Gazeta Wyborcza - 11/09/1999

 

 

 

 

GÓRNICY

WITOLD GADOMSKI

Strajkiem w płot

 

 

 

 

 

Pikietowali koksownie, bili się z policją - śruby i drągi przeciw tarczom i pałkom. Przez prawie rok bronili swoich nierentownych kopalń, które chciał zamknąć rząd Margaret Thatcher. Nie obronili. Nie mogli obronić. Dlaczego? O wielkim strajku brytyjskich górników opowiada WITOLD GADOMSKI

 

O 3.45 pikieciarze byli gotowi. Przywódcy grup przyjmowali meldunki. Później otworzyli zalakowane koperty, które otrzymali z lokalnego komitetu strajkowego. Robotnicy byli znudzeni, niektórych dręczył kac po wczorajszej popijawie. "Orgreave" - krzyknął Dave Logan, 32-letni górnik z South Kirkby, dowodzący pikietą. "K..., myślałem, że znowu będzie Nottinghamshire - mruknął Peter Everett. - Gliniarze strasznie tam wczoraj pałowali".

Bitwa w Orgreave

O 5.45 Logan i jego ludzie zaparkowali wynajęte minibusy na trawie, u stóp wzgórza w Orgreave. Przed nimi rozciągało się pole zboża, za którym wyrastał lasek. Typowy krajobraz środkowej Anglii. Sielanka - gdyby nie to, że górnicy trzymali drągi, a ich miny nie wskazywały, by przyjechali na odpoczynek.

Zza drzew wyłonili się konni policjanci. W hełmach z plastikowymi przyłbicami wyglądali jak rycerze. O 7.30 pikieta stanęła wokół wejścia do koksowni Orgreave. Jeszcze nie czuło się napięcia. Niektórzy grali w piłkę. Policjanci trzymali się z dala. Ale spokój trwał tylko 20 minut. O 7.50 policja zaatakowała. W ruch poszły ukryte w kieszeniach kamienie, śruby i drągi. Bardziej doświadczeni używali połówek cegieł, kawałków drewna z wbitymi gwoździami i kulek do łożysk.

Konie spychały pikietę w stronę porośniętego zbożem wzgórza. Policjantów wspomagały psy, a po przeszło półgodzinie pojawiły się posiłki zmotoryzowane. "Brać jeńców" - ryczeli podoficerowie. 19 górników znalazło się w opancerzonych samochodach. Z aresztu wyjdą po kilku tygodniach. 18 zakrwawionych policjantów i 23 pikieciarzy odwiozły do szpitala karetki.

Bitwa była skończona. Był 26 maja 1984 r., 11. tydzień strajku brytyjskich górników.

- Gliniarze to idioci - mówił wieczorem dziennikarzom Dave Logan. - Przyjeżdżają - my się wycofujemy, odjeżdżają - wracamy. Koksowni nie jesteśmy w stanie unieruchomić, ale ta zabawa kosztuje rząd fortunę. Do dziś, jak oceniamy, koszty tłumienia demonstracji tylko w południowym Yorkshire wyniosły 70 mln funtów. Tej walki nie możemy przegrać.

"Bitwa w Orgreave" była jedną z największych podczas strajków. Miejscowa koksownia wytwarza produkt niezbędny dla huty w Scunthorpe, należącej do British Steel. Dwa piece w Scunthorpe pracowały na resztkach koksu. Jeszcze tydzień i trzeba byłoby je wygasić na zawsze - koszmarny sen hutników. British Steel (państwowy wówczas gigant stalowy) naciskał na rząd.

25 maja do Orgreave przybył Arthur Scargill, przywódca strajkujących górników. Miał nadzieję przekonać kierowców ciężarówek, by nie wozili do koksowni węgla. Wieczorem podjęto decyzję o zablokowaniu koksowni przez lotne pikiety. Do Orgreave ściągnięto z różnych stron 5 tys. policjantów. Naprzeciw nich stanęło 7 tys. pikietujących.

Władza związków

Od mniej więcej 20 lat w najbardziej rozwiniętych krajach świata trwają głębokie przemiany cywilizacyjne. Wyglądały podobnie jak w Polsce w ostatnich kilku latach. Gałęzie przemysłu, które przedtem uważano za lokomotywę gospodarki, zaczęły podupadać, powodując zubożenie całych przemysłowych regionów: górniczych zagłębi w Wlk. Brytanii czy Francji, rejonu Pittsburgha w USA. Wyrastały gałęzie nowe i nowe regiony przemysłowe; ich symbolem stała się Krzemowa Dolina w Kalifornii. Ale dla górników z Yorkshire lub hutników z Pittsburgha nie była to duża pociecha. Chcieli pracować jak dawniej, mieszkać we własnych domach, utrzymać styl życia związany z uprawianym często od pokoleń zawodem. Na przemiany ekonomiczne i cywilizacyjne pracownicy niemal wszędzie reagowali buntem, który wystawiał na ciężką próbę demokratyczne mechanizmy państwa. Najbardziej znane wypadki rozegrały się w Wlk. Brytanii na początku lat 80.

W ojczyźnie demokracji związki zawodowe wywalczyły sobie jeszcze przed II wojną światową ogromne przywileje. W wielu zawodach zatrudnienie mogli znaleźć jedynie członkowie związków. Sprzyjało to przerostom zatrudnienia (popularnie zwanym zwyczajami starohiszpańskimi). Związkowcy dokerzy godzili się na rozładowanie statków przez członków innego związku (np. kierowców ciężarówek), pod warunkiem że sami otrzymywali za przeładunek (którego nie robili) dodatkową zapłatę. Związkowcy zecerzy z wpływowego Society of Graphic and Allied Trades cenzurowali drukowane przez siebie gazety. Przeciwstawiali się nowościom technicznym, które w tej branży powodowały ogromny wzrost wydajności pracy, a tym samym spadek zatrudnienia. Podobnie było w innych zawodach. Anglia, która w XVIII i XIX wieku była liderem wśród krajów uprzemysłowionych, zaczęła przesuwać się w dół na liście bogactwa. Główną przyczyną był wolniejszy niż na kontynencie postęp techniczny hamowany przez związkowców.

Związki zawodowe korzystały z politycznego wsparcia Partii Pracy. Same były jej zbiorowymi członkami i zasilały jej fundusze składkami. Pracownikom-członkom związków składkę ściągano przy wypłacie, a później jej część zasilała kasę Labour Party, nawet jeżeli pracownik był sympatykiem Partii Konserwatywnej. Gdyby ze związku wystąpił, łatwo mógł stracić pracę.

Związki stały się nie tyle partnerem pracodawców i rządu, ile głównym podmiotem zarządzania i polityki. Laburzyści i torysi co kilka lat zmieniali się przy władzy, ale ogólna tendencja trwała przez kilkadziesiąt lat. Związki żądały, by państwo ratowało nierentowne gałęzie i zakłady. Od końca wojny postępowała zatem nacjonalizacja. W 1946 r. upaństwowiono kopalnie węgla, huty przejął British Steel, koncerny samochodowe jeden po drugim przechodziły na garnuszek państwa. Im bardziej tył sektor państwowy, tym większe generował straty. Konserwatyści, gdy byli u władzy, niemrawo próbowali tę tendencję hamować. Ale przychodzili laburzyści i nacjonalizacja postępowała, a wraz z nią rozszerzała się władza związków zawodowych.

Laburzyści od czasu do czasu starali się uniezależnić od liderów związkowych. Np. rząd Harolda Wilsona podjął próby zreformowania prawa związkowego w latach 1968-70. Bez skutku. W 1970 r. wybory wygrali torysi kierowani przez Edwarda Heatha. Seria strajków, szczególnie w górnictwie, zniweczyła ich zabiegi o reformy gospodarcze i społeczne. Wygrany strajk górniczy w 1974 r. ukazał siłę Krajowego Związku Górników, którego gwiazdą stawał się radykał Arthur Scargill. Strajk zmusił rząd do rozpisania nowych wyborów, które konserwatyści przegrali. Kolejny rząd laburzystów - Jamesa Callaghana - został osłabiony serią strajków w sektorze publicznym w latach 1978-79, która przeszła do historii jako tzw. zima niezadowolenia (aluzja do powieści Steinbecka "The Winter of Our Discontent").

Zdawało się, że Anglia traci wszystkie cnoty, które czyniły jej naród wielkim: zdolność do wyrzeczeń w imię wspólnego dobra, umiejętność osiągania kompromisów politycznych, mistrzowskie opanowanie zasad demokracji. Ale Anglia nie utraciła umiejętności znajdowania odpowiedniego przywódcy na odpowiednie czasy. Czasy były trudne. W maju 1979 r. wybory wygrali konserwatyści pod wodzą Margaret Thatcher, która wkrótce zasłynęła jako "żelazna dama".

Pierwsze potyczki

Pani premier w swojej partii była ekstremistką; odsunęła od władzy jej establishment - tzw. mięczaków (wet: dosłownie - wilgotnych). Obalenie wszechwładzy związków traktowała jako jeden z głównych celów swych rządów. Starcie z innym ekstremistą - Scargillem - było tylko kwestią czasu.

Margaret Thatcher miała w parlamencie zaledwie 43 głosy przewagi. To za mało, by rozpoczynać rewolucję. Ale sprzyjało jej szczęście. W maju 1982 r. Argentyna zajęła brytyjskie Falklandy. Rozpoczęła się trwająca miesiąc wojna, w której Brytyjczycy dysponujący przewagą techniczną odnieśli łatwe zwycięstwo. Zapisano je na konto pani premier, której popularność, mimo społecznych kosztów podjętych reform, szybko rosła.

Pierwsze starcie z Krajowym Związkiem Górników rząd stoczył w 1981 r. W styczniu minister energetyki poinformował o planach zamknięcia kilkunastu kopalń, których pokłady się wyczerpywały. Od czasu wielkich strajków w 1974 r. rząd zainwestował w górnictwo 2,5 mld funtów, ale nadzieja doprowadzenia kopalń do rentowności okazała się płonna, choć w niektórych kopalniach zastosowano nowe urządzenia, a inne dzięki korzystnemu położeniu geologicznemu miały stosunkowo niskie koszty. W lutym rozpoczęły się negocjacje między Krajowym Związkiem Górników a Państwowym Zarządem Kopalń i od początku stało się jasne, że Zarząd (będący państwowym holdingiem górniczym) nie ma ani woli, ani szans przeprowadzenia w górnictwie cięć. Jego urzędnicy od lat spotykali się ze związkowcami i w gruncie rzeczy mieli wspólny cel - wyrwać z budżetu jak najwięcej dotacji i gwarancji kredytowych, pozwalających finansować inwestycje. Zadłużenie Państwowego Zarządu Kopalń (finansowane przez budżet) przekraczało 1 mld funtów, a roczne straty sięgały 350 mln. Coś z tym trzeba było zrobić, ale stanowisko związkowców nie pozostawiało żadnych wątpliwości.

W lipcu Scargill dopiął wreszcie swego - zastąpił na stanowisku przewodniczącego związku ugodowo nastawionego Joe Gormleya. Już choćby to wskazywało, że próba zamknięcia nierentownych kopalń spowoduje strajk generalny. Brytyjska energetyka, uzależniona od krajowego węgla, nie wytrzymałaby długo. Rząd natychmiast wycofał się, by nie prowokować związkowców. Zajął miękkie stanowisko w negocjacjach płacowych i uniknął starcia. Ale podstawowy cel, jakim było okiełznanie związków, pozostał w mocy.

Krok po kroku parlament przyjął kilka skierowanych przeciwko związkom zawodowym ustaw. Stopniowo likwidowały przywileje i immunitety prawne ruchu związkowego. Później zdołano przyjąć prawo likwidujące automatyczne przekazywanie składek związkowych dla Labour Party. Wiele form strajków, zwłaszcza ruchome pikiety, które przenosiły ogień strajkowy z jednego miejsca na drugie, wyjęto spod prawa. Rząd liczył na legalizm władzy sądowniczej. Nie omylił się. To sądy sprawiły, że siła związków zawodowych została poważnie uszczuplona.

Ekonomia kontra praca

Straty brytyjskiego górnictwa węglowego wynosiły rocznie kilkaset milionów funtów. Kwota ta nie stanowiłaby wielkiego obciążenia dla zdrowej gospodarki. Ale była to tylko część kosztów za utrzymywanie nierentownej gałęzi. Restrykcje importowe pozwalały utrzymywać ceny za tonę węgla na poziomie 40-44 funtów, podczas gdy węgiel importowany spoza Europy można było kupić już za 35 funtów. Zarząd Kopalń obliczał, że redukcja wydobycia o 4 proc. w kopalniach najgłębszych i najmniej efektywnych przywróci rentowność. W kilku najmniej wydajnych koszt wydobycia tony sięgał nawet 90 funtów. Zarząd, na którego czele stanął w 1983 r. 70-letni Ian MacGregor, obiecywał, że zamknięcie nierentownych szybów pozwoli zwiększyć wydobycie w kopalniach rentownych. Krótko mówiąc, zamiast wydobywać w najbardziej przestarzałych i trudnych geologicznie - lepiej zwiększać wydobycie w opłacalnych.

Poglądy zarządu popierał rząd. Punkt widzenia związkowców był inny. Wiedzieli, że nowe złoża o niskich kosztach eksploatacji dawały znacznie mniej miejsc pracy niż stare. Przygotowane do eksploatacji złoże w Selby, które mogło dawać rocznie 10 mln ton, wymagało zatrudnienia 4 tys. górników - jedną piątą tego co kopalnie starsze. Druga trafna obserwacja górników dotyczyła dotacji. Na początku lat 80. górnictwo węgla było dotowane w całej Europie Zachodniej, a Wlk. Brytania wcale nie była tu liderem. Dotacje do tony węgla wynosiły trzy funty, podczas gdy w Niemczech 8,5 funta, a we Francji 18. Czyż nie jest to - mówili górnicy - najlepszy dowód na nieuchronność dotacji w tej branży?

Z liczb można wyciągać jednak różne wnioski. Francja w tym czasie silnie dotowała górnictwo, ale nie inwestowała w nie. Tymczasem w Wlk. Brytanii rząd łożył wielkie sumy na inwestycje, oczekując w zamian rentowności. Świetnie - odpowiadali górnicy - dzięki inwestycjom brytyjskie kopalnie są lepsze od francuskich. Jeżeli są wciąż deficytowe, to znaczy, że nakłady inwestycyjne są zbyt małe. "Nie ma nierentownych kopalń - mówił Scargill - są tylko niedoinwestowane". Ale zarazem powtarzał: "Nigdy nie zaakceptujemy w górnictwie mechanizacji, która przyczynia się do likwidacji miejsc pracy". W takim razie - po co inwestować? W czasie przesłuchania w komisji parlamentarnej Scargill stwierdził: "Moim zdaniem nie istnieje żadna granica dotacji do górnictwa. Jedynym usprawiedliwieniem zamykania kopalń może być naturalne wyczerpywanie zasobów węgla".

Modernizacji, czyli utraty miejsc pracy, najbardziej obawiali się górnicy w okręgach, w których wszystkie kopalnie miały być likwidowane, np. w Yorkshire, mateczniku Scargilla. Likwidacja zagłębia zmuszała górników do szukania nowego miejsca w życiu, zmiany miejsca zamieszkania i zawodu. Niszczyła struktury społeczne. Osobom dotkniętym tym procesem wydawała się katastrofą.

Jak szli do zwarcia

Dotacje do górnictwa nie rujnowały budżetu, ale stanowiły argument dla innych gałęzi domagających się wsparcia. Górnictwo nie mogło zatem być enklawą wyłączoną z procesu modernizacji całej gospodarki. Ale na modernizację górnictwa nie godzili się związkowcy. Starcie stało się nieuniknione.

W czerwcu 1983 r. w wyborach parlamentarnych odbywających się niemal dokładnie w pierwszą rocznicę wojny falklandzkiej torysi zdobyli większość, bo aż 144 miejsca, w parlamencie. Była to największa przewaga, jaką miała jakakolwiek partia od 1945 r. Margaret Thatcher uznała, że ma mocny mandat społeczny do dalszych reform. Od starcia z górnikami w 1981 r. rząd po cichu przygotowywał się do przetrwania strajku. Zapasy węgla i ropy naftowej w elektrowniach nieustannie zwiększano, korzystając też z łagodnych zim. Nowe ustawy związkowe dawały prawny instrument tłumienia waleczności związkowców. To był bat. Przygotowano też marchewkę. Górnicy zwalniani w wyniku restrukturyzacji mogli liczyć na odprawy w wysokości 1 tys. funtów za każdy przepracowany w kopalni rok. Górnik o długim stażu pracy dostawał zatem ok. 30 tys. funtów - więcej niż roczną pensję.

W górnictwie było wówczas 202 tys. zatrudnionych. 75 proc. kopalń przynosiło straty. We wrześniu 1983 szef Zarządu Kopalń Ian MacGregor zapowiedział zamknięcie najmniej wydajnych pokładów, zmniejszenie wydobycia o 25 mln ton (wynosiło wówczas ok. 110 mln) i redukcję zatrudnienia o 64 tys. osób. Plan miał być rozłożony na lata, tak by rentowność została przywrócona do 1988 r. W nadchodzącym roku 1984 zamierzano zwolnić 20 tys. górników i zmniejszyć tym samym wydobycie o 4 mln ton. W kopalniach zawrzało.

Scargill popełnił w tym momencie dwa błędy. Po pierwsze - zwlekał ze strajkiem do wiosny 1984. Był zbyt pewny swojej siły, uwierzył doradcom, którzy zapewniali go, że elektrownie dysponują zapasami na zaledwie osiem tygodni i rząd będzie musiał ulec nawet wiosną, gdy pobór mocy jest mniejszy.

Drugim błędem było podjęcie strajku bez zdobycia poparcia większości górników. Zgodnie ze statutem Związku Górników zgodę na strajk generalny powinno wyrazić przynajmniej 55 proc. związkowców. Scargill wiedział, że takiego wyniku nie uzyska, więc zastosował wybieg. Strajki ogłosiły poszczególne regiony, a decyzję podjęli radykałowie. Z sumy strajków regionalnych zrobił się strajk generalny. Ale brak demokratycznej legitymacji ułatwiał działania rządu; tym bardziej że on miał demokratyczny mandat. Gdy w kwietniu 1984, miesiąc po wybuchu strajku, przeprowadzono głosowania cząstkowe, w wielu regionach zdecydowana większość związkowców opowiedziała się przeciw strajkowi. Badania opinii górników wskazywały, że strajk popiera mniej niż połowa, a aż 89 proc. opowiada się za przeprowadzeniem głosowania. To był słaby punkt, w który uderzał rząd.

Ostatecznym pretekstem do strajku stało się zamknięcie kopalni w Cortonwood w hrabstwie Yorkshire, ogłoszone 1 marca 1984 roku. 12 marca, w poniedziałek, rozpoczął się długi strajk.

Trybun ludowy

Urodzony w 1938 r. Arthur Scargill ma temperament rewolucjonisty. W 1955 r. wstąpił do młodzieżowej przybudówki partii komunistycznej - Ligi Młodych Komunistów. Z jej ramienia odwiedził w 1957 r. Moskwę (gdzie przyjął go Chruszczow). W 1962 r. stał się zawodowym działaczem związkowym. Związał swój los z górnikami. Jako związkowiec stał się także działaczem Partii Pracy. Jej lewe skrzydło niewiele różniło się od partii marksistowskich - wyznawało zasadę walki klasowej i dążyło do rewolucyjnych przemian społecznych. Scargill wierzył w siłę lotnych pikiet sprawdzonych podczas strajku w koksowni Saltley w 1972 r., gdzie on sam nimi dowodził. Stąd jego determinacja w Orgreave.

Do starcia z rządem pani Thatcher szykował się Scargill jak do bitwy. Część funduszy związku ulokował za granicą, także w krajach komunistycznych. Nie miał zresztą skrupułów w kontaktach z komunistami ani z ich służbami specjalnymi. Wkrótce został przewodniczącym uznawanej za komunistyczną Światowej Organizacji Górników z siedzibą w Paryżu. Takie kontakty zemściły się na Scargillu. Mimo że strajkujący śpiewali mu na melodię "Guantanamery": "Jeden jest tylko Arthur Scargill" - opinia publiczna doznała wstrząsu po rewelacjach na temat kontaktów Krajowego Związku Górników z dyktatorem libijskim płk. Kadafim (ujawnił je "Sunday Times" 28 października 1984).

Kilka miesięcy wcześniej Wlk. Brytania zerwała z Libią stosunki dyplomatyczne, gdy z ambasady libijskiej padły strzały w stronę demonstracji politycznych emigrantów. Zginęła policjantka, a Kadafi stał się wrogiem publicznym numer 1. Tymczasem Scargill w październiku na zjeździe Partii Pracy nawiązał stosunki z libijskim emisariuszem Mohammedem Abbasim. Libijscy "związkowcy" mieli związek Scargilla zasilić finansowo. Prasa i sama pani Thatcher wydrwili tę "braterską pomoc". Nikt nie wierzył, że pod libijską dyktaturą związki zawodowe działają niezależnie od władz.

8 października Scargill pod fałszywym nazwiskiem Smith pojechał do Paryża, gdzie w siedzibie komunistycznej centrali związkowej CGT konferował z Abbasim i drugim Libijczykiem Salemem Ibrahimem. 19 października wysłannik Scargilla Roger Windsor udał się do Frankfurtu, a stąd, w towarzystwie Abbasiego, do Tripolisu. Spotkanie Kadafiego z Windsorem pokazała telewizja libijska, więc nie można było się wypierać. Prasa doniosła, że Libijczycy przekazali pomoc w wysokości 20 mln funtów. Brytyjskie służby specjalne śledziły kontakty Scargilla i jego ludzi z Libijczykami; istniały poważne podejrzenia, że za sceną kryją się agenci KGB. Związek Górników ukrył część swych pieniędzy w krajach komunistycznych. (Już później, w 1990 r., pojawił się także trop polski - konto w NBP). Wszystko to podważyło zaufanie do Scargilla, który stawał się coraz bardziej radykalny, a szeregi jego zwolenników topniały.

(W latach 90. Scargill usiłował Partię Pracy przesunąć zdecydowanie w lewo. Tony Blair, obecny premier, chętnie powołuje się na sukcesy gospodarcze z epoki pani Thatcher, a wygrał wybory m.in. dlatego, że stworzył pragmatyczną, prorynkową New Labour. Scargillowi nie powiodła się próba rozłamu. Założył więc Socjalistyczną Partię Pracy, która na brytyjskiej scenie politycznej nie ma znaczenia. Pozostaje w lewackim getcie razem z resztkami komunistów i trockistów. W ciągu ostatnich dziesięciu lat szeregi Związku Górników opuściło dwie trzecie członków. Związek ma dziś pragmatycznego rywala w Demokratycznym Związku Górników).

Zderzenie cywilizacji

Do starcia dążyła też Margaret Thatcher. Po wyborach w 1983 r. dobrała do rządu "twardzieli". Ministrem energetyki został Peter Walker, a spraw wewnętrznych - Leon Brittan. MacGregor wymiatał z Zarządu Kopalń tych, którzy wiązali swoje kariery ze związkowymi liderami. Związkowcy słusznie obawiali się, że rząd dąży do rozmontowania państwa opiekuńczego, a likwidacja nierentownych przemysłów wywoła wzrost bezrobocia. Niepokoił ich populizm Margaret Thatcher, która szukała poparcia poza tradycyjnym elektoratem konserwatystów, zwłaszcza wśród robotników, obiecując im przywileje podczas masowej prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw. Radykalni związkowcy chcieli mieć na populizm monopol.

Okazało się jednak, że to pani premier lepiej wyczuwa nastroje społeczne. Podczas długiego strajku górników, mimo jego uciążliwości, większość społeczeństwa popierała rząd. Co więcej, wśród działaczy związkowych (także w Związku Górników) doszło do rozłamu. W czasie strajku górnicy z okręgu Nottinghamshire, którzy utrzymali pracę, utworzyli własny związek.

Ówczesne podziały w ruchu związkowym i wśród pracowników nie szły po linii lewica - prawica, lecz - branże efektywne versus zacofane. Było to więc starcie w istocie cywilizacyjne. Politykę rządu popierali pracownicy (zarówno białe, jak i niebieskie kołnierzyki) zatrudnieni w branżach i firmach rozwijających się dynamicznie (dzięki malejącym podatkom, prywatyzacji, dławieniu biurokracji). Górnicy zatrudnieni w kopalniach rentownych (lub choćby takich, które dzięki modernizacji mogły wyjść na prostą) nie widzieli powodu do strajku. Rząd był popierany przez nowe gałęzie przemysłu i coraz liczniejszych pracowników sektora usług.

Na przełomie 1982 i 1983 r. brytyjskie media paraliżowane były przez strajki organizowane przez Związek Zecerów. W grudniu 1983 sąd skazał związek na grzywnę 525 tys. funtów za działania sprzeczne z nowo uchwalonym prawem. Wykorzystał to natychmiast Rupert Murdoch, właściciel "Timesa" i innych gazet wydawanych w łącznym nakładzie 11 mln egz. Potajemnie zbudował nowoczesną drukarnię w Wapping, gdzie zatrudnił wyłącznie niezwiązkowców i członków umiarkowanego Związku Zawodowego Elektryków. Po kolejnym strajku radykalnych związkowców w styczniu 1986 r. Murdoch przeniósł do nowego zakładu całą produkcję. Poparli go pracownicy wysoko kwalifikowani; protestowali ci, którzy związani byli z dawnymi technologiami.

Braterska walka

"Rodzina Slatersów jest podzielona przez wojnę - pisał w maju 1984 tygodnik "Observer". - Każdego ranka 32-letni David Slater przekracza linię pikiet, by stawić się w pracy. Każdego ranka jego 20-letni brat staje na linii pikiet i krzyczy do przechodzących górników: łamistrajk".

David Slater był jednym z czworga mężczyzn, którzy w miasteczku Ollerton chodzili do pracy w kopalni, nie zważając na strajk. David protestował przeciwko temu, że Związek Górników nie poddał się werdyktowi powszechnego głosowania za lub przeciw strajkowi. Jego brat Adrian argumenty te odrzucał. Uważał, że każdy z 1200 górników z Ollerton winien stawiać się na linii pikiet. Nie dlatego nawet, że zagrożona była jego kopalnia - akurat jedna z bardziej dochodowych - ale przez solidarność z innymi górnikami. Podobne sceny pojawiały się często w brytyjskiej prasie podczas strajku.

Demonstracje przeradzały się w agresję. Łamistrajków zastraszano. Biuletyny związkowe podawały ich nazwiska i adresy. W zamachach zginęło kilka osób - na ogół tych, którzy w strajku nie brali udziału. Na samochód, którym jechała rodzina łamistrajka, zrzucono blok betonowy. Jedna osoba zginęła. Policjanci prowadzący dochodzenie w sprawie podpalenia firmy transportowej w Nottinghamshire powiedzieli gazecie "The Times": "Jeżeli nie uda się nam powstrzymać takich ekscesów, Anglia stanie się państwem typu mafijnego, w którym rządzi strach".

Mimo że policję część konserwatywnych mediów oskarżała o bierność, odczucia mieszkańców górniczych osiedli były inne. "Jest jak w Belfaście - mówił dziennikarzowi "Guardiana" człowiek z miasteczka w południowym Yorkshire. - Ulice cały czas patrolują grupy policjantów, którzy zachowują się jak armia okupacyjna".

Dla rządu sprawą kluczową było zapewnienie bezpieczeństwa fizycznego i politycznego policjantom zmagającym się z pikietami. "Przemoc tłumu można pokonać tylko wtedy, gdy policja dysponuje pełnym poparciem moralnym i technicznym ze strony rządu - pisała w pamiętnikach Margaret Thatcher. - Powiedzieliśmy wyraźnie, że politycy nie zawiodą policjantów".

Przeciw lotnym pikietom

Główną bronią strajkujących górników były pikiety przewożone z miejsca na miejsce, siłą uniemożliwiające górnikom, którzy chcieliby pracować, dostęp do kopalń i wywózkę węgla z kopalnianych składowisk. Dzięki nim radykalna mniejszość mogła narzucić swą wolę większości. Walka z pikietami wymagała ogromnych sił policyjnych - około 20 tys., ściągniętych często z odległych krańców Wlk. Brytanii. Policyjna akcja kosztowała 300 mln funtów, a straty wskutek strajku i zamieszek - kilka miliardów; znacznie więcej, niż trzeba byłoby wydać na podtrzymanie deficytowych kopalń. To najlepiej świadczy o politycznym charakterze strajku - i to po obu stronach.

Na mocy nowego prawa sąd zakazał lotnych pikiet. Policja aresztowała pikietujących, a sądy skazywały ich na krótkotrwały areszt. 7 tys. górników zwolniono dyscyplinarnie za łamanie prawa.

Taka siłowa mobilizacja wymagała społecznego poparcia, o co nie było łatwo. Ludzie odruchowo stają po stronie bitego przez policjanta. Słabym punktem rządu mógł też być Zarząd Kopalń, dawniej często sprzyjający związkowcom. Jego urzędnicy, tak jak górnicy, korzystali z dotacji państwowych. Miękka postawa zarządu (mimo twardej postawy MacGregora) była przedmiotem nieustannych zmartwień Margaret Thatcher. Pani premier nie godziła się na kompromis, który związkowcy mogliby ogłosić swoim zwycięstwem. Chciała strajk złamać. Największym jej sojusznikiem okazał się... Arthur Scargill. On również odrzucał kompromis, dążył do całkowitego zwycięstwa.

Przez rok strajku toczyła się gra o dusze górników i opinii publicznej. Z czasem coraz więcej górników skłaniało się do powrotu do pracy. Związek dawał strajkującym niewielkie zasiłki. Znacznie więcej płacił tym, którzy pikietowali i walczyli z policją. Jak zwykle w takich sytuacjach rząd miał bat i marchewkę. Batem były zwolnienia dyscyplinarne, marchewką - premia świąteczna, ogłoszona przed końcem roku dla tych, którzy wrócą do pracy. Gdy Zarząd Kopalń wznawiał negocjacje, powroty do pracy ustawały. Dlatego Margaret Thatcher nieustannie domagała się od zarządu zrywania rokowań.

Najtrudniejsza była batalia o opinię publiczną. Strajkujący, politycy laburzystowscy, media sympatyzujące z lewicą i część środowisk intelektualnych podkreślali brutalność policji i straty, jakie kraj ponosi w wyniku nieustępliwości rządu. Pani Thatcher i jej otoczenie kładli nacisk na wyminięcie demokratycznych procedur przed strajkiem. Podkreślali swój demokratyczny mandat. Pani premier przyjmowała delegacje górników pracujących, a przede wszystkim ich żon, demagogicznie twierdząc, że twarda postawa rządu ma na celu ochronę ich interesów. Dwa lata po strajku wygrała kolejne wybory. Może dlatego, że rząd nie dopuścił do przerw w dostawach energii. Zadecydowały ciepłe mieszkania.

Agonia

W październiku dwóch górników z Yorkshire wniosło do sądu cywilnego pozew przeciwko Związkowi Górników. Sąd orzekł, że strajk nie może być uznany za formalny i skazał na grzywny Scargilla i związek. Zgodnie z prawem brytyjskim był to precedens, który umożliwił zajęcie majątku związku.

Zajmująca się sekwestrem firma Price Waterhouse natrafiła na fundusze Krajowego Związku Górników w bankach w Irlandii, Luksemburgu i Szwajcarii. Sekwestratorzy złożyli w tamtejszych sądach wnioski o zamrożenie kont. Wydano tymczasową przychylną decyzję, którą jednak sąd w Luksemburgu po miesiącu zmienił. Związek Górników mógł zatem wywieźć z Luksemburga pieniądze. Tymczasem do brytyjskiego sądu grupa górników wystąpiła przeciwko trójce przywódców: Scargillowi, McGaheyowi i Heatfieldowi. W pozwie stwierdzono, że radykałowie, którzy mieli prawo dysponować majątkiem związku, nie gwarantują używania jego funduszy zgodnie z prawem. 30 listopada sąd wyznaczył przymusowego zarządcę funduszy związkowych Herberta Brewera, prawnika związanego z Partią Konserwatywną, a po jego rezygnacji Michaela Arnolda, właściciela firmy prawniczej. Spór o kontrolę finansów związku trwał jeszcze pewien czas, ale Związkowi Górników coraz bardziej brakowało pieniędzy.

Na jesieni rząd już wiedział, że strajku nie przegra. Zapasy węgla w elektrowniach pozwalały spokojnie czekać na zimę. Rozumieli to też przywódcy związkowi. Strajk dogasał, choć rząd musiał uporać się z towarzyszącymi strajkami dokerów i dozoru górniczego.

Przetrwanie strajku było wielkim sukcesem logistycznym rządu. 8 stycznia 1985 r., w czasie największego w dziejach Wlk. Brytanii zapotrzebowania na energię, kraj funkcjonował jakby nigdy nic. Węgiel dostarczano z pracujących kopalń; hutnictwo kupowało go za granicą. 5 marca 1985 r. delegaci związkowi postanowili zakończyć strajk. Koszty były ogromne, także dla związkowców. Pięć osób zginęło, tysiące skazano na areszt, wkrótce po strajku pracę utraciło 30 tys. osób - o 10 tys. więcej, niż początkowo przewidywał Zarząd Kopalń.

Ekonomiczne skutki strajku nie są jednoznaczne. W drugiej połowie lat 80. zaczęły gwałtownie spadać ceny ropy naftowej i kopalnie węgla ponownie okazały się nierentowne. W 1995 r. brytyjskie górnictwo wydobyło zaledwie 51,4 mln ton węgla - o połowę mniej niż przed wielkim strajkiem. Wciąż boryka się z deficytem, za który obarcza winą m.in. import dotowanego węgla z Polski. Górnicy, którzy odeszli z zamkniętych kopalń w Yorkshire, dawno znaleźli pracę w innych branżach. Większość jest dziś na emeryturze.