Fantastyka - listopad, 1986 r.

 

Frederik Pohl

Dorastanie w Mieście na Skraju

 

(Growing up in Edge City)

 

Wieczorami, po szkole, Chandlie chadzał własnymi drogami. Miał do tego prawo. Jego ogólny wskaźnik przystosowania społecznego był wystarczająco wysoki, aby chłopiec mógł sobie sam dobierać towarzyszy zabaw albo jeśli tak mu się akurat podobało, poprzestawać na towarzystwie Druha. We wtodzień i czwardzień spędzał zazwyczaj czas z siedmioletnią dziewczynką imieniem Marda, bystrym i inteligentnym dzieckiem o poważnej, jakby rzeźbionej w kamieniu twarzyczce, mającym zadatki na ładną kobietę w wieku lat dwudziestu, obdarzonym intuicją matematyczną i wykazującym nadzwyczajne zdolności w nanizywaniu paciorków na nitkę. Opiekunowie rejestrowali ich prywatne zabawy jako: "rozwijanie wrażliwości zmysłowej", ale dzieci nazywały to grą w "Pokaż Mi, Co Masz, a Ja Pokaże Ci, Co Ja Mam". Opiekunowie, na swój abstrakcyjny i zdecydowany sposób, pochwalali poczynania Chandlie'ego. Już wówczas był Wyznaczony do sprawowania w przyszłości specjalnych funkcji, łącznie z przeznaczeniem go na członka Rady. Kiedy zatem przez większość pozostałych wieczorów chłopiec schodził do warsztatów, żeby badać konstrukcję swojego Druha, nie napotykał na żadne sprzeciwy, nie zadawano mu żadnych pytań, a do magnetycznych rdzeni jego akt osobowych nie były wprowadzane żadne, powtarzające się ostrzeżenia. Chodził swobodnie i jawnie, dokąd tylko zechciał. Na te sytuacje nie miała też wpływu pewna anomalia pojawiająca się regularnie w zapisie jego codziennych zajęć. Niemal co wieczór, na godzinę lub dwie, osobisty nadajnik Chandlie'ego przestawał podawać namiary miejsca pobytu chłopca. Opiekunowie nie wiedzieli wtedy, w którym rejonie Miasta na Skraju on się znajduje. Ze względu na własne ograniczenie akceptowali ten stan rzeczy, w głównym bloku pamięci opiekunów przechowywana była informacja o istnieniu takich obszarów Miasta, na terenie których stare zakłócenia elektromagnetyczne nakładają się na kierunkowe sygnały radionamiarowe, wytłumiając te ostatnie. Nie były to rejony ważne pod względem strategicznym. Dane przechowywane w pamięci nie wspominały nic o istnieniu tam czegoś niebezpiecznego czy zakazanego. Opiekunowie odnotowali powtarzającą się luką w zapisie, ale nie przykładali do niej żadnej wagi. Jak nakazywała im zaprogramowana procedura, odczytywali od czasu do czasu zapis przebytej trasy zarejestrowany na chromostalowej, zabezpieczonej przed ingerencją z zewnątrz taśmie Druha, ale była to tylko kontrola wyrywkowa. W taki sam sposób sprawdzali każdego Druha. Na taśmie Druha Chandlie'ego nie znaleźli nigdy żadnej wyraźnej nieprawidłowości. Gdyby byli mniej powierzchowni, wnikaliby głębiej. Naprawdę dobry program sięgnąłby do profilu osobowości Chandlie'ego, znalazłby tam informacje o jego zainteresowaniu procesami zachodzącymi na styku człowiek-maszyna i wywnioskowałby stąd istnienie prawdopodobieństwa wprowadzenia przez chłopca przeróbek do programu Druha. Gdyby sprawdzili rejestr instrukcji stałych Druha, stwierdziliby, że tak właśnie było. Nie zrobili tego. Opiekunowie nie dysponowali specjalnie wyrafinowanymi programami komputerowymi. Na swych wejściach nie dostrzegali żadnego realnego powodu do podejrzeń. Ojciec i matka Chandlie'ego mogliby opowiedzieć opiekunom wszystko o chłopcu, ale zostali Wyrzutkami, zanim ukończył on trzy lata.

 

Na peryferiach Miasta na Skraju, za dzielnicami szkolnymi, w pobliżu sekcji szpitalnej i usuwania ciał, znajdowało się mroczne i cuchnące miejsce, pełne pokiereszowanych i obdrapanych starożytnych stalowych belek. Wykazywały one nikłą, zastarzałą radioaktywność, pamiątkę po dawnym bezpośrednim trafieniu pociskiem samosterującym. Nie było to już miejsce niebezpieczne, ale nie było też ono atrakcyjne, a na ogólnych planach lokalizacyjnych Miasta oznaczano je jako tereny magazynów. Miejsce to nie było ani zbyt użyteczne, ani zbytnio wykorzystywane. Można tam było przechowywać rzeczy nie przedstawiające większej wartości, a tych nie trzymano w Mieście na Skraju wiele. O ile w ogóle o nich pamiętano. Powietrze ociekało tam wilgocią. Na wszystkim, co się tam znajdowało, pojawiały się i szybko powiększały plamki pleśni i rdzy. Bez wzglądu na to, jak często byli przysyłani Podręczni, żeby skrobać, wypalać i polerować, powierzchnie nigdy nie były czyste. W Mieście, w którym nie istniało takie pojęcie, jak warunki środowiskowe, było to miejsce interesujące, ponieważ czasami wypełniał je odległy, przytłumiony grzmot, a czasami robiło się tam bardzo zimno albo bardzo gorąco. Te właśnie zjawiska przede wszystkim przyciągnęły do niego uwagę Chandlie'ego. Jego zainteresowanie pobudziło przypadkowe odkrycie faktu, że kiedy pewnego wieczora, gdy wrócił z długiego spaceru pośród dziwnych zapachów i dźwięków, opiekunowie nie wiedzieli, gdzie był. Postanowił spędzać tam więcej czasu. Myśl o tym, że można robić coś, o czym zupełnie nie wiedzą opiekunowie, jednocześnie napawała obawą i podniecała. Jego osobisty wskaźnik niezależności był zawsze bardzo wysoki, dochodząc niemal do punktu, w którym konieczne stałoby się podjecie kroków zaradczych. Podczas swej drugiej czy trzeciej wizyty odkrył wielce interesujący fakt, iż niektóre z pozamykanych drzwi nie były zablokowane, zgodnie z zasadą "nie musisz - nie wejdziesz". Otwierały się po naciśnięciu klamki. Mógł to uczynić każdy. Otwierał więc kolejne mijane drzwi. Większość prowadziła do pustych pomieszczeń albo hal, które równie dobrze można było nazwać pustymi, gdyż dostrzegał w nich tylko piętrzące się w stosach, zapomniane, szare metalowe cylindry i pożółkłe kartonowe pudła. Niektóre drzwi prowadziły jednak do miejsc nie zaznaczonych nawet na planach Miasta. Z dokazującym i nucącym na swą piskliwą, elektroniczną nutę Druhem u boku penetrował Chandlie odkrywane korytarze i schody aż do chwili, kiedy zyskał pewność, że nie wolno mu tam przebywać. Powiedziała mu to elektroda prowadząca, wszyta w jego ciało. Te rejony były niebezpieczne. Po stwierdzeniu tego faktu, wrócił do swych badań i przez tydzień opracowywał sposób takiego przeprogramowania swego Druha, żeby ten, na wydany jego głosem rozkaz, przełączał się w stan snu. Potem powrócił do niebezpiecznego rejonu, zostawiwszy Druha zwiniętego w kłębek za jednymi z nieciekawych drzwi i zszedł w nieznane szerokim, pokrytym grubą warstwą kurzu skrzydłem schodów.

 

W podziemiach Miasta na Skraju powietrze było jeszcze bardziej wilgotne i duszne, niż w opuszczonych dzielnicach na powierzchni. Nie było tu jednak zimno. Chandlie był zdumiony stwierdzając, iż się poci. Przedtem jego ciało wydzielało pot tylko podczas intensywnych ćwiczeń gimnastycznych i raz albo dwa, kiedy doświadczał substytutu choroby. Dopiero po pewnym czasie zorientował się, że przyczyną tego była temperatura panująca w podziemiach, przekraczająca o dobre dziesięć stopni te 28°C, w których przywykł żyć. Grzmiący pomruk był również wyraźniejszy i bliższy, chociaż nie tak głośny, jak zwykł go niekiedy słyszeć. Rozejrzał się dookoła z zaciekawieniem, choć niepewnie. Było tu wiele rzeczy dziwnych, obcych i chociaż nie miał zbyt wielkiego doświadczenia życiowego, aby być pewnym, czy prawidłowo rozpoznaje to odczucie, napełniające obawą. Ta część Miasta nie była, na przykład, dobrze oświetlona. Wszystkie inne miejsca publiczne, jakie do tej pory widział, były identycznie oświetlone mieniącą się łagodną poświatą, promieniującą z otaczających je ciekłokrystalicznych ścian. Tutaj było inaczej. Światło wydobywało się z pojedynczych punktów. Tu jedno jasno świecące źródło światła otoczone szklaną kulą, tam inne, następne kilka metrów dalej. Przedmioty rzucały cienie. Chandłie poświecił trochę czasu na ich badanie. Niekiedy, pomiędzy poszczególnymi punktami świetlnymi istniały znaczne odstępy, na przestrzeni których znajdowały się takie same szklane kule tym tylko różniące się od innych, że nie miały centralnego, jarzącego się rdzenia, jak gdyby przestały działać i z jakiegoś powodu Podręczni nie potrafili ich naprawić. Tam, gdzie występowały takie nieczynne kule cienie nakładały się na siebie, aby wytworzyć coś, co rozpoznał jako ciemność. Czasami, gdy był jeszcze małym chłopcem, naciągał kołdrę na głowę po zmniejszeniu natężenia oświetlenia jego pokoju na czas snu, żeby zobaczyć, jaka jest ciemność. Ciepła i przytulna. Ale ta nie była przytulna. Rozlegały się w niej odległe odgłosy łomotania, walenia. Przypomniał sobie naraz, że nie tak znowu daleko nad i za nim znajduje się rejon usuwania ciał i chociaż nie prześladowała go niezdrowa obawa przed trupami, ta świadomość nie sprawiała mu przyjemności. Chandlie poczuł niepokój. Żałował trochę, że unieruchomił swojego Druha i kazał mu zostać. Pełna samodzielność była podniecająca, ale i dokuczliwa. Dobrze byłoby mieć u boku dokazującego i pomrukującego Druha, widzieć jego jasne mlecznobiałe, czujne oczy, wiedzieć, że w razie jakiegoś nieprzewidzianego zdarzenia przyśle on automatycznie do oceny opiekunów impuls alarmowy i jeśli zajdzie taka potrzeba, przystąpi do działania. Jakiego działania? - pomyślał. Ratowania małego chłopca przed chochlikami - zażartował w duchu. To pomogło mu odsunąć od siebie cieniutkie nici pajęczyny strachu. Czuł nadal ich dotyk, ale żadna nie doskwierała mu aż tak, by zawrócił. Jego wskaźnik ciekawości również był bardzo wysoki.

 

Wszystko to stało się w środzień, po godzinach zajęć szkolnych, co oznaczało, że Chandlie przeszedł właśnie przez cotygodniowe zabiegi terapeutyczne i był po brzegi wyładowany hormonami, witaminami i pewnością siebie. Może to właśnie uczyniło go tak śmiałym. Bardzo wiele rzeczy zależy od podobnych zbiegów okoliczności. Szedł dalej. Po pewnym czasie uświadomił sobie, że badany przezeń nowy świat nie robi się coraz ciemniejszy. Robiło się coraz jaśniej. Jednocześnie wzrastała temperatura. Z jego nieprzywykłych do gorąca porów wylewały się strumienie potu. Słona wilgoć zlepiała mu długie włosy na skroniach, występowała na piersiach, ściekała kroplami spod pach i po plecach. Zdał sobie sprawę, że jego ciało wydziela woń. Światło przed nim było teraz jaśniejsze niż za nim i minąwszy zakręt korytarza ujrzał żółty blask, który zmusił go do zaciśnięcia powiek. Zatrzymał się. Odkrywając na nowo eskimoski reduktor blasku, spojrzał przez na wpół rozcapierzone palce. Potem, zapominając o ostrożności, ruszył biegiem w dół po starożytnych stopniach, nieomal upadając, gdy jeden z nich zachwiał się pod jego ciężarem. Odzyskał równowagę i zbiegał dalej w dół. Zatrzymał się na pofałdowanej powierzchni utworzonej przez szarożółte, sypkie ziarenka, w których z Nauk o Ziemi rozpoznał piasek. Groźny odległy pomruk rozlegał się teraz blisko i był raczej uroczysty i bezosobowy niż przerażający. Chłopiec zorientował się skąd ten odgłos dochodzi. Z błękitnej płaszczyzny rozciągającej się przed nim w nieskończoność dźwigały się majestatycznie góry wzburzonej wody. Rosły z wolna, osiągały szczyt, wyginały się do przodu i rozbijały w białej, wilgotnej mgiełce, a grzmot był następstwem ich nieustannych zderzeń miedzy sobą i z piaskiem. Upał był nie do zniesienia, ale Chandlie jakoś go wytrzymywał. Był zachwycony, przestraszony, zdziwiony, oczarowany niemal do zawrotu głowy. To była "plaża"! To było "morze" ! Był "na zewnątrz"! Taka przygoda nie przydarzyła się nigdy żadnemu młodemu mieszkańcowi Miasta, którego znałby osobiście lub ze słyszenia. Coś takiego nie przytrafiło się nikomu, prócz Wyrzutków. Nigdy się nie spodziewał, że przydarzy się to właśnie jemu. Nie chodziło tu o to, że nie wiedział, iż poza miastami istniały jeszcze inne miejsca. Dowiedział się tego już dawniej z Nauk o Ziemi. Z nich też zresztą czerpał wiedzę o leniwym płynnym jądrze z żelaza w sercu Ziemi i o krążących odległych ciałach nazywanych "Księżycem", "planetami" i "gwiazdami". Wiedział nawet, że gdzieś na świecie, miedzy miastami istnieją miejsca podobne do tych, na których pokolenia i wieki temu żyli ludzie, gdy byli jeszcze podstępni i okrutni i że, przynajmniej teoretycznie, mieszkaniec miasta mógł stanąć w takim miejscu i nie zostać od razu przekształconym w Wyrzutka albo doznać zaburzeń psychicznych czy stracić życie. Ale nigdy nie podejrzewał, że na takie miejsca można się natknąć w pobliżu Miasta na Skraju.

 

Cała ta sprawiająca ból jasność pochodziła z jednej centralnej jasności, którą - Chandlie to wiedział - było "Słońce". Przekonał się szybko, że nie można na nie patrzeć bezkarnie gołym okiem. Kosztowało go to trochę bólu i kilka minut oślepienia. Przypomniał sobie, że taka wysokość Słońca na nieboskłonie oznacza "południe", co było początkowo zaskoczeniem, ale po chwili chłopiec uzmysłowił sobie, iż czas jego świata jest wyznaczany czasem Miasta, a czas słoneczny różni się w zależności od tego, czy ktoś udaje się na wschód czy na zachód. Nigdy dotąd nie miał jednak okazji do sprawdzenia tego w praktyce. Gdy znowu mógł widzieć, rozejrzał się dookoła. Przed sobą dostrzegał grzmiące fale oszałamiająco wielkiego oceanu, za sobą otoczoną murem, wyniosłą bryłę Miasta na Skraju dźwigającą się ku niebu niczym czworościenne egipskie grobowce zmarłych władców. Po prawej stronie ciągnęła się nieregularna linia graniczna miedzy wodą a lądem, która ginęła z oczu kryjąc się za murem Miasta. Ale po lewej, po lewej dostrzegł coś dziwnego. Stały tam budynki. Wiele budynków. Nie jedna wielka polistruktura jak prawdziwe Miasto, tylko budynki. Wśród nich poruszali się ludzie. Odetchnął głębiej, żeby pobudzić w sobie odwagę i ruszył w tamtym kierunku. Po raz pierwszy w życiu brnął przez piasek. Było to trudne, jak marsz z pieciokilogramowymi odważnikami u nóg po powierzchni, która usuwa się, obsypuje i nieregularnie zapada pod stopami. Ludzie zauważyli go, zanim zbliżył się na odległość, z której mógł do nich zawołać lub usłyszeć ich głosy, nawet gdyby udało się przekrzyczeć szum wiatru i huk rozbijających się o brzeg fal. Rozmawiali przez chwilę miedzy sobą, a potem zaczęli wymachiwać w jego stronę. Widział na ich twarzach uśmiechy. Domyślił się od razu, że to Wyrzutkowie. Gdy podszedł bliżej i kilkoro z nich wyruszyło mu na spotkanie, dostrzegł, że niektórzy nie są zbyt czyści, a wszyscy odznaczają się obfitym owłosieniem - kobiety na głowach, zaś mężczyźni mieli brody, bokobrody, wąsy, a jeden grubas był obrośnięty z przodu i z tyłu jak niedźwiedź. Nie zauważył wśród nich ludzi młodych. Najmłodszy przekroczył z pewnością dwadzieścia lat. Byli niemal wszyscy upośledzeni fizycznie w najprzeróżniejsze i wywołujące odrazę sposoby. Na szkolnych wycieczkach do obszarów usuwania ciał, Chandlie'ego szokował nieestetyczny wygląd trupów, ale ci ludzie, chociaż żywi, byli również brzydcy. Niektórzy mieli szarą skórę i łysiejące głowy. Piersi niektórych kobiet zwisały niczym wyssane do cna owoce. Kilkoro nosiło przed oczyma szklane krążki w oprawkach. Twarze wielu były pokryte bliznami i ogorzałe. Niektórzy garbili się, pochylali albo szli kulejąc. Okrywające ich ubrania nie przylegały do ciał, tak jak powinna to robić właściwie skrojona odzież. Nosili długie chałaty, szorty albo swetry. Dostrzegał też wśród nich zupełnych nagusów. Ponieważ Chandlie nie widział nigdy szpetnego człowieka, nie zdawał sobie sprawy, że uczuciem, które nim zawładnęło jest zwyczajny wstręt; a ponieważ nie rozpoznał go, widok nieznajomych nie napawał go odrazą, lecz niepokojem. Przyglądał się im ciekawie i badawczo. Uprzytomnił sobie, iż wśród tych ludzi mogą się znajdować jego ojciec i matka. Nie rozpoznał ich, bo przecież nie pamiętał jak wyglądają.

 

Jako bardzo mały chłopiec, Chandlie przeżył awarie oprogramowania jednego ze swych opiekunów. Przejawiała się ona udzielaniem mu niekompletnych odpowiedzi, a czasem zadawaniem niekompletnych pytań. Pomijane części zdań stanowiły często istotę wypowiedzi opiekuna, części wypowiadane przez niego były tylko dodatkowymi szczegółami. Gdy pytał na przykład: "Opiekunie, jaki kształt ma Ziemia?", słyszał: "... i dlatego właśnie, gdy oglądasz kolejne slajdy z okrętem zbliżającym się do linii horyzontu, obserwujesz że znika on od dołu w górę". Było to trochę tak, jak teraz z Wyrzutkami. Powitali go serdecznie, mówili doń pochylając się nad nim tak, że odwracał głowę, by nie czuć na twarzy ich oddechów. Częstowali go niezbyt apetycznie wyglądającym pożywieniem i surowymi owocami, które jednak zjadł. Niektórzy z nich dotykali go albo usiłowali pocałować. "Pragniemy cię kochać" - mówili. Wprawiło go to w zakłopotanie. Nie chciał płodzić dziecka z żadną z tych kobiet, a wśród wypowiadających te słowa byli również mężczyźni. Mówili również: "Jesteś tak młody i tak ładny, a przyszedłeś do nas. Witamy cię z otwartymi ramionami".

Pokazywali mu wszystko, co zrobili, proponowali swoje rozrywki i zabawy. Poprowadzili go chodnikiem z drewna biegnącym wzdłuż plaży do okrągłego budynku, w którym znajdował się okrągły obrotowy stół. Kilku młodszych, silniejszych mężczyzn naparło na drągi i wprawiło stół w powolny, chybotliwy ruch obrotowy. Do stołu przymocowane były figury zwierząt obracające się razem z nim. Poprosili go, żeby dosiadł jednej z nich. "To karuzela" - krzyczeli. Żeby ich nie urazić, usiadł na jeden czy dwa obroty na jednym z koni, ale rozrywka ta nie wytrzymywała porównania z Prysznicem albo Skaczącymi Poduszkami. "Żyjemy wolni i nieskrępowani" - mówili. "Bierzemy co świat nam daje i nie krzywdzimy nikogo. Cieszymy się radościami, o których Miasto już zapomniało". Nakłoniwszy go do zdjęcia dolnej części dziennej szaty, tak że miał teraz stopy i nogi nagie aż do woreczka na genitalia, spacerowali z nim tuż przy brzegu wody. Z morza wysuwały się języki fal, omywały mu stopy i cofały się z powrotem. Miedzy palcami zbierał mu się mokry piasek, uda swędziały go od schnącej soli. Mówili doń: "Spójrz tutaj. Ściany kruszą się na skutek erozji". Zaprowadzili go do bramy wjazdowej Miasta.

Przybywały tu z komun rolniczych wielkie transportowce wysypujące ziarno i zamrożoną żywność do wielkich lejów, z których trzech najmłodszych Wyrzutków podbierało do płóciennych woreczków racje pożywienia na następny dzień. "Miasto nie potrzebuje tego wszystkiego - mówili - ale gdyby wiedzieli, że to bierzemy, przepędziliby nas". Ogrzewali w brudnych dłoniach jagody i częstowali nimi Chandlie'ego, aż wreszcie nie mógł już zjeść więcej. "Zostań z nami" - prosili. "Jesteś istotą ludzką, bo inaczej nie przyszedłbyś tu sam! Miasto nie jest dla ludzi". Naprawdę zaczynał się już źle czuć. Był też świadom upływu czasu. Gdy słońce skryło się za szarą piramidą, a od morza powiał chłodny wiatr, powiedzieli: "Jeżeli musisz wracać, wracaj. Ale odwiedź nas jeszcze. Nie mamy zbyt wielu dzieci. Lubimy ciebie. Chcemy cię kochać". Pozwolił, aby kilku z nich jeszcze raz go dotknęło, potem odwrócił się i ruszył z powrotem po swoich śladach. Nie podobało mu się nowe uczucie, które nim owładnęło i nie wiedział skąd się bierze woń, jaką wydziela jego ciało. Po raz pierwszy w życiu Chandlie był brudny.

 

Gdy uruchomił na nowo swojego Druha, maszyna przełączyła się od razu na nasłuch. Następnie odwróciła się do Chandlie'ego i błyskając swymi mlecznobłekitnymi oczyma przemówiła: "Chandlie, masz się natychmiast zameldować u opiekunów". "Dobrze" - odpowiedział. Spodziewał się tego. Chociaż umiał przeprogramować maszynę, nie przypuszczał, że nie będzie go tak długo i nie przygotował się na to.

Opiekunowie przyjęli go w najmniejszej Sali Posłuchań. Wszedł tam drzwiami, które zamknęły się szybko za nim i natychmiast stały się jeszcze jednym kwadratem w szachownicy luster i szarych metalowych płyt. Spoza niektórych z tych luster obserwowali go opiekunowie. Spoza innych, być może członkowie rady, kandydaci na jej członków albo zainteresowani sprawą mieszkańcy Miasta - ktokolwiek. Nie mógł tego widzieć. Gdziekolwiek spojrzał, widział tylko swój wizerunek, odbijany w nieskończoność. Stał mrugając uporczywie powiekami w powodzi zimnego, jasnego światła. Opiekunowie nie zadawali mu żadnych pytań. Nie grozili mu też. Wygłosili jedynie następującą serie oświadczeń: "Chandlie. Po pierwsze, dokonałeś ingerencji w program swojego Druha. Po drugie, oddaliłeś się bez zezwolenia. Po trzecie, odwiedziłeś dzielnice Miasta, do których nie miałeś potrzeby się udawać. Po czwarte, nie zameldowałeś we właściwej formie o swoich poczynaniach". Potem zamilkli na pewien czas. Teraz wolno mu było, jeśli chciał, złożyć wyjaśnienia lub udzielić informacji uzupełniających. Nie uczynił tego. Stał milcząc i po upływie stosownego czasu opiekunowie polecili mu wyjść. Jeden z lustrzanych kwadratów odchylił się w przód, stał się znowu drzwiami i Chandlie opuścił pomieszczenie. Powrócił do swojej bursy. Wszyscy jego rówieśnicy przebywali już w swoich pokojach i przypuszczalnie spali. Było bardzo późno. Chandlie wziął kąpiel, spróbował zmusić się do wymiotów, co mu się nie udało, przepłukał wiec dokładnie usta i założył nocną koszulę. Pożywienie, jakim uraczyli go Wyrzutkowie nie nasyciło jego głodu, ale bał się jeść, dopóki jego organizm nie wydali wszystkiego, czego kosztował tego dnia. Całą noc wiercił się i przewracał z boku na bok budząc często, żeby przez cały czas widzieć, gdzie się znajduje i pamiętać, gdzie był, a potem, głodny i niespokojny, znowu zapadał w sen.

 

Przez kilka następnych dni Chandlie prowadził normalny tryb życia, ale cały czas miał świadomość, że na tym sprawa się nie zakończy. Rozwaga podpowiadała mu, żeby zachowywać się przynajmniej normalnie, a jeżeli to możliwe, nawet przykładnie. Jednak ciekawość przemogła rozwagę. W chwilach przeznaczonych na naukę własną wybierał numery kodowe starych ksiąg, o których wiadomo było, że stanowią przedmiot zainteresowania Wyrzutków. "Das Kapital" i "Walden", i głupawe, przesiąknięte seksem satyry napisane przez takich ludzi, jak Wolter i Swift. Słuchał starych ballad śpiewanych przez Dylana, Thomasa i Joan Baez i im podobnych. Czytał poezje: Wordswortha, Browninga, Ginsberga. Studiował stare dokumenty, które według jego książek, miały niegdyś decydujące znaczenie i zbiła go z tropu ignorancja wynikająca z ich treści: "Dobrze zorganizowana policja jest niezbędna dla ochrony interesów wolnego państwa, nie należy gwałcić prawa ludzi do posiadania i noszenia broni". Nie rozumiał określeń "policja" i "państwo", dopóki nie zdecydował się poprosić o wyjaśnienie nauczycieli. A i wtedy nie mógł z kolei zrozumieć, dlaczego tym sprawom przypisywano kiedyś takie znaczenie. Były to dla Chandlie'ego pracowite dni. Jego rówieśnicy zorientowali się niemal od razu, że coś jest nie w porządku, wywęszyli, że ma kłopoty z opiekunami i zupełnie naturalnie wyprzedzili decyzję opiekunów, wymierzając mu karę od siebie. W Żywych Szachach grał teraz jako pionek, chociaż zazwyczaj był gońcem, a raz nawet wieżą. Jego ruchy w Tai Chi uznano za groteskowe i nie zapraszali go już do ćwiczeń z resztą grupy. Nikt nie rozmawiał z nim wprost na temat jego sytuacji oprócz Mardy. Pewnego razu, w czasie wolnym, usiadła obok niego i powiedziała: "Będzie mi ciebie brakowało, Chandlie, jeśli odejdziesz". Nie odpowiedział wpatrując się uparcie w stos slajdów. "Dlaczego na mnie nie patrzysz, gdy do ciebie mówię?"- krzyknęła. "Twoje narządy rodne są mało rozwinięte" - powiedział miażdżąco. "Te są dojrzałe, to dużo bardziej interesujące". Rozgniewała się. "Nie wyobrażaj sobie, że będę kiedykolwiek chciała spłodzić z tobą dziecko" - powiedziała. Odłożył wtedy pudełko ze slajdami, wstał i zapukał do drzwi starszej dziewczyny. Wtedy po raz pierwszy widział łzy. Następnego piątodnia wezwany został przed oblicze rady decydentów i sam się rozpłakał.

 

Rada, obarczona odpowiedzialnością za podejmowanie decyzji we wszystkich sprawach nie objętych instrukcjami stałych opiekunów, zbierała się, kiedy zachodziła tego potrzeba i tam gdzie chciała. Z jakichś powodów Chandlie wzbudzał zainteresowanie wszystkich członków rady, a wiec, gdy go poproszono, ujrzał ją w pełnym składzie, liczącym dwadzieścia pięć osób. Pomieszczenie, jakie wybrali tym razem na miejsce posiedzenia przypominało bardzo salon klubu. Umeblowanie stanowiły stoliki z wpuszczonymi w blat szachownicami, niskie ławy zastawione serwisami do kawy, pojemnikami na słodycze i napojami orzeźwiającymi. Na ścianach wisiały, jeden przy drugim, stereoportrety dostojników z długiej historii Miasta. Sprawujący aktualnie funkcje Przewodniczącego Rady wskazał Chandlie'emu wygodny fotel i podał mu filiżankę przejmująco słodkiej pianki przyprawionej do smaku owocami i miętą. Był to mężczyzna. Wyglądał na mniej więcej trzydzieści lat, miał starannie przyciętą grzywkę nad szeroko rozstawionymi oczami, a palce zdobiły mu pierścienie z oczkami w postaci siatek dyfrakcyjnych mieniących się hipnotycznie, gdy gestykulował. "Chandlie - zaczął Przewodniczący - jesteśmy w posiadaniu pełnego zestawu informacji. Po odparowaniu wody, której użyłeś do kąpieli, znaleziono piasek z plaży, kawałki rozkładającego się drewna i grudki soli pochodzącej z twoich szat i ciała. Analizy laboratoryjne wskazują na spożywanie przez ciebie owoców w stanie niemal surowym. W dalszej kolejności nakazaliśmy przeprowadzenie spektralnych badań twojej skóry i stwierdziliśmy równomierną pigmentację twoich ramion, twarzy, szyi i dolnych partii ciała, sugerującą wystawienie ich na bezpośrednie działanie nieodfiltrowanych promieni słonecznych. Nie ma sensu tracić naszego czasu, Chandlie. To oczywiste, że byłeś poza Miastem". Chłopiec skinął głową i odezwał się: "Tak, byłem poza Miastem". Po każdym zadawanym mu pytaniu głęboko zastanawiał się nad swoimi odpowiedziami, świadom jaka wisi nad nim groźba. W pewnym sensie ryzykował swoje dalsze losy. Jego ambicje nie były jeszcze wtedy w pełni ukształtowane, ale wykluczały one degradację do statusu potencjalnego Wyrzutka. W bardziej pośredni sposób ryzykował też oczywiście, dalsze losy Wyrzutków. "Co tam widziałeś?" - spytał z zaciekawieniem i łagodnością Przewodniczący Rady, a wszyscy lub prawie wszyscy z obecnych przerwali rozmowy lub lekturę i nastawili uszu. "Widziałem plażę" - rozpłakał się Chandlie. "Było bardzo dziwnie. Słońce było strasznie gorące, wiatr bardzo silny. Widziałem fale wysokie na półtora metra, rozbijające się o piasek. Wszedłem do wody, znalazłem jagody. Niezbyt mi smakowały, ale je zjadłem. Widziałem też budynki wzniesione z drewna i chyba gipsu". Poproszono go, żeby opisał dokładnie te budynki; uczynił to. Spytano go, dlaczego tam poszedł; odparł, że z ciekawości. Na koniec ktoś bardzo ostrożnie zapytał: "A czy widziałeś jakichś ludzi?" Odpowiedział: "Oczywiście, spotkałem kilka kobiet w rejonie usuwania ciał. Zdaje mi się, że umarł ktoś, kogo znały. I mężczyznę programującego Podręcznych". "Nie - powiedział Przewodniczący Rady - nam chodzi o ludzi na zewnątrz. Widziałeś tam kogoś?" Chandlie zrobił zdumioną minę. "Jak ktoś mógłby tam żyć?" - zapytał. "Nie, tam nie widziałem nikogo". Przewodniczący potoczył wzrokiem po twarzach pozostałych członków Rady. Podniósł pytająco w górę siedem palców. Większość pokiwała głowami, kilkoro wzruszyło ramionami, reszta nie przejawiała w ogóle żadnego zainteresowania. "Masz siedem przewinień, Chandlie - powiedział Przewodniczący - i odpokutujesz za nie tak, jak ci to nakażą opiekunowie". Chandlie wybuchnął gniewem. "Siedem!" - krzyknął. "To niesprawiedliwe!" Doprowadzał go do wściekłości fakt, że mu uwierzyli, a pomimo to nałożyli nań tak ciężką karę. Siedem dni bez czasu wolnego. Albo siedem tygodni bez przywileju wyboru posiłku. Albo siedem trudno zgadnąć czego, czegoś co w opinii opiekunów będzie dlań największą karą, a zatem najprawdopodobniej zniechęci go do podobnych wybryków w przyszłości. Zanim wyszedł, tonął cały we łzach, czego następstwem było doliczenie mu dwóch kolejnych przewinień. Potem wrócił do swojej grupy rówieśników, która stopniowo zaakceptowała go.

 

Przez ponad dwadzieścia lat taił Chandlie tajemnicę kolonii Wyrzutków na zewnątrz Miasta na Skraju. Nie wrócił już tam, i nie powiedział o niej nawet Mardzie, z którą jednak, w stosownym czasie, począł dziecko. Jako chłopiec dopuścił się już niewielu dalszych przewinień, a jako młodzieniec - żadnego. Jego postawa stanowiła wzór dla całego Miasta, a już szczególnie dla jego grupy rówieśniczej, która opornie, ale nieuchronnie wybrała go swoim przedstawicielem, kiedy ukończył trzydzieści lat. I wtedy, zasiadłszy wreszcie w Radzie, wprowadził w czyn swoje zamiary. Wyjawił całą prawdę o swej wyprawie za Miasto. Zdemaskował błąd poprzednich radnych, którzy nie potrafili przejrzeć kłamstw małego chłopca. Oskarżył ich o to, że podejrzewali istnienie kolonii Wyrzutków na peryferiach Miasta na Skraju, a nie podjęli żadnego działania i oznajmił, że sam zajmie się uregulowaniem tej sprawy. Ci, których obwiniał opuścili ostentacyjnie salę obrad, odmawiając oddania nań swoich głosów. Pozostali, urażeni ich zachowaniem, udzielili mu pełnomocnictwa. Następnie Chandlie sam wyszedł na zewnątrz na czele uzbrojonych w lasery i wyszczerzone stalowe kły Druhów. Stare, przegniłe budynki rozpalały się opornie, ale buchnęły żywszym płomieniem, gdy ciepło z laserów wyparło z ich ścian nagromadzoną tam przez lata słoną wodę. Wyrzutkowie uciekali z krzykiem przed kąsającymi ich Druhami. Niektórym udało się zbiec, ale takich szczęśliwców nie było wielu. Zorganizowana doraźnie brygada Podręcznych naprawiła i wzmocniła mur okalający rejon dostaw żywności, tak że nawet gdyby powróciły tu niedobitki Wyrzutków, dalsze podkradanie pożywienia stałoby się dla nich niemożliwe. Gdy Chandlie wracał do Miasta, na zewnątrz nie pozostało nic co by żyło, albo nadawało się do wykorzystania. Następnego roku, na kilka lat przed ustaloną kolejnością, wybrany został na Przewodniczącego Rady. Sprawował te funkcje kilka razy pod rząd. To właśnie było jego celem. Wiedział, że nie osiągnąłby tego tak szybko, gdyby nie Wyrzutkowie. W pewnym sensie na zawsze pozostał im wdzięczny. Czasami zastanawiał się, czy ktoś z nich żyje jeszcze w jakimś zakątku pokrytej bliznami strzeżonej bacznie Ziemi. Żywił cichą nadzieje, że tak jest. Nie zaszkodziłoby widzieć o jakiejś innej kolonii Wyrzutków, chociaż teraz nie miał już właściwie żadnego określonego interesu w ich prześladowaniu, chyba że w przyszłości widziałby w tym korzyści dla swej dalszej kariery.

 

Przełożył Jacek Manicki

 

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór