, akurat na kilka minut przed zamknięciem sklepu. Właściwie niektóre z drzwi budynku zostały już zamknięte i znaczny tłum kupujących kierował się powoli ku wyjściu. Część obsługi opuszczała już swoje stanowiska pracy, zaś ofiara zaczęła wchodzić na schody wiodące z arkad na pierwszym piętrze do działu damskiej mody na drugim. Zaledwie jednak wspięła się na pierwsze kilka stopni, napastnik rzucił się na nią, wbijając ostry nóż w jej ciało i zadając ciężką ranę".

Człowiek ten zniknął. Nikt nie widział jego ucieczki, nikt nie był w stanie opisać jego drogi - nikt zatem go nie ścigał. Nie było krzyków i dramatycznego przebijania się przez wyciągające się ze wszystkich stron ręce. Dziewczyna zaś mogła podać bardzo skąpy opis swego prześladowcy. Przedstawienie było krótkie, lecz niewątpliwie efektowne.

 

 

Na początku 1893 roku - jak o tym opowiada "The New York World" w numerach z 17 i 19 lutego 1896 roku - w miasteczku Bellport na Long Island pojawił się pewien starszy człowiek nazwiskiem Mack, któremu towarzyszyła chora żona i córka Mary, a następnie założył na parterze swojego domu mały sklepik ze słodyczami. Relacja w "World" dotyczy prześladowania tej rodziny z powodu wrogości innych sklepikarzy, a także niechęci sąsiadów, którą miało rzekomo wywołać "skąpstwo" przybyszów. Tak więc - jak podaje gazeta - "ulicznicy" obrzucali dom Macków kamieniami, pewnie za poduszczeniem dorosłych. Kilku chłopców aresztowano, nie było jednak przeciw nim wystarczających dowodów, a jedynie podejrzenia. W czasie jednego z takich bombardowań Mary stała akurat na ganku. Nagle na ulicy ukazał się wielki pies, pędząc wprost na nią, i zanim dziewczyna zdążyła pomyśleć o ucieczce, powalił ją na ziemię. Przy upadku nastąpiło uszkodzenie kręgosłupa, które uczyniło z niej kalekę na resztę krótkiego już życia. Wszystkie szczegóły tej historii opowiedziane są w terminach naturalnego ludzkiego doświadczenia: niechęci sąsiadów, dokuczania, złośliwości. Nie sugeruje się żadnego okultyzmu. Kamienie rzucały jakieś osoby, których nie udało się wykryć.

Przerażona dziewczyna zawlokła się do łóżka. Kamienie waliły w dach nad jej głową, doprowadzając ją do spazmów lęku. Te lękowe konwulsje już jej zostały i wkrótce potem, w czasie jednego z napadów lęku, zmarła. Brakuje w tej opowieści czegokolwiek, co mogłoby się odnosić do przeżyć Macków przed przybyciem do Bellport. Wiemy, że córka uszkodziła sobie kręgosłup i że zmarła ze strachu. Wiemy, że Mack przybył z żoną, która również cierpiała z powodu jakiegoś kalectwa. Czy ją również potrącił kiedyś wielki pies? Dałbym też wiele, żeby się dowiedzieć, co z tą nieszczęsną parą działo się dalej.

W swojej biografii biskupa Zanzibaru (Frank, Bishop of Zanzibar] - informację czerpię z recenzji książki w "The London Daily Express" z 27 października 1926 roku - dr H. Maynard Smith, kanonik katedry w Gloucester, opowiada o prześladowaniach poltergeista w pobliżu stacji misyjnej w Weti. Grudy ziemi bombardowały pewien dom, w którym mieszkał jakiś człowiek z żoną. Grudy waliły w dom, a nikt nie wiedział skąd. Padały również w domu. Biskup postanowił zbadać sprawę na miejscu i został uderzony taką grudą. Wewnątrz zobaczył nagle, jak na suficie pojawia się bryła błota. Drzwi były co prawda w owym momencie otwarte, jednakże ów punkt na suficie znajdował się w takiej pozycji, że nikt nie mógłby weń trafić, rzucając błotem z zewnątrz. Okno zaś było zamknięte.

Następnego ranka biskup przybył w ceremonialnych szatach i dokonał obrzędu egzorcyzmów przeciwko domniemanemu duchowi. Co do mnie, to nie wydaje mi się, by historie te dowodziły istnienia duchów. Wygląda jednak na to, że biskup zrobił wrażenie. W każdym razie rzucanie błotem ustało. Wkrótce potem jednak w domu tym zachorowała kobieta.

Nocą, 9 sierpnia 1920 roku, jak opowiada londyński "Daily Mail" z 19 sierpnia, grad małych kamieni potłukł szyby w oknach ostatniego piętra budynku Wellington Villa, Groveroad, South Woodford w Londynie, zajmowanego przez pana H. T. Gaskina, amerykańskiego wynalazcę, znanego z konstrukcji łodzi ratunkowej Gaskina. Potem było jeszcze wiele salw małych kamieni, które brały się nie wiadomo skąd. Wieczorem 13 sierpnia policja otoczyła ściśle dom, zaś jej funkcjonariusze zajęli pozycje wewnątrz budynku, na ulicy, na dachu i na okolicznych drzewach. Mimo to górne piętro znów było bombardowane, zaś autora tej sztuczki nie udało się odkryć. Następnego wieczora pojawiła się cała procesja policjantów. Czterdziestu ludzi z lokalnej policji i ze Scotland Yardu przemaszerowało wzdłuż Groveroad i ulokowało się we wszystkich strategicznych punktach dookoła budynku Gaskina, zajmując oczywiście dach i drzewa. By nie zawieźć zebranych kamienie znów bębniły o ściany, zaś czterdziestu policjantów dowiedziało się tyle samo, co mniejsza liczba obserwatorów poprzedniego wieczora. Czyli nic. Niemniej rosnące zaangażowanie policji musiało zrobić wrażenie - tylko na kim lub na czym? - gdyż ataki na dom ustały.

Stukanie kamieni o dach i ściany, brzęk szyb - policjanci na dachu i na drzewach - ulica wypełniona tłumem gapiów, gdyż było to miejsce atrakcyjnej sensacji - brakuje tylko otoczenia. Ja w każdym razie nie mogę odkryć śladu związków pomiędzy mieszkańcami domu a kimś na zewnątrz. Najistotniejszy być może element w tej sprawie został przez prasę przeoczony.

W jednym z pokojów willi leżał bowiem inwalida. Był nim pan Gaskin, cierpiący na coś, co było podobno rwą kulszową. W udzielonym wywiadzie powiedział on, że nie potrafi wyjaśnić ani ataków na siebie, ani na dom, gdyż o ile jest w stanie rozeznać się w swoim życiu, to nie ma w nim żadnych wrogów.

W niektórych wypadkach próbowałem kopać w próżnym i wydobywałem puste. Napisałem na przykład do państwa Gaskin, lecz nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Przeglądałem też indeks londyńskiego "Timesa" z okresu przed i po sierpniu 1920 roku, przypuszczając, że znajdę może jakiś ślad, coś w rodzaju sprawy sądowej lub inne źródło nienawiści i wrogości, w które pan Gaskin mógłby być pośrednio lub bezpośrednio zamieszany, wszelako nie znalazłem niczego.

 

 

Oto "The New York Sun" z 9 października 1931 roku donosi, że tuż po zakończeniu wojny secesyjnej, gdzieś w okolicach 1870 roku, pewien kapitan, nazwiskiem Neil Curry, żeglował z Liverpoolu do San Francisco. Około 1500 mil morskich od zachodnich brzegów Meksyku na statku wybuchł tak groźny pożar, że załodze nie udało się go ugasić. Kapitan zatem, jego żona, dwoje dzieci i trzydziestu dwóch marynarzy, wszyscy załadowali się ciasno w trzy niewielkie łodzie z nadzieją, że jakoś dotrą do odległego lądu. Oczywiście, była to długa i pełna cierpień podróż, najbardziej zaś doskwierał rozbitkom brak słodkiej wody. Wiosłowanie całymi dniami pod piekącym słońcem, bez kropli deszczu z nieba i bez osłony litościwych chmur - każdy, kto próbował coś robić w upalny dzień, zrozumie piekło, które ci nieszczęśnicy musieli przeżywać. I oto w piekle cud! Na środku oceanu łodzie znalazły się naraz w pokaźnym jeziorku słodkiej wody. Większym cudem byłoby już tylko znalezienie się w jeziorku piwa.

Czytając tę historię, zwróciłem uwagę na fakt, że kapitan Curry odkrył słodką wodę dookoła łodzi nie w wyniku jakiego przypadku, chlapnięcia wiosłem lub wypadnięcia kogoś za burtę, lecz z powodu jej zielonego koloru, kontrastującego ze stalowym błękitem słonych wód oceanu.

Napisałem do kapitana Curry, który w okresie pisania tej książki żył jeszcze, mieszkając w miejscowości Emporia w stanie Kansas, choć obawiałem się, że biorąc pod uwagę datę owej podróży, musiał on być już bardzo wiekowym człowiekiem. Otrzymałem jednak odpowiedź, datowaną 21 października 1931 roku, w której kapitan Curry potwierdza wszystkie, opisywane w "The New York Sun" fakty, z wyjątkiem daty, podając, że całe zdarzenie miało miejsce w 1881 roku.

A teraz mam coś, co jest jednocześnie i bardzo różne, i uderzająco podobne do opowiedzianej przed chwilą historii. Relację o tym zdarzeniu zaczerpnąłem z dzieła sir Johna Franklina Narrative of a Journey to the Polar Sea (Opowieść o podróży na Morze Polarne), s. 157, który sam z kolei cytuje fragmenty "Journal" dr. Richardsona. Jest to przypadek młodego Indianina z plemienia Chipewyan, któremu tuż po porodzie zmarła żona i który usiłował uratować swoje nowonarodzone dziecię. "By uciszyć jego żałosny płacz, przytknął usta dziecka do własnej piersi, błagając gorąco Wielkiego Stwórcę i Pana Wszelkiego Życia, by wspomógł go w tej tragicznej chwili. I oto siła jego pragnienia, potęga jego miłości, która pchnęła go do tego beznadziejnego odruchu, przyniosła w jego przypadku taki sam efekt, jaki zanotowano już w kilku innych przypadkach: z jego piersi popłynął strumień mleka."

Niesłychanie intensywna potrzeba wody - i kto wie, czy osobom cierpiącym z pragnienia nie pomogła potęga ich własnej wyobraźni, która uruchomiła jakieś nieznane, zakulisowe mechanizmy natury, przenosząc sadzawkę słodkiej wody w przestwór oceanu. Były też wszakże przypadki niesłychanej potrzeby wody, by za jej pomocą zabijać. Można więc wyobrazić sobie sytuacje, w których ktoś pragnie wody, żeby zadać mściwą śmierć goręcej, niż kiedykolwiek wznoszono modły o wodę dla życia.

Być może tu właśnie kryje się sens historii opisanej w "The New York Sun", w numerze z 4 lutego 1892 roku. Czytamy w tej gazecie o śmierci młodej kobiety, czy też dziewczyny, Frances Burke z miejscowości Dunkirk w stanie New York, którą pochowano wedle zwyczaju, a której krewni, podejrzewając, że mogła to nie być prawdziwa śmierć, lecz przypadek transu, postanowili grób rozkopać i raz jeszcze otworzyć trumnę, aby rozproszyć swe obawy. W takich przypadkach dużą rolę odgrywają zazwyczaj sny osób bliskich zmarłej lub zmarłemu, w których widzą one straszliwą walkę pod ziemią i słyszą prośby o pomoc, może więc motyw ten miał swe znaczenie i w tej sprawie. Rozkopano zatem grób i wydobyto trumnę. Frances Burke była już martwa - w skrzyni pełnej wody. Według opinii koronera dziewczyna istotnie znajdowała się w transie i została pogrzebana żywcem, zginęła zaś na skutek zalania wodą dróg oddechowych. Na temat pochodzenia tej wody nie opublikowano żadnej opinii, pewnie dlatego, że opinii takiej nikt nie miał. Jeżeli była to zemsta, to zastanawia jej nadmiar, jej jakby przerafinowanie. Nie tylko spowodować trans, nie tylko skazać na zagrzebanie żywcem pod ziemią, ale zabijać właśnie tam, w trumnie, w przerażającej ciemności - zalewając krzyczące usta wodą.

 

 

Według informacji gazet o pewnym morderstwie popełnionym w lipcu 1929 roku, Eugene Burgess i jego żona, Pearl, zwariowali wspólnie na ten sam temat. Wierzyli oni mianowicie, że kiedy w 1927 roku zmarła matka Burgessa, stało się to za sprawą czarów ich sąsiadki, pani Etty Fairchild. Do poczucia krzywdy spowodowanej owym podejrzeniem doszła nienawiść, gdy Burgessowie nabrali przekonania, że kobieta ta rzuciła urok na ich córkę. Rezultatem podejrzeń, lęku i nienawiści było zamordowanie pani Fairchild. W relacji z procesu, drukowanej w "The New York Sun" z 16 października 1929 roku, pani Burgess jest opisana w następujących słowach: "Zadając kłam wszelkiemu porównaniu do ciemnej, nieokrzesanej chłopki, jakie stawały przed sądem w sprawach podobnych zbrodni od setek lat, pani Burgess robi wrażenie bogatej, eleganckiej kobiety z wyższych sfer".

Powyższe relacje dotyczyły oskarżeń o czary, wnoszonych przez pewne osoby przeciwko innym osobom, stosownie do ich przesądów, urojeń i postrzeżeń. Teraz natomiast będziemy mieli relacje dotyczące wypadków, w których sugestię czarów dostrzegam ja sam, stosownie do mojej własnej ignorancji, czy też może oświecenia.

"The Chicago Tribune" z 14 października 1892 roku. Wspaniałe, choć niekoniecznie niezwykłe, zdarzenia w domu Jerry'ego Meyersa, farmera z okolic Hazelwood w Ohio. Pewnego dnia Meyers wyjechał z domu bryczką, odwożąc na stację kolejową swoją żonę. Po powrocie usłyszał histeryczną historię z ust swej siostrzenicy, Anny Avery z Middletown w Ohio, która odwiedziła go właśnie w tym czasie. Wkrótce potem, gdy państwo Meyers odjechali bryczką, na Annę sypnął grad kamieni z jakiegoś nieznanego źródła. Niektóre padały obok, inne trafiały ją boleśnie, póki nie zaczęła się zasłaniać poduszką. Następnie różne sprzęty domowe zaczęły się poruszać w jej stronę, jak gdyby miały jakieś złowrogie zamiary. Pan Meyers słuchał tej opowieści ze zdziwieniem, przede wszystkim jednak był głodny i chciał zobaczyć na stole jakiś obiad. Dziewczyna poszła zatem do stodoły, by pozbierać z gniazd jajka. Gdy zaś wracała przez podwórko, wokół niej zaczęły nagle padać kamienie. Znów krzyk i strach. Meyers wyskoczył ze strzelbą na ganek, potem zaś zwołał sąsiadów. Dom otoczył więc kordon uzbrojonych mężczyzn, szukających dookoła sprawców ataku. Nikogo jednak nie było w pobliżu, a kamienie lecące nie wiadomo skąd, dalej bombardowały ściany i dach domu. Przerażona siostrzenica Meyersa uciekła do swej rodziny w Middletown. Zjawiska ustały jak ręką odjął tuż po żałosnym końcu jej wizyty.

W przypadku przegnania tej dziewczyny z domu jej wuja, bo tak w istocie wyglądała cała sprawa, kluczową okolicznością moim zdaniem było rozpoczęcie się ataków wkrótce po opuszczeniu domu przez panią Meyers. Czytamy, że wyjechała ona, by odwiedzić jakichś znajomych we wsi Lockland. Wiemy z doświadczenia, że gościnność bywa różna, niekiedy bardzo dziwna i dwuznaczna, bez wątpienia zaś mnóstwo dziwności i dwuznaczności kryje się w gościnności kogoś, kto sam wyjeżdża, żeby odwiedzić kogoś innego. Jest to oczywista demonstracja wrogości i trudno oprzeć się wrażeniu, że pani Meyers nienawidziła Anny Avery, jednakże ze względów rodzinnych nie mogła jej zaatakować bezpośrednio.

W końcu listopada 1892 roku w mieście Hamilton w Ontario pewien mężczyzna szedł żwawo na stację kolejową, żeby zdążyć na pociąg. W tym samym czasie w celi więzienia Fali River w Massachusetts siedziała pewna kobieta. Oba miejsca są od siebie odległe, a oba fakty pozornie bez związku.

Henry G. Trickey zbliżał się w Hamilton do stacji. W więzieniu Fali River siedziała Lizzie Borden, oskarżona o zamordowanie własnych rodziców.

W sierpniu 1892 roku Trickey, jako reporter "The Boston Globe", napisał o Lizzie Borden coś, co nazwano "skandalicznym artykułem". Redakcja "Globu" musiała przyznać publicznie, że wydrukowana przez niego historia była nieprawdziwa; gazeta musiała także przeprosić bohaterkę artykułu i wprowadzonych w błąd czytelników. Trickey miał zaś przed sobą proces o zniesławienie.

Zanim jednak doszło do rozprawy, człowiek ten wyjechał do Kanady, sprawiając wrażenie, że po prostu ucieka przed dochodzeniem i prawdopodobnym wyrokiem.

Lizzie Borden siedziała zamknięta w celi. Było jednak być może coś groźniejszego niż sądowy wyrok i coś, przed czym nie było dla Trickeya ucieczki. Wskakując w Hamilton do pociągu, pośliznął się na stopniu i wpadł pod koła. Zginął na miejscu.

Ktoś pomyśli - przypadek. Autor posuwa się chyba za daleko w kojarzeniu faktów. Być może. Mamy więc nieco pewniejszą historię.

W kwietniu 1922 roku John Blackman, znany przywódca robotników z miasta Eastbourne w Sussex, w Anglii, został wsadzony do więzienia z powodu zalegania z alimentami, które powinien był płacić swej żonie. Sędzia, który go skazał, zmarł wkrótce potem nagłą śmiercią. Po wyjściu z więzienia, Blackman w dalszym ciągu odmawiał płacenia alimentów i ponownie znalazł się za kratkami. Sędzia, który go tam posłał "zmarł nagłą śmiercią". Blackman był człowiekiem bardzo upartym albo zasadniczym i z jakichś powodów nie chciał płacić swej byłej żonie zasądzonej sumy. Dowiadujemy się zatem, że jeszcze dwukrotnie wędrował za kraty i za każdym razem zajmujący się jego sprawą sędzia umierał "nagłą śmiercią". Przypadek ten został opisany w "Lloyd's Sunday News" z 14 października 1923 roku.

Wieczorem 29 listopada 1931 roku w domu panny Phoebe Bradshaw, mieszkanki Nowego Jorku, odbywało się amatorskie przedstawienie teatralne. "Łajdakiem" był pan Clarence Hitchcock, również zamieszkały w Nowym Jorku, "zdradzanym mężem" był pan John Tilker z Bronxu. Tilker miał strzelać do "łajdaka", otrzymał więc w tym celu kapiszonowy pistolet-zabawkę. Prócz tej niegroźnej broni miał on również przy sobie prawdziwy, załadowany rewolwer, na który miał pozwolenie. Gdy nadszedł moment teatralnego wymierzania sprawiedliwości, Tilker wyciągnął z kieszeni właśnie ten prawdziwy rewolwer, wypalił i postrzelił Hitchcocka śmiertelnie w kark. "Był on - czytamy w "The New York Herald Tribune" z 10 stycznia 1932 roku - najprawdopodobniej nowicjuszem w aktorskim rzemiośle i tracąc głowę z podniecenia, zamiast zabawki wyciągnął swój własny rewolwer."

Hitchcock umierał więc w St. Vincents Hospital, ale i Tilkerowi coś się wkrótce przydarzyło. Zabrano go do Villard Parker Hospital z rozpoznaniem ciężkiego przypadku szkarlatyny. Hitchcock zmarł 17 stycznia 1932 roku.

"The New York Evening Journal" z 6 lutego 1930 roku. "Dwie nienawidzące się zaciekle kobiety walczą dziś o życie na krawędzi śmierci; jedna z nich w nieco lepszym stanie, druga w zupełnie beznadziejnej kondycji. Obydwie chorują na raka.

Są to: pani Frances Stevens Hali i jej najbardziej znienawidzona przeciwniczka w słynnym procesie w sprawie morderstwa Edwarda Halla i Elinory Mills, Jane Gibson, której zeznania miały największe znaczenie w wysiłku wysłania pani Hali do celi śmierci."

8 lutego Jane Gibson zmarła na raka.

Jesienią 1922 roku pani Gibson była silną i zdrową kobietą z typowej amerykańskiej farmy. I to właśnie ona twierdziła na sali sądowej, że nocą 14 września 1922 roku widziała panią Hali pochylającą się nad ciałami dr. Edwarda Halla i jego kochanki. Tak zeznawała. Zaś wkrótce po powrocie do domu zachorowała na raka. W czasie powtórnego procesu, który miał miejsce w listopadzie 1926 roku, Jane Gibson powtórzyła swe poprzednie zeznania, choć na salę sądową przyniesiono ją na noszach. "Większość jej dni od tamtego czas upłynęło w szpitalu."

 

 

W okolicach 1 stycznia 1849 roku ktoś zatrudniony na jednym z paryskich cmentarzy trafił w czasie wykonywania swoich obowiązków na rozrzucone po alejkach szczątki ludzkiego ciała. Niektóre jego części wisiały na bezlistnych gałęziach drzew. Rozglądając się dalej ze zgrozą, człowiek ów zauważył świeży grób, z którego nocą ktoś wykopał zwłoki kobiety, potem zaś w napadzie szału rozerwał je na kawałki, ciskając nimi gdzie popadło. Szczegóły tej sprawy publikuje "Galignani's Messenger" (Paryż) w numerach z 10, 23 i 24 marca 1849 roku.

Kilka nocy później podobny przypadek miał miejsce na innym cmentarzu.

Na cmentarzach Paryża postawiono wszędzie warty z psami, lecz upiór jakoś je omijał i wykopywał ciała kolejnych kobiet. Nocą, 8 marca, strażnicy strzegący cmentarza St. Parnasse zobaczyli kogoś lub coś, co wspinało się na wysoki cmentarny mur. Przerażeni ludzie ujrzeli pysk wilka lub odzianej w ludzkie szaty hieny - dokładniejszego opisu nie byli w stanie później podać. Oddano strzały, lecz najwyraźniej niecelne, gdyż stworzenie uciekło.

Zdecydowano się też zastawić pułapkę. Przy jednym ze świeżych grobów cmentarza St. Parnasse zamontowano specjalną strzelbę, którą naładowano gwoździami i ostrymi kawałkami żelaza, spodziewając się, że przy dużym rozrzucie coś zawsze trafi. Pewnego ranka, a był już koniec marca, stwierdzono, że strzelba została w nocy uruchomiona i wypaliła swój morderczy ładunek. Nie było jednak leżącego na ziemi upiora, znaleziono jedynie odstrzelony strzęp żołnierskiego płaszcza. Zaczęto przepytywać ludzi pracujących w szpitalach. I wreszcie jeden z grabarzy dowiedział się, że do pewnego szpitala przyjęto żołnierza z postrzałem, który rzekomo otrzymał od nieznanego napastnika. Więcej, okazało się, że z rany żołnierza wydobyto gwóźdź i żelazne odłamki.

Ranny nazywał się Francis Bertrand. Skierowane przeciwko niemu podejrzenia uważano za absurdalne. Był to dwudziestopięcioletni mężczyzna, o nienagannym przebiegu służby, w której awansował niedawno na stopień starszego sierżanta piechoty. "Nosił dobre nazwisko, był znakomitym żołnierzem i znano go jako człowieka o miłym, uprzejmym usposobieniu".

Mimo tak pozytywnej opinii władz wojskowych policja dokonała jednak rutynowej czynności, porównując oderwany wystrzałem kawałek materiału z mundurem sierżanta. W rękawie munduru była wyrwana dziura, a znaleziony na cmentarzu strzęp dokładnie do niej pasował.

Przestępstwo tego rodzaju nie było dotąd znane w prawie francuskim, toteż sytuacja powyższa spowodowała konsternację sędziów, którzy niczego tak nie znoszą jak nietypowych sytuacji. Bertrand został uznany winnym i skazano go na rok więzienia. Była to maksymalna kara, którą można było wymierzyć na podstawie wniesionego przeciwko niemu oskarżenia. Praktycznie człowiek ten nie był w stanie niczego wyjaśnić, co mogłoby rzucić szersze światło na jego postępowanie, z wyjątkiem jednego faktu, że musiał ulegać "nieodpartemu impulsowi". Jest wszakże jeden szczegół w jego zeznaniach, na który warto zwrócić specjalną uwagę. Francis Bertrand opowiedział mianowicie przed sądem, że po każdym akcie profanacji zwłok opanowywało go także inne nieodparte pragnienie. Było to pragnienie schronienia się w jakiejś kryjówce - w opuszczonej, zrujnowanej chacie, w rowie na polu, gdziekolwiek - i spoczywania tam w transie przez pewien czas, dopóki z upiora nie przeobraził się znów powoli w człowieka.

Przypadkowo trafiłem na dodatkową informację o tej sprawie w "San Francisco Daily Evening Bulletin" z 27 czerwca 1874 roku. Dwadzieścia pięć lat po procesie dziennik ten publikuje następującą wiadomość: "Bertrand Upiór jest jeszcze wśród żywych. Wyleczony ze swej ohydnej przypadłości przedstawia sobą obecnie przykład łagodności i przyzwoitości".

 

W końcu marca 1908 roku w londyńskich gazetach ukazała się historia, którą jeden z dziennikarzy rozpoczął słowami: "Koroner z południowego Northumberland opisał to jako jeden z najbardziej niezwykłych przypadków, które zdarzyło mu się kiedykolwiek badać". Historia dotyczy kobiety z Whitley Bay koło Blyth w Anglii, która - według jej własnego oświadczenia - znalazła swoją siostrę martwą, śmiertelnie poparzoną, na nietkniętym przez ogień łóżku. Wyglądało to więc na odpowiednik starych opowiadań i legend o "samoczynnym zapalaniu się ludzkiego ciała". Słuchając tego oświadczenia, koroner - jak czytamy - był na początku kompletnie zmieszany i niezdolny do wyrobienia sobie na ten temat jakiejś opinii, potem jednak dowiedział się, że kobieta, która złożyła powyższe zeznanie, była w momencie odkrycia zwłok pijana, co pozwoliło mu przycisnąć ją podczas ponownego przesłuchania i zmusić do przypomnienia sobie, że znalazła swą poparzoną siostrę w innej części domu i że to właśnie ona sama przeniosła zwłoki do sypialni i położyła je na łóżku.

W moim osobistym doświadczeniu z Tabu mam jednak zbyt wiele notatek na temat koronerów, którzy pilnują, by zeznania świadków wyglądały tak, jak wyglądać powinny. I mam też mnóstwo sprawozdań na temat pożarów, które - stosownie do tego, co wiemy o chemicznych reakcjach i powinowactwach - nie powinny były mieć miejsca. Znalazłszy się zatem pomiędzy tym, co być powinno, a co nie powinno, odczuwam takie zamieszanie w umyśle, że jedyną rzeczą, którą mogę powiedzieć o historii śmiertelnie poparzonej kobiety w nietkniętym ogniem łóżku jest filozoficzna konstatacja, że oto mamy przypadek możliwie-niemożliwego zjawiska.

Przeglądając swoje notatki zauważyłem przypadek, który nie ma związku z kobietą płonącą na nie płonącym łóżku, jest natomiast historią związaną z dziwnymi pożarami, czy też pożarami, które mogłyby być dziwne, gdyby nie zdarzały się tak często. Przypadek ten wydaje mi się interesujący, gdyż łączy się w jakimś stopniu ze sprawą Emmy Piggott i Johna Doughty'ego. Było więc pewne zdarzenie, po którym nastąpiło coś, co mogło mieć z nim związek, choć w terminach naszej obiegowej wiedzy nie można utrzymywać, że pomiędzy pierwszym zdarzeniem i tym, co zdarzyło się później, istniało coś wspólnego. Ogólny zarys tej historii znajduje się w londyńskim "Timesie" z 21 sierpnia 1856 roku, tam jednakże, gdzie jest to możliwe, staram się uzupełniać moje dane wiadomościami z lokalnych gazet, tak więc i w tym przypadku zaczerpnąłem szereg szczegółów z różnych numerów "The Bedford Times" i "The Bedford Mercury".

Oto więc i sama historia. 12 sierpnia 1856 roku pewien mieszkaniec Bedford nazwiskiem Moulton przebywał poza domem w podróży handlowej do Irlandii. W domu natomiast pozostała pani Moulton, której towarzyszyła służąca, Annę Fennimore. Służąca zajmowała się tego dnia okadzaniem domu, paląc siarkę w glinianym naczyniu na podłodze. W pewnym momencie, czy to na skutek przechylenia się naczynia, czy też z innego powodu, płonąca siarka znalazła się na deskach podłogi, które również zaczęły płonąć. Wszelako pożar ten stłumiono w zarodku.

Około godziny później w domu Moultonów zaczął się palić materac. Była to dziwna okoliczność, ponieważ poprzednio pożar wybuchł tylko w jednym pokoju i nie zdołał się przenieść poza jego ściany, materac zaś znajdował się w zupełnie innej części domu. Wszelako płonął, a właściwie się żarzył, zaś z łóżka wydobywał się gęsty dym. I ten ogień stłumiono, dokładnie i ponad wszelką wątpliwość. Jednakże wkrótce potem pasma gryzącego dymu zaczęły się przeciskać przez szpary w drzwiach schowka, gdzie przerażone kobiety odkryły płonącą bieliznę. Ogień zajmował nieoczekiwanie różne przedmioty w różnych częściach domu, jak gdyby się bawił z ludźmi w kotka i myszkę. Przybyli na pomoc sąsiedzi, nie sposób było spokojnie usiąść czy położyć się do łóżka i zasnąć. Wysłano też depeszę do pana Moultona, przynaglając go do powrotu. Mężczyzna ten przerwał istotnie swoją handlową podróż i wrócił czym prędzej do zmęczonej, zdesperowanej żony. Przybył wieczorem 16 sierpnia, cały mokry, gdyż dzień był deszczowy, i nie dbając o porządek zrzucił mokrą odzież wprost na podłogę. Następnego ranka obudził go swąd. W jego ubraniu tlił się ogień. Był to pierwszy z czterdziestu pożarów, które przyszło mu przeżyć w niedługim czasie. Zapalały się zasłony, płonęły rzeczy w schowkach i szufladach. Prócz sąsiadów przybyła również policja i ludzie ci poznali także grozę tego domu. Płonęły nie tylko różne przedmioty wokół nich - zapalały się także ich własne chusteczki!

Było więc tylu świadków tych wydarzeń i tyle o nich plotek krążyło po mieście, że zarządzono przeprowadzenie śledztwa. Biorąc pod uwagę fakt, że nikt przecież nie zginął ani nawet nie poniósł obrażeń, było cokolwiek dziwne, iż kierowanie dochodzeniem objął koroner, do którego normalnych funkcji należy badanie nagłych i podejrzanych zgonów. Widocznie jednak w tym czasie koroner Bedford nie miał nic do roboty i mógł się zająć czymkolwiek. Rozpoczęło się systematyczne przesłuchiwanie świadków, którzy opowiadali, jak to podnosili na przykład z podłogi poduszkę, żeby ją położyć na właściwym miejscu - a poduszka wybuchała językami płomieni. Próbowano to wszystko wyjaśnić racjonalnie, w terminach dostępnej wszystkim, obiegowej wiedzy, jednakże nie doszukano się niczego, co mogłoby sugerować podpalenia. Nie mogło również w grę wchodzić oskarżanie samych gospodarzy, gdyż pan Moulton nie ubezpieczył ani domu, ani mebli, w związku z czym trudno byłoby znaleźć w podpalaniu przez państwo Moulton własnego gniazda inny motyw prócz szaleństwa. Szczególnie zdumiewa w tej sprawie, że zwyczajny pożar, czyli zajęcie się desek podłogi od płonącej siarki, wydawał się w jakiś sposób powiązany z całą serią późniejszych wypadków - wszystko się przecież wyraźnie od niego zaczęło - jednakże natury tego powiązania nie dało się w żaden sposób ustalić. W konkluzji dochodzenia uznano, że pierwszy pożar był najwyraźniej przypadkowy, wszystkie natomiast pozostałe wybuchy ognia miały przyczynę zupełnie nieznaną.

Historia ta wzbudziła ciekawość w Londynie. Po ukazaniu się pierwszej relacji w "Timesie" gazeta otrzymała wiele listów od swoich czytelników. W czasie dochodzenia opinie swoje przedstawiło również dwóch lekarzy, twierdząc, że przyczyną wszystkich pożarów była siarka - czyli że łatwopalne lub samozapalne opary siarki rozprzestrzeniły się po całym domu. Sąd jednakże odrzucił tę sugestię z powodu oświadczeń świadków, że zapalały się również krzesła i sofy, które powystawiano dla większego bezpieczeństwa na dwór. Samorzutne zapalanie się ognia trwało przez pięć dni i jest bardzo prawdopodobne, że \ w tak długim czasie obecność oparów siarki zostałaby przez kogoś odkryta. W dyskusji podjętej na łamach "Timesa" wskazywano, że opary siarki są tlenkami i nie należą do substancji łatwopalnych.

Przejdę teraz do innego pożaru - i ten być może wyjaśnię sam.

Zdarzyło się to w nocy, 21 stycznia 1909 roku. Wieczorem tego dnia pewna dama z małego miasteczka doprowadzała do rozpaczy portiera w jednym z nowojorskich hoteli. Być może - jest to właśnie moje wyjaśnienie - kobieta ta przybyła do Nowego Jorku podszyta lękiem, z wyobraźnią przepełnioną żywymi obrazami wszystkich możliwych niebezpieczeństw czyhających w tak wielkim i nieporządnym mieście, zaś noc, obcy hotel, samotność, siła jej wyobraźni, przekształciły te lęki w obsesję, która mogła wpływać na zewnętrzną rzeczywistość. Kobietą była pani Mary Wells Jennings z miasteczka Brewster w stanie New York. Zatrzymała się w Greek Hotel przy 42 Ulicy. Czytamy zaś o tym w "The Brooklyn Eagle" z 22 stycznia 1909 roku. Pani Jennings poprosiła tego wieczora o zamianę pokoju, powiadając, że boi się ognia. Portier wyznaczył jej więc inny pokój, starannie ukrywając swoje rozbawienie. Wkrótce potem pani Jennigs pojawiła się znowu z wyrazem udręki na twarzy. Czy nie mogłaby jednak dostać innego pokoju? Zgoda, niech będzie inny pokój. Portierzy w hotelach spotykają tylu różnych ludzi. Wkrótce potem następna prośba. A potem jeszcze jedna i jeszcze jedna. Kilka godzin później w jednym z wolnych pokojów, w którym trzymano trochę zużytych pędzli i farby, wszystko po ostatnim remoncie hotelu, wybuchł z niewyjaśnionych przyczyn pożar.

"St. Louis Globe-Democrat" z 16 grudnia 1889 roku: "W tajemniczy i niepojęty sposób płomienie ogarnęły mahoniowe biurko w samym centrum biur Ministerstwa Wojny w Waszyngtonie. Zniszczeniu uległo kilka oficjalnych dokumentów, o których mówi się jednak, że nie miały szczególnej wartości i można się bez nich obyć. Sekretarz Komisji Dyscyplinarnej nie może zrozumieć, co mogło stać się przyczyną pożaru w jego biurku, ponieważ sam ani nie pali papierosów, ani też nie przechowywał w biurku zapałek".

Być może było więcej takich przypadków, gdzie w "tajemniczy i niepojęty sposób" płomienie niszczyły różne dokumenty, na szczęście "bez szczególnej wartości i takie, bez których można się obejść". Na przykład londyńskie gazety z 16 września 1920 roku piszą o trzech pożarach, które wybuchły jednocześnie w trzech różnych oddziałach rządowego gmachu na Tothill Street w Westminster, w Londynie. Nie mówi się tu, co prawda, o zniszczeniu papierów bez szczególnej wartości, lecz powiada się, że owych symultanicznych pożarów nie udało się w żaden sposób wyjaśnić.

Londyński "Sunday Express" z 2 maja 1920 roku: "Nocą 28 kwietnia wybuchł tajemniczy pożar w budynku Ministerstwa Wojny w Konstantynopolu. W budynku tym mieściły się archiwa Ministerstwa. Żelazne drzwi do tego przybytku tajemnic okazały się tak dobrze zamknięte, że strażakom udało się tam dostać do środka dopiero po południu. W tym czasie ogień strawił już wiele ważnych dokumentów".

Ciało dziewczyny - i ciało leżącej obok w polu wrony - a także niejasne przeczucie piszącego o tym dziennikarza, że te dwa fakty miały jakiś związek.

Kobieta, która opuściła swój dom...

Ciemna i dziwna historia, opisana w "Dartford Chronicle" (Kent) z 7 kwietnia 1919 roku. W nocy 6 kwietnia tegoż roku pan J. Tempie Thurston przebywał sam w swoim obszernym dworze, Hawley Manor, niedaleko Dartford, gdyż jego żona wyjechała za granicę. Gazeta nie podaje poza tym żadnych szczegółów dotyczących jej nieobecności. Nie wiemy zatem ani gdzie dokładnie wyjechała, ani dlaczego. Coś widocznie się stało w tym domu, coś w tym małżeństwie chyba pękło. Całą służbę zwolniono i Thurston został sam.

O godzinie 2.40 nad ranem 7 kwietnia do Hawley Manor wezwano straż pożarną - dwór płonął. Jednak płomienie nie dotarły jeszcze do pokoju Thurstona. Ludzie weszli tam pierwsi. Thurston leżał martwy na podłodze. Jego ciało było spalone - jego ubranie nie nosiło jednak najmniejszych śladów ognia.

Z historią J. Temple Thurstona - tak jak została ona opisana - zrozumiałem, że człowiek ten został tak poparzony przez płomienie, iż spowodowało to atak serca i śmierć, jednakże dziwny ów ogień nie tknął nawet jednej nitki z jego ubrania. W momencie znalezienia, o trzeciej nad ranem, ciało Thurstona było kompletnie odziane. Ustalono jednak, że nie siedział on przed śmiercią przed kominkiem, popijając whisky. Nie było śladów sugerujących, że coś czytał. Fakt, że o trzeciej nad ranem człowiek ten był jeszcze ubrany, wydawał się prowadzącym dochodzenie dość dziwny. Lekarz ustalił, że śmierć nastąpiła w wyniku ataku serca, który został spowodowany prawdopodobnie przez zakrztuszenie się dymem. Jeśli chodzi o ślady płomieni na ciele, to spalone były tylko nogi. Ich dolne partie i uda. Wyglądało to tak, jakby Thurston stał przywiązany na stosie, z płomieniami sięgającymi tylko nieco powyżej kolan.

W owym płonącym domu nie było nic strawionego przez ogień lub choćby nadpalonego. Nie znaleziono niczego w rodzaju zwęglonych fragmentów nocnej bielizny, które mogłyby ewentualnie wskazywać na to, że o trzeciej nad ranem Thurston wstał, czując dym, wyszedł z pokoju i próbował gasić ogień, a poparzony wrócił, założył ubranie i chciał wyjść po pomoc, lecz dopadła go śmierć.

Prawdę mówiąc nie było nic, co wskazywałoby na związek tej śmierci z pożarem. Thurston mógł umrzeć na wiele godzin przed ogarnięciem domu przez płomienie.

Wydaje mi się, że wszystkie relacje, które zebrałem w tej książce, należałoby traktować z pewną ostrożnością, najlepiej jako coś w rodzaju wymyślonych opowiadań, mimo że nikt ich nie wymyślał. Wszystkie one są jednak przesiąknięte fantastycznością, czyli tym, co z jakichś względów kojarzymy sobie z "nieprawdziwością". W tym właśnie sensie nasze historie są nierealistyczne. I tak właśnie ma się sprawa z historią J. Temple Thurstona, która wygląda mi na wymyślone przez kogoś, a następnie poprawiane opowiadanie. Widzę tu, jak autor każe ginąć głównemu bohaterowi w wyimaginowanej scenie spalenia na stosie, potem jednak, przeglądając rękopis raz jeszcze, widzi, że brakuje mu konsekwencji i logiki, jest bowiem spalone ciało, natomiast nic się nigdzie nie pali. Dopisuje więc pożar dworu, wszelako w niedbały, amatorski sposób, tak że w dalszym ciągu nic do niczego nie pasuje.

Ogień w tym domu był dla strażaków równie niewytłumaczalny, jak dla koronera spalone ciało w nieskazitelnie czystym, nietkniętym ogniem ubraniu. Kiedy strażacy włamali się do Hawley Manor płomienie buszowały w różnych miejscach poza pokojem Thurstona, z dala jednak od kominka; nie było też w ich zasięgu przewodów elektrycznych, których spięcie mogłoby wywołać pożar. W powietrzu nie unosił się zapach parafiny ani innej zapalonej substancji, nic co mogłoby sugerować podpalenie - przynajmniej zwykłe podpalenie. Nie było również śladów rabunku. W kieszeniach Thurstona znaleziono pieniądze i zegarek. Ogień o niewyjaśnionym pochodzeniu zdawał się być skierowany na pokój Thurstona, tak aby zniszczyć to spalone ciało w niespalonym ubraniu. W momencie przybycia strażaków płonęła już zewnętrzna powierzchnia drzwi do jego pokoju.

Mieliśmy tu już inne historie o niewyjaśnionych ranach. Według zawartych w nich informacji wielu mężczyzn i wiele kobiet zostało pchniętych ostrym przedmiotem w niewyjaśnionych okolicznościach, odkrywając swoje rany dopiero później. Nie ma żadnego dowodu, że Thurston czuł oparzenia, próbując uciekać lub wzywać pomocy. Nie wiemy, co się działo z tym człowiekiem - prócz jednego: jego rany nie pochodziły z zewnątrz.

Istnieją historie o osobach, które znajdowano martwe z ranami postrzałowymi i kulami w ranach, bez najmniejszego śladu na ubraniu lub bieliźnie, że kule te trafiły je z zewnątrz. Policja starała się wyjaśniać takie przypadki opowiadaniem o zabójcach strzelających do rozebranej ofiary, a następnie trudzących się ubieraniem trupa. W jakim celu? Tego nikt nie usiłował zgadnąć. Oto numer "New York Timesa" z l lipca 1872 roku - tajemnicze morderstwo w Bridgeport, Connecticut. Jego ofiara, kapitan Colvocoresses, zginął od kuli prosto w serce, wszelako w ubraniu - najmniejszej dziurki. "The Brooklyn Eagle" z 8 lipca 1891 roku - w okolicy Maspeth na Long Island znaleziono zwłoki człowieka nazwiskiem Carl Gros. Żadne ślady na jego ubraniu nie odpowiadały kulom w ciele. Martwego mężczyznę znaleziono 14 lutego 1912 roku w Paryżu - pod nieuszkodzonym odzieniem policja odkryła ranę z kulą w środku.

Natknąłem się już na tyle historii o strumieniach kamieni, które wpadały do zamkniętych pomieszczeń, bez jakichkolwiek śladów przenikania, przebijania, penetracji na oknach, drzwiach, suficie lub ścianach, że nie dziwi mnie wcale myśl o kuli lub nożu, który rani ciało, nie zostawiając żadnych śladów na ubraniu. Mieliśmy już historie o szybach przebitych kulami, które znikały gdzieś bez śladu, są też historie o kulach, które wpadały do pokojów, nie przebijając niczego.

Oto wiadomość z 3 marca 1929 roku, zamieszczona w "San Francisco Chronicle", której wycinek otrzymałem dzięki uprzejmości pani Miriam Allen de Ford z San Francisco. "Władze śledcze hrabstwa Newton w stanie New Jersey - czytamy - zmagają się z największą zagadką, jaką przyszło im rozwiązywać od początku istnienia tego hrabstwa. Wszystko zaś z powodu deszczu grubego śrutu, który od kilku dni spada z przerwami w biurze pewnego garażu w mieście Newton. Biuro to zajmuje mały pokoik z jednymi drzwiami i z jednym oknem. Na ścianach pomieszczenia ani też na jego suficie nie ma żadnych śladów szczelin, rys lub otworów, przez które śrut mógłby wpadać do wnętrza."

Dwa lata później, nie bardzo spiesznie jak widać, napisałem do prokuratora w hrabstwie Newton list z prośbą o więcej szczegółów. Z odpowiedzi, podpisanej przez pana Georga M. Vaughana, dowiedziałem się, że "wydarzenie to okazało się figlem urządzanym przez kilku miejscowych żartownisiów".

Skoro tak, to mam inną historię. Pochodzi ona z "The Charleston News and Courier" z 12 listopada 1886 roku, a chociaż nie dotyczy kul w zamkniętym pokoju, niemniej odnosi się do kul niewiadomego pochodzenia. Oto dwóch panów przechadzało się po polu w okolicach Waterboro w hrabstwie Colleton, Południowa Karolina, gdy wtem tuż obok spadł grad myśliwskiego śrutu. Ich pierwszą myślą było podejrzenie, że ktoś celowo wypalił ze strzelby w ich kierunku, jednakże śrut padał dalej, nie czyniąc im szkody, poza tym zaś nie słychać było żadnych wystrzałów. Sprawa skończyła się na zebraniu przez nich garstki śrutu i dostarczeniu jej do redakcji "The Colleton Press". W istocie, cóż więcej można zrobić w takiej sytuacji?

"Religio-Philosophical Journal" z 6 marca 1880 roku przynosi wiadomość skopiowaną z lokalnego pisma "The Cincinnati Inquirer", że mieszkańcy miasteczka Lebanon w Ohio zostali wprawieni w niebywałe zdumienie przez śrut myśliwski, którego grad spadł kilkakrotnie z sufitu w sklepie z artykułami żelaznymi, należącym do Johna W. Lingo. By sprawdzić niezwykłe pogłoski wybrano nawet komitet najpoważniejszych obywateli, którzy spędzili w sklepie kilka godzin, stwierdzając autorytatywnie, że zjawisko istotnie było prawdziwe. Ni stąd, ni zowąd na podłogę opadała garść śrutu o kalibrze, którego akurat sklep nie miał w sprzedaży. Źródła pochodzenia tego śrutu ani kierunku, skąd przybywał nie udało się komitetowi, mimo wielkiego skupienia uwagi, ustalić. W historii tej istnieje wszelako pewna okoliczność, która mogła mieć wiele wspólnego z niezwykłym zjawiskiem. Otóż pewnej nocy, pięć lat wcześniej, ktoś usiłował dostać się do sklepu i został postrzelony przez Johna Lingo. Osoba ta uciekła jednak i nie została rozpoznana. W każdym razie nikt w okolicy nie był ranny ani brany pod uwagę jako podejrzany.

W "Religio-Philosophical Journal" z 24 kwietnia ukazał się list jednego z czytelników tego pisma, pana J. H. Marshalla, któremu wydarzenie w sklepie Johna Lingo przypomniały jego własne doświadczenia z lata 1867 roku. W okresie tym grad kul, czy też raczej kulek, padał wielokrotnie we wszystkich pokojach jego domu. Kulki te padały z pewną siłą, jednak bez szybkości typowej dla wystrzału, miały wielkość śrutu na ptaki, zjawisko występowało w pełni dnia, w krótkich odstępach, były jednakże opady, które trwały godzinę i dłużej. Było więc tych kulek bardzo dużo, jednakże za każdym razem, gdy Marshall usiłował je pozbierać okazywało się, że nie może znaleźć nawet tuzina. W czasie spadania śrutu w domu Marshalla słychać było również niewyjaśnione stukanie.

Sposób, w jaki kule mogą się znaleźć w zamkniętym pokoju jest równie tajemniczy jak sposób, którego słynny Houdini użył do wydostawania się z rozmaitych więziennych cel, mimo że pomieszczenia te, z natury samej dość nieprzepuszczalne, przygotowywano na jego przyjęcie ze szczególną pieczołowitością i praktycznie nie było żadnej wyobrażalnej fizycznej możliwości opuszczenia ich bez wiedzy strażników. A jednak Houdini dokonywał tego i dokonywał jeszcze więcej. W czasie pokazowego eksperymentu w Rosji człowiek ten uciekł z więziennej karetki o grubych metalowych ścianach, zaś ucieczka jego nie mogła mieć związku z żadną szczególną wiedzą ani zręcznością w otwieraniu zamków, gdyż stalowe drzwi pojazdu zostały po prostu przyspawane do ściany. Kiedy Houdini pojawił się na zewnątrz, policja nazwała to nieuczciwą grą, gdyż żeby przedostać się przez grube ściany więziennej kibitki trzeba było po prostu być duchem. Kim był Houdini, a zwłaszcza kim był Houdini, jeśli nie był duchem? W każdym razie tak wyglądały jego wyczyny według opowiadania Willa Goldstona, prezesa Klubu Magików w Londynie.

Mam też historię o koniu, który znalazł się w czymś, co dla zwykłego konia powinno było być pomieszczeniem zamkniętym na cztery spusty. Czytając takie rzeczy, ktoś może poczuć się nieswojo. Ktoś, zwłaszcza nieco łatwowierny i podatny na różne sugestie, może zacznie się odwracać nerwowo, spoglądając po kątach i widząc prawie okiem wyobraźni, że coś, czego obawia się najbardziej, siedzi na krześle i łypie nieżyczliwie w jego stronę. Chciałbym, żeby w tym miejscu ci z moich czytelników, którzy uważają się za wyższych od tego rodzaju lęków, zauważyli, czy przypadkiem nie zdarzyło im się jednak dyskretnie spojrzeć za siebie. Historię o koniu opowiada londyński "Daily Mail" z 28 maja 1906 roku. Jeżeli ktoś chce się spierać, że to wszystko jest tylko fantazją i kłamstwem, ma prawo, i uważam nawet, że tak będzie każdemu wygodniej. Niemniej historia jest historią. Pewnego majowego poranka 1906 roku właściciel młyna Furnace Mill w Lambhurst, w hrabstwie Kent w Anglii, pan J. C. Playfair, wszedł do stajni i zastał wszystkie konie poustawiane odwrotnie w swoich boksach, zaś jeden z nich zniknął. Zazwyczaj bywa tak, że jeśli ktoś coś straci lub zgubi, to szuka najpierw we wszystkich prawdopodobnych miejscach, potem zaś w ostatecznej desperacji, gdy poszukiwania nie przynoszą pożądanego skutku, zagląda w miejsce najmniej prawdopodobne, gdzie zguba nie powinna i nie może się znajdować. Jest to właśnie mieć nadzieję wbrew nadziei. Contra spem spero. Tuż obok stajni znajdowała się komora z sianem, której wąskie drzwi starczały ledwo dla człowieka. Obszukawszy całe obejście i nie mogąc znaleźć śladu po zaginionym koniu, pan Playfair stanął w drzwiach do komory z sianem, czując prawdopodobnie ten sam rodzaj irytacji i desperacji, co właściciel zaginionego słonia, który zagląda do komórki obok kuchni. Tak więc pan Playfair otworzył drzwi - a w pomieszczeniu na siano stał koń. Żeby go stamtąd wydostać trzeba było rozwalić część ściany.

Były też inne zdarzenia, które nie powinny się były zdarzyć. Ciężkie beczki z wapnem stoczyły się po schodach, choć na górze nie znaleziono nikogo, kto mógłby je złośliwie zepchnąć. Działo się to w jasnym świetle dnia. Prawda, że czasem wślizguję się w poszukiwaniu danych w mroki nocy, jednakże zdecydowana większość naszych tajemnic ma dzienny charakter. Młyn ten był budynkiem stojącym na uboczu i nikt - przynajmniej nikt widzialny - nie mógł się do niego zbliżyć bez zwrócenia na siebie uwagi. W obejściu były też dwa psy. A jednak ktoś przewrócił wielki zbiornik na wodę, który był tak ciężki, że żaden dorosły mężczyzna nie mógłby go ruszyć bez pomocy innych. Drzwi wejściowe, które zamykano na noc na klucz i zasuwę, bywały rano otwarte. Na końcu dodam, że młynarz miał małego syna.

W połowie marca 1901 roku pewna kobieta zabita nożem w sposób, który wyglądał jak fikcja - jak wymyślona scena morderstwa i śmierci, która sama przez się nie należy do "realnej" rzeczywistości. Historia Lavinii Farrar, podobnie jak historia Thurstona wygląda tak, jak gdyby ją również napisano, a potem jeszcze poprawiano i uzupełniano, przy czym ów amatorski i niedbały autor, a może ktoś, komu przeszkadzano w pracy, spartaczył cały zabieg ukrycia morderstwa - co w sumie znaczyło, że śmierci tej kobiety nie można było wyjaśnić, używając obiegowych pojęć. Potem zaś, próbując to i owo naprawić, człowiek ten namieszał tylko niezręcznie i ślepo, powiększając tajemnicę i niezrozumiałość swej zbrodni, choć chodziło mu chyba o rzecz zgoła przeciwną.

Czytamy więc w "Cambridge Daily News" z 16 marca 1901 roku, że siedemdziesięciodwuletnia Lavinia Farrar, kobieta niewidoma, posiadająca jednak "pewne niezależne środki do życia", została znaleziona na podłodze w kuchni, z posiniaczoną twarzą i złamanym nosem. Obok ciała leżał skrwawiony nóż, było też kilka kropli krwi na podłodze. Tu właśnie mamy ślad partactwa. Kobieta była ubrana i aż do czasu lekarskich oględzin zwłok nie można było doszukać się rany od ciosu nożem, która była przyczyną śmierci. Podczas oględzin dwóch lekarzy stwierdziło natomiast, że zgon nastąpił w wyniku uderzenia w samo serce, wszelako w żadnej z czterech warstw jej ubiorów nie było śladu przebicia. Jasne było, że kobieta nie mogła zadać sobie tego ciosu w samobójczym zamiarze, ubierając się ciepło po morderczym pchnięciu, gdyż według lekarzy śmierć nastąpiła natychmiast. Nóż nie został również wsunięty przez szpary między krawędziami czterech warstw ubiorów, ponieważ linia zapinania guzików biegła pośrodku jej korpusu, w odległości kilkunastu centymetrów od rany.

Nóż leżał na podłodze, obok ciała, i na podłodze były ślady krwi. Wydaje się jednak, że krew ta nie pochodziła z rany zamordowanej kobiety. W jaki sposób miałaby tryskać, nie plamiąc ubrania? Zresztą rana prawie nie krwawiła. Lekko splamiona była tylko ta sztuka bielizny, która przylegała bezpośrednio do ciała. W mieszkaniu nie było śladów rabunku ani walki. Władze śledcze zamknęły tę sprawę, nie dochodząc do żadnych wniosków.

Kolejna sprawa bez wniosków pochodzi z numerów "New York Timesa" z 10 i 11 marca 1929 roku. 9 marca wieczorem Isidor Fink, mieszkaniec Nowego Jorku, zamieszkały na 132 Ulicy, zajęty był prasowaniem. Jako właściciel małej pralni przy Piątej Alei pan Fink miał zawsze mnóstwo rzeczy, które trzeba było wyprasować. Żelazko rozgrzewał na gazowym piecyku. Ponieważ zaś był to człowiek ostrożny, a w owym czasie codziennie zdarzały się napady, pracował on w zamkniętym, bardzo dokładnie zamkniętym pokoju. Drzwi zabezpieczała zasuwa, w oknach były solidne okiennice.

Kobieta, która mieszkała obok, znała zwyczaje swojego solidnego i spokojnego sąsiada, toteż gdy usłyszała krzyk i dźwięki robiące wrażenie uderzeń, zawiadomiła natychmiast policję. Na miejsce przybył wkrótce policjant Albert Kattenborn, wszelako nie był on w stanie dostać się do środka. Drzwi były mocne i nie chciały ustąpić pod naporem ciała. Policjant podsadził zatem do okienka nad drzwiami jakiegoś chłopca z sąsiedztwa, który wśliznął się do środka i odsunął rygiel. Na podłodze leżał Fink z dwiema kulami w piersi i przestrzelonym nadgarstkiem, na którym widać było ślady prochu. Wyglądało na to, że próbował się zasłonić, a może wyrwać broń z ręki napastnika. Był już martwy. I znów, jak w kilku poprzednich historiach, żadnego śladu rabunku. W kieszeniach zabitego znaleziono pieniądze, nietknięta była też kasa. Ani w mieszkaniu, ani na zewnątrz nie natrafiono na porzuconą broń lub łuski. Według opinii lekarskiej Fink zmarł natychmiast albo prawie natychmiast po otrzymaniu postrzałów. Prawdziwą zagadką dla policji był tu sposób, w jaki napastnik dostał się do środka.

Wysunięto przypuszczenie, że morderca mógł wpełznąć przez okienko nad drzwiami. Jeden z zawiasów okienka był uszkodzony, nie można jednak było z całą pewnością stwierdzić, czy uszkodzenie to było świeże, czy też istniało od dawna. Okienko było tak wąskie, że funkcjonariusz Kattenborn musiał poprosić o przeciśnięcie się przez nie małego chłopca. Jeżeli jednak morderca mógł być człowiekiem o drobnej budowie ciała, to wszakże dość absurdalnie wyglądało wyobrażanie sobie, że po przeciśnięciu się przez okienko i zabiciu ofiary, człowiek ten uciekał tą samą uciążliwą drogą, zamiast zwyczajnie odryglować drzwi i wyjść. Można było co prawda przypuszczać, że zabójca wcale nie wchodził do środka, lecz wspiąwszy się do okienka strzelił trzy razy i uciekł. Jednakże na nadgarstku Finka były ślady prochu, co wyraźnie wskazuje na to, że został zastrzelony z bliska. Dwa lata później, w pewnej audycji radiowej poświęconej walce z przestępczością komisarz policji Mulrooney nazwał tę zbrodnię w zamkniętym pokoju "nieprzeniknioną tajemnicą".

 

Czytamy na przykład w "Annual Register" (1820-13), że pewna dziesięcioletnia dziewczynka nazwiskiem Elizabeth Barnes stanęła przed sądem z powodu oskarżenia Johna Wrighta, właściciela sklepu tekstylnego w Foley-place, Mary-le-bon w Londynie, który zarzucał jej kilkakrotne zapalanie ubrań, "z pomocą jakichś nadzwyczajnych środków", na ciele jego matki, przez co doznała ona tak poważnych oparzeń, iż jej stan nie rokował przeżycia. Dziewczynka była w domu Wrightów służącą, co przypomina nam szereg poprzednich historii. Najpierw niewyjaśniony pożar wybuchł 5 stycznia 1820 roku. 7 stycznia pani Wright wraz ze służącą siedziały przy wielkim kuchennym piecu. Relacja w "Annual Register" niestety nie mówi nic o ich wzajemnych stosunkach. W pewnym momencie pani Wright wstała z krzesła i skierowała się w stronę drzwi, gdy wtem zauważyła, że jej suknię ogarniają płomienie. Podobna sytuacja miała miejsce 12 stycznia. Starsza pani znów siedziała z dziewczynką w kuchni, około dwu i pół metra od paleniska, na którym płonął "bardzo mały ogień". I nagle jej ubiór zapalił się bez żadnego powodu, w podobny sposób jak poprzednim razem. Następnego dnia Wright usłyszał dochodzący z kuchni krzyk swojej matki, a gdy rzucił się na ratunek, ujrzał panią Wright w koronie płomieni. Dziewczynka opuściła kuchnię moment wcześniej. Tym razem atak był niebezpieczny, a Wright skierował przeciwko służącej otwarte oskarżenie. Pani Wright wierzyła jednak, że dziecko nie miało nic wspólnego z jej nieszczęściami, uważając, że atakuje ją jakaś zła, "nadnaturalna siła". Widać stąd, że była to zacna i nieskłonna do pochopnych podejrzeń kobieta. Wysłano po jej córkę, która przybyła, by pilnować matki. John Wright był zbyt zajęty sklepem. Wszelako opieka córki niewiele pomogła. Wierząc ciągle, że dziewczynka nie miała nic wspólnego z atakującym ją ogniem, pani Wright weszła znowu do kuchni w czasie, gdy Elizabeth coś tam właśnie robiła, i znów w niewyjaśniony sposób zaczęła płonąć. Tym razem "była tak ciężko poparzona, że położono ją do łóżka". Kiedy wreszcie, mimo bólu, zasnęła, syn i córka opuścili cicho pokój - i natychmiast wezwały ich z powrotem przeraźliwe jęki. Pani Wright leżała pośród płonącej pościeli. Tym razem nakazano służącej opuszczenie domu, a kiedy odeszła ataki ognia przestały się powtarzać. Był to fakt potwierdzający wcześniejsze podejrzenia Wrighta, który wybrał się na policję i złożył formalne oskarżenie, powodując jej aresztowanie. W czasie przesłuchań sędzia oświadczył, że nie wątpi w winę dziewczynki, wszelako nie może ogłosić wyroku, dopóki pani Wright nie poczuje się na tyle dobrze, żeby mogła złożyć w sądzie zeznanie.

W magazynie "Cosmos" (3-6-242) znajduje się opis pewnego przypadku, który został odnotowany przez lekarza. Jest to komunikat dr. Bertholle przedstawiony na posiedzeniu Societe Medico-Chirurgical. Czytamy więc, że l sierpnia 1869 roku paryska policja wezwała dr. Bertholle'a w sprawie kobiety, którą znaleziono martwą, z ciężkimi oparzeniami, zdającymi się być przyczyną śmierci. Ciało leżało na podłodze, a pod poparzonym ciałem deski również nosiły ślady ognia, wokół nie było jednak nic, co mogłoby podpowiedzieć, w jaki właściwie sposób doszło do wypadku. Pościel na łóżku, materace, zasłony, w ogóle wszystkie przedmioty w tym pokoju były nietknięte przez płomienie. Tylko te poparzone zwłoki. W dodatku ich stan był taki, jakby znajdowały się przedtem pośród płomieni rozpalonego pieca. Opis dr. Bertholle'a jest techniczny i szczegółowy: lewa ręka całkowicie spalona; prawa dłoń zwęglona; nie zachowały się żadne organy wewnętrzne w klatce piersiowej; organy wewnętrzne jamy brzusznej znajdowały się w stanie niemożliwym do rozpoznania. Kobieta nie krzyczała, a w każdym razie nikt z mieszkańców tego domu nie słyszał żadnych niepokojących dźwięków. Jest to dobrze nam znany motyw, coś jakby w rodzaju specjalizacji - spalone ciało w nietkniętym ogniem pokoju.

Nocą 23 grudnia 1916 roku - patrz "The New York Herald" z 27 i 28 grudnia - Thomas W. Morphey, właściciel Lake Denmark Hotel, dziesięć kilometrów od Dover w stanie New Jersey, zerwał się z łóżka, słysząc jakieś jęki. Dźwięki te dochodziły z parterowej części jego domu. Zbiegłszy po schodach, pan Morphey znalazł na dole swą gosposię, panią Lillian Green, ciężko poparzoną i umierającą. Pod nią, na podłodze, był mały wypalony placyk, poza tym jednak nic, prócz jej ubrania, nie wskazywało na jakikolwiek pożar. Jeszcze w szpitalu kobieta mogła trochę mówić, wydaje się jednak, że nie była w stanie niczego wyjaśnić. Wkrótce też zmarła, zabierając ze sobą do grobu tajemnicę swej śmierci.

Jedną z moich metod w czasie poszukiwania tego, co nazywam danymi lub faktami, jest zwracanie uwagi w nagłówkach, katalogach czy indeksach na takie słowa-klucze i frazy-klucze jak "wyjaśniona tajemnica", "zagadka wreszcie rozwiązana", albo też zapewnienie, że coś zostało ostatecznie wyjaśnione. Kiedy czytam, że zdrowy rozsądek wreszcie zatryumfował i że obalono kolejny przesąd, moja więdnąca dociekliwość otrzymuje potężny zastrzyk życia.

Weźmy historię o pijanej kobiecie z Whitley Bay koło Blyth, która twierdziła, że znalazła spalone ciało swojej siostry na nietkniętym ogniem łóżku, potem zaś wszystko odwołała. Przeczytawszy, że tajemnica ta została należycie wyjaśniona, sięgnąłem po odpowiedni rocznik "The Blyth News", żeby znaleźć się bliżej źródła.

Relacja w lokalnej gazecie zasadniczo przypomina to, co przeczytałem w londyńskich dziennikach, są niemniej pewne, budzące wątpliwości różnice, które pozwalają mi przypuszczać, że historia warta jest zatrzymania się nad nią raz jeszcze.

Jest to zatem relacja o dwóch emerytowanych nauczycielkach, Margaret i Wilhelminie Dewar, żyjących w mieście Whitley Bay koło Blyth. Wieczorem, 22 marca 1908 roku, Margaret Dewar wpadła zdyszana do domu sąsiadów, mówiąc, że znalazła swoją siostrę martwą i spaloną. Sąsiedzi poszli z nią do jej domu. W pokoju sypialnym bez śladów pożaru, na nietkniętym przez płomień łóżku leżało zwęglone ciało Wilhelminy Dewar. Margaret twierdziła, że w takim stanie właśnie je znalazła i takie oświadczenie złożyła policji w czasie śledztwa. Nie było też śladu pożaru w innych częściach budynku. Tak wyglądały fakty podstawowe.

A więc kobieta składała zeznania. Koroner oświadczył jednak, że jej nie wierzy. Wezwał on policjanta, który twierdził, że w czasie znalezienia ciała Margaret Dewar była tak pijana, iż nie wiedziała, co mówi. Policjant ten nie został jednak poproszony o wyjaśnienie, w jaki sposób odróżnia się osoby podniecone i przerażone od osób pijanych. Poza tym nikt nie oskarżał pani Dewar, że w czasie składania zeznań w sądzie była również pijana, a przecież opowiedziała tam swą pierwotną wersję. Koroner nalegał, by odwołała swe zeznanie. Kobieta odparła, że nie może zmienić tego, co powiedziała.

Tak absurdalna jest opowieść o śmierci w płomieniach na nietkniętym łóżku, że jeśli wziąć ją poważnie i pozwolić powtarzać przed sądem, byłoby to otworzenie furtki dla czarnej magii i oskarżeń o czary w angielskiej procedurze prawnej. Koroner usiłował zatem uparcie skłonić kobietę do zmiany zeznań, ona zaś uparcie odmawiała. W takiej sytuacji koroner przerwał dochodzenie, odkładając je do 1 kwietnia.

1 kwietnia Margaret Dewar przyznała się do kłamstwa. Żaden powód, dla którego na początku opowiadała zmyśloną historię, nie został podany, czy też odkryty. Były natomiast istotne powody, by zaczęła mówić to, czego od niej oczekiwano. Lokalna gazeta była przeciwko niej. Koroner pewnie ją straszył. Najprawdopodobniej przeciwko niej byli również sąsiedzi, tak że pozostał jej lęk przed życiem w małym miasteczku, pośród nieprzyjaznych ludzi. Kiedy więc dochodzenie zostało podjęte na nowo, Margaret Dewar wyznała, że jej poprzednia wersja była niedokładna, ponieważ kiedy znalazła swoją siostrę, ta jeszcze żyła, leżąc w parterowej części domu, skąd została wniesiona na górę do swojej sypialni, gdzie zmarła. Psychologicznie jest to wersja bardzo nieprawdopodobna, poza tym nie ma w niej żadnego wyjaśnienia co do przyczyny ognia, niemniej koroner był zadowolony. Pamiętajmy, że nie było śladów pożaru w całym budynku, a zatem również na parterze. Wszelako właściwe zeznanie zostało złożone i zapisane w aktach. Dlaczego Margaret Dewar miałaby opowiadać nieprawdopodobną historię, której nikt nie chciał dać wiary i którą w końcu musiała odwołać, nie wiadomo. Nikt nie zadał sobie trudu, żeby to wyjaśnić. Istnieją tysiące takich dochodzeń, w których składa się "właściwe" zeznania.

"Madras Mail" z 13 maja 1907 roku pisze o kobiecie z wioski Manner koło Dinapore, której ciało strawił ogień, nie tykając przy tym ubrania. Dwóch konstablów policji znalazło zwłoki w pokoju, w którym nie było śladów żadnego pożaru, i odniosło gorące jeszcze ciało do sędziego. "Toronto Globe" z 28 stycznia 1907 roku drukuje natomiast depeszę z Pittsburga w Pensylwanii na temat równie ponurej i niepokojącej sprawy. Czytamy więc, że pewien człowiek nazwiskiem Albert Houck znalazł ciało swej żony wpółleżące na stole i "spalone na skwarek". Ani stół, ani żaden inny przedmiot w domu nie nosił śladów ognia. "The New York Sun" z 24 stycznia 1930 roku donosi o dochodzeniu koronera w sprawie śmierci pani Stanley Lake z Kingston w stanie New York. "Choć jej ciało było całe poparzone i spalone, w jej ubiorze nie znaleziono jednej spalonej nitki".

 

Londyński "Daily Chronicie" z 30 marca 1922 roku: "Choć to niewiarygodne, w dalszym ciągu żadnych wieści o Holdingu".

Poszukiwania trwały bez przerwy trzy tygodnie - rowerzyści, policja, farmerzy, ludność całych wiosek.

B. Holding, oficer lotnictwa, wystartował rankiem 7 marca 1922 roku, dokładnie o godzinie 10.30 z aerodromu w okolicy Chester, do krótkiego lotu - w każdym razie miał to być krótki lot - nad Walią. Około jedenastej widziano go w pobliżu Llangollen w Walii, jak dokonywał zwrotu na niebie, kierując się z powrotem ku Chester.

Holding zaginął bez śladu z dala od wybrzeża, zniknął pośrodku gęsto zaludnionego lądu. Jednym z zadań, które sobie narzuciłem, było przewertowanie sześciu londyńskich gazet z lat 1919-1926, mało prawdopodobne zatem, by odkryto tajemnicę losu Holdinga później, ja zaś nie miałbym na ten temat żadnych informacji.

W przypadku Holdinga nie mam odpowiednich danych, by oprzeć na nich jakieś spekulacje, zamiast tego mam jednak historię o dwóch mężczyznach, których ślad na ziemi urwał się równie gwałtownie, jak ślad Holdinga na niebie - i co ważniejsze, w ich przypadku mamy do dyspozycji dodatkową okoliczność, istotne tło ich życia, które mogło odegrać decydującą rolę w tej tragedii. Historia tych mężczyzn jest skąpana w nienawiści o intensywności wschodniego fanatyzmu.

24 lipca 1924 roku, w czasie narastającego napięcia i zamieszek arabskich w Iraku brytyjski sztab wojskowy wysłał na rutynowy rekonesans nad pustynią Mezopotamii samolot z kapitanem lotnictwa W. T. Dayem i pilotem D. R. Stewartem na pokładzie. Zgodnie z wyznaczonym zadaniem powinni oni byli wrócić po kilku godzinach lotu. Relację o tym przypadku zaczerpnąłem z londyńskiego "The Sunday Express" z 21 i 28 września 1924 roku.

Samolot nie wrócił jednak do bazy, w związku z czym wysłano inne aeroplany na poszukiwania. Zaginioną maszynę znaleziono wkrótce na pustyni. Nie był to jednak wypadek. Samolot Daya i Stewarta nie rozbił się na pustyni, lecz wylądował. Powstało tylko pytanie - dlaczego. "W baku aeroplanu było jeszcze trochę benzyny, silnik znajdował się w absolutnym porządku. Wszystko było w takim stanie, że do maszyny wsiadł jakiś pilot i wrócił nią do bazy." Dwaj mężczyźni zniknęli wszakże bez śladu. "W takim stopniu, w jakim można to było stwierdzić, nie natknęli się oni na warunki meteorologiczne, które tłumaczyłyby ewentualnie ich lądowanie." Nie było żadnych śladów wskazujących, że do samolotu na przykład strzelano. Może jest jednak jakiś sposób, znany tylko nielicznym, by ściągnąć samolot z nieba na ziemię bez strzelania. Jeżeli zaś tak, to jest też pewnie jakiś sposób - i byłoby to zgodne z pozostałą częścią tej historii - porywania ludzi z pustyni. Na piasku, dookoła samolotu, znaleziono doskonale odciśnięte ślady Daya i Stewarta. "Szli oni obok siebie w pustynię, nie wiadomo w jakim celu. Trzydzieści sześć metrów od samolotu ich ślady urwały się tak nagle, jak gdyby doszli do brzegu przepaści."

Lądowanie samolotu było, jak widzimy, niewyjaśnione. Pozostawiając to jednak jako mniejszą tajemnicę, zajęto się głównie próbą zrozumienia, co stało się z jego załogą. Ludziom zaangażowanym w tę sprawę nasuwała się oczywiście myśl, że dwaj lotnicy zostali porwani przez Beduinów, zaś zagadka nagle urywających się śladów polegała na tym, że Beduini zatarli je starannie, poczynając trzydzieści sześć metrów od aeroplanu. Wszelako zgodnie z powyższym rozumowaniem nasuwał się wniosek, że Beduini nie mogli zacierać za sobą śladów bez przerwy i że gdzieś tam można będzie odnaleźć odciski kopyt ich wielbłądów lub koni. Z taką intencją zorganizowano zatem poszukiwania na szeroką skalę. W głąb pustyni ruszyły samoloty, samochody opancerzone i policja konna. Dla zachęcenia ludzi wyznaczono nagrody. Patrole przyjaźnie nastawionych plemion arabskich przetrząsały pustynię przez cztery dni bez przerwy. Nigdzie wszelako poza punktem, gdzie ślady urywały się gwałtownie, nie znaleziono innych odcisków. Ostatnią relacją o tej sprawie, którą mam w swoich notatkach, jest artykuł w londyńskim "The Sunday News" z 15 marca 1925 roku. Informuje on, że zagadka zaginionych lotników czeka wciąż na rozwiązanie.

 

Wiele gazet z czerwca 1922 roku zamieściło wzmianki i szersze opisy przypadku dwudziestoletniej Mary Reilly, zakonnicy z Domu Sióstr Dobrego Pasterza w Peekskill, New York. Moje informacje pochodzą z londyńskiego dziennika "The Daily Express" z 10 czerwca. Czytamy w nim, że na ciele Mary pojawiał się często stygmat w postaci krwawego krzyża. Przypomina mi się tu mimochodem dwunastoletnia dziewczynka z wioski Bussus-Bus-Suel we Francji, na której skórze wyłaniały się litery i wyrazy, a także różne obrazki. Jeżeli chodzi o stygmaty, to najczęściej słyszymy o "pięciu ranach Chrystusa", uzupełnianych czasem śladami korony cierniowej na czole. "The New York Herald Tribune" z 25 marca 1928 roku publikuje opis przypadku dwudziestopięcioletniej Rose Ferron. Według zawartych tu informacji, Rose Ferron, mieszkanka miejscowości Woonsocket w stanie Rhode Island, była stygmatyczką od 17 marca 1916 roku, kiedy to na jej dłoniach, stopach i czole pojawiły się po raz pierwszy krwawe znaki. Na histeryczne usposobienie tej dziewczyny - w powszechnie rozumianym i w medycznym sensie tego terminu - wskazuje okoliczność, że przez trzy lata jej opiekunowie przywiązywali ją do łóżka, nie krępując tylko jej prawej ręki.

W momencie pisania tych słów mijają też cztery lata od czasu, gdy zacząłem śledzić przypadek Theresy Newmann, stygmatyczki z miejscowości Konnersreuth w Niemczech - i jak do tej pory nie stwierdzono tu żadnego oszustwa. Obszerniejszy artykuł na jej temat zamieścił "The New York Times" z 8 kwietnia 1928 roku. Czytamy w nim, że droga do jej domu zapchana jest wozami, samochodami, motocyklami i tłumem pieszych pielgrzymów. Biorąc pod uwagę wygodę współczesnych środków komunikacji możemy przyjąć, że żaden cud w dziejach nie był tak tłumnie oglądany. Dziewczyna leży na łóżku, a obok przez cały dzień szuranie stóp przesuwającego się korowodu. Wierzących? Gapiów? Trudno zgadnąć. Historia tej dziewczyny zgadza się z historiami innych stygmatyczek i stygmatyków: upływ krwi z szybko gojących się ran i nasilanie się tych zjawisk w piątki. Czytamy też, że przypadkiem Theresy zainteresowali się przedstawiciele nauk medycznych, domagając się umieszczenia jej w jakiejś klinice, gdzie można by ją poddać długotrwałym, systematycznym obserwacjom, wszelako władze kościelne sprzeciwiły się tym zamysłom. Mamy więc z jednej strony opór władz kościelnych przeciwko naukowemu badaniu tych zjawisk, z drugiej zaś strony przykład typowej reakcji względnie zainteresowanych naukowców. Kiedy okazało się, że nie mogą przeforsować swego projektu, wycofali się szybko i zapomnieli, że jakieś tam niewyjaśnione zjawiska mają w ogóle miejsce.

Co do mnie, to uważam, że na ciele stygmatyków i stygmatyczek pojawiają się rany podobne do ran o historycznym, a zatem z natury wątpliwym charakterze, ponieważ ów sugestywnie opisany dramat, następnie zaś jeszcze sugestywniej przedstawiany w postaci tysięcy rzeźb, obrazów, pieśni, modlitw, rozmyślań, kazań, jest dla głęboko wierzących silnym stymulatorem wyobraźni. Sądzę jednak, że i niektóre młode ateistki - gdyby tylko znalazły jakiś obiekt histerycznych emocji - mogłyby reprodukować odpowiednie znaki na swych ciałach.

Magazyn "Month" (134-249) publikuje relację na temat przypadku Marie-Julie Jahenny z wioski La Fraudais (Loire-Inferieure) we Francji, dziewczyny dotkniętej błogosławieństwem stygmatów 21 marca 1873 roku. Na jej ciele ukazało się najpierw "pięć ran". Potem zaś na jej piersi pojawił się wizerunek kwiatu. Czytamy, że obraz ów był widoczny przez dwadzieścia lat. Poza tym zaś - według naszego źródła - kwiat ten zaistniał najpierw w umyśle Marie, ponieważ przepowiedziała jego ukazanie się na jej ciele. Ktoś może mieć wrażenie, że użyto w tej sprawie nie dającego się zatrzeć tuszu lub że był to jakiś rodzaj tatuażu. Bardzo dobrze. Należy mieć wrażenia.

Jeżeli jakaś dziewczyna pije zupełnie nieszkodliwy płyn i umiera, to czy mógłby ktoś postąpić odwrotnie, zadając sobie śmiertelne rany bez żadnej szkody dla zdrowia?

Istnieje pewien rodzaj stygmatyzmu, który różni się od przytaczanych tu przypadków tym, że do kaleczenia ciała nie używa się wyobraźni, lecz materialnych, ostrych narzędzi. Rany te wszelako przypominają rany stygmatyczek, a w każdym razie nie są ranami w zwykłym fizycznym sensie. Mamy tu na przykład relację zamieszczoną w piśmie "The Sphinx" z marca 1893 roku, której bohaterem jest pewien fakir, Soliman Ben Aissa, przedstawiający swe umiejętności na publicznych pokazach w Niemczech. Musiały to być dość dramatyczne przedstawienia, ponieważ człowiek ten przebijał sobie sztyletem język i policzki, a także wbijał ów przedmiot w swój brzuch. Sztylet jednak zdawał się nie robić mu krzywdy, a rany goiły się na oczach zebranych.

Magicy tego rodzaju zdarzają się rzadko, zarówno w Stanach Zjednoczonych jak i w Europie, wszelako skromniejszy gatunek połykaczy szkła i gwoździ spotyka się względnie często.

W marcu 1920 roku grupa arabskich derwiszów zaczęła występować w londyńskich salach widowiskowych. "The Daily News" z 12 marca publikuje fotografie tych niezwykłych magików, ukazujące ich w trakcie przebijania swoich ciał długimi szpikulcami. Z ran nie płynie krew, na twarzach nie widać bólu. Jednakże obudziło się Tabu. Cenzor zakazał podobnych występów.

Relacja o niezwykłych zjawiskach, czy też rzekomo niezwykłych zjawiskach, produkowanych przez pewnego szewca ze Śląska, Paula Diebela, który w grudniu 1927 roku dawał pokazy w Berlinie, znajduje się w "The New York Times" z 18 grudnia 1927 roku. "Z oczu wypływają mu strumyki krwi - czytamy ze zgrozą - a na piersi pojawiają się otwarte rany, wszystko zaś podobno na skutek mentalnej koncentracji, trwającej zaledwie sześć minut. Wbija on sobie również sztylet w przedramiona i w nogi, a nawet pozwala się przybijać do krzyża, nie okazując przy tym śladu bólu. Jego impresario twierdzi, że może on wisieć na krzyżu przez dziesięć godzin. Powiada się też, że rany, które sam sobie zadaje, krwawią lub nie - zależnie od jego woli - zaś po usunięciu gwoździ lub wyciągnięciu noża goją się tak szybko i zupełnie, że w ciągu kilku minut znikają po nich wszelkie ślady."

Jedyne, co można powiedzieć przeciwko tej historii to to, że jest niewiarygodna.

"The New York Herald Tribune" z 6 lutego 1928 roku donosi, że w Wiedniu Diebelem zainteresowała się policja, zakazując mu udzielania publicznych pokazów. Wyjaśnia się też, że zakaz był formą represji, ponieważ Diebel odmówił darmowego występu dla przedstawicieli policji, rzekomo w celu sprawdzenia, czy za jego wyczynami nie kryją się jakieś oszustwa. "Natomiast podczas niedawnego pobytu w Monachium Diebel dał się przybić do krzyża na kilka godzin, urozmaicając sobie czas paleniem papierosów i żartami z publicznością."

Ślad Diebela urywa się na wydaniu "New York Timesa" z 8 kwietnia 1928 roku. Mamy tu niby-wyjaśnienie tajemniczych właściwości tego człowieka, pochodzące od niego samego. Czytając tę historię, wyczuwa się ulgę piszącego, że oszustwo było tak proste. "Diebel ujawnił publiczności swój sekret, powiadając że tuż przed każdym występem drapie swe ciało paznokciami lub jakimś ostrym narzędziem, zważając jednak, by nie przeciąć skóry. Na scenie te praktycznie niewidzialne zadrapania nabiegają krwią dzięki odpowiedniemu napinaniu mięśni, czasem zaś nawet krwawią." O głównym punkcie jego programu, czyli zagadce ukrzyżowania, nie ma natomiast ani słowa.

W ogóle zaś ujawnianie przez kogoś sekretów swojego zawodu jest bardzo popularne i psychologicznie umotywowane. Krótko mówiąc, w sprawie Diebela pojawia się dodatkowy, zagadkowy element: komu zależało na takim "wyjaśnieniu" i być może zakończeniu występów?

2 marca 1931 roku pewien człowiek prezentował publicznie leżenie na nabitym gwoździami łóżku. Pisze o tym "The New York Herald Tribune" z 3 marca. Rzecz miała miejsce na Union Square w Nowym Jorku, gdzie ów, wcale nieorientalny magik, nazwiskiem Brawman, pochodzący z niemistycznego regionu Pelham Bay na terenie Bronxu, dał pokaz, zorganizowany przez magazyn "Science and Invention". Fakir z Bronxu leżał na łożu wymoszczonym tysiącem i dwustu gwoździami. W odpowiedzi na jego zaproszenie dziesięciu mężczyzn przespacerowało się po jego ciele, przyciskając je jak się dało do ostrych czubków wystających gwoździ. Po tej próbie Brawman wstał, pokazując głębokie, czerwone ślady na tylnej stronie ciała. Ślady te wkrótce zbladły i zniknęły.

 

Wszystkie istoty ludzkie, które coś potrafią, i psy tropiące zwierzynę, i gołębie wracające z odległych miejsc do swoich gołębników, węże magnetyzujące wzrokiem ptaki i przekształcające się w motyle gąsienice - każde z tych stworzeń jest czarodziejem i manifestacją przenikającej naturę magii. Wśród niższych i wyższych form życia cudowność zjawisk uległa standaryzacji i ograniczeniu, człowiek jednak jest istotą rozwijającą się jeszcze, "miękką" w formie, plastyczną - i dlatego wśród ludzi krzewi się różnorodność talentów i dewiacji, a także wymykających się regułom zjawisk i cudów.

Biorąc pod uwagę dane z naszych czasów możemy przyjąć, że wielu fakirów przeszłości, których znamy obecnie jako świętych, było rzeczywiście autorami niezwykłych cudów, opisywanych potem w ich żywotach. Te cudowne czyny, które były zgodne z dominującą siłą epoki mogły liczyć na poparcie i zachętę, zaś cuda, które znajdowały się z nią w konflikcie i które nie przyczyniały się do wzmocnienia pozycji Kościoła, były tłumione, spychane w kąt, a nawet surowo prześladowane. Na rozwój cudów mechaniki, chemii i elektryczności nie było w tym systemie miejsca.

Potem przyszła zmiana dominującego systemu, lecz sytuacja pozostała w pewnym sensie ta sama. W tryumfalnej epoce Materializmu - nazywanej też Erą Przemysłową - istnieje to samo podporządkowanie różnorodności zjawisk i ich interpretacji dominującej tendencji, która powołała swoje instytucje, okopała się i umocniła, zarządzając edukacją publiczną, prasą i rozwojem badań naukowych. Młodych ludzi tresuje się w celu największej efektywności w pracy, ich marzenia i inwencję koncentruje się na sprawach, które mogą zainteresować giełdowych maklerów, akcjonariuszy i rzutkich biznesmenów. Szkoły przyzwyczajają ich do myślenia, że wszelka magia, z wyjątkiem magii techniczno-przemysłowej, to przesądy, oszustwa i sensacyjne opowiastki pewnych gazet.

Ja sam należę do Ery Przemysłowej, jestem jej nieodrodnym dzieckiem, i chociaż staram się widzieć we wszelkich "użytecznych zastosowaniach" ich pozytywno-negatywne skutki, jestem przecież pragmatycznym myślicielem, który trafiwszy na ślad funkcjonującej magii zwęszył po prostu coś, co można by wykorzystać na szerszą skalę.

Jeżeli więc jakaś dziewczyna z hrabstwa Derby potrafiła wzniecić w domu pożar, używając do tego celu pewnych, nieco lepiej już rozpoznanych procesów mentalnych, to również jakiś strażak mógłby - gdyby został odpowiednio wytrenowany - gasić taki ogień bez ruszania się ze swojej remizy. Jeżeli praca jakiegoś silnika może być zatrzymana w niewidzialny sposób, to w fakcie takim kryje się zarodek możliwości użycia owej niewidzialnej siły do poruszania wszystkich silników na świecie, oszczędzając paliwo i chroniąc nas od nieznośnego smrodu. Jeżeli czyjeś życzenia cisnęły Ambrose'a Smalla tak daleko, że nigdy już nie wrócił - choć nie przypuszczam, by magia kryła się w zwykłych życzeniach, letnich nadziejach i przeciętnych nienawiściach - to może w przyszłości nasze ślimacze pojazdy zastąpi błyskawiczna teleportacja. Jeżeli założymy, że znaczna liczba szarlatanów, dziwaków i uczonych o międzynarodowej reputacji, ogłaszających odkrycia, które od samego początku znajdowały się w opozycji do aktualnie uznawanych chemicznych, biologicznych czy fizycznych zasad, przez co uważa się je za oszustwa, błędy lub "przedwczesne i niedojrzałe próby"; jeżeli założymy, że ludzie ci nie zawsze oszukiwali samych siebie lub chcieli oszukać innych, to musimy również rozciągnąć to założenie na dziedzinę mechaniki.

Uważani w związku z tym, że różni nawiedzeni konstruktorzy maszyn typu perpetuum mobile nie zawsze musieli być naiwnymi dudkami lub cwanymi oszustami, część z nich bowiem miewała, bardziej lub mniej przypadkowo, rację - ich koła mogły się niekiedy kręcić, ich marmurowe kule toczyć, ich tanie świecidełka wirować, mimo wyczerpania się początkowego impulsu, a to dlatego, że czasem mogą się zdarzać wyjątki od domniemywanego "prawa zachowania energii", albo też - co bardziej prawdopodobne - z powodu wspomagających "promieni", pulsujących z mózgów rozgorączkowanych wynalazców.

Tak więc mogło się zdarzać, że czasami pewne konstrukcje działały, napędzane gorliwością, lecz na skutek początkowości i niedorozwinięcia owej magii ich praca trwała krótko i przejściowo - wszelako te nieudane na pozór próby mogą się jeszcze okazać zwiastunami rewolucyjnych zmian na Ziemi, jak niegdyś były nimi podskakujące wieczka czajników.

Krążą po świecie różni połykacze mieczów i połykacze ognia, a także tacy, którzy wzniecają ogień oddechem; praktykuje się chodzenie po rozżarzonych węglach i noszenie w rękach rozpalonego do czerwoności żelaza, słyszy się również o osobach poruszających siłą woli meble i o magikach uwalniających się z najbardziej skomplikowanych więzów. Nie wiadomo jeszcze, do czego te  d z i k i e  t a l e n t y  mogą się w przyszłości przydać. 

Spójrzmy jednak w dzisiejsze ogłoszenia: "Poszukiwany odpowiedzialny księgowy; operatorzy maszyn liczących, sekretarki; obsługa stoiska z sandwiczami; recepcjoniści, 35-45, wykszt. co najmn. śred., wzrost ponad 175, aparyc."

Myślę, że sto lat temu poszukiwanie obsługi stoiska z sandwiczami byłoby równie dziwne jak dziś poszukiwanie, powiedzmy "poltergeistowej dziewczyny".

 

Przypuszczam, że afrykańscy czarownicy doszli do sztuki bezbolesnego nabijania dzieci na ostre miecze poprzez proces, który w zwyczajnym języku nazwano by poddaniem ciała mocy wyobraźni, czy też mocy umysłu, ja natomiast nazwałem to poddaniem fizyczno-duchowego aspektu człowieka jego aspektowi duchowo-fizycznemu. Myślę, że jest to moc, którą można opanować świadomie i że tego właśnie dokonują adepci magii. Natomiast w przeważającej części naszych historii mieliśmy do czynienia z efektami, które wywoływano nieświadomie. Jeśli chodzi o moje własne odczucia, to bardziej niż różne niezwykłe wyczyny z gazet liczy się w nich wrażenie, jakie wywarły na mnie moje osobiste doświadczenia, choć z boku wyglądają one bardzo skromnie. Przyglądałem się bezwiednie obrazowi na ścianie, zaś gdzieś w głębi mojego umysłu krystalizowały się myśli na temat spadających obrazów. Wszelako nie było w tym żadnej aktywności, żadnego świadomego wysiłku z mojej strony. A jednak obraz spadł ze ściany.

Wróćmy na chwilę do sprawy Blackmana. Czterech skazujących go sędziów zmarło kolejno "nagłą śmiercią". Uwagę opinii publicznej na ten fakt zwrócił sam Blackman. Pytanie więc, dlaczego? Czyżby próżność czarownika? Bardziej prawdopodobne wydaje mi się przypuszczenie, że sędziowie ci padli ofiarą magii Blackmana, której on sam nie był świadom. Jeżeli człowiek ten odmawiał płacenia alimentów z takim uporem, że dał się wsadzić cztery razy za kratki, to byłby pewnie w stanie darować sędziom ich wyroki i szukać pewniejszego sposobu uniknięcia zapłaty. Pod warunkiem, że rozważałby te sprawy świadomie.

Mogłoby się wydawać, że uzmysławianie sobie czegoś w obrazowej formie ma niewiele wspólnego ze znaczną liczbą relacjonowanych w tej książce przypadków. Mamy jednak i takie zdarzenia, w których zdaje się bardzo wyraźnie występować element kontrolowanego świadomie wpływu wyobraźni na zjawiska fizyczne. Mając to na względzie, zanotowałem pewien aspekt tych zdarzeń, który wspiera moją koncepcję transmediumizacji.

Tego, co rzeczywiste, obiektywne, zewnętrzne i materialne nie można oddzielić w absolutnym sensie od tego, co subiektywne i wyobrażone. Wyobrażane posiada jednak swoje quasi-atrybuty. Otóż istnieje pewna liczba takich zdarzeń, w przypadku których myślę, że można mówić o transmediumizacji, ponieważ noszą one znamiona wskazujące na przeniesienie wspomnianych wyżej quasi-atrybutów bytów wyobrażanych w zewnętrzną, fizyczną egzystencję.

Przypomnijmy tu sobie osobliwość ognia, który został niegdyś nazwany "spontanicznym spalaniem się ludzkiego ciała". Osobliwość ta polega na tym, że ogień ów nie obejmował żadnych przedmiotów z otoczenia ani nawet ubrania ofiary. Otóż istnieją też historie o innych ogniach tego rodzaju, które w porównaniu z "prawdziwym" płomieniem zachowują się bardzo "nieprawdziwie". "The St. Louis Globe-Democrate" z okolic 2 października 1889 roku opisuje przypadek dziwnie samoograniczających się płomieni, które zapalały się w domu Samuela Millera, na farmie w okolicach Findlay, Ohio. W ogniu stanęło najpierw łóżko, spalając się tak dokładnie, że została po nim kupka popiołu. Nic się jednak od niego nie zajęło, nawet podłoga pod łóżkiem nie uległa żadnemu uszkodzeniu. Następnego dnia, "mniej więcej w tym samym czasie co poprzednio", zapaliła się skrzynia z ubraniami i również spłonęła doszczętnie, ogień zaś nie tknął niczego w jej najbliższym otoczeniu. Trzeciego dnia, w tym samym czasie po obiedzie, spłonęło kolejne łóżko i tylko łóżko, nic więcej. Cofnijmy się do przypadku pewnego domu w Bladenboro, gdzie tego typu ogień wybuchł w lutym 1932 roku. Długą relację o tej sprawie, pochodzącą z jakiejś gazety wydawanej w San Diego, przysłała mi pani Margaret M. Page, mieszkanka tego miasta. W relacji tej czytamy, że jednym z najdziwniejszych w opinii świadków zjawisk było zapalenie się ognia w bezpośrednim sąsiedztwie pewnych łatwopalnych materiałów, którym jednak nic się z tego powodu nie stało. Nazwiska kilku świadków - J. A. Bridger, burmistrz Bladenboro, J. B. Edwards, pracownik służby zdrowia w Wilmington, oraz dr S. S. Hutchinson z Bladenboro.

Wyglądało to tak, jak gdyby ktoś wyobrażał sobie mściwie ogień, lokalizując go bardzo dokładnie w miejscach, które najlepiej pamiętał. Takie lokalizowanie i skupianie się na jakimś przedmiocie, z pominięciem jego otoczenia, jest typowym quasi-atrybutem uzmysławiania sobie przestrzeni. Jeśli ktoś próbuje uzmysłowić sobie z wielką intensywnością wygląd czyjejś twarzy, naturalnemu pominięciu ulega reszta ciała. Nasza wyobraźnia nie ma nieograniczonych możliwości. Każmy komuś intensywnie wyobrażać sobie jakieś płonące łóżko, a wyczerpiemy siły jego wyobraźni w tej wąskiej specjalizacji. Przedstawiam sobie zatem płonące łóżko tak, jak zostało ono wyobrażone; wokół zaś nic nie płonie, ponieważ już nic więcej nie zostało włączone do mentalnego obrazu, który uległ transmediumizacji. Zresztą człowiek, który wzniecił ów pożar musiał chyba wierzyć, że płomienie rozszerzą się na cały budynek. Bez podobnych założeń trudno byłoby zrozumieć spalenie kobiety na nietkniętym ogniem łóżku i w nienaruszonym ubraniu. Jest to zatem kwestia koncentracji, która wiąże się z eliminacją wszystkich zbędnych szczegółów.

Lavinia Farrar była kobietą posiadającą "niezależne środki do życia". Mnóstwo ludzi posiadających takie "niezależne środki" zginęło z ich powodu od kuli, noża lub trucizny. To zaś, że panią Farrar zabito za pomocą myśli, czyni z niej istotę tak fikcyjną, iż jej śmierci nie można wyjaśnić w żadnych zwykłych, realistycznych terminach. Przypuszczam, że w jej przypadku - podobnie jak w przypadku pana Thurstona - miało miejsce powtórne przemyślenie morderczej sceny przez mentalnego zabójcę oraz dodatkowa, niezręczna rearanżacja pewnych szczegółów, mająca na celu ukrycie zbyt wielkiej prostoty dokonanej zbrodni. Stąd nóż na podłodze obok ciała i krew, czyli sugestia fizyczności zabójstwa, a jednocześnie przeoczenie tak istotnego szczegółu, jak uszkodzenie w odpowiednim miejscu ubrania ofiary. Zaś pod nietkniętym ubraniem przebite serce, gdyż umysł zabójcy koncentrował się tylko i wyłącznie na nim.

Myślę, że hipotezę taką zaakceptuje każdy, kto przyjął już możliwość, iż stygmatyczki i stygmatycy przenoszą na swe ciała rany, które najpierw zagościły trwale w ich wyobraźniach. Hipoteza ta zakłada oczywiście, że jeśli istnieje stygmatyzm osobisty, czyli wywoływanie ran na własnym ciele, to powinien istnieć również stygmatyzm zewnętrzny, czyli wywoływanie ran na ciałach innych ludzi.

Istnienie stygmatyczek i stygmatyków wydaje mi się zjawiskiem, które ze względu na ilość świadectw trudno jest kwestionować. Obok wielkiej liczby świadectw i mnóstwa przypadków pojawia się też problem różnorodności stygmatyzmu. Najpowszechniejszą przyczyną tego zjawiska, a w każdym razie najbardziej znaną przyczyną, jest religijna ekscytacja. Przy tej okazji można łatwo odkryć, że nie każdy jest zdolny do religijnych uniesień o niebywałej intensywności, a stąd też nie każdy może zostać stygmatykiem. Bywają jednak inne emocje, równie silne jak religijne ekstazy, które mogą być przyczyną stygmatów. Jedną z nich jest przerażenie.

Historia Isidora Finka jest opowieścią o lęku, który poprzedził zbrodnię. Możliwe, że Fink bał się jakiejś konkretnej osoby, której być może wyrządził kiedyś krzywdę, chociaż w opinii policji był to po prostu strach przed napadem, które w tym czasie zdarzały się w Nowym Jorku nagminnie. Według słów komisarza Mulrooneya wyjaśnienie tego morderstwa w zamkniętym pokoju przy użyciu pojęć zwykłego ludzkiego doświadczenia jest prawie niemożliwe.

Wyobraźmy sobie zatem Isidora Finka, pracującego samotnie w swej pralni, myślami zaś przy kimś, kogo skrzywdził i kto mógłby zgotować zemstę. Jego myśli coraz bardziej uporczywe, trapiące go może od dłuższego czasu, jego strach przed zemstą coraz silniejszy i malujący coraz bardziej realne sceny napadu i zabójstwa. Potęgowanie się trwogi, owładnięcie wyobraźni przez obraz własnej śmierci - aż do kulminacji, w której jego własne ciało zagrało wreszcie wyreżyserowaną przez przerażenie rolę i "zastrzeliło się" z bliska - bez rewolweru i bez kul.