Andrzej Garlicki

TAJNE ARCHIWA PRL-u

 

(...)

 

Pisane w celi

Bolesław Piasecki (1915-1978) rozpoczął bardzo młodo działalność polityczną. W 1934 r. został przywódcą skrajnie nacjonalistycznej organizacji ONR - Falanga. Z tego powodu znalazł się na krótko w osławionej Berezie Kartuskiej. W czasie wojny stanął na czele Konfederacji Narodu, która za cel stawiała sobie rozbicie Rosji i stworzenie imperium słowiańskiego z Wielką Polską, jako siłą główną. Był to program zdecydowanie antyradziecki.

Gdy więc 12 listopada 1944 r. Bolesław Piasecki został w Józefowie koło Warszawy aresztowany przez NKWD, wydawało się pewne, że żywy już nie wyjdzie. A tymczasem nie tylko że po ośmiu miesiącach wyszedł żywy, ale rozpoczął zaskakującą karierę polityczną. W rok po aresztowaniu wydawał tygodnik "Dziś i jutro", od którego zaczęło się tworzenie imperium PAX.

Gen. płk Iwanow, o którym Piasecki wspomina w pierwszym zdaniu, to generał NKWD Iwan Sierow, wkrótce reżyser porwania 16 przywódców polskiego podziemia. On to właśnie ocenił, jaką wartością może być Bolesław Piasecki. I nie pomylił się.

Andrzej Micewski w książce poświęconej dziejom PAX i Znaku ("Współrządzić czy nie kłamać") stwierdza, że Piasecki uratował życie "wysuwając koncepcję współpracy. Szczegóły zawartej umowy nie są znane. Wiadomo tylko, że już w więzieniu Piasecki opracowywał memoriał polityczny" (s. 25). Publikujemy, nie znany dotychczas, tekst tego memoriału. Jest to nie podpisany maszynopis, przechowywany w dawnym Archiwum Zakładu Historii Partii (sygn. 224), obecnie oddział VI Archiwum Akt Nowych.

POLITYKA 24/1990

 

 

 

W czasie mojego zatrzymania pisałem już szereg wypowiedzi na postawione mi zagadnienia przez gen. pułk. Iwanowa i pułk. Becuna. Dotyczyły one następujących zagadnień:

a) Analiza sytuacji politycznej w kraju, w końcu 1944 r. wraz z kwestią środków, jakie należałoby zastosować, aby zwiększyć wpływy PKWN (Rząd Tymczasowy jeszcze wtedy nie powstał). b) Charakterystyka poszczególnych ugrupowań polskich.

c) Jak sobie wyobrażam moją osobistą współpracę z obozem Rządu Tymczasowego.

Obecnie w pełni świadomości odpowiedzialności momentu określam zasadniczo moje ideowe i polityczne stanowisko.

Rys historyczny mej działalności

Gdy się zaczęła wojna, miałem 24 lata. Z zawodu byłem i jestem naukowcem. Poświęciłem się studium nad filozofią prawa, złożyłem doktorat na Uniwersytecie Warszawskim i przy tamtejszej katedrze filozofii prawa studiowałem.

Przypadkowe wciągnięcie do tajnej organizacji gimnazjalnej zadecydowało, że po otrzymaniu matury znalazłem się w szeregach Narodowej Demokracji. Poważniejsze moje wystąpienie w życiu społeczno-ideowym zbiega się z rozłamem w endecji, w którego przeprowadzeniu wziąłem czynny udział. Rozłam miał za swój zasadniczy podkład zagadnienia radykalizmu społecznego. Od początku mego rozumienia spraw polskich, warunkiem jasnej przyszłości Kraju wydawała mi się rewolucja społeczna. Jedynie rewolucyjna przemiana stosunków gospodarczych i wychowawczych jest w stanie stworzyć z polskich mas chłopskich i robotniczych prawdziwie odpowiedzialną kadrę kierowników życia państwowego. Przykładowo tylko zaznaczam, że takie posunięcia, jak: radykalna reforma rolna, upaństwowienie kredytu, środków dużej produkcji, zastąpienie pośrednictwa spółdzielczością, udostępnienie faktyczne oświaty wszystkich szczebli masom pracującym, zniesienie kastowości korpusu oficerskiego były moimi tezami już w 1934 r. Zostałem za te i temu podobne poglądy wyklęty przez burżuazję, jako komunizujący inteligent. Ponieważ zaś z drugiej strony zwalczaliśmy zasadniczo sanację, przeto w czerwcu 1934 zostałem osadzony na trzy miesiące w Berezie Kart.

W rok mniej więcej po Berezie nastąpił w ONR rozłam na grupę "ABC" i grupę "Falangę". Grupa "ABC" reprezentowała społecznie kierunek zachowawczy, grupa "Falanga", kierowana przeze mnie, opowiedziała się wyraźnie za rewolucją społeczną. Żyliśmy w ciężkich warunkach policyjnych i materialnych. Poza walką z sanacją i próbami dywersji w niej, nie szliśmy na wielką zakresem robotę polityczną.

Zajmowaliśmy się usilnie pracą ideowo-wychowawczą. W kółkach młodzieży inteligencji pracującej, samouków chłopskich i robotniczych staraliśmy się wychować pracowników, którzy by w swoim zakresie zdolni byli przenieść "szklane domy" Żeromskiego ze sfery wizji w świat rzeczywistości. W międzyczasie wielu z nas za "nieprawomyślność sanacyjną" przechodziło przez ciągłe areszty i więzienia. W tym stanie przyszła wojna. Krótka kampania wrześniowa pochłonęła wiele ofiar z mych przyjaciół, a wielu zabrały pierwsze represje niemieckie. Mimo że od dawna ocenialiśmy bezwzględnie krytycznie podstawy moralne i socjalne "sanacyjnej mocarstwowości", rozmiary klęski wrześniowej wywołały u nas kolosalny wstrząs. Postanowiliśmy rozwiązać ONR i "Falangę" i znaleźć jakąś naszą formę walki z okupantem i ruchu odrodzenia narodu. Zostałem jednak w listopadzie 1939 r. aresztowany przez Gestapo. Przesiedziałem 5 miesięcy, z czego 2 i pół tygodnia "na badaniach" w Alei Szucha. Dzięki staraniom i pieniądzom przyjaciół i rodziny cudem wyszedłem, musiałem jednak z miejsca ukrywać się wraz z rodziną. W końcu 1940 r. powziąłem przemyślaną decyzję potraktowania roboty politycznej drugorzędnie, a wzięcia się całą siłą do walki czynnej. Jakkolwiek jestem cywilem i naukowcem, stanowisko takie zająłem ze względów wychowawczych. Wydaje mi się, że w czasie okupacji wojennej dla młodego pokolenia lepsze były warunki w walce bezpośredniej z Niemcami, niż w politykowaniu. Zorganizowana przeze mnie w roku 1941 "Konfederacja Narodu" obejmowała ludzi młodych, inteligentów, chłopów, robotników radykalnych społecznie o pochodzeniu z całego wachlarza stronnictw i środowisk. Założeniem naszym było natychmiastowe przystąpienie do partyzantki, bez oczekiwania na odległy moment powstania. Sytuacja nasza od razu stała się trudna. ZWZ, a potem PZP zaczęło nas zwalczać zasadniczo: raz dlatego, że organizacje te były opanowane przez sanację, drugi raz, że hasłem natychmiastowej partyzantki burzyliśmy spokój oczekiwania z "bronią u nogi". Początki partyzantki były ciężkie: pierwsze walki były często porażkami, prześladował nas brak pieniędzy. W początku 1943 r. przełamaliśmy obie trudności, partyzantka powiodła się. Bilans naszej akcji partyzanckiej w punktach zasadniczych: wypad na Prusy Wschodnie zakończony spaleniem trzech umocnionych wsi, zdobycie dwóch miasteczek (Sztabin, Truby), rozbicie kilkunastu umocnionych posterunków SS, zniszczenie 70 transportów idących na Wschód, straty własne - 311 zabitych. Wypad na Prusy Wschodnie miał miejsce w lipcu 1943 r. Nasza akcja bojowa przyniosła nam w rezultacie pozytywnym bardzo poważny wzrost autorytetu w społeczeństwie. Wywołała jednak nasza akcja drugi skutek: ściągnęła na nas uwagę ZWZ, PZP i AK. Mimo wielu nacisków, plotek, wyroków zaocznych, udało się nam uniknąć wstąpienia do ZWZ i PZP. Wstąpiliśmy dopiero w sierpniu 1943 r. do AK, pod wpływem musu. Przymusem tym była groźba likwidacji siłą naszej partyzantki, o ile się nie podporządkujemy AK. Trudno było iść na walkę bratobójczą z Polakami.

W AK życie nasze było bardzo ciężkie. Całość naszych oddziałów została zgromadzona w batalion, którego byłem dowódcą, i wysłana na Wileńszczyznę. Pomijano nas przy awansach, odznaczeniach, budżecie, co dla żołnierza w polu ma duże moralne znaczenie. Dwuletni mój okres pobytu w polu (z przerwami na leczenie rany i jazdy po uzupełnienia do Warszawy) skończył się atakiem na Wilno razem z Armią Radziecką. W dziesięć dni po ataku na Wilno rozpuściłem batalion (17 lipca 1944 r.) i rozpocząłem powolny powrót piechotą do Warszawy. Po drodze ciężko chorowałem, tak, że w rezultacie dotarłem do Józefowa koło Pragi w końcu sierpnia, a zdrowie odzyskałem w końcu września. AK na wyzwolonych terenach było w kompletnym rozkładzie. Bandy obijających się młodych ludzi, kompletny brak dowództwa, a rząd "londyński", tak gadatliwy dotychczas, nabrał wody w usta, usuwając się od odpowiedzialności za wytworzoną sytuację. Dalsza praca konspiracyjna, bez ośrodka dyspozycji, który by się zastanowił, po co w ogóle działać i jak działać, wydała mi się nonsensem. Starałem się namówić któregoś ze znanych mi pułkowników na objęcie dowództwa. W tym stanie rzeczy zostałem 12.11.44 r. zatrzymany. Dlaczego wtedy nie zgłosiłem się do pracy w PKWN, o tym piszę niżej.

Moje stanowisko w stosunku do tez Rządu Tymczasowego

Łączy mnie z programem Rządu Tymczasowego wielka idea bezkrwawej rewolucji społecznej w Polsce. Radykalizm społeczny, pojęty bezwzględnie i stawiający sobie za cel danie warunków chłopu i robotnikowi, umożliwiających mu faktyczne rządzenie krajem, jest prawdą, od której zawisła przyszłość Polski. Tę ideę szerzyłem wszelkimi sposobami w mym pokoleniu. Krótko i dobitnie mówiąc idea i realizacja rewolucji społecznej w Polsce łączy mnie zasadniczo z programem Rządu Tymczasowego.

Drugą wspólnotę z obozem Rządu Tymczasowego stanowi jednakowy stosunek do zagadnienia walki z okupantem. Podobnie jak ugrupowania tworzące Rząd, zerwaliśmy z nieodpowiednią zasadą "czekania z bronią u nogi" na powstanie, a poszliśmy do walki czynnej, do partyzantki, do walki bojowej. Bardzo jest istotny ten wspólny moment stylu psychicznego, tym bardziej, że bezpośrednią pracą bojową zajmowaliśmy się 3 lata, z czego dwa w regularnej partyzantce.

Wspólną podstawę polityczną z Rządem Tymczasowym widzę w zdecydowanym antysanacyjnym stosunku. Wspólną tradycję walki z sanacją mam aż od czasów Berezy Kart. tj. okresu, w którym miałem 19 lat. Wyrugowanie przeszłości sanacyjnej z Nowej Polski jest zasadniczym warunkiem pomyślnej przyszłości.

Zastępcą moim, jako d-cy batalionu Konfederacji Narodu, był Polak pochodzenia żydowskiego (Wołkowyski), d-cą I plutonu w 2-giej komp. był Polak pochodzenia żydowskiego - Kajzebrecht. Ten ostatni poległ piękną śmiercią żołnierską w bitwie z Niemcami na Suboczy.

Fakty te cytuję po to, aby dać dowód, jak w ewolucji mych poglądów rozumiem współpracę wszystkich narodowości dla dobra Polski. Wołkowyski został moim zastępcą już w 1942 r. Tak tedy wygląda praktyczne rozwiązanie stosunku do obywateli polskich Żydów, które znaleźliśmy we wspólnej walce z wrogiem.

Włócząc się dwa lata po lasach i wioskach, po zamożnych gospodarstwach, ale częściej po nędzy chłopskiej pojąłem praktycznie, a nie tylko teoretycznie, co to za znaczenie ma to słowo demokracja. Pojąłem, że trzeba równie silnie ukochać nie tylko wolność własną, ale najbardziej prostego obywatela. Pojąłem, że najsilniej wiąże obywatela z państwem jego faktyczne współrządzenie w zawodowej czy terytorialnej gromadzie. To nie są tylko moje poglądy, to są moje głębokie przeżycia wojenne, które mnie wiążą z hasłami demokratycznymi Rządu Tymczasowego. Trzeba stawiać sprawę jasno. Cały zespół warunków życia politycznego w okresie Polski przed wrześniem 1939 r. nastawiał wrogo społeczeństwo przeciwko ZSRR. Toteż ja, mimo mego radykalizmu społecznego, widziałem w Związku Radzieckim przeciwnika Polski. Ten sam stosunek siłą rozpędu utrzymałem w czasie wojny do stycznia 1944 r. Całokształt zresztą atmosfery życia konspiracyjnego w Polsce, poza PPR, był antyradziecki. W styczniu 1944 r. przyjechałem ranny do Warszawy i zwróciłem się do komendy AK z wnioskiem, że wobec pewnego przyjścia Armii Czerwonej na ziemie polskie, trzeba zawczasu ułożyć stosunki. Odpowiedziano mi z całą powagą, że rząd londyński na pewno dojdzie do porozumienia z Rosją. Nie wystarczało mi to, że za pośrednictwem Aleksandra Uchowicza umówiłem się na rozmowę z kierownikiem PPR w Krakowie "Docentem". Spotkanie osobiste nie doszło do skutku z przyczyn konspiracyjnych, a potem bezpośrednio musiałem jechać w pole do batalionu. Trzeba jednak powiedzieć jasno, że moje próby praktycznej zmiany stosunku do ZSRR wynikały raczej z konieczności życiowej niż z serca. Poważny przełom w mych zapatrywaniach nastąpił dopiero, rzecz paradoksalna, w czasie mojego zatrzymania. Przez 5 miesięcy miałem możność rozmów z wyższymi oficerami rosyjskimi i Polakami z Rosji. W stosunku do mnie postawiono po pierwszym przesłuchaniu sprawę, że jestem internowany, a nie aresztowany i wskazano chęć dania mi ze swej strony danych o nowoczesnej Rosji i o jej stosunku do Polski. Spędziłem wiele nocy na dyskusjach i rozmowach. Ogólne wrażenie jakie wyniosłem brzmi: Rosja chce istotnie silnej, niepodległej Polski demokratycznej, związanej z nią nie tylko formalnym przymierzem, ale prawdziwie słowiańskim pobratymstwem. Na ten punkt widzenia słusznym jest, że nie tylko Rząd Tymczasowy się godzi, ale musi go podzielać każdy dobry Polak.

Na marginesie chcę tu zaznaczyć, że dla dobra atmosfery w Polsce obecnej, trzeba jak najspieszniej wykonać ogromną pracę usunięcia zakłamania nagromadzonego przez dwadzieścia lat Polski przedwrześniowej. Trzeba dać społeczeństwu polskiemu faktyczny materiał o osiągnięciach kultury i cywilizacji radzieckiej, o tym, że w ZSRR istnieje radość i piękno życia. Trzeba pokazać społeczeństwu polskiemu, co myśli Stalin i kierownicy Związku Radzieckiego o Polsce. Błędny stosunek do Związku Radzieckiego jest powodem, który utrzymuje duże ilości Polaków w opozycji lub bierności do Rządu Tymcz. Wiem to zresztą po sobie, bo to był właśnie powód, dla którego po zjawieniu się PKWN nie zgłosiłem się od razu do pracy. Powtarzam raz jeszcze, odbyte w czasie mego zatrzymania rozmowy z wyższymi oficerami sowieckimi i Polakami z Rosji dokonały we mnie przełomu. Teza Rządu Tymczasowego ścisłego sojuszu z Rosją jest i moją tezą.

Krótki ten zarys paru najważniejszych zagadnień wykazuje zbieżność mych zapatrywań z tezami Rządu Tymczasowego. Nie jest to dziwne, jeśli się odrzuci przedwojenne, anachroniczne etykiety i epitety, uwzględni się ewolucję myślenia i przeżyć 6 lat wojny (przed wojną miałem lat 24, obecnie 30). Przede wszystkim zaś jesteśmy z ducha nowej epoki rewolucji społecznej, który to duch ogarnia całą Europę, burząc stary świat i budując rewolucyjnie sprawiedliwość społeczną.

Jakie korzyści może przynieść moja praca dla Polski w obozie Rządu Tymczasowego.

Opozycja, ewentualnie bierność w stosunku do poczynań Rządu Tymczasowego ma dwa różnego rodzaju powody. Pierwszą grupę tych powodów stanowią przyczyny socjalno-gospodarcze. Szereg jednostek dotychczas uprzywilejowanych czuje się zagrożonych w swoim stanie posiadania przez radykalną społecznie politykę Rządu. Są to elementy społecznie reakcyjne. Pozyskanie ich do szczerej pracy, o ile w ogóle jest możliwe, stanowi kwestię dalszej przyszłości.

Istnieje jednak poważna część społeczeństwa, która tkwi w opozycji czy bierności z powodu braku zaufania politycznego i wskutek kompletnej dezorientacji zmianami, które zaszły na ziemiach polskich w ciągu ostatniego roku. Jestem przekonany, że oddziaływaniem swoim mógłbym pociągnąć do realnej pracy dużą część tego elementu.

Istnieje w Polsce siła ideowo-społeczna, dojrzała w czasie wojny, która się nazywa nowe pokolenie.

Nowe pokolenie polskie nie da się zaszeregować pod żadną z politycznych etykiet przedwojennych. Jest rzeczą pierwszorzędnej wagi, aby to nowe pokolenie odegrało twórczą rolę w historycznej przemianie, dokonywanej przez Rząd Tymczasowy. Wydaje mi się, że należy zastosować każdy realny środek, by obecna rewolucyjna przemiana w Polsce dokonywała się z masami, a nie obok mas, by zakres wciągniętych ludzi do pracy był jak największy. Jest to ważne ze względów wychowawczych. Sądzę, że w kontakcie z odpowiednimi ośrodkami dyspozycyjnymi Rządu Tymczasowego mógłbym się realnie przyczynić do aktywizacji społeczeństwa, specjalnie na odcinku nowego a dojrzałego już pokolenia.

Mój stan duchowy

Zatrzymanie moje trwa już 7 miesięcy. Rozumiem, że sytuacja w Polsce była tak zawiła, że cały szereg osób musiało znaleźć się w więzieniu. Tym niemniej 7 miesięcy siedzenia w okresie końca wojny, w okresie budowania się Nowej Polski, to jest bardzo dużo. Poza kilkudziesięcioma rozmowami z oficerami sowieckimi i polskimi, te siedem miesięcy to był okres rozmyślań. W rezultacie narosła we mnie szalona chęć twórczej pracy, konstruktywnej nareszcie dla Polski Nowej. Chcę całą siłą mego ducha wziąć z Wami udział w przeprowadzeniu rewolucyjnej przemiany życia społeczeństwa polskiego. Chcę budować Polskę prawdziwej demokracji, Polskę rządzoną i tworzoną przez masy pracujące. Chcę z Wami budować w rzeczywistości robotnicze "szklane domy", o których marzył Żeromski. Chcę poznać, jak najdokładniej można, Waszych ludzi, Waszą twórczość ideową. Chcę wszystkich tych, których znam jako wartościowych i na których mam wpływ, sprząc z Wami w pracy. Niewątpliwie moje zatrzymanie powoduje powstrzymywanie się od pracy wielu ludzi, muszę nie tylko ich odnaleźć i zaktywizować, ale przyprowadzić poza tym innych. Spójrzcie na moje życie, niełatwe ono było - Bereza Kartuska - 5 miesięcy więzienia w Gestapo - 2 lata partyzantki i ciężka rana - rozbita i rozproszona rodzina i praca naukowo-zawodowa, no i te ostatnie siedem miesięcy rekolekcji.

Sądzę, że doświadczenia życiowe, jakie przeszedłem, dają charakter odpowiedzialny memu oświadczeniu: umożliwcie mi współpracę z Wami, a sprawa polska w największym dla moich możliwości stopniu na tym skorzysta, a Wy nabierzecie do mnie zaufania takiego, jakie ma się do towarzysza walki za ideę wspólną. Piszę może, mieszając argumenty rozumowe z uczuciem - ale rewolucja jest zawsze, a tym bardziej i w Polsce, rzeczą rozumu i serca.

Zawodowo rzecz biorąc mam poważnie zaawansowane dwie prace z mego zakresu do druku: "Polska filozofia prawa w XVIII wieku" oraz "Warunki skuteczności normy prawnej".

Rodzinnie jestem w sytuacji tragicznej, mam dwoje dzieci (trzeci i czwarty rok życia) bez opieki, o żonie brak wiadomości po powstaniu warszawskim.

Oddaję się z ufnością Waszej decyzji jako kierowników budującej się rewolucyjnie Nowej Polski.

 

BOLESŁAW PIASECKI

22 maja 1945 r.

 

 

 

 

 

Wyznania Pawła Jasienicy

19 marca 1968 r. przemawiając do zgromadzonego w Sali Kongresowej aktywu warszawskiego Władysław Gomułka powiedział m.in.: "Zarówno w przygotowaniu zebrania warszawskich pisarzy i jego przebiegu, jak i w inspirowaniu i organizowaniu młodzieży akademickiej do wystąpień rzekomo w obronie 'Dziadów' i twórczości Mickiewicza jedną z czołowych ról odegrał Paweł Jasienica. Jego prawdziwe nazwisko brzmi inaczej. Nazywa się on Leon Lech Beynar. Co to za osobnik? W lipcu 1948 r. Paweł Jasienica został aresztowany w Krakowie. W toku śledztwa udowodniono mu przynależność do bandy 'Łupaszki', do której wstąpił po zdezerterowaniu z Wojska Polskiego i w której pozostawał do sierpnia 1945 r., pełniąc początkowo funkcję adiutanta, a następnie zastępcy dowódcy bandy".

Po czym Gomułka wymieniał zbrodnicze czyny oddziału "Łupaszki" i Jasienicy, by stwierdzić: "W toku śledztwa Jasienica przyznał się, że działał w bandzie 'Łupaszki' i że dopuścił się zarzuconych mu zbrodni. W dniu 3 maja 1949 r. śledztwo przeciwko Jasienicy zostało umorzone z powodów, które są mu znane. Został on zwolniony z więzienia. Należy dodać, że 'Łupaszko' i wielu członków jego bandy zostało aresztowanych i skazanych przez sąd na kary śmierci" ("Trybuna Ludu" z 20 marca 1968 r.).

Było to bardzo przemyślnie skonstruowane oszczerstwo. Gomułka dał bowiem do zrozumienia, że Jasienica załamał się w śledztwie, został współpracownikiem bezpieki i za to został zwolniony. Perfidia polegała na tym, że Jasienica nie mógł udowodnić, że było inaczej. Dowody bowiem spoczywały w archiwach, do których nie miał dostępu.

Nie zdejmuje z Gomułki moralnej odpowiedzialności za to oszczerstwo nawet przypuszczenie, że być może był przekonany o zasadności postawionego Jasienicy zarzutu. Wydaje się bowiem prawie pewne, że opierał się nie na własnej pamięci, a na materiałach usłużnie mu podsuniętych w marcu 1968 r.

Jasienica aresztowany został 2 lipca 1948 r. w Krakowie. Było to aresztowanie przypadkowe, bo przyszedł do mieszkania, w którym UB "założyło kocioł". Wkrótce przeniesiony został do Warszawy, gdzie przesłuchiwał go m. in. ówczesny major, późniejszy pułkownik Jacek Różański.

Zatrzymanie Jasienicy, członka redakcji "Tygodnika Powszechnego", stwarzało sytuację wymagającą decyzji politycznej. Mówiąc najkrócej należało sobie odpowiedzieć na pytanie, czy władzom bezpieczeństwa trafił się smakowity kąsek pozwalający na przygotowanie procesu świadczącego o bezpośrednim powiązaniu zbrojnego podziemia z organem Kurii Krakowskiej, czy też wmanewrowały się one w sytuację kłopotliwą i niewygodną.

Wydaje się, że Jasienica miał szczęście. Jest bardzo prawdopodobne, że gdyby zatrzymany został kilkanaście miesięcy później, zapadłaby decyzja o przygotowaniu wielkiego procesu politycznego. Ale w lecie 1948 r. dla tych, którzy podejmowali decyzję, o wiele ważniejsza była rozgrywka w elicie władzy.

W czerwcu 1948 r. odbyło się posiedzenie plenarne KC PPR, na którym Władysław Gomułka wygłosił nie uzgodniony z Biurem Politycznym referat dotyczący m.in. tradycji polskiego ruchu robotniczego i podkreślający dorobek niepodległościowy PPS. Referat ten uznany został przez większość dyskutantów za politycznie błędny. Podobnie jak stanowisko Gomułki w sprawie kolektywizacji rolnictwa i w sprawie potępienia Komunistycznej Partii Jugosławii. I jak jego stanowisko, przed kilku miesiącami, w sprawie powołania Kominternu.

Jak stwierdza Andrzej Werblan w książce poświęconej działalności Gomułki na stanowisku sekretarza generalnego PPR, przebieg plenum "otworzył jawną już fazę kryzysu w kierownictwie PPR" (s. 547).

Na następnym posiedzeniu KC PPR (6-7 lipca) Gomułka był nieobecny pod pretekstem złego stanu zdrowia. Następnie wyjechał na urlop. Kierownictwo PPR przejął występujący dotychczas jako bezpartyjny prezydent Bolesław Bierut. 3 września skończono z fikcją bezpartyjności i Bierut został sekretarzem generalnym PPR.

Było to więc gorące lato dla kierownictwa PPR. A jednak Bierut znalazł czas, by przedyskutować z ministrem Radkiewiczem sprawę Jasienicy i podjąć decyzję o zwolnieniu.

Świadczy to o tym, jak dużą wagę do sprawy tej przykładano. Bezpośredni nadzór nad śledztwem miała Julia Brystygierowa.

Decyzja o zwolnieniu Jasienicy zapadła, zanim ukończył on tekst, który obecnie publikujemy. Bierut otrzymał ten tekst z zachęcającą rekomendacją Radkiewicza ("Wypowiedź ciekawa - koniecznie trzeba ją przeczytać") dopiero 10 września 1948 r.

Oryginał tekstu Jasienicy znajduje się zapewne w archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Miejmy nadzieję, że już wkrótce te akta będą dostępne dla historyków. Podstawą publikacji stał się jeden z pięciu odpisów maszynowych wykonanych w MBP. Egzemplarz ten przechowywany obecnie w VI Oddziale Archiwum Akt Nowych był przesłany Bierutowi. Znajdują się na nim podkreślenia kolorowym ołówkiem dokonane zapewne przez Bieruta. Zaznaczyliśmy je tłustym drukiem.

Tekst drukujemy bez żadnych skrótów. Drobne omyłki zostały zaznaczone. Sąsiedzi Jasienicy, u których został aresztowany, występują jako Oszychowie, a w innych miejscach jako Oszypowie - pozostawiono dwie wersje nazwiska. Bardziej tajemnicza jest natomiast sprawa miejsca urodzenia autora tekstu. We wszystkich dokumentach osobistych, słownikach i encyklopediach jako miejsce urodzenia podawany jest Symbirsk (obecnie Uljanowsk), tutaj zaś pojawia się Mianowsk. Być może jest to błąd maszynistki, która dwie pierwsze litery nazwy Uljanowsk odczytała jako literę M.

Słów parę o postaciach występujących w tekście. Głównym bohaterem jest Zygmunt Szendzielarz ps. "Łupaszka" (1910-1951) zawodowy oficer, dowódca oddziału partyzanckiego, w którym znalazł się Jasienica. Spopularyzował tę postać Dariusz Fikus ("Pseudonim 'Łupaszka' ", Paryż 1989). Lucjan Minkiewicz "Wiktor" był po 1945 r. jednym z najbliższych współpracowników "Łupaszki". Z Minkiewiczem, jego żoną Wandą (ps. Danuta), a przede wszystkim siostrą Janiną utrzymywał Jasienica stosunki towarzyskie. Występująca w tekście Ewa to druga żona Szendzielarza, Lidia Lwów. Porucznik Zygmunt to Zygmunt Błażkowski, któremu udało się przedostać na Zachód, a Młot to Władysław Łukasik, zamordowany przez podwładnego.

Jasienica rozszyfrowuje pseudonimy tylko tych osób, które już zostały aresztowane, zresztą wcześniej niż on i których nazwiska UB znało. Bardzo też uważa, by nie napisać niczego, co mogłoby stanowić materiał kogoś obciążający.

O okolicznościach swego zwolnienia pisał 18 kwietnia 1968 r.: "27 sierpnia 1948 r. zostałem uwolniony przez Dyrektora Dep. Politycznego Min. Bezp. Publicznego. Nie spodziewałem się tego wcale. Powiedziano mi: 'Wyjdzie pan na wolność, zobaczymy, czy to się Ojczyźnie opłaci'. Nie podpisywałem żadnych zobowiązań. Nawet zobowiązania co do milczenia. Usłyszałem tylko: 'Jest pan człowiekiem inteligentnym, i sam wie, że nie wolno zdradzać tajemnic śledztwa'.

Nigdzie nie musiałem się meldować, nie ograniczano mej swobody ruchów, zastrzegając jednak tylko: 'Mała prośba do pana: żeby pan był łaskaw za granicę nie wyjeżdżać'.

O moje uwolnienie starał się ze wszystkich sił Bolesław Piasecki. Dowiedziałem się o tym zaraz po wyjściu z więzienia od mojej śp. Żony, z którą Bolesław Piasecki rozmawiał i którą poinformował o swoich zabiegach. Zaręczył on władzom, że nie należę do żadnej konspiracji.

Do Krakowa powróciłem niezwłocznie i zaraz poprosiłem o audiencję u Księcia Kardynała Adama Stefana Sapiehy. Odniósł się do mnie bardzo życzliwie, nie miał nic przeciwko mojemu powrotowi do 'Tygodnika Powszechnego'. Kardynał Sapieha nie należał do ludzi skłonnych do tolerowania sytuacji moralnie dwuznacznych. O staraniach Bolesława Piaseckiego poinformowałem Go, jak również - nieco później - Księdza Kardynała Hlonda'' (Paweł Jasienica - Pamiętnik, Kraków 1968, s. 143).

Za interwencję Piaseckiego zapłacił Jasienica w styczniu 1950 r. godząc się na wejście do powołanego przez władze państwowe tymczasowego zarządu "Caritasu". Wówczas wystąpił z "Tygodnika Powszechnego". Pisywał przez pewien czas w prasie PAX-u, ale - jak twierdzi Andrzej Micewski - "dusił się jednak w specyficznej atmosferze PAX-u" ("Współrządzić czy nie kłamać", Paryż 1978, s. 44). Z PAX-em zerwał, co oznaczało zerwanie z publicystyką polityczną. Ale to już późniejsze dzieje.

POLITYKA, 22/1990

 

 

 

Warszawa, dn. 26 sierpnia 1948 r.

Odpis

Personalia piszącego: Leon Beyner (tak w tekście, powinno być Beynar - A.G.) ur. 10 listopada 1909 w Mianowsku, pseudonimy konspiracyjne "Nowina" i "Władysław", pseudonim publicystyczny Paweł Jasienica, ostatnio członek redakcji "Tygodnika Powszechnego", zam. w Krakowie ul. Zwierzyniecka 32 m 3.

Moja służba w oddziale zbrojnym Łupaszki - jak również pobudki mojego ówczesnego postępowania nie dadzą się wyjaśnić bez omówienia okoliczności, poprzedzających ten okres.

W lipcu 1944 roku - czyli w chwili wkroczenia Armii Czerwonej na Wileńszczyznę - pełniłem w sztabie AK Okręgu (kwaterowaliśmy stale w Dziewieniszkach) obowiązki redaktora pisma "Pobudka". Posiadałem stopień podporucznika, w bitwie o Wilno brałem udział, zgłosiwszy się na ochotnika.

Moje ówczesne poglądy na sytuację polityczną były następujące. Od września 1939 r. wyznawałem przekonanie, iż należy rozstać się z myślą o powrocie Państwa Polskiego na dawne polskie Ziemie Wschodnie. Poglądów tych bynajmniej przez cały czas wojny nie taiłem, głosząc teorię konieczności powrotu Polski na Ziemie Zachodnie. Poglądy te wynikały z obiektywnego stwierdzenia faktu, iż utrata terenów wschodnich nie jest rezultatem chwilowej koniunktury politycznej, lecz koniecznością historyczną. Rozgrywka o ziemie b. Wielkiego Księstwa Litewskiego została wygrana przez Moskwę, a przegrana przez Warszawę (w skali lat prawie 600). Jest też faktem niespornym, iż Związek Radziecki nie może zgodzić się na przepołowienie Ukrainy i Białorusi. Dlatego też niemożliwe jest zawarcie zgody bez zawarcia układu granicznego, zaspokajającego dezyderaty tego sąsiada. W związku z tym przez cały czas wojny oczekiwałem, iż układ taki, stawiający wyraźnie kwestię granic, zostanie zawarty. Nie wiedziałem podówczas, iż okazja do zawarcia takiego układu została jeszcze w roku 1941 (w końcu tego roku) zmarnowana przez stronę polską. Sytuacja istniejąca w 1944 roku kazała mi przypuszczać, iż losy AK na Wileńszczyźnie ukształtują się smutno. I w rzeczywistości sytuacja nasza była wręcz rozpaczliwa. Dowództwo nasze - o ile mi wiadomo - godziło się na podporządkowanie ściśle wojskowe dowództwu radzieckiemu, lecz politycznie chciało podlegać tylko Londynowi. Był to postulat nie do spełnienia i ostatecznym rezultatem musiało być to co się stało, czyli rozbrojenie i internowanie AK wileńskiej. Osobiście nie zostałem uwięziony i wraz z resztkami oddziałów znalazłem się kolejno w Puszczach Rudnickiej i Ruskiej. Podobnie jak wielu moich kolegów pragnąłem wtedy odmarszu na zachód, za Bug. Pragnienia nasze nie zostały jednak zrealizowane, a to ze względu na odmienne rozkazy dowództwa. W sierpniu 1944 roku, posłuszny znanemu rozkazowi ,,Bora", wraz z kilkunastu kolegami podjąłem próbę marszu na pomoc Warszawie. Dziś zdaję sobie sprawę z tego, że próba taka (przemarsz skryty znad źródeł Kotwy poprzez Niemen, front i Wisłę) była pomysłem wprost chimerycznym. Fakt jednak, iż taką próbę podjęliśmy, wymownie świadczy o naszych ówczesnych nastrojach.

Moim ówczesnym postępowaniem, podobnie jak i postępowaniem bardzo wielu "akowców", kierowała jedna zasada: absolutne i ślepe posłuszeństwo złożonej przysiędze.

Z biegiem czasu, ale zbyt późno zdałem sobie sprawę z tego, że ślepa wierność żołnierska, będąca w zasadzie zjawiskiem normalnym i pozytywnym w ówczesnych skomplikowanych i trudnych warunkach politycznych przyniosła szkody. Gdyby AK wileńska masowo wstąpiła do Wojska Polskiego - fakt ten usunąłby moc trudności z drogi odradzającego się Państwa, a może nawet skłonił premiera ówczesnego rządu londyńskiego do podpisania układu w Moskwie już w roku 1944. Stało się inaczej i rozbitki z AK wileńskiej walnie zasiliły polskie "podziemie", zarówno to dawne podziemie z 1945 r. jak i to działające od chwil ostatnich. Ten nasz "wkład" w nową rzeczywistość polską inaczej niż bardzo ujemnie oceniony być nie może. Z poglądem, w powyższym zdaniu wyrażonym, zgodzić się musi każdy, kogo stać na obiektywne myślenie. Niestety, na myślenie takie nie stać było widocznie tych, których decyzje kierowały naszymi czynami a nawet dysponowały naszym życiem, tzn. rząd londyński. Pozwalał on sobie w dalszym ciągu na luksus bezmyślności. My zaś w dalszym ciągu uważaliśmy wierność przysiędze za wartość absolutną.

Postępując w myśl tych wytycznych we wrześniu 1944 r. uciekłem z oddziału WP (dokąd zostałem skierowany po zatrzymaniu przez władze radzieckie), a w końcu października na kolonii koło wsi Kituryki zgłosiłem się do oddziału (5 Brygada Wileńska AK) rotmistrza "Łupaszki". Rozumiem dziś doskonale, że zarówno dobro kraju, jak i moje własne wymagało innego sposobu postępowania. Moje właściwe miejsce było nie "w lesie", lecz w którymś z pułków piechoty. Że się tak nie stało tego wielokrotnie później żałowałem. Wstąpiwszy do oddziału "Łupaszki" nie zmieniłem bynajmniej swoich politycznych zapatrywań. W dalszym ciągu oczekiwałem zawarcia kompromisu, czyli układu ze Związkiem Radzieckim oraz utworzenia jednego, przez wszystkich uznawanego, rządu polskiego. W czasie ówczesnych i późniejszych wielokrotnych rozmów z Łupaszką dawałem wyraz swemu przekonaniu, że wszystko skończy się nie wojną, lecz kompromisem. Starając się odgadnąć pobudki, jakimi się Londyn w swym postępowaniu kierował sądziłem, iż fakt posiadania w kraju oddziałów zbrojnych i możność wydania im rozkazu zaprzestania akcji i rozwiązania się będzie w ręku tegoż "Londynu" atutem w przetargach politycznych. Nie przewidywałem, iż utrzymanie w kraju "podziemia" było działaniem w ogóle bezkoncepcyjnym.

Zanim przejdę do omawiania moich stosunków z Łupaszką winienem poczynić jeszcze nieco uwag, wyjaśniających mój ówczesny sposób postępowania. Tak więc "do lasu" nie zaprowadziła mnie bynajmniej niechęć do sojuszu ze Związkiem Radzieckim, ani kwestia kresów wschodnich. Program reform gospodarczych i społecznych PKWN nie był mi szczegółowo znany, zresztą i przed wojną i podczas niej byłem zwolennikiem głębokich reform. Powrót do stanu rzeczy panującego u nas przed rokiem 1939 - to nie był mój ideał. Stwierdzić więc wypadnie jedno, iż sposób i kierunek mojej ówczesnej działalności wynikał z tego, iż określały ją nie względy rozumowe i logiczne lecz imponderabilia. W ówczesnym moim położeniu, czyli w położeniu człowieka żyjącego na stopie nielegalnej, kryjącego się po lasach itp. względy te i uczucia szczególnie silnie grały. O zasadzie wierności przysiędze już pisałem. Dołączał się tutaj jeszcze jeden wzgląd: obawa przed posądzeniem o tchórzostwo i karierowiczostwo. Wiedziałem, iż moi koledzy z AK trwają w konspiracji i działają. Pamiętałem, że moi dowódcy z Wileńszczyzny i wielu kolegów są internowani. To wszystko stwarzało duże opory natury uczuciowej. Zdaję sobie sprawę, iż nie są to rzeczy, które by mogły tłumaczyć postępowanie człowieka działającego pod względem politycznym konsekwentnie. Niemniej jednak faktem jest, iż obiektywne warunki, cały klimat psychiczny, w którym spędziłem trzydzieści kilka lat życia, kierunek zainteresowań (humanistyka, literatura, historia) ukształtowały mnie w sposób ułatwiający prymat imponderabiliów. Trzeba było długiego czasu i wielu przemyśleń, by z tego rodzaju nastawieniem wziąć rozbrat. Stwierdzam zresztą, że resztki moich ówczesnych uczuć wpływały na moje postępowanie aż do ostatnich czasów, co się wyraziło w podtrzymywaniu znajomości z Łupaszką i Lucjanem Minkiewiczem ("Wiktor"). Trzeba było - niestety - dopiero więziennych przemyśleń, by ostatecznie pojąć jaka jest różnica pomiędzy realizmem politycznym a sentymentalizmem i obawami przed posądzeniem o bojaźliwość.

Do tego wszystkiego dołączało się dotkliwe, a gnębiące szerokie masy "akowców" poczucie krzywdy. Wiem, że polityka "góry" AK jest rozmaicie oceniana (i ja też mógłbym wysunąć bardzo poważne zarzuty). Ale "doły" AK niewątpliwie kierowane były względami jak najbardziej pozytywnymi. Tymczasem położenie nasze było nadal niekorzystne. Prawdą jest, że wyciągnięcie ręki do masy "akowców" przez rząd stało się możliwe dopiero po utworzeniu Rządu Jedności Narodowej. Trudno oczekiwać od dowolnego ustroju tego, by pozwalał na swobodę działalności organizacji, wykonującej rozkazy wroga tegoż ustroju. Te niewątpliwe prawdy można jednak zrozumieć i ocenić dopiero ex post z perspektywy czasu. Podówczas zaś owocował istniejący stan rzeczy, który wynikał z fałszywej i błędnej polityki naszej "góry", a odbijał się na dobru kraju, tudzież m.in. na "akowskiej" skórze.

Dla mnie osobiście, jako dla człowieka wysoko ceniącego swobodę poglądów i słowa, ważna była obawa, że nowy ustrój zechce odgórnie, niejako w sposób totalny, narzucać krajowi marksizm wykluczając "z obiegu" inne ideologie. Pamiętam, iż istną rewelacją była dla mnie powzięta dopiero w drugiej połowie 1945 r. wiadomość o tym, że w Krakowie wychodzi "Tygodnik Powszechny". Fakt utrzymania się tego pisma skłonił mnie do zmiany i rewizji wielu dotychczasowych zapatrywań. W ogóle brak rzetelnej informacji o tym, co się dzieje w Polsce i świecie, hermetyczne prawie odcięcie od życia kulturalnego i społecznego, zaważyły bardzo w sposób wybitnie ujemny na moich i naszych losach.

Przechodzę do omówienia moich stosunków z Łupaszką. Nie znałem go przedtem, słyszałem jedynie o nim, jako o jednym z głośniejszych dowódców partyzantki AK na Wileńszczyźnie. Łupaszka operował w rejonie odległym od miejsca postoju sztabu - dlatego też nie spotkaliśmy się. Zgłosiłem się do niego właśnie (w październiku 1944 r.), ponieważ był to jedyny oddział (a raczej szczupła resztka oddziału), który przedostał się na zachód od granicy i działał w okolicy, w której i ja się znajdowałem (rejon Krynki-Jałówka).

Łupaszka przyjął mnie początkowo z pewną rezerwą. Zresztą do końca naszego współdziałania nie przestał mi zarzucać, iż jestem zanadto "typowy inteligent", a za mało oficer. Moje walory zwyżkowały w jego oczach wtedy, kiedy się dowiedział, że jestem z wykształcenia historykiem i że pióro nie jest mi obce (powody tego stanu rzeczy wyjaśnię nieco niżej). Zaufanie jego i wdzięczność pozyskałem wtedy, kiedy - na jego rozkaz - odszedłem wraz z oddziałem do Puszczy Białowieskiej, gdzie - w bardzo ciężkich warunkach - spędziłem koniec listopada i grudzień.

Spędziwszy wraz z Łupaszką - odliczając przerwy - jakieś dziewięć miesięcy czasu, wyrobiłem sobie o nim następującą opinię. Jest to człowiek całkowicie i bez reszty urobiony przez warunki, w jakich wzrósł. Pochodzi, o ile się mogłem zorientować, z rodziny dość zamożnej. Po ukończeniu gimnazjum poszedł do kawalerii. Ta ostatnia okoliczność posiada znaczenie decydujące.

Żywił ogromny kult dla tradycji kawaleryjskiej, w jednej z rozmów oświadczył mi, że po wojnie będzie służył znowu w kawalerii i w żadnym innym rodzaju broni. Nie sądzę, nie mam na to dowodów, by Łupaszka posiadał jakiś wyrobiony światopogląd polityczny. Kierował się w swym postępowaniu zasadą absolutnej wierności rządowi londyńskiemu, tudzież zasadą "apolityczności" wojska (w znaczeniu przedwojennym). Moje z nim rozmowy na tematy polityczne nie prowadziły do uzgodnienia poglądów. Różniliśmy się zarówno w ocenie polskiej rzeczywistości przedwojennej, jak i w poglądach na przyszłość. On stał niezachwianie na stanowisku, że wojna anglosasko-radziecka jest nieunikniona, ja utrzymywałem, że nic z tego nie będzie i że nastąpi kompromis. W ogóle dyskusje te miały charakter jałowej (tak w tekście - A.G.) i do żadnych rozumnych rezultatów nie prowadziły.

Jest faktem, że Łupaszka - pomimo swej surowości dla podwładnych i nieraz gwałtowności - wywierał na nich coś w rodzaju uroku. Jego ludzie szli za nim wiernie i ufali mu. On zresztą wymagał od podkomendnych nie tylko ślepego posłuszeństwa, lecz i bezgranicznego zaufania w to, że dowódca ma zawsze rację.

Jego cechy osobiste: jest to człowiek bardzo odważny, skłonny do dużych poświęceń. Już ku końcowi 1944 r., a zwłaszcza później nerwy miał w strzępach. Potrafił przechodzić od wybuchów szalonego gniewu - do publicznego płaczu. Absolutny brak obiektywizmu i to zarówno w ocenie rzeczywistości, jak i w stosunkach z ludźmi.

Bardzo bezwzględny, a w gniewie skłonny do okrucieństwa. Dowódca niewątpliwie zdolny. Poważną pracę umysłową ceni - u innych.

Podczas naszej współpracy Łupaszka jeszcze trzymał się w ryzach. Bądź co bądź unikał niepotrzebnych akcji, powściągał wyskoki por. Zygmunta dowódcy I szwadronu. Ostatecznie wydał zakaz akcji. W czasach późniejszych - o ile mi wiadomo - działalność jego utraciła wszelkie cechy umiaru. W czasie przesłuchań powiedziano mi o wypadkach dzikiego okrucieństwa (rozdarcie człowieka końmi). W czasie mego pobytu w oddziale, który to okres nie był wcale idylliczny, takie wypadki się jednak nie zdarzały (wiadomo mi, że w 1945 r. por. Zygmunt dopuścił się sadyzmu w stosunku do dwu żołnierzy radzieckich, nie złożył jednak o tym meldunku, o fakcie tym dowiedziałem się pośrednio, już będąc samym). Stwierdzam, że nigdy nie zgodziłbym się służyć w oddziale, który dopuszcza się takich rzeczy, jak powyżej wspomniany wypadek. Jednocześnie przyznaję, iż "podziemie" w sposób nieunikniony musiało się aż do tych granic zdegenerować. Ku końcowi swego pobytu w lesie bardzo wyraźnie odczuwałem stopniowy zanik hamulców moralnych.

Żywię prawdziwą wdzięczność dla tego nie znanego mi żołnierza, który mnie w czasie nocnej strzelaniny trafił z karabinu. Odniesiona rana bowiem wytrąciła mnie z oddziału, co w połączeniu z radami przyzwoitych ludzi pozwoliło mi wyjść z lasu. Pragnąc obiektywnie naświetlić motywy postępowania Łupaszki (mające przecież niewątpliwy wpływ na losy oddziału, a więc i moje własne) muszę wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Jest nią bardzo silnie występująca u niego i innych znanych mi partyzantów i konspirantów żądza rozgłosu, sławy. Dlatego właśnie osoba moja, historyka umiejącego pisać, stawała się cenną i pożądaną. Łupaszka wielokrotnie mi powtarzał, iż chciałby, aby powstała historia jego brygady. To w znacznej mierze tłumaczy moją pozycję w oddziale tudzież uporczywe dążenie do utrzymania ze mną kontaktu. Początkowo istotnie myślałem o możliwości napisania takiej pracy, gdyż nęciły mnie bogactwo, egzotyka i romantyka tematu. Zająwszy się jednak poważnie publicystyką doszedłem rychło do wniosku, iż są rzeczy stokroć ważniejsze i pożyteczniejsze, niż dzieje leśnego oddziału. Jeślibym o nim kiedy pisać miał, to już tylko "ku przestrodze potomnych".

W oddziale Łupaszki pełniłem funkcję adiutanta, a ku końcowi - w lipcu - zrobił mnie on swoim zastępcą. Motywów tej decyzji nie podał, ale domyślam się ich. Ówczesna nasza sytuacja (było to już po ostatecznym upadku rządu londyńskiego) była nadzwyczaj trudna i Łupaszka sądził widocznie, iż w razie czego moja ewentualna decyzja może być trafniejsza od decyzji poprzedniego zastępcy, por. "Zygmunta".

Niemal przez cały czas mego pobytu w oddziale Łupaszka trzymał mnie przy sobie, w znacznej mierze dlatego, iż mu z tym było wygodnie. Siłą rzeczy wytworzyła się więc między nami pewna forma zażyłości. O ile mogę wnosić traktował on tę rzecz znacznie poważniej, niż na to zasługiwała. Ja ze swej strony zdawałem sobie sprawę z różnic psychicznych i poglądowych, zachodzących między nami. Rozumiałem doskonale, iż w warunkach normalnych nie zeszlibyśmy się z sobą nigdy, ponieważ zapatrywania nasze, zainteresowania i zamiłowania rozchodziły się. Nasz kontakt i zażyłości były właściwie wynikiem koniunktury. Zresztą nawet i wtedy raziły mnie takie cechy jego postępowania, jak brak obiektywizmu, egocentryzm i bezwzględność.

Jeśli chodzi o moją pozycję w oddziale, to zdawałem sobie sprawę z tego, iż jestem powszechnie lubiany. Traktowałem ludzi po ludzku - to była przyczyna. Wiedziałem jednak, że oddział nie posiada nadmiernego zaufania do moich umiejętności dowodzenia partyzantami, panowała też ogólnie przyjęta opinia, iż jestem zbyt "miękki". Zarobiłem sobie na tę opinię jeszcze w Puszczy Białowieskiej, kiedy to razu pewnego puściłem wolno i bez żadnej szkody gajowego, który nieoczekiwanie wykrył obecność oddziału. Orientowałem się, że moi podwładni są zdania, iż "bezpieczeństwo oddziału" wymaga śmierci tego człowieka. Postąpiłem wbrew tej regule. Zresztą i później zdarzało mi się "grzeszyć" przeciwko regułom partyzanckiej bezwzględności.

Tak więc byłem w oddziale osobistością lubianą, ale nie byłem człowiekiem sztandarowym. Ludzie szli za Łupaszką, który posiadając cechy urodzonego dowódcy, wywierał na nich silny urok.

Pamiętam jeden (i zresztą jedyny) wypadek szerszej dyskusji politycznej, która pozwoliła mi zorientować się, iż jestem w swych poglądach odosobniony. Wygłosiłem mianowicie tezę, iż w przyszłości w Polsce o pozycji człowieka winny decydować jego walory i zdolności nie zaś żadne "zasługi". Przeciwko temu twierdzeniu utworzył się wspólny front moich słuchaczy, utrzymujących, że pierwszeństwo "zasłużonym". Była to zresztą postawa dość w "podziemiu" rozpowszechniona.

W ogóle skład osobowy i nastawienie oddziału były tego rodzaju, że moje "inteligenckie" zainteresowania i poglądy nie mogły mieć waloru. Jedyną osobą, z którą naprawdę lubiłem rozmawiać była siostra sanitarna "Ewa", była studentka prawa i kobieta, którą "w lesie" trzymało jedynie uczucie do Łupaszki. Oprócz niej mógłbym jeszcze wymienić Lucjana Minkiewicza i jego obecną żonę, siostrę "Danutę", ale z nimi stykałem się rzadziej.

Pomimo tych zastrzeżeń stwierdzam, iż pewne więzy zażyłości wytworzone w chwilach dla nas bardzo ciężkich - istniały. Zwłaszcza sympatia okazywana mi stale przez Łupaszkę i wyżej wspomniane osoby miała dla mnie charakter jak gdyby "wiążący".

W końcu lipca, czy też na początku sierpnia 1944 r. na własną prośbę poszedłem z por. "Zygmuntem" i "Młotem" na zachód, za Bug. Zamierzaliśmy dojść aż za Wisłę. Łupaszce powiedziałem, iż chcę się trochę "przewietrzyć" i mieć urozmaicenie. Nie podałem mu jednak istotnych motywów, którymi były: brak ufności do jego opinii, tudzież posiadanych wiadomości i chęć zdobycia informacji o istotnym położeniu kraju. Zaraz na początku tej wyprawy zostałem ranny.

Był to wypadek dla mnie osobiście bardzo pomyślny. Odłączyłem się od oddziału, miałem czas na myślenie. Nie twierdzę wcale, iż już wtedy za jednym zamachem całkowicie się zmieniłem. Trzeba było dłuższego czasu, by ucichły wzburzone uczucia, a zwłaszcza, by ustało "leśne" rozjątrzenie. Pomimo to mogę stwierdzić, iż już wtedy dojrzała we mnie decyzja wyjścia z "podziemia" na stopę legalną. Myślałem o tym, by móc poświęcić się jakiejś formie działalności publicznej. Nie wyobrażałem sobie, po tak burzliwym okresie życia, spokojnego osiądnięcia na posadzie. Dziś przyznaję, iż potrzebny mi był wówczas dłuższy okres psychicznej rekonwalescencji. Przypuszczam, że nie ma człowieka, który by wyszedł z "lasu" bez normalnych okaleczeń, których kuracja wymaga czasu. Stwierdzam z naciskiem, iż rozpoczynając w r. 1946 działalność publicystyczną, nie miałem absolutnie zamiaru kontrolowania (tak w tekście - A.G.) założeń "podziemia". Ale zdaję sobie sprawę, że podówczas nie wyleczyłem się jeszcze zupełnie z owego "rozjątrzenia", co - w połączeniu z wrodzonym temperamentem publicysty - kazało mi szukać wyżycia się przede wszystkim w polemice. Z biegiem czasu dopiero, wskutek wpływu nowego środowiska, tudzież kontaktu z rzeczywistością, zacząłem się zajmować poważniejszymi formami publicystyki, jak np. reportaż lub spokojny artykuł polityczny.

Powracam jeszcze do spraw 1945 r. Bardzo poważnym motywem, który mi "podziemie" zbrzydził, były wiadomości o postępującym bardzo szybkim rozkładzie tegoż "podziemia". Działy się rzeczy obrzydliwe, kiedy to poszczególni dowódcy i "siatkowcy" zabiegali przede wszystkim o to, by zabezpieczyć swój osobisty los, częstokroć bez względu na krzywdę ich dotychczasowych podwładnych.

W tym też czasie miałem możność czytywania (nieregularnie) prasy, co mi pozwoliło ocenić położenie polityczne i uznać, że wszystko, co robiliśmy przez ostatni rok było błędne, niepotrzebne, szkodliwe.

Z Łupaszką widziałem się w 1945 r. ostatni raz we wrześniu, we wsi Wyszonki nad Niemnem, dokąd przywiózł mnie trzyosobowy patrol. Łupaszka powrócił wtedy z ostatniej koncentracji oddziału, przebrał się w ubranie cywilne i oświadczył mi, że resztki oddziału likwidują się, a on sam wyjeżdża na zachód. Mówił też, iż "na wypadek potrzeby" odnajdzie mnie, wyda rozkazy do "dzieci Łupaszki". Puściłem to mimo uszu, ponieważ nie sądziłem, by "podziemie" mogło odżyć. Jak się okazało popełniłem błąd zasadniczy, "podziemie" jednak odżyło.

W tym też czasie doszło pomiędzy nami do pewnej scysji. Łupaszka przywiózł mi wiadomość, iż zostałem mianowany kapitanem. Oświadczyłem na to: "kapitan nie istniejącej armii", co go bardzo uraziło. Nie chcąc prowokować dodatkowej awantury, a także biorąc pod uwagę życiową konieczność zerwania kontaktu z dotychczasowym otoczeniem, nie wywnętrzałem się przed nim zbytnio. W każdym razie dałem mu do zrozumienia, iż pragnę poświęcić się legalnej działalności publicznej. Przypominam sobie dokładnie, że mówiłem o tym "Ewie", która dla Łupaszki nie miała tajemnic.

Przyznaję, że popełniłem wtedy ogromny błąd. Należało bowiem postawić sprawę twardo i zdecydowanie, wykładając "na stół" wszystkie argumenty. Nie wierzę dziś, by moje perswazje odniosły skutek, ale mógłbym przynajmniej sobie powiedzieć, że zrobiłem, co należało. Niestety zanadto ufałem podówczas logice faktów, nie biorąc pod uwagę, że nie wszyscy się z tą logiką liczą.

Już po odjeździe Łupaszki i "Ewy" wyjechałem z Wyszonek niepostrzeżenie. Później, w Krakowie, Lucjan Minkiewicz powiedział mi nie bez złośliwości: tak sprytnie zatarłeś za sobą ślady, żeśmy ich odnaleźć nie mogli. Muszę tu zaznaczyć, iż w pracy publicystycznej zacząłem używać pseudonimu także i dlatego, by odciąć się od ewentualnego kontaktu z dawnym swym otoczeniem.

Rzeczywiście też miałem spokój aż do kwietnia. Już wtedy dałem się poznać jako publicysta i Łupaszka, odnalazłszy jednak moje ślady, przysłał mi łącznika z rozkazem powrotu do oddziału. "Rozkazu" tego nie wykonałem.

Pod koniec 1946 r. przyjechał do Krakowa, przywożąc poważnie chorą psychicznie żonę i syna Lucjan Minkiewicz. Dowiedziałem się podówczas, co przedtem nie było mi wiadome, iż jest on rodzonym bratem mej koleżanki uniwersyteckiej i sąsiadki w Krakowie, p. Janiny Oszywowej (z domu Minkiewicz). Ten fakt spowodował, że spotykaliśmy się dosyć często, ponieważ w domu pp. Oszypów bywałem, a nawet przychodziłem tam regularnie w poniedziałki lub piątki, ponieważ korzystałem z ich łazienki (w moim mieszkaniu łazienka była zepsuta).

Lucjan Minkiewicz, używający własnego nazwiska, zamieszkiwał początkowo w Zakopanem, później we Wrocławiu. Podczas pierwszych spotkań zrobił na mnie wrażenie człowieka zupełnie rozczarowanego do "podziemia" i zgnębionego nieszczęściem żony wynikłym niewątpliwie z warunków ich życia. Powiedział mi wprost, że dopóki istniała AK wiedział, czego "podziemie" chce, teraz zaś (rok 1946) nie wie. Ufałem, że Minkiewicz - o którego działalności w 1946 r. wiedziałem z gazet - powróci do życia legalnego, korzystając z amnestii, o której już było słychać. W każdym razie ja sam, wymownie wspomagany przez pp. Oszypów, nie ukrywałem przed nim swej opinii, że z działalnością pod-ziemną w Polsce trzeba definitywnie kończyć.

W tym miejscu winienem wyjaśnić kwestię, dlaczego ja sam nie ujawniłem się. A więc przede wszystkim sądziłem, że muszą się ujawnić ci, którzy w dalszym ciągu aktualnie uprawiają robotę podziemną. Ja z nią zerwałem w roku 1945. Przyznaję, iż bardzo źle zrobiłem poprzestając na własnej opinii, a nie radząc się jakiegoś prawnika. Drugi wzgląd był natury specjalnej. Chodziło mi o to, iż prasa rozgłosi, że ujawnił się redaktor "Tygodnika Powszechnego" nie podając, iż chodzi o sprawy 1945 r. Bałem się, że skompromituję swoje środowisko. Prawda, że moje obecne położenie kompromituje je jeszcze bardziej, ale podówczas nie mogłem tego przewidzieć. Z Łupaszką się nie widywałem, a co do Minkiewicza - to jednak ufałem, że się ujawni. W każdym razie postępowaniem moim kierowała wcale nie nieufność w stosunku do władz. W przeciwnym bowiem razie nie radziłbym Minkiewiczowi ujawniać się. Tymczasem radziłem nie tylko jemu, lecz również "Koryckiemu" (b. komendant obwodu Bielsk Podlaski, nazwiska nie znam), którego spotkałem w Warszawie, na ul. Marszałkowskiej w 1947 r., jeszcze w okresie ujawniania się. Przyjechał on do stolicy, myśląc o ujawnieniu się i pytał mnie o radę. Wyłożyłem mu swój pogląd i namawiałem do ujawnienia. Czy z rady tej skorzystał, tego nie wiem, przypuszczam, że tak. Od Lucjana Minkiewicza wiedziałem ogólnikowo, iż w Białostockiem ukrywa się - unikając akcji - "Młot" z pewną szczupłą, nie znaną mi liczbą ludzi. Moje rady dotyczące ujawnienia się obejmowały i ich także.

Na wiosnę 1947 r. (w każdym razie przed czerwcem) zaszedł do mnie Lucjan Minkiewicz, zapraszając do siostry. Poszedłem tam i nieoczekiwanie zastałem Łupaszkę. Przywitaliśmy się, on się rozpłakał. W domu pp. Oszywów przebywaliśmy krótko, nie separując się od otoczenia. Nie wypytywałem Łupaszki o nic, on też mnie nie informował. Powiedział tylko, że jest dla mnie odprawa pieniężna z 1945 r. Grzecznie, ale stanowczo odpowiedziałem, iż pieniędzy nie wezmę. Faktycznie żadnych pieniędzy mi nie dał i więcej już nie proponował. Łupaszka interesował się moim losem osobistym, pytał, czy mi za "brykanie" w prasie nic nie grozi. Zapewniłem, że nie. Powiedział mi, że jedzie na Śląsk, gdzie zamieszka na wsi u "Orszaka" (dawny członek oddziału, podoficer, nazwisko Wacław Beynar, nie jest moim krewnym) i bardzo prosił, żebym go odwiedził. Prosił mnie też, bym się dowiedział o możność bezpłatnego umieszczenia w jakiejś szkole chłopca z oddziału, "Mięcia" (Mieczysław Abramowicz), który się ujawnił. Możności takiej nie znalazłem. Wkrótce wyszliśmy z domu pp. Oszywów wraz z Lucjanem Minkiewiczem. Poszliśmy na Wawel, potem do miodosytni na Rynku i do restauracji na Gołębią. Rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych, przypominam sobie wymianę zdań na temat zdrowia żony Minkiewicza. Nazajutrz przyszedłem jeszcze na dworzec PKS, skąd Łupaszka odjeżdżał autobusem. Ponowił on swą prośbę o odwiedziny.

W końcu czerwca 1947 zostałem znowu wezwany (o ile pamiętam telefonem - byłem w redakcji) do pp. Oszypów, gdzie zastałem Łupaszkę i Ewę. Dowiedziałem się, że wyjechali od "Orszaka", którego poszukiwała MO i jadą do Zakopanego. Znowu nalegali na moje odwiedziny. Niemal od razu wyszliśmy z domu pp. Oszypów i przeszliśmy tylko przez ul. Zwierzyniecką. Oni szli po sprawunki, mnie spieszyło się do redakcji.

W drugiej połowie 1947 r. otrzymałem znowu telefon, przyszedłem do pp. Oszypów i zastałem Łupaszkę. Powiedział mi, że jedzie w sprawach rodzinnych dowiedzieć się o losie córki. Czynił mi wyrzuty, że go dotąd nie odwiedziłem. Rozmawialiśmy bardzo niedługo, bo musiałem wracać do pracy.

Jak wynika z powyższego przedstawienia sprawy, nie byłem stroną szukającą kontaktu i spotkania. Ponieważ spotkania nasze odbywały się w domu pp. Oszypów, obowiązkiem moim jest zaznaczyć, iż i oni sobie wizyt Łupaszki nie życzyli, a kompromitacja ich domu obciąża sumienie Lucjana Minkiewicza tudzież Łupaszki, którzy powinni sobie zdawać sprawę, że kompromitują ludzi niewinnych. Wiadomo mi z pewnością, że pp. Oszypowie działalność podziemia oceniali ujemnie.

Jeśli o mnie chodzi nie byłem rad ze spotkań z Łupaszką, ponieważ oznaczało to przekreślenie moich planów odcięcia się od przeszłości. Założenie (tak w tekście - A.G.) moje było kłopotliwe. Ostatecznie, gdybym zobaczywszy Łupaszkę odwrócił się i wyszedł, czyn taki może byłby jaskrawą demonstracją, lecz sprawy by nie rozwiązywał. Pozostawałoby bowiem faktem, że Łupaszkę widziałem i wiem gdzie był. Rozwiązaniem sprawy właściwym w obliczu prawa byłby meldunek do władz. Wyznaję otwarcie, że o takiej możliwości nawet nie pomyślałem. Dlaczego tak było? Istotnym wytłumaczeniem jest tylko to, o czym wspominałem na początku tego pisma, a mianowicie takie, a nie inne ukształtowanie mojej psychiki, które rozstrzygająco wpływa na decyzję. Zastanawiając się dziś nad tą kwestią sądzę, że mógłbym może przełamać te opory psychiczne, gdybym stwierdził, że ktoś szykuje się do działalności godzącej wprost w dobro Polski. W konkretnym wypadku Łupaszki nie znałem (i nie znam do dziś) jego ówczesnych powiązań, zakresu działalności itp., uważałem go zaś za żałosnego rozbitka życiowego, którego plany życiowe są co najmniej mętne. Wiedziałem, iż liczy się z groszem, chociaż zasadniczo cechuje go "szeroki gest". W ogóle nie domyślałem się, że może uprawiać wywiad, ponieważ 1) miał mało pieniędzy, 2) uważam go za człowieka intelektualnie niezdolnego do takiej pracy, 3) za czasów naszej współpracy wywiadu nie uprawialiśmy. Konkretyzując raz jeszcze stwierdzam, że meldunku nie złożyłem. Taki już jestem, że tego nie potrafię.

W czasach późniejszych Łupaszka wielokrotnie przysyłał listy z zaproszeniami. W listach tych znajdowały się wyraźne aluzje do tego, że ja się boję go odwiedzić. I z tego właśnie powodu postąpiłem w sposób wybitnie nielogiczny i niemęski. Odwiedziłem go mianowicie w Zakopanem, w lutym lub marcu 1948 r. Postępku tego nie tylko żałuję, ale się wstydzę, jako dowodu ulegania sentymentom.

Rozmowa moja z Łupaszką dotyczyła spraw polityki ogólnej. Akurat wtedy toczyła się znana polemika radiowa pomiędzy ZSRR a USA. Łupaszka uważał to za znaczne pogorszenie stosunków i wróżył wojnę jeszcze na bieżący rok.

Ja obstawałem przy swej tezie o tym, że wojny nie będzie, tudzież przy konieczności zachowania w Polsce spokoju. Nie argumentowałem zbyt ostro, ponieważ wiedziałem, że się to na nic nie przyda. Łupaszka bowiem należy do tego typu ludzi, którzy zawsze wierzą, że nastąpi to właśnie, co oni sami uważają za korzystne. Zresztą Łupaszka znał moje poglądy. Na pewno mówił o nich Minkiewicz. Czytywał też moje artykuły. Rzecz charakterystyczna, że nie atakował ich i nie zbijał argumentów politycznych (chociaż inne artykuły, jak np. "Gest kucharki" bardzo kwestionował). Moim zdaniem pogodził się z faktem, że się w zapatrywaniach polemicznych różnimy, a nie chciał "psuć stosunków". Łupaszka absolutnie nigdy nie namawiał mnie do napisania czegoś w ten czy inny sposób. Zresztą jest to człowiek całkowicie do pracy jak inspirowanie publicystów intelektualnie niezdolny.

Ze swoich przeżyć w czasach po 1945 r. opowiadał mi o swojej bytności na bunkrach Goeringa (czy Hitlera) na Mazurach.

Rozmawialiśmy też o zdrowiu żony Minkiewicza. Uderzyło mnie, że Łupaszka dopiero wtedy wykrył, iż osoba ta jest psychicznie chora, co - moim zdaniem - od początku było jasne.

Bawiłem u Łupaszki przez wieczór, przenocowałem i rano odjechałem. Więcej go już nie widziałem i gdzie ostatnio mieszkał - nie wiem.

Z Lucjanem Minkiewiczem od czasu jego zamieszkania we Wrocławiu widywałem się rzadziej. Tutaj zauważyłem jak gdyby pewne oziębienie stosunków, wynikające może z różnicy poglądów.

W kwietniu i maju br. bawiłem w Białostockiem na podróży reportażowej (rezultatem jej były artykuły "Miasteczko na piachu", "Jednym płucem", "Barwy ginącej puszczy"). Wtedy to stwierdziłem z przerażeniem, że Bug jest obsadzony przez wojsko, a od przygodnych rozmówców dowiedziałem się, że gdzieś - podobno w Siedleckiem - były walki, a za "Młotem" wiszą listy gończe. Wiadomość ta wstrząsnęła mną, czemu dałem wyraz w liście do redakcji, pisząc, że mój dawniejszy artykuł "Pozory i konieczności" był potrzebny, konieczny i całkowicie bezskuteczny. Postanowiłem przy najbliższej okazji z całą brutalnością powiedzieć Minkiewiczowi, co o tej "robocie" myślę i zażądać powtórzenia mej opinii Łupaszce. Okazja taka nie zdarzyła mi się już. Zdarzyła mi się za to inna okazja pogłębienia i utrwalenia poglądów w tej mierze. Ostatnio zastanowiłem się nad tym, o czym poprzednio nie myślałem, bo nie wiedziałem ilu Polaków siedzi w więzieniu za sprawy polityczne. A przecież nikt nie siedzi bez przyczyny. Doszedłem do wniosku, że obowiązkiem każdego prawdziwego patrioty, a zwłaszcza tych, którzy posiadają jakikolwiek wpływ na opinię publiczną, jest przeciwstawić się temu istnemu mistycyzmowi konspiracji i cierpiętnictwa, kultu "męczeństwa", który w Polsce niewątpliwie istnieje, a na którym żerują rozmaite agentury. Byłoby ogromnie pożyteczne, gdyby Episkopat Polski udało się nakłonić do podobnej wypowiedzi. Staranie o to jest obowiązkiem ludzi z obozu katolickiego. Gdyby owo polskie "liberum conspiro" udało się prze-zwyciężyć - automatycznie znikłyby liczne trudności i zadrażnienia i kwestia budowy zaufania pomiędzy rządem a orientacjami w ten czy inny sposób legalnie opozycyjnymi stałaby się łatwiejsza.

W związku z tym zadaję sobie samemu poważne pytanie, czy ja sam starałem się w tej mierze spełnić swój obowiązek. Wielokrotnie wy-stępowałem przeciwko "polityce odruchów", wskazywałem na konieczność sojuszu z Rosją, napisałem dwa artykuły ("Nie wolno", "Pozory i konieczności") wymierzone wprost w konspirację. Sądzę, że nie było bez pożytku, jeśli tysiące księży polskich dowiedziało się, że organ Kurii Krakowskiej jest przeciwny konspiracji. Jednakże uważam, że zdziałałem w tej mierze stanowczo zbyt mało. Sprawa jest arcypoważna i powinna stanowić stałą troskę tych, co wpływają na kształtowanie się opinii publicznej. Niestety, mój własny brak zdecydowania pozbawił mnie możliwości pracy dla realizacji wyżej określonego celu.

Kwestia ostatnio poruszona w sposób konieczny wymaga, bym szerzej przedstawił swoje poglądy polityczne. Jestem z wykształcenia historykiem, z zawodu publicystą. Te fakty wpłyną na dobór argumentów, którymi zamierzam operować. Należę do obozu katolickiego. Powstaje więc problem poglądów na możliwość znalezienia modus vivendi pomiędzy ustrojem a katolicyzmem. Nie zamierzam szerzej rozwodzić się nad tą kwestią, ponieważ nie jestem ani moralistą ani teologiem i zgłaszanie odpowiednich dezyderatów nie należy do mnie. Wyrażę natomiast swój pogląd, że znalezienie takiego modus vivendi jest całkowicie możliwe na zasadzie wolności wiary, kultu, głoszenia ideologii katolickiej, swobód organizacyjnych oraz wzajemnego rozgraniczenia kompetencji. Ostatecznie jest prawdą niesporną, że Kościół w czasie swego dwutysiącletniego trwania działał w bardzo rozmaitych warunkach historycznych i ustrojach społeczno-gospodarczych. Dlaczego mamy przewidywać, iż tym razem nie "weźmie" historycznego zakrętu? Odwrotnie, bałbym się wiązania spraw Kościoła ze sprawami odchodzącej epoki.

Jeśli powiedziałem, że nie jest moją rzeczą zgłaszać dezyderaty ze strony katolickiej - jestem w tym obozie homo novus - to z drugiej strony winienem rozważyć jakie warunki i postulaty "regime'u" winien spełnić obóz, czy poszczególny działacz katolicki, by platformę porozumienia znaleźć.

Zacznę od najbardziej mi bliskich spraw, czyli od polityki międzynarodowej. Jestem tego zdania, iż każdy musi przyjąć te tezy, odnoszące się do problemu naszych byłych ziem wschodnich, które wymieniłem na samym początku niniejszego pisma. Bez spełnienia tego warunku niepodobna bowiem myśleć o realizacji zasadniczego postulatu naszej polityki zagranicznej, czyli przymierza z ZSRR. Winniśmy też nieustannie pamiętać o tym, że od chwili repatriacji minęły lata i ludność, która opuściła dawne kresy, a zwłaszcza najmłodsze pokolenie, uległa dogłębnym zmianom. Nigdy już Wilno nie będzie dawnym Wilnem. Można nad tym wzdychać, ale nie westchnienia rozstrzygają o politycznych realiach. Masy, które by jutro powróciły do kurnych chat - pojutrze zaczną z nich uciekać.

Natomiast nakazem - nie chwili, lecz epoki - jest intensywna walka o spolszczenie i utrzymanie Ziem Zachodnich. Katolicy mają tutaj ogromną rolę do spełnienia, nie tylko jako księża czy działacze terenowi, lecz jako ci, którzy mają skutecznie przeciwstawiać się linii polityki niemieckiej, bardzo zręcznie wyzyskującej ostatnio właśnie swoich katolików. Wiąże się to dosyć ściśle, a nawet bardzo ściśle z kwestią posłuszeństwa względnie nieposłuszeństwa względem polityki Watykanu. Jest faktem znanym, że Kuria Rzymska dzięki charakterowi i przeszłości dzisiejszego Papieża, uległa daleko posuniętemu upolitycznieniu. Musimy więc przemyśleć i zastosować tezę, że polityka Watykanu nie jest dogmatem. Zresztą osądzając rzecz z punktu widzenia moralnego nie do przyjęcia są - moim zdaniem - takie fakty, jak groźby odmowy rozgrzeszenia dla głosujących na listę lewicy we Włoszech, lub to, że księża w Hiszpanii pełnią rolę policjantów wydając przepustki na podróż koleją. W tego rodzaju "związaniu" Kościoła z Państwem, upatrywać należy groźbę większą, niż w takiej czy innej - koniecznej zresztą - reformie prawa małżeńskiego w Polsce. Uświadomienie sobie konsekwencji wynikających z naszego prawa do autonomii wobec polityki Watykanu jest w chwili obecnej rzeczą wielkiej wagi. Słyszałem bowiem o możliwościach takich wystąpień, jak potępienie wszelkiego radykalizmu społecznego, lub apel wojenny. Posłuszeństwo wobec jednego i drugiego nakazu byłoby z polskiego punktu widzenia niemożliwe do przyjęcia. Opinia katolików polskich powinna być na to przygotowana, ponieważ jej "ciężar" znaczenie swoje posiada. Opinia ta musi też ostatecznie przełamać opory i zrozumieć konsekwencje wynikające z naszego położenia geopolitycznego. Mówimy: sojusz z ZSRR, konieczność jego wynika, co już chyba niemal wszyscy rozumieją, z tego faktu, że z Rosją graniczymy, a Ameryka za oceanem. Ale to jeszcze absolutnie nie wszystko. Sojusz z ZSRR oznacza bowiem naszą przynależność do kompleksu państw, zwanego "blokiem słowiańskim". Czy tę przynależność traktować mamy jako coś koniunkturalnego, czy też trwałego?

Opowiadam się za tą drugą koncepcją. Najbardziej rzucającym się w oczy faktem jest konieczność naszej ścisłej współpracy z Czechosłowacją. Zsumowane organizmy tych dwu państw zdolne są bowiem przesunąć w Europie punkt ciężkości z Berlina do Warszawy i Pragi. Teza o zabezpieczeniu przed Niemcami jest znana.

Rozważmy teraz, czym byłaby Polska w bloku zachodnim. Jesteśmy zbyt słabi na to, by odgrywać rolę samodzielną (likwidacja mitu mocarstwowego jest warunkiem wstępnym kuracji polskiej psychiki). A więc "przyczepka" do Niemiec? Otóż przypuściwszy nawet, że stosunek Niemców do nas zmieni się radykalnie (i pogodzą się z utratą zachodu) łatwo dojdziemy do wniosku, że ze względu na różnicę poziomów cywilizacyjnych będziemy tam mogli służyć chyba tylko do oczyszczania obór. Jeśli zaś zechcemy z tegoż punktu widzenia ocenić naszą pozycję w "bloku słowiańskim" łatwo spostrzeżemy, iż wygląda ona znacznie korzystniej. Już nie mówiąc o sprawach kultury, a biorąc pod uwagę sam tylko cywilizacyjny poziom stwierdzić można, iż Polska w nielicznych wypadkach ustępuje, najczęściej stoi na równi, a często i przeważa. To stawia nas w dodatnim położeniu. Nie pomijajmy jednak spraw kultury. Jestem i zostanę wielbicielem kultury zachodniej, do której i Polska należy. Tak, ale to nie przeszkadza mi uznać faktu, iż dziś ta kultura zachodnia coraz bardziej żyje na rachunek przeszłości. Nie będę tu wyliczał znamion uwiądu i degeneracji, które są niewątpliwe. Chcę natomiast zwrócić uwagę na zjawisko odwrotne i gdzie indziej zachodzące. Myślę o wielkim dynamizmie kulturalnym wschodu.

Nie znam ZSRR (pamiętam natomiast Rosję carską i rewolucyjną). Tego co wiem wystarczy jednak do stwierdzenia faktu ogromnego rozruszania kulturalnego jej mas i to zarówno jeśli chodzi o konsumpcję dóbr, jak i o ich produkcję. Takie zjawiska jak Szołochow i Kapijew o czymś jednak świadczą. Czym mogli być, a czym zostali, co osiągnęli? Podobne rozruszanie, kulturalne zdynamizowanie biernych a nie nasyconych dotąd mas ludowych w Polsce i innych krajach "bloku słowiańskiego" jest nakazem chwili. Że do tego idzie, o tym świadczy chociażby wzrost czytelnictwa w Polsce po wojnie.

Da się łatwo wykazać, że poziom kulturalny zachodu jest wyższy. Ale teraz zapytajmy, gdzie na wschodzie czy zachodzie żyje się z kapitału kulturalnego, a gdzie się ów kapitał pomnaża?

Doliczmy do tego rzecz pozornie z innej beczki zaczerpniętą. Oto zachód podczas obu wojen światowych - i w okresie pokoju złożył dowody zaniku instynktu samozachowawczego. Rzecz ta, wynikająca wprost z konsumpcyjnych wobec życia nastawień - bardzo wymownie świadczy o już wspomnianym fakcie dekadencji i degeneracji.

Teraz trzeba sobie odpowiedzieć na to: z kim chcemy wiązać Polskę, ze światem zachodzącym, czy też z tym, w którym życie jest dotąd niewątpliwie trudniejsze, cięższe, zgrzebne, ale z tym, który nadchodzi? Nie bawię się w polityczne proroctwa i nie wiem, jak się potoczą wypadki. Sądzę jednak, że przyszłość naszego kontynentu należy do owych narodów dopiero budujących swą kulturę.

Przyczynić się do spopularyzowania tych twierdzeń, do ich wszechstronnego omówienia i zbadania - oto jest zadanie publicysty i to zarówno katolickiego, jak i marksistowskiego, którzy pod tym względem dojdą niewątpliwie do zgody. Inne zadanie - dotąd słabo spełniane - to informacja, reportaż donoszący o życiu i pracy innych krajów słowiańskich i ZSRR.

To wszystko łączy się bardzo ściśle z problemem demokratyzacji kultury i obyczaju w Polsce. Pod tym względem jesteśmy w gorszym położeniu od naszych sojuszników, ponieważ odziedziczyliśmy po przeszłości nieszczęsne rozszufladkowanie, kastowy niemal podział społeczeństwa. Jest to niebezpieczeństwo bardzo realne, chociaż słabo dotąd sygnalizowane przez prasę. Nie ruszymy żywiej naprzód pod żadnym względem, jeśli nie zaniknie u nas obyczajowa chińszczyzna, ustępując miejsca gospodarskiemu i prostemu stosunkowi Polaka do Polaka.

Problem "rzucenia naprzód" może być rozpatrywany z najrozmaitszych punktów widzenia i jest problemem odbudowy i przebudowy życia w Polsce. Nie wyobrażam sobie, by mogły istnieć różnice pomiędzy marksistą, głoszącym potrzebę industrializacji, mechanizacji i motoryzacji wszelkich procesów wytwórczych wołających o wyższe techniczne metody produkcji, a katolikiem. Odwrotnie, należy utworzyć wspólny front przeciwko amatorom staroświecczyzny, którzy nieradzi widzą na polu traktor. Wszystko to zalicza się nie tylko do spraw techniki, lecz i do humanistyki. Bo przecież w ostatecznym obrachunku chodzi o człowieka i zaoszczędzenie mu pracy.

W dobie odbudowy jest to szczególnie ważne, bo i wysiłku potrzeba bardzo wiele. Znajduje on wyraz w "wyścigu pracy", którego potrzebę i pozytywną rolę uznaję, a ci, którzy go krytykują, winni raczej przemawiać nie przeciwko "wyścigowi", lecz za maksymalną mechanizacją procesu produkcyjnego.

Przemyślawszy problem krytyki takich objawów jak ów "wyścig pracy", dochodzę do wniosku, iż krytyka ta jest przejawem dość nagminnie w Polsce panującego zjawiska, a mianowicie tęsknoty do zacisza, spokoju i bytowania w cichym dworku. Czyli tęsknota do tego właśnie, co sprawiło, żeśmy w przeciągu wieków jedną za drugą tracili szansę i pozycje historyczne. Walka z tym kwietystycznym nastawieniem, walka o to, by Polska przestała być krajem zmarnowanych talentów, walka o produktywizację każdego Polaka, to jest dla katolika nakaz wynikający wprost z Ewangelii, a dla marksisty też ważny cel.

Oczywiście produktywizacja taka nie była możliwa, dopóki kluczowe gałęzie przemysłu znajdowały się w ręku obcym lub tak jak obcym. Dla moich poglądów, na tę kwestię charakterystyczne jest wspomnienie z grudnia 1945 r., kiedy to pierwszy raz po wojnie jechałem koleją przez Śląsk. Zobaczywszy komin pierwszej fabryki pomyślałem sobie, że jednak przyjemnie jest wiedzieć, że ta oto fabryka już nie należy do żadnego Francuza ani Anglika, na którego pracują Polacy, lecz - do Polski.

Reasumując uważam, iż znalezienie szerokiej płaszczyzny współpracy jest możliwe i rzeczywistość polska dostarcza po temu danych. Jeszcze jeden argument natury wspomnieniowej. Od grudnia 1946 r. zacząłem się zajmować reportażami. I napisawszy ich szereg spostrzegłem raptem, iż oto nie uprawiam już polemiki, nie kłócę się o nic - lecz piszę pozytywnie o wielu problemach i osiągnięciach Polski dzisiejszej. Stało się to niejako samoczynnie, wskutek zetknięcia się z rzeczywistością odbudowującego się kraju. Uważam, że wielu ludzi dziś uprawia krytykę jałową (bo jestem zdania, że krytykę celową i pożyteczną uprawiać można i należy), iż tkwi w zastoinach, w swoistych "ghettach". Z takim nastawieniem należy walczyć, starać się o "zdynamizowanie" polskiej inteligencji także i pod tym względem, by bliżej zetknęła się z realnym życiem kraju. Rezultatem tego musi być znalezienie owej, łączącej Polaków, płaszczyzny porozumienia, która w żadnym wypadku nie może być czysto teoretyczna, lecz musi wynikać z realnych potrzeb Polski.

Wydaje mi się, że rychłe znalezienie tej płaszczyzny, normalizacja stosunków, definitywne zlikwidowanie "podziemia", stworzy możliwość współistnienia obok siebie rozmaitych, a wzajemnie się tolerujących i szanujących ideologii. Taki stan rzeczy jest mi drogi i pożądany. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że pełna jego realizacja, wzniesienie owej idealnej "nadbudowy" jest uwarunkowane stabilizacją fundamentów życia państwowego. Dążenie do tej stabilizacji uważam za nakaz chwili. Żałuję tego, iż przeciwko tej stabilizacji walczyłem niegdyś orężem, potem wspierałem ją zbyt słabo (zwłaszcza początkowo), a ostatecznie sam sobie uniemożliwiłem dalszą pracę dla Polski.

/-/ Leon Lech Beyner (tak w tekście - A.G.)





Lustracja i materiały archiwalne