Gazeta Wyborcza - 07/04/1995

 

 

 

Andrzej KLOMINEK

GAŁCZYŃSKI W "PRZEKROJU"

 

 

 

 

 

50-lecie obchodzi tygodnik krakowski - "Przekrój", niegdyś najpopularniejsze pismo w Polsce. Z książki Andrzeja Klominka o "Przekroju", która właśnie się ukazała , wybraliśmy fragmenty o Konstantym Ildefonsie Gałczyńskim.

 

Określenie "cywilizacja >>Przekroju<<" wprowadził do obiegu Gałczyński, choć nie jestem pewny, czy nie zasłyszał go lub nie przeczytał w czyichś wybrzydzaniach na tygodnik Eilego: że taki płytki, schlebiający drobnomieszczańskim gustom i tym podobne. Określenie przyjęło się i było powtarzane z przekąsem przez krytyków "Przekroju", tych wygłaszających swe wyroki z olimpijskich wyżyn intelektualizmu i tych reprezentujących potrzeby prostego chłopa i robotnika. Myślę, że ci, co jak papugi powtarzali z przyganą frazes o "cywilizacji >>Przekroju<<", nie znali albo nie pamiętali kontekstu, w jakim Gałczyński umieścił to określenie:

... i kiedym sunął szpalerem, słyszałem co myśli hołota:

- Oto nadciąga jak wiatr arcyapostoł cywilizacji "Przekroju"...

Zdanie to znalazło się w bardzo pięknym wierszu "Wjazd na wielorybie". Poetyckim, surrealistycznym obrazie triumfu, jaki wtedy, w 1947 roku, stał się udziałem Gałczyńskiego - i obrazie zamętu w głowach, jaki wywołuje trudny do zakwalifikowania autor "z katedrą i gęsią, organista i pyrotechnik... Bacchus demokracji powracający z Indii".

Marian Eile poznał Gałczyńskiego na wiosnę 1939 roku. Został wówczas wysłany przez Grydzewskiego do Anina z delikatną misją dyplomatyczną. Chodziło o przyciągnięcie do współpracy z "Wiadomościami Literackimi" świetnego poety, który zabrnął niefortunnie pod skrzydła oenerowskiego "Prosto z mostu".

Później w Krakowie w 1945 roku, na pierwszą wiadomość przyniesioną do redakcji przez Natalię Gałczyńską, "Przekrój" triumfalnie sprostował pogłoskę o rzekomej śmierci Gałczyńskiego: "Zmartwychwstanie poety" - głosił tytuł. A kiedy po roku tajemniczych wędrówek po Europie Gałczyński na wiosnę 1946 zawitał do Krakowa, zaczęła się - jak to Marian Eile określił - "nasza siedmioletnia przygoda". Do chwili śmierci Gałczyńskiego w grudniu 1953 roku ukazało się w "Przekroju" 377 jego utworów, od kilkuwierszowych miniatur po wielkie poematy. Każdy w zasadzie numer "Przekroju" zawierał co najmniej "Zieloną Gęś", "List z fiołkiem", bardzo często także jakiś wiersz, czasem korespondencję, nawet reportaż. "Zaczarowana dorożka", "Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha", "Grób Beethovena", "Kronika olsztyńska" i tuziny innych klasycznych utworów Gałczyńskiego miały swe pierwodruki w "Przekroju".

"Uważałem je za objawienie" - powiedział Marian Eile o wierszach Gałczyńskiego. "Myślę, że właściwie jego wiersze nie mają treści... Tworzył właściwie nie teksty, ale melodie, struktury, dźwięki. A także obrazy, dziwne obrazy. Któż inny potrafiłby zainteresować nas, bo jednak czytało się z zapartym tchem, samą czystą formą?".

Ładnie to Marian powiedział, oczywiście, jak to on, z pewną dozą przesady, bo był też i ten drugi nurt twórczości Gałczyńskiego, "zaangażowany", w którym treść znaczyła czasem aż zbyt wiele. O tym nurcie twórczości Gałczyńskiego Eile też zresztą mówił: "Kto znał Gałczyńskiego, ten wie, że on tych zaangażowanych tekstów nie pisał z myślą, żeby się przypochlebić. On przy tej całej poetyckości był jednocześnie jakiś naiwny... Chciał rzeczywiście pomóc... Poza tym on się nic nie orientował".

No i jeszcze jedno, na co już zwracali uwagę niektórzy autorzy studiów o poecie. Gałczyński już w swojej przedwojennej twórczości był piewcą tego, co potem głosił jako arcyapostoł cywilizacji "Przekroju". Programowa "Pieśń cherubińska", sławiąca upartą, codzienną walkę "wrogów cudów" o "rzeczy najprostsze: mięso, chleb, drzewo", pochodzi z 1931 roku.

Trzy gwiazdki na niebie

W "Przekroju" Gałczyński olśniewał destylowaną, czystą poezją, doprowadzał do zawrotu głowy surrealistycznymi skojarzeniami. Ale też już od pierwszych zwariowanych "Listów z fiołkiem" i "Zielonych Gęsi" znaleźć można w "przekrojowej" twórczości Gałczyńskiego nurt cherubiński, jeśli tak wolno - za przedwojennym wierszem - nazwać pochwałę spraw codziennych i przeciwstawienie ich mrzonkom.

Jedna z najwcześniejszych "Gęsi", zatytułowana "Trzy gwiazdki na niebie", przedstawia Gżegżółkę, który słucha Pierwszej Gwiazdki ("Ja wiodę do Moskwy") i Drugiej Gwiazdki ("A ja do Londynu"), wie, że powinien którąś z nich wybrać, więc uczy się z zapałem języków obcych: "kotlet" - "katliet", "katliet" - "kotlet". Przy słówku "kotlet" Gżegżółka zamyśla się głęboko, a wtedy pojawia się Trzecia Gwiazdka, która śpiewa:

 

Jam gwiazdka jest trzecia,

chodź do mnie na słówko.

Zawiodę cię, dziecię,

do baru "Pod Mrówką".

 

Pamiętam, jak ryczeliśmy ze śmiechu czytając tę "Gęś". Orientacje orientacjami, Moskwa i Londyn daleko, a na miejscu prozaiczny, oby codzienny, kotlet, a także (dlaczegóż by nie?) jakiś bar "Pod Mrówką". Jak tu wytłumaczyć w latach 90. ludziom młodym, a i nie całkiem młodym, że wielkie wybory: Moskwa czy Londyn, współdziałanie z nową rzeczywistością czy opozycja, schodziły w codziennym życiu na dalszy plan wobec cherubińskich rzeczy najprostszych.

"Chciał rzeczywiście pomóc" - powiedział o Gałczyńskim Marian, który mówił to nieraz i o sobie: pomóc robić rzeczy pożyteczne, których dało się robić o wiele więcej niż to chce się przyznać dzisiaj. Tak jak Marian Eile, odrzucam kategorycznie myśl, że Gałczyńskim kierował koniunkturalizm.

Inny, w innym świecie

No, ale Gałczyński nie byłby przecież organistą i pyrotechnikiem, zwariowanym Karakuliambrem, gdyby nie ponosiło go w regiony dalekie od ideowych i politycznych wyborów.

"Był inny, w innym świecie" - powiedział o nim Eile i to samo słyszałem od paru innych osób, które poetę dobrze znały.

Był rok 1948, 7 listopada, Gałczyński w gronie polskich pisarzy zaproszonych do ZSRR stał pod mauzoleum Lenina. Wielka chwila, nawet dla małowiernych, a cóż dopiero dla zapalonego neofity, który dotarł tu "po latach błądzeń" i ogląda na placu Czerwonym defiladę zwycięskiej Armii Radzieckiej. Gałczyński chłonie wzrokiem scenerię mogącą przyprawić o zawrót głowy. W pewnej chwili przechyla się do ucha stojącego obok kolegi-literata i mówi: "Przepraszam. Czy pan może jeszcze dwa razy bez wyjęcia?".

Opowiadał Marian, jak chcąc zapewnić Gałczyńskiemu jakiś stały ryczałt w redakcji, próbował powierzyć mu pisanie sprawozdań filmowych. W pierwszym nie było nic o filmie, ani słowa o reżyserze i aktorach, nawet tytuł był przekręcony. Gałczyński przyznał się, że w kinie w ogóle nie był, "ale bardzo dokładnie obejrzał fotosy". Wobec tego następnym razem do kina zabrała go Janka Ipohorska. Gałczyński natychmiast zasnął i głośnym chrapaniem gorszył widownię. A nazajutrz po tej nieudanej eskapadzie położył na biurku Mariana wiersz "Małe kina", prawdziwą perłę liryki.

Kompleks Władysława Mickiewicza

Za moich czasów jego teksty przychodziły z Warszawy i z leśniczówki Pranie na Mazurach, sam poeta zjawiał się w redakcji bardzo rzadko. Ale kontakty redakcyjne, owszem, były i coś niecoś mam o tym do opowiedzenia. Jak to było na przykład z niecnymi praktykami redakcji wobec tekstów Gałczyńskiego, o czym tyle i tak nieprzyjemnie wspomina się w przypisach do pierwszego wielkiego, pięciotomowego wydania "Dzieł" Gałczyńskiego. Mariana te przypisy bardzo bolały, choć wielkodusznie swych uczuć starał się nie wyrażać. Ale Natalia Gałczyńska nie żyje już od tak dawna, że chyba czas o całej sprawie opowiedzieć, póki jeszcze ktoś opowiedzieć może.

"Oni byli świetnym małżeństwem. Jedno z najbardziej udanych małżeństw, jakie znałem" - powiedział Eile. Ale też jednym tchem dodał, że Natalia, której Gałczyński wystawił pomnik, "ta Natalia z wierszy, to także nie była ta żywa Natalia".

Natalia Gałczyńska po śmierci męża zaczęła zdradzać objawy "kompleksu Władysława Mickiewicza", jak to nazywaliśmy w redakcji. Pilnie i troskliwie gromadziła cały dorobek zmarłego męża, za co jej chwała. I trochę, jak Władysław Mickiewicz, w swym kulcie dla poety posuwała się do brązownictwa. Zaczęło się od natarczywego domagania się, żeby jej oddać wszystkie rękopisy Gałczyńskiego, i pretensji o to, że nie były one potraktowane z należytym pietyzmem. Pewnie, że zasługiwały na to.

Gałczyński pisał zawsze ręcznie, zielonym atramentem, ogromnymi, kaligraficznymi literami. Każdy jego rękopis nadawał się do pokazania na wystawie. No i te śliczne rękopisy, setki i setki zielonych kart, przerabiał w ciągu lat redakcyjny młyn. Nawet w mniej bałaganiarskiej redakcji i przy mniej bałaganiarskim redaktorze musiały w takim młynie lecieć strzępy. Uważam, że to wielkie szczęście, że aż tyle rękopisów i w takim stanie udało się odnaleźć i zgromadzić.

Nie dość nabożny stosunek Eilego i "Przekroju" do rękopisów Gałczyńskiego to był dla Natalii Gałczyńskiej jeden kamień obrazy. Były też pewne podejrzenia.

Kiedyś przyszła do Janki Ipohorskiej i półgłosem, poirytowana, coś perorowała. Dochodziły mnie gniewne słowa, że cała spuścizna po Gałczyńskim to jej własność, tylko ona może tym dysponować, nikt inny. Janka, jak to ona, słuchała cierpliwie, prawie się nie odzywając.

- Ona podejrzewa, że X ma nie publikowane wiersze Gałczyńskiego, które nie do niej były pisane - powiedziała mi z westchnieniem po wyjściu Natalii Gałczyńskiej.

Nie wiem, ile Natalia Gałczyńska wiedziała o tym, co robił jej mąż w ciągu pierwszego powojennego roku, który przeżył w krajach zachodniej Europy.

Odkąd córka poety wystąpiła w telewizji z urodzonym w tamtym czasie przyrodnim bratem, tajemniczy powojenny okres w życiu poety przestał być tajemnicą kompletną. Wiadomo, że Gałczyński założył wtedy nową rodzinę. W redakcji dyskretnie milczeli o tym ci, którzy coś wiedzieli na ten temat. Raz tylko usłyszałem od kogoś z dawnych, nie odznaczających się dyskrecją znajomych Gałczyńskiego, że poeta przyjazd do Polski w 1946 roku traktował jako wizytę pożegnalną, ale na widok Natalii w jednej chwili przekreślił cały powojenny epizod swego życia, którego rezultatem jest australijski syn.

Jak z przypisów do "Dzieł" wynika, redakcja "swoim zwyczajem" tu coś w tekście zmieniła i teraz się przywraca pierwotną postać, tam "nie udało się odtworzyć" autentycznego tekstu, bo rękopis w redakcji zaginął, to znowu "Przekrój" coś długo przetrzymał przed wydrukowaniem.

Niby to prawda, ale do całej prawdy czegoś tu brak. Brak choćby jednego ciepłego słowa o piśmie, które Gałczyńskiego drukowało i któremu on sam tyle ciepłych słów poświęcił, nic o redaktorze "Przekroju", ani słowa, jak to się stało, że ten tak krzywdzony i poniewierany przez redakcję "Przekroju" poeta właśnie w tym piśmie wydrukował w ciągu siedmiu lat 377 utworów.

Andrzej Stawar, który zaopatrzył "Dzieła" w przedmowę, napisał, że kiedy Gałczyńskiego "otaczał rodzaj bojkotu... pozostały mu wierne tylko lekkomyślne >>Szpilki<<".

To bardzo ładnie, że także "Szpilki" drukowały Gałczyńskiego nawet w latach 1950 i 1951, kiedy był najsilniej atakowany i kiedy bojkotowały go czasopisma literackie. W tych latach ostracyzmu w "Szpilkach" ukazały się cztery utwory Gałczyńskiego, w "Przekroju" dwadzieścia cztery. Pamiętam świetnie, jak to było w 1950 roku, kiedy Gałczyńskiemu co gorliwsi koledzy literaci wytoczyli coś w rodzaju procesu czarownic i po serii ataków na niego w prasie literackiej drukowanie go stało się wyzwaniem wobec prawowiernych. Eile bronił ukochanego autora, jak się dało i jak długo było można. Zaangażował w tę obronę Kazimierza Wykę, chyba największy autorytet krytyczny tamtych lat: wydrukował tekst Wyki, w którym ten starał się spokojnie i rzeczowo odpowiadać na zarzuty wobec Gałczyńskiego (drobnomieszczaństwo, niezrozumialstwo, oderwanie od prawdziwego życia, itede, pleple), pokazując walory jego sztuki. Zabrał głos nawet Eile sam, jak zawsze jako Bracia Rojek, próbując łopatologicznie wyjaśnić pozytywne wartości satyryczne "Zielonej Gęsi" na użytek prostych czytelników (modne było wtedy powiedzenie bodaj Janusza Minkiewicza: - Pamiętajmy, że piszemy dla prostych ludzi. Prostych ministrów, prostych sekretarzy partii).

Ale sprawa była beznadziejna. Gasły "Listy z fiołkiem": 47 w roku 1947, 17 w roku następnym, tylko cztery w roku 1949 i trzy w 1950 roku. Nieregularnie ukazywały się "Zielone Gęsi", coraz bardziej wymęczone. Dłużej tego ciągnąć nie było można, Gałczyński sam to widział i coraz mniej tekstów przysyłał do redakcji. Ostatnią "Gęś" wydrukowaliśmy we wrześniu 1950 roku. Nie, proszę młodzieży, nie stał nad nami czekista z naganem, nie wiem nawet, czy były w cenzurze jakieś zapisy na Gałczyńskiego. Po prostu forsowanie pewnego typu twórczości stało się niemożliwe.

Ezop świeżo malowany

Po paromiesięcznej przerwie, pod koniec 1950 roku, Gałczyński wrócił do "Przekroju".

Zastanawialiśmy się, co dać do numeru gwiazdkowego. Pół roku minęło od najostrzejszej nagonki na Gałczyńskiego, teraz zrobiło się o nim jakoś ciszej. Ej, chyba można spróbować.

- Merka! - ryknął Marian. - Pisz depeszę do Gałczyńskiego: "Przyślij coś do świątecznego numeru".

Gałczyński, uszczęśliwiony, że dostał zamówienie, przysłał zaraz "Rozmowę między Mikołajem i Konstantym Ildefonsem na temat porządków świątecznych":

 

Mikołaj

Jak tam, panie Ildefonsie,

czy porządki już robią się?

Konstanty Ildefons

... Owo "się" połóżmy w grobie.

Nie "się" robi, lecz ja robię.

Jeden cegły. Drugi rymy.

Wy robicie. My robimy.

 

Wkrótce potem poszła seria utrzymanych w podobnym duchu satyr pozytywnych z cyklu "Ezop świeżo malowany".

O mój Boże, te wymagania, jakim na początku lat 50. musiała sprostać satyra! Im poważniejszy był temat, tym mniej powinna być śmieszna, trzeba było jak ognia unikać wszelkich dwuznaczności, nad każdym "i" musiała być kropka. A już szczególnie niebezpieczne było wszystko, co mogło nasunąć podejrzenie, że intencją autora nie jest piętnowanie wroga i wytykanie nietypowych dla naszej rzeczywistości niedociągnięć, lecz tej rzeczywistości oczernianie.

Gałczyński z wielkim trudem mieścił się w tych ramach. Pozwalał sobie także czasem na persyflażową metodę łączenia satyry z satyrą. W okropnie antyimperialistycznej "Bajce o rybaku i rybce" jest taka strofka:

 

On jej zastrzyki robił z morfiny ona była kukluksklanka.

Pewnie kochankiem był tej dziewczyny,

pewnie to jego kochanka.

 

Wydrukowaliśmy tę jawną kpinę z antyamerykańskich satyr.

Gałczyński raz tylko wystąpił z pretensją wobec "Przekroju", zresztą nawet i wtedy nie wymieniając tytułu. W liście do "Nowej Kultury" w 1953 roku poeta napisał, że "jeden z tygodników krakowskich" ogłosił bez porozumienia z nim wiersz "napisany, a raczej naszkicowany przed kilku laty", który to wiersz można uznać "w najlepszym wypadku za brulion poetycki", a przy surowszej ocenie za przykład "literackiego brakoróbstwa". Chodziło o "Zwycięską młodzież", która rzeczywiście, jak napisał Gałczyński, "zawieruszyła się w tece redakcyjnej" i została z niej wyciągnięta z okazji 1 Maja 1953. Utwór taki sobie, bojowy i dziarski, jakich Gałczyński trochę spłodził w okresie nagonki, rozpaczliwie starając się sprostać wymaganiom pryncypialnych krytyków; nie gorszy niż niektóre inne. Wyznam, że w tym wierszu redakcja zamieniła trochę nazbyt bojową "czerwoną młodzież" na "zwycięską młodzież", czego już Gałczyński nam nie wytknął. W tymże liście do "Nowej Kultury" wytknął natomiast "innemu tygodnikowi, tym razem warszawskiemu", że bez porozumienia z nim "całkowicie a nieudolnie" przerobił pierwszą strofę jego satyrycznego wiersza. A "jedno z wydawnictw", wznawiając, piosenkę Gałczyńskiego dla dzieci dopisało do niej refren:

 

Hejże dzieci, hejże ha,

niech nam pokój szczęście da.

 

W tym tle trzeba widzieć wszystko to, co Eile i jego "Przekrój" dla Gałczyńskiego zrobili w czasach, które były nieprzychylne - i to, jak Gałczyński "Przekrój" i Mariana kochał. Ile serdecznych dedykacji w tekstach mówi o tym stosunku poety do Mariana, Janki i "Przekroju". "Jedyne pismo, z którym pragniemy współpracować, to >>Przekrój<< Waszej Sułtańskiej Mości, ten >>Przekrój<<, który jedyny otworzył mi ramiona, gdy po latach tułaczki wróciłem, żeby stanąć przy warsztacie" - napisał do Mariana w liście z 1947 roku.

My lubimy pomniki

Kłopoty z drukiem Gałczyńskiego zakończyły się natychmiast po śmierci poety [6 grudnia 1953]. Trawestując własne słowa Gałczyńskiego można powiedzieć, że żywy poeta "to jest kłopot dziki. A my, Polacy, my lubim pomniki". Jeszcze na pogrzebie potraktowano Gałczyńskiego po chamsku, ale wkrótce stanął już na pomniku: niepostrzeżenie uzyskał status klasyka, któremu wiele wolno, tym bardziej że nie może się już zbuntować. Nie oglądając się więc na warszawskich dyrygentów zaczął Eile przede wszystkim natychmiast upłynniać zalegające w biurku remanenty.

Najpierw poszła do druku "Babcia i wnuczek, czyli noc cudów". Dość błaha to sztuczka, ale i tam są prawdziwe perełki humoru (dzik z głową Batorego ukazujący się w leśniczówce!) i poezji. Najpiękniejszą taką perłę wyjęliśmy z tekstu sztuki już w 1950 roku, zaraz po jej otrzymaniu. To "Rozmowa liryczna" przeze mnie, z akceptacją Gałczyńskiego, tak zatytułowana (niech mam tę satysfakcję!). Cudowny dialog, zaczynający się od słów "Powiedz mi, jak mnie kochasz".

Z kolei wypłynęła inna wielka remanentowa pozycja: "Stadnina im. Stanisława Moniuszki, czyli cierpienia młodego emigranta". I ta powieść nie należy do wybitnych dzieł Gałczyńskiego, ale i w niej są fragmenty świetne.

Kpiny Gałczyńskiego z emigracyjnej patriotycznej tromtadracji są zabójcze. K.E., czyli Kampania Ekspiacyjna, z biciem się w piersi za winy dwudziestolecia. Polska wioska pod Paryżem, w której handlujący emigranci leczą nostalgię wśród atrap rodzimego folkloru, takich jak Maćkowa stodoła z rolką papieru toaletowego na najwyższym łopianie i gdzie jest Gabinet Gadających Figur Woskowych oraz ułański Automat-Zegarynka, który po wrzuceniu jednego penny powtarza przez trzy minuty "kurtyzanatwojamama". A tytuł wiersza poetki Mównej: "Wigilia kominiarza na Syberii". A język Gałczyńskiego w tej powieści! Jeden z rozdziałów ma taki początek: "Zaczynało się robić mroźno i od czasu do czasu śnieg hulał po bezkresnym placu kopulacyjnym, tzn. tam, gdzie napuszczano te ogiery".

"Stadninę" napisał Gałczyński zaraz po powrocie z emigracji. Nie poszła do druku, Marian uważał, że za wcześnie na mówienie o bolesnych sprawach emigracji językiem groteski, tym bardziej że i tak autora i "Przekrój" atakowano za szarganie świętości.

Potem przyszły lata, kiedy ze stu różnych powodów taki utwór był nie na czasie. A jeszcze później Gałczyński stał się nieżyjącym klasykiem, na tragigroteskowe sprawy można było patrzyć, już z dystansu, jaki daje upływ czasu, no i także na emigracji pojawił się na przykład "Trans-Atlantyk" Gombrowicza. Eile zdecydował się teraz na druk "Stadniny" bez skrupułów. Powieść ukazała się w odcinkach w 1955 roku, na odwilżowej fali.

"Elegia"

Staraliśmy się wtedy przedłużyć pośmiertne życie arcyapostoła cywilizacji "Przekroju", jak się tylko dało.

Tak w numerze tysięcznym w 1964 roku zamieściliśmy wybór okolicznościowych wierszy Gałczyńskiego o "Przekroju", pisanych z okazji poprzednich jubileuszy.

Ciekawa rzecz, że w tych wierszach pojawia się motyw śmierci. "Poemko jubileuszowe" w setnym numerze, zadedykowane "Marianowi Eilemu" i opatrzone mottem: "W >>Przekroju<< pisałem od dzieciństwa", kończy się tak:

 

Kiedy Wielki Redaktor

powoła mnie do siebie

zrobię znak nad mą gwiazdą:

Środa. Nie Ma Mnie W Niebie;

bo w środę, jak zwykle,

błękitnym motocyklem

zwiozę na ziemię. W dół.

Punktualnie. Do ręki:

"Zieloną Gęś". Piosenki.

"List z fiołkiem". I błękit.

Od tych błękitnych kół.

 

Rzeczywiście, w środy wtedy oddawano do druku strony, na których drukował Gałczyński, a Marian zawsze chwalił punktualność i profesjonalną obowiązkowość poety.

W "Poemku jubileuszowym" wizja powołania przez Wielkiego Redaktora do nieba jest żartobliwa. Ale w wierszowanym "Liście z fiołkiem" pobrzmiewa, oprócz żartobliwego, także ton śmiertelnie poważny. Zaczyna się ten wiersz od cudownego zdania:

 

Obywatelu Redaktorze!

Poezja to jest złoty szerszeń,

co kąsa, więc się pisze wiersze -

A potem przychodzą zdania bardzo, ale to bardzo serio:

Czy mam zmartwienia?

Tak, czasami niewielkie, tak jak w niebie gwiazdy,

właściwie jedno (między nami),

że życie ukochałem nazbyt...

Więc kiedy przyjdzie dzień przeklęty,

że śmierć utopi w czarnym winie

wszystkie muzyczne instrumenty,

kwiaty i wiersze, i brzoskwinie

to przykro, lecz cóż płacz pomoże,

Obywatelu Redaktorze.

 

W 1952 roku trafił na moje biurko wiersz Gałczyńskiego, po przeczytaniu którego zrobiło mi się zimno. To był "Księżyc". Wizja wędrówki umarłego poety, zaklętego w księżycowe światło:

 

Któż ja jestem? Płochy blask na ścianie

a to moje polskie pożegnanie.

Rzeczy miłe, ponure i jasne,

dobrej nocy! Ja za chwilę zasnę.

Światło moje cichnie jak muzyka.

Ten promień niech zostanie. Ja znikam.

lecz nim zniknę - byście pamiętali -

mój ostatni koncert dam w tej sali.

...

To są moje sprawy księżycowe,

bardzo trudne, chociaż tak nie nowe.

A potem zakończenie wiersza:

Gdy odejdę, nie płacz moja żono -

ja księżycem wrócę pod twe okno.

Kiedy w szybie promień zamigoce

wiedz: to ja. Twój księżyc. Serce nocy.

 

Gałczyński napisał "Księżyc" po drugim ciężkim zawale serca.

Nie pamiętam, kiedy Gałczyński był ostatni raz w redakcji. "Elegię" (z okazji wyjścia na świat czterechsetnego numeru "Przekroju") przysłał z Zakopanego, z pensjonatu "Bel Ami".

 

Obywatelu Redaktorze,

z domku, co zwie się Belami,

piszę ten list zielonym piórem

oraz złotymi literami

i całe serce w list ten włożę,

Obywatelu Redaktorze.

 

Było w tym wierszu westchnienie, "po com cię rzucił, mój Krakowie" i "cień zielonej gęsi" na ścianie ("trzeba by wydać ją w wyborze"). I ostatnia strofka:

 

Tymczasem, drodzy przekrojanie

całuję wszystkich was w mankiety,

a ciebie w usta mój Marianie.

przyjmij ten wierszyk od poety

bo napisany jest niezgorzej -

cóż, jubileusz, Redaktorze.

 

Kiedy obchodziliśmy w redakcyjnym gronie następny jubileusz, z okazji pięćsetnego numeru, Gałczyński już od roku nie żył. Marta Stebnicka-Kernowa pięknie odczytała "Elegię".

Była śmiertelna cisza.

 

 

Andrzej Klominek "Życie w Przekroju", wydawnictwo Most.