Ex Libris 10/1998

 

Piotr Siemion

BOSKIE BUENOS

 






Manuela Gretkowska
Światowidz
Wydawnictwo W.A.B.
Warszawa 1998 

Wszystko dzisiaj, łącznie z drogą do Buenos Aires, jest prostsze niż w czasach, kiedy podróże były na kartki. Inaczej więc też dziś wyglądają pocztówki wysyłane do kraju z podróży. Kiedy przed dwudziestu laty na scenie Teatru Współczesnego we Wrocławiu młodociana Kora do wtóru dwóch akustycznych gitar wyrykiwała z siebie, że chce jeszcze raz pojechać do Eurrrropy - ona, samozwańcza i nieprawdopodobna Gladys Von Carmen - nie był to sceniczny żart, bo do Europy, co dopiero do Buenos Aires, droga wiodła daleka i naprawdę trzeba było wówczas rozmaitych masek i przebrań, aby minąwszy enerdowskich strażników z pepeszami albo sinozielonych celników z Okęcia, wkraść się do kabiny pierwszej klasy, żeby beztrosko już częstować się szampanem podkradanym zamorskim amantom. Lecz czasy dzikiej klasyki minęły wraz PRL-em i zamiast tamtej Kory "Boskie Buenos" śpiewa dziś nie żadne krakowskie straszydło, lecz młodociana i pewna siebie Justyna Steczkowska. Śpiewa z wdziękiem, z gracją, z podkładem na syntezatorach, z piruetami nawet - ale bez pazurów. Bo pazury już Steczkowskiej i jej słuchaczom niepotrzebne. Wystarczy sobie kupić bilet na odrzutowiec czy autobus, jutro po południu każda i każdy już może sobie chodzić po Buenos, Rzymie, Krymie albo i Tybecie, i słać stamtąd bliskim pozdrowienia.

Zbiór takich pocztówek wydało ostatniej wiosny wydawnictwo WAB, a do egzotycznych skrzynek powrzucała je Manuela Gretkowska. Jak drugi Jan Ptaszyn-Wróblewski - który grał w Tallinie na pianinie, a w Mombasie na basie (w Porąbce zaś na trąbce) - Manuela fruwa aeroplanami po krzywiznach globusa, i już to śle odkrytkę z Indii, już to z Amsterdamu, a znowuż z australijskich antypodów, a jeszcze z Maroka i bodaj czy nie Madagaskaru. I z Chin, także z Chin! Dużo tych pocztówek, a wszystkie kolorowe, z budowlami różnymi zabytkowymi, z figurami osobliwych bożków, z ludzikami, którzy to skośni, to malowani w egzotyczne paski.

Cały zbiór nosi tytuł Światowidz, ale mógłby się nazywać jakoś inaczej, i też by było dobrze, jako że jest Światowidz książką niezobowiązującą. Więcej tam o zgubionej kosmetyczce i śmierdzącym słoniu na rynku w Figo-Fago niż o febrze, polach minowych i skorpionach. Autorka, trochę nastolatka z plecakiem, ale trochę już czterdziestka w białych dżinsach, z biletem powrotnym w kieszeni stąpa przez bazar pełen egzotycznych bulw i niezrozumiałej kląskającej mowy albo zagląda do przedsionka świątyni, gdzie Budda, jak porządny Budda, uśmiecha się do niej tajemniczo.

I już. Jeśli więc warto pisać o Światowidzu, to tylko dlatego, że jest ta książka, niechcący czy chcący, także mapą naszego zbiorowego, nowego umysłu, i podróżując w ślad za Manuelą po kontynentach, uważny czytelnik jest w stanie obrysować kontury dzisiejszego dnia, w Polsce i Europie u końca millenium. Światowidz dokonuje tego na dwa sposoby. Jest więc opowiadaniem o wyjazdach i opowiadaniem o zwiedzaniu. Albo inaczej, jest ilustrowaną Księgą Wyjścia i Księgą Poznania, to znaczy próbą sprostania pewnej opisywalnej rzeczywistości. Od niedawna Manuelinej, mojej i twojej.

Księga Wyjścia

Celnik z Okęcia obiecuje, że następnym razem nie wypuści mnie z kraju, przeraża się jeszcze bohaterka, pakując z powrotem do woreczka na szyi swój ręcznie wypisany, polski paszport. A więc będzie następny raz, następny odrzutowiec? Na razie bieg, przesiadka w Londynie. Zasypiam następnego dnia w Katmandu. Rezerwacja w Amsterdamie. Znowu przesiadka w Singapurze. W pekińskiej taksówce zdjęcie Mao Tse Tunga. Seszele z żółwiami, Maroko z osłami. Grecja i Szwecja, co trzy strony inny kraj. Obsesyjnie podkreślana łatwość podróżowania nabiera znaczenia innego niż pocztówkowe dopiero przez milczący kontrast z tym, co przeszłe i co niewypowiedziane. Bo wolność Manueli da się tylko zrozumieć przez widmo pewnej niewoli, które nadaje inny sens wyjazdom. Do dnia odlotu w nowe czasy, żyła Manuela - i wszyscy żyliśmy - jak w labiryncie kartonowych pudeł, zlepionych klajstrem dziewiętnastowiecznej idei człowieka zapudłowanego przez społeczność (mniej istotne nawet, czy społeczność liberalną, czy totalitarną). W pochodzie lat przepychaliśmy się i byliśmy przepychani z przedszkola do szkoły, ze szkoły do armii, z armii do pracy, szpitala, więzienia, a każde z tych ciasnych (ale własnych, jak PRL, w którym Manuela podrastała) miejsc narzucało własną, ale wciąż tę samą, ferdydurkowatą dyscyplinę, swój sznyt, swój osobny sposób zuniformizowanej deformacji poddanych. Każdy miał w tamtym niedawnym, ale zaginionym świecie swój kartkowy przydział i swój numer ewidencyjny, których ostatnią pamiątką jest właśnie wyświndrany paszport Manueli, z podpisem gierkowskiego jeszcze konsula z paryskiej placówki. Istniały granice.

Jak bardzo już nie ma tamtego porządku, dyscyplinarnego napięcia między jednostką, jej prawdziwym wnętrzem, a jej niezmiennym numerem, oficjalnym dokumentem i żelaznym katechizmem narzucanych poglądów, zaczyna się rozumieć gdzieś w środku Światowidza - na przykład, kiedy zatrzymując się na chwilę, między skokiem do Indii i rajzą do Chin, w amsterdamskim muzeum, narratorka próbuje opisać nową sztukę, a więc i swoją: Rembrandt, Vermeer ani też dwudziestowieczny Bacon nie byli wyznawcami hinduistycznej trójcy: Sziwy, Wisznu i Brahmy. Jednak nazwanie Bacona demonicznym, Vermeera boskim - to za mało. Dwuwartościowa logika pozwala zaledwie na diabła i anioła, walczących ze sobą jak "nie" z "tak", jak święty Michał z Szatanem. W sztuce nie chodzi o zwycięstwo, o rację. Muzeum dawnych kategorii rozpęka się, a w miejsce oficjalnego modelu, zamiast ciszy, w której można by się zastanowić, co teraz, pojawia się zgiełk migających obrazów jak z reklamy albo klipu z MTV, modulacja, z którą musimy bez przerwy nadążać, przeskakiwać z jednej krainy do następnej, przerzucać się z jednego mentalnego kanału na drugi, bez nadziei, że ustali się bieguny świata, odzyska nieszczęsną "dwuwartościową logikę" - choćby nawet logikę więzienia. Nasze prawdziwe już nie wnętrze, a zewnętrze, ma barwy pawia i prędkość dwustu klatek na sekundę. Dawniej, w krainie, z której wyszliśmy i my, i Manuela, mieliśmy być wszyscy tacy sami (totalitarni, solidarni, zwarci i gotowi). Nowy świat moduluje nas zamiast modelować, zamiast ugniatać w foremce dostraja nas jak radio w ciągłym migotaniu, umykaniu i przemianie. Nowy nomadyzm każe nam się spieszyć, kręcić, mnożyć twarze. Manuela także wpada więc na Seszele na sześć zdań i umyka do Australii, gdzie w czternastu akapitach opisuje bezczas aborygenów. Po czym zrywa się i pędzi do Szwecji. Zamiast więziennego numeru wytatuowanego na skórze dostała od nowych czasów numer karty kredytowej. Zanim celnik z Okęcia machnął ręką i wypuścił ją w świat, żyła jak nieruchomy robak w mule na dnie krakowskiej sadzawki - lecz dzisiaj jest nartnikiem, długonogim owadem, który błyskawicznie muska srebrzystą powierzchnię. Nartnikowi nie chodzi o zwycięstwo, o rację, chociaż z innej przyczyny niż ta, dla której racja i zwycięstwo omijały robaka. Witajmy w nowych czasach, gdzie - jak w opisanej w Światowidzu knajpie w Saragossie czy Sewilli - w papierosowym dymie, w pohukiwaniu flamenco, setki świńskich nóżek kołyszą się nad knajpianym telewizorem, w którym pędzą rydwany z filmu Ben Hur.

Księga Poznania

Czego jednak Manuela, polski gap nad Ebro i Gangesem, szuka, skoro nie zajmują jej (niestety albo stety) uzasadnione i tradycyjne, a też zwykle ciekawe w opisie, motywy przemierzania świata - powiedzmy, handel wymienny czy seks z nieznajomymi? Dokładnie tego nie wiadomo, ale wydaje się, że narratorka Światowidza poszukuje boga albo bogów. W ostateczności mogą być bożki, bałwany, totemy. Nieszczęściem New Age jest bowiem inflacja świętości. Trzeba się moc najeździć i nalatać samolotem, żeby zdybać sacrum, i nawet wtedy sacrum okazuje się znane, ocenione z góry. Bohaterka nieodmiennie zawsze już o tym wszystkim czytała. Nie mają dla niej tajemnic wesoły Sziwa, ponura Kali, kudłaty Mahomet i usmarowany ochrą bożek-kangur. Najlepiej patrzeć na taoizm z góry. Święta góra Tai-szan jest rodzajem naszej taoistycznej Częstochowy (zgodnie z symboliką jasnego yang i czarnego yin, na Jasnej Górze jest obraz Czarnej Madonny). Pielgrzymi wdrapują się po sześciu tysiącach stopni, odczytując poezje, wyryte na skałach. Zachwycają się niedostrzegalnymi dla mnie finezjami kaligrafii sprzed wieków. (Podkreślenia jak w oryginale). Najlepiej wrzucić wszystkie religie świata do jednego worka i dobrze potrząsnąć, a potem wyciągać po kawałku, a to stygmaty świętej Teresy, a to trąbę słoniowatego boga Ganeszy - może się coś z tego złoży. I pal diabli niedostrzegalne finezje, szkoda czasu. Manuela pielgrzymuje do wszystkich Częstochow świata naraz, na tym samym bilecie lotniczym.

Strasznie dużo tej multi-kulti, sakralnej rąbanki w Światowidzu - tak dużo, że przypominają się czytelnikowi napomnienia mistrzów MTV, by żadne z ujęć broń Boże nie trwało dłużej niż sekundę. Bohaterka przemyka więc od hierofanii do hierofanii jak Struś Pędziwiatr albo - przez wzgląd na jej etniczne korzenie - Koziołek Matołek, mnożąc byty i niebyty i sprawia, że czytelnik może co najwyżej dzielić z nią doznanie ontologicznego, nie tylko eschatologicznego chaosu. Przy tej prędkości nie będzie oświecenia, co najwyżej stroboskop. Światowidz zmienia się od swego nadmiaru i prędkiego montażu w odwrotność pielgrzymki czy wyprawy w poszukiwaniu Graala. Częstochowa, Tybet i Tasmania z ośrodków promieniowania zmieniają się w bibelociki, oglądane z góry, z pokładu arcyprędkiego i arcynudnego odrzutowca z fotelami o poplamionych niebieskich obiciach.

I tę właśnie bezwiedną obserwację najbardziej się ze Światowidza pamięta. Świat odrzutowców to świat świecki, niezależnie od sztafażu. Świecki, bo pełen konkurencyjnych ofert. Moje dziecko po chrzcie pobłogosławi Allach, Kriszna, Budda i Ten Niewymawialny, dopowiada Manuela już z ostatniej strony okładki, stawiając kropkę nad "i". Bogowie pełnią w jej świecie rolę dodatków, fashion accesories, jak paski i torebki - ekwiwalent myślowej biżuterii z Jablonexu. Narratorka sama jest tym chyba zaskoczona, gdy krucjata zmienia się w pokaz mody, w aukcję, w listę przebojów. Ale oczywiście, jeśli Manuela jest przekupniem w świątyni, handlarką podkolorowanymi obrazkami, i my nie jesteśmy inni. Borykamy się z wielością, z inflacją sacrum, z nadmiarem wzorów. A zarazem dopuszczamy do siebie świadomość tej wielości, przyzwyczajamy się do wielu wymiarów świata i zaświata. Przyzwyczajamy się do tej nowej wolności, ale co znaczy właściwie taka wolność i czy jest ona tożsama z równością wszystkich bogów?

Manuela łudzi się albo kłamie, bo współobecność religii nie usuwa wcale napięcia między nimi. Nie jest tak, że sama wielość i tolerancja wygładzą wszystkie zadziory bytu, i nie jest tak, że religie są jak szampony, trzy w jednym, marka X zmyje grzechy skuteczniej niż marka Y, ale poza tym szampon to szampon... Indie, które zwiedza Manuela, mają sześćset milionów bogów, ale tolerancyjny pluralizm nie zmienia faktu, że hinduscy wierni najczęściej muszą na kolację wcinać krowie placki. Narratorka Światowidza nie jest przy tym pewna, czy bogowie to wielkie misterium, czy tylko uroczy folklor, więc często przeskakuje od zachwytu do antropologizującej analizy, a potem wraca do opisu kolorytu lokalnego. Życie jest jak noc w niewygodnym hotelu, pisała święta Teresa i chyba miała na myśli właśnie ten. Wniosek, że stygmatów można się nabawić także od turystyki. Albo już tylko od turystyki. Czy tak?

Chleb powszedni i inne pieczywo

U końca znojnej wędrówki zwykło się znajdować cel. Jedni znajdowali świętego Graala, inni Pacanów, Manuela zaś w Światowidzu odnajduje dom. Mam 33 lata, bilet w jedną stronę i będę mieszkać w Szwecji. Tyle było już w książce przejść i przemian, że macha się ręką na kolejne imitatio Christi. Dobra, niech będzie, że w Szwecji. Ba, kto by nie chciał mieszkać w Szwecji? Trochę zimno, ale bliżej niż Buenos i - chciałoby się powiedzieć - stateczniej. A w ogóle, udana metafora: wędrówka z plecakiem była życiem, dorosłe domostwo (w Szwecji) będzie zaświatami prosto z reprodukcji Muncha. Białe noce są upiorne, jakby z łaski podziemnych mocy użyczono szarego blasku po to, by wymieszać ludzi z duchami. Nikt nie ma cienia. Światło jest głuche, bez połysku,bez życia. Ale duchy to sztafaż rodem z malowideł w kościółkach pod Uppsalą, a szwedzki codzienny raj - do którego sfruwa się i tym razem przez lotnisko, w Sztokholmie - jest anty-światem bardziej niż zaświatem. Jest wysterylizowanym dopełnieniem i białą odwrotnością tamtych cudacznych i śmierdzących trochę, nie naszych krain. Naszym domem jest Szwecja albo Polska domyta jak Szwecja i wsadzona w nowiutkie Daewoo. Jak podszeptują dziś reklamy platynowej karty American Express, YOU HAVE ARRIVED. Ty, Manuelo, i my razem z tobą?

Szwecja to w samej rzeczy trafne dopełnienie reszty dziedzin ze Światowidza - jak Światowidz jest dopełnieniem My zdies' emigranty i jak okładka polskiego wydania "Elle" wydaje się już dziś nieuchronną pointą, którą los dopisał powielaczowym partyzanckim pisemkom z krakowskich akademików sprzed piętnastu lat. Gdzie dawniej Kora mogła sobie co najwyżej pośpiewać, że chce do Eurrropy, dziś Manuela wyjeżdża, wjeżdża, zwiedza, wraca do Polski prawie takiej jak Szwecja albo do Szwecji jak mrożony raj. Polskie, francuskie, niemieckie kościoły miały takie same średniowieczne freski-opowieści, dopóki cuchnących potępieniem stworów nie zastąpiły domyte, pupiaste aniołki, wykłada bohaterka, nieświadomie dopisując recenzję także Światowidzowi.

Tam, gdzie upiory wyły o Buenos, dziś jest łagodna gawęda o bóstwach i pomnikach kultury. Fakt, że od dwóch pokoleń, od Barbarzyńcy w ogrodzie, polscy pisarze nauczyli się estetyzująco pieprzyć o zabytkach, ale Herbert przynajmniej umiał mówić: patrzcie, jestem estetą-barbarzyńcą, który uciekł spod noża i zna prawdziwe losy ogrodów. Próżno szukać takiej świadomości wśród technikolorowych erudycyj Światowidza. Zamiast powrotu do barbarzyńskiej gnojówki tamtych czasów, których już nie ma, dziś u końca wędrówki czeka dom jak z obrazka - willa - w którym ludzie pieką chleb. A gdy nadchodzi jego czas, trzeba przeżegnać krzyżem i włożyć do pieca. Wyjąć nowo upieczony, pocałować rozgrzaną skórkę, przewinąć w czystą lnianą serwetę. I nie wiadomo, czy powiedzieć smacznego, czy Amen. Takim folkowo-misteryjnym i domowym jak u Konopnickiej splotem miał się zamknąć Światowidz. Ale czy wypiek się udał? Ech, te obce krainy. W supermarkecie nie ma razowej mąki, drożdże rosną za prędko, przeciągi hulają po kuchni jak po hali odlotów międzynarodowego lotniska Arlanda. Dlatego zamiast chleba wychodzi czasami tylko buła - słodzone szwedzkie pieczywo w celofanie.

wrzesień 1998 






Ex Libris