Tim Weiner

Dziedzictwo popiołów. Historia CIA

2009

 

(...)

Tanner, weteran wywiadu armii świeżo po studiach w Yale, został zatrudniony przez Richarda Helmsa w 1947 roku i był jednym z pierwszych dwustu zaprzysiężonych oficerów CIA. W Monachium miał werbować agentów, którzy zbieraliby informacje dla Stanów Zjednoczonych za żelazną kurtyną.

Prawie każda większa narodowość ze Związku Radzieckiego i Europy Wschodniej miała co najmniej jedną zadufaną w sobie grupę emigrantów szukającą pomocy u CIA w Monachium i Frankfurcie. Niektórzy ludzie Tannera weryfikowani jako potencjalni szpiedzy byli Europejczykami ze wschodu, którzy współpracowali z Niemcami przeciwko Rosji. Wśród nich znajdowały się "postaci o nazistowskich korzeniach, które próbowały uratować swoją karierę - pracując dla Amerykanów", stwierdził Tanner i miał się przed nimi na baczności. Nie-Rosjanie "wściekle nienawidzili Rosjan - powiedział Tanner - i z definicji stali po naszej stronie". Inni, którzy uciekli z dalekich republik Związku Radzieckiego, przesadnie opisywali swoje możliwości i wpływy. "Głównym celem grup emigrantów było przekonanie amerykańskiego rządu, że są niezwykle ważne i mogą mu pomóc, że wesprą go w tej czy innej formie" - mówił.

Nie mając żadnych wytycznych Waszyngtonu, Tanner nakreślił własne: aby otrzymać wsparcie CIA, emigranci muszą działać na własnej ziemi, nie w monachijskich kawiarniach. Mają kontaktować się z antyradzieckimi grupami w swoich ojczyznach. Nie powinni być skompromitowani kolaboracją z hitlerowcami. W grudniu 1948 roku, po długich i dokładnych badaniach, Tanner uznał, że znalazł grupę Ukraińców, którzy zasługują na poparcie CIA. Ludzie ci nazywali siebie Ukraińską Główną Radą Wyzwoleńczą (Ukrajinśka Hołowna Wyzwolna Rada - UHWR) *[Tanner uznał, że tylko jedna grupa spełnia jego kryteria, a konkretnie Ukraińska Główna Rada Wyzwoleńcza (UHWR). Co zaskakujące, nie zakwalifikowała się żadna grupa emigrantów rosyjskich. UHWR nie tylko miała lądowy kontakt kurierski z Ukraińską Powstańczą Armią w Karpatach, ale także otrzymywała raporty z Ukrainy za pośrednictwem kurierów, duchownych katolickich oraz sporadycznie turystów i uciekinierów. Główne cele UHWR i CIA zdają się współgrać: obie strony rozpaczliwie pragną kontaktu radiowego ze sztabem powstańców, "za liniami wroga". Polityczne grube ryby w Waszyngtonie zaaprobowały tę formułę, która zdała egzamin podczas wojny we Francji, Włoszech i Jugosławii.

Przez dziewięć miesięcy pod nadzorem Tannera dwaj kurierzy szkolili się w obsłudze radiostacji, odszyfrowywaniu wiadomości, skokach ze spadochronem i strzelaniu w samoobronie. Skoczyli ze spadochronami na łąkę na wzgórzach koło Lwowa w nocy 5 września 1949 roku. Ten pierwszy skok i kolejny w 1951 roku dał kontakt radiowy, ale nie przyniósł żadnych wstrząsających wiadomości. Ostatnie dwie misje zniweczyły informacje na ich temat, które Angleton przekazał Philby'emu, a nieszczęsne grupy kurierskie zostały aresztowane na miejscu przez "komitety powitalne" NKWD.

Dla ukraińskich nacjonalistów w ZSRR pierwszy skok był wielkim zastrzykiem nadziei i musiał rozbudzić w nich przesadne oczekiwania. Do połowy 1953 roku Sowieci jednak zdławili zbrojny opór powstańców.

W umyśle Tannera utkwiły cztery błędy i ewidentne bzdury z okresu powojennego. Po pierwsze, pod koniec II wojny światowej alianci siłą repatriowali obywateli radzieckich. Kiedy ci odkryli, że mają zostać oddani Rosjanom, wielu popełniło samobójstwo. A ci, którzy wyjechali, nigdy nie dotarli na radziecką ziemię, ale zostali rozstrzelani lub powieszeni w Europie Wschodniej przez plutony egzekucyjne służby bezpieczeństwa.

Po drugie, przykrywka personelu monachijskiej bazy CIA rozsypała się w 1949 roku z powodu błędu w książce telefonicznej armii amerykańskiej: nazwiska podane bez przydziału do jednostki bez wyjątku należały do ludzi CIA. Armia równie dobrze mogłaby postawić przy nich ptaszki.

Po trzecie, po II wojnie światowej eksperci oraz instruktorzy spadochroniarstwa opuścili OSS, gdyż zapotrzebowanie na ich usługi ustało. Miało to dwa skutki: weteran OSS serbskiego pochodzenia uczył dwóch ukraińskich kurierów przewrotu w tył podczas zetknięcia z ziemią, choć do boków mieli przytroczone czterostopowe karabinki. Ponadto do zrzutu z września 1949 roku Waszyngton doradził użycie niewłaściwego spadochronu transportowego i skrzynia z 1400 funtami sprzętu eksplodowała przy uderzeniu w ziemię. Po czwarte i najgorsze, James Angleton poinformował Kima Philby'ego, radzieckiego kreta w brytyjskim wywiadzie, o programie "Redsox" (próba zinfiltrowania dawnych nacjonalistów za żelazną kurtyną).]. Jej członkowie przebywali w Monachium jako polityczni reprezentanci bojowników w ojczyźnie. UHWR, poinformował Tanner centralę, jest godna zaufania pod względem moralnym i politycznym.

Tanner wiosną i latem 1949 roku przygotowywał przerzut swoich Ukraińców za żelazną kurtynę. Od wielu miesięcy kurierzy przenosili przez Karpaty wiadomości od ukraińskiego podziemia - spisane na bibułkach, zwinięte w ruloniki i zaszyte w ubraniu. Te skrawki papieru uważano za sygnały, że oddany CIA ruch oporu może dostarczać informacje o wydarzeniach na Ukrainie i ostrzec o radzieckim ataku na Europę Zachodnią. W centrali nadzieje były jeszcze większe. CIA sądziła, że "istnienie tego ruchu może wpłynąć na przebieg otwartego konfliktu między Stanami Zjednoczonymi a ZSRR".

Tanner zatrudnił śmiałych węgierskich lotników, którzy kilka miesięcy wcześniej porwali węgierski samolot pasażerski i sprowadzili go do Monachium. Generał Wyman, szef operacji specjalnych CIA, oficjalnie zaaprobował operację 26 lipca. Tanner nadzorował ich szkolenie w nadawaniu wiadomości alfabetem Morse'a i używaniu broni, planując zrzucić dwóch z nich do ojczyzny, żeby CIA mogła komunikować się z partyzantami. Ale agencja nie miała w Monachium nikogo z doświadczeniem w skokach spadochronowych za liniami wroga. Tanner wreszcie kogoś znalazł. "Amerykanin serbskiego pochodzenia, który podczas II wojny światowej skakał ze spadochronem na terytorium Jugosławii, nauczył moich ludzi skakać i lądować. To było szaleństwo! Jak można przekoziołkować z przytroczonym do boku karabinem?" Ale właśnie takie akcje rozsławiły OSS.

Tanner przestrzegał przed wygórowanymi oczekiwaniami. "Uświadomiliśmy sobie, że w lasach zachodniej Ukrainy nikt nie będzie wiedział, co siedzi w głowie Stalina, jakie wielkie polityczne przedsięwzięcia - stwierdził. - Mogą co najwyżej zdobyć jakieś dokumenty, drobiazgi z kieszeni, ubranie, buty". Aby stworzyć prawdziwą siatkę szpiegowską w Związku Radzieckim, CIA musiałaby zapewnić agentom wszystkie, nawet najdrobniejsze elementy przebrania. I chociaż z takich akcji nigdy nie było informacji o większym znaczeniu, Tanner uznał, że mają one silną wartość symboliczną: "Pokazały Stalinowi, że nie zamierzamy siedzieć cicho. I to było ważne, bo aż do tamtej pory nie organizowaliśmy żadnych operacji w jego kraju".

5 września 1949 roku ludzie Tannera wylecieli C-47 pilotowanym przez Węgra, który przyprowadził porwany samolot do Monachium. Śpiewając pieśń bojową, Ukraińcy wyskoczyli w ciemności karpackiej nocy i wylądowali koło Lwowa. Amerykański wywiad spenetrował Związek Radziecki.

Odtajniona w 2005 roku kronika CIA zawiera zwięzłą informację, co się stało z tymi ludźmi: "Sowieci szybko wyeliminowali agentów".

"CO ZROBILIŚMY NIE TAK?"

Niemniej operacja wywołała wielką falę entuzjazmu w centrali CIA. Wisner zaczął planować, że wyśle więcej ludzi, by tworzyli siatkę dysydentów, budowali popierany przez Amerykę ruch oporu oraz wysyłali do Białego Domu wczesne ostrzeżenia o radzieckim ataku. CIA przerzuciła na Ukrainę tuziny agentów drogą powietrzną i lądową. Niemal wszyscy zostali przechwyceni. Oficerowie radzieckiego kontrwywiadu wykorzystali jeńców do przekazywania dezinformacji - wszystko jest w porządku, wyślijcie więcej broni, więcej pieniędzy, więcej ludzi. Potem wszystkich zabili. Po pięciu latach "nieudanych operacji - opisuje kronika agencji - CIA zawiesiła te działania".

"Na dłuższą metę - podsumowano w niej - wysiłki agencji, by przeniknąć za żelazną kurtynę przy pomocy ukraińskich agentów, okazały się niefortunne i tragiczne w skutkach".

Wisner się nie zrażał. Rozpoczął nowe paramilitarne przedsięwzięcia w całej Europie.

W październiku 1949 roku, cztery tygodnie po pierwszym locie na Ukrainę, połączył siły z Brytyjczykami, aby pokierować buntem w komunistycznej Albanii, najuboższym i najbardziej odizolowanym państwie Europy. Uznał ten jałowy kraj na Bałkanach za żyzny grunt dla armii partyzanckiej utworzonej z wygnanych rojalistów i rozwydrzonych lojalistów z Rzymu i Aten. Z Malty na pierwszą akcję komandoską wypłynął statek z dziewięcioma Albańczykami. Trzech z nich zabito od razu, a resztę wytropiła tajna policja. Wisner nie miał ani czasu, ani skłonności do introspekcji. Wysłał kolejnych albańskich rekrutów do Monachium na szkolenie spadochronowe, potem skierował ich do rezydentury w Atenach, która dysponowała własnym lotniskiem, flotą samolotów i kilkoma polskimi pilotami.

Skoczyli nad Albanią i wpadli prosto w ramiona tajnej policji. Z kolejnymi nieudanymi misjami plany stawały się coraz bardziej szalone, szkolenia niechlujniejsze, Albańczycy bardziej zdesperowani, a ich przechwycenie coraz pewniejsze. Agenci, którzy przeżyli, trafiali do więzienia i wysyłali do ateńskiej rezydentury wiadomości pisane przez wrogów.

"Co zrobiliśmy nie tak?", zastanawiał się John Limond Hart z CIA, który prowadził Albańczyków w Rzymie *[Wisner wybrał Mike'a Burke'a do szkolenia Albańczyków. Burke, później właściciel nowojorskich Jankesów, był weteranem OSS i lubił życie w konspiracji. Podpisał kontrakt z agencją na 15 tysięcy dolarów rocznie i wyjechał do Monachium, gdzie w lokalu kontaktowym w dzielnicy robotniczej spotkał albańskich polityków. "Jako najmłodszy w pokoju, reprezentujący młode i bogate państwo, przyciągnąłem ich uwagę" - napisał. Wierzył, że on i uchodźcy rozumieją się nawzajem. Albańczycy postrzegali sprawy odmiennie: "Amerykanie, którzy przygotowywali naszych ludzi do tych misji, nic nie wiedzieli o Albanii, Albańczykach czy ich mentalności", powiedział Xhemal Laci, albański monarchista, który w Niemczech werbował ludzi dla swej sprawy. Nietrudno zgadnąć, w czym leżała główna przyczyna katastrofy: "Społeczność albańska we Włoszech była tak dogłębnie zinfiltrowana, nie tylko przez Włochów, ale i przez komunistów, że według mnie to właśnie tam Rosjanie pozyskiwali swe informacje, podobnie jak albańskie władze komunistyczne".]. Dopiero po latach CIA zrozumiała, że Sowieci od początku wiedzieli o każdym szczególe operacji. Obozy szkoleniowe w Niemczech były infiltrowane. Albańskie społeczności emigranckie w Rzymie, Atenach i Londynie zostały rozpracowane przez zdrajców. A James J. Angleton - człowiek centrali odpowiedzialny za bezpieczeństwo tajnych operacji, mający chronić CIA przed podwójnymi agentami - koordynował operację ze swoim najlepszym przyjacielem z wywiadu brytyjskiego: radzieckim szpiegiem Kimem Philbym, londyńskim łącznikiem z agencją.

Philby pracował dla Moskwy z bezpiecznego pokoju w Pentagonie, sąsiadującego z biurem Kolegium Szefów Sztabów. Jego przyjaźń z Angletonem przypieczętował zimny pocałunek dżinu i gorący uścisk whisky. Philby był wyjątkowym pijakiem, wlewał w siebie trzy czwarte litra dziennie, a Angleton znajdował się na najlepszej drodze, żeby zdobyć w tej konkurencji mistrzostwo CIA, choć miał silnych współzawodników. Przez ponad rok, przed licznymi zakrapianymi obiadami i po nich, Angleton podawał Philby'emu dokładne współrzędne stref lądowania każdego agenta CIA wysłanego do Albanii. Mimo porażki za porażką, śmierci za śmiercią loty kontynuowano przez cztery lata. Zginęło około dwustu zagranicznych agentów CIA. Prawie nikt w amerykańskim rządzie o tym nie wiedział. To był najściślej strzeżony sekret.

Angleton awansował na szefa kontrwywiadu, kiedy wszystko już było skończone. Utrzymał to stanowisko przez dwadzieścia lat. Pijany po każdym obiedzie, z umysłem jak nieprzebyta dżungla, z teczką na dokumenty przychodzące niczym czarna dziura, opiniował każdą operację wymierzoną przeciwko Sowietom, każdego oficera, którego oddelegowała do niej CIA. Zaczął wierzyć, że dzięki mistrzowskiej intrydze Sowieci kontrolują poglądy Amerykanów na to, co się dzieje na świecie, i że tylko on, on jeden, rozumie głębię oszustwa. Wprowadził operacje CIA przeciwko Moskwie w mroczny labirynt.

"Z GRUNTU ZŁY POMYSŁ"

Na początku 1950 roku Wisner zarządził nowy szturm na żelazną kurtynę. Zadanie przypadło kolejnemu absolwentowi Yale pracującemu w Monachium, Billowi Coffinowi, nowemu pracownikowi CIA odznaczającemu się zajadłym antykomunistycznym zapałem gorliwego socjalisty. "Cele nie zawsze uświęcają środki - powiedział Coffin o swoich latach w agencji. - Ale tylko one mogą to zrobić".

Coffin trafił do CIA przez rodzinne koneksje, zwerbowany przez szwagra, Franka Lindsaya, oficera Wisnera od operacji w Europie Wschodniej. "Kiedy przyszedłem do CIA, powiedziałem im, że nie chcę zajmować się szpiegostwem. Chcę prowadzić podziemną działalność polityczną - wspominał w 2005 roku. - Pytanie brzmiało: czy Rosjanie działają w podziemiu? Wydawało mi się to wówczas moralnie akceptowalne". Coffin przez dwa lata podczas II wojny światowej był amerykańskim łącznikiem z dowództwem radzieckim. Uczestniczył w bezdusznym powojennym procesie przymusowej repatriacji radzieckich żołnierzy. Miał ogromne poczucie winy, co wpłynęło na jego decyzję o wstąpieniu do CIA.

"Wiedziałem, że Hitler przy Stalinie wyglądał czasem jak harcerzyk - stwierdził Coffin. - Byłem bardzo antysowiecki, ale bardzo prorosyjski".

Wisner finansował solidarystów, rosyjskie ugrupowanie emigracyjne, tak prawicowe jak to tylko było możliwe w pohitlerowskiej Europie. Współpracować z nimi mogła tylko garstka oficerów CIA władających rosyjskim, wśród nich Bili Coffin. CIA i solidaryści szmuglowali najpierw ulotki do radzieckich koszar w Niemczech Wschodnich. Potem wypuszczali balony z tysiącami broszurek. Następnie wysyłali czteroosobowe grupy spadochronowe w nie oznakowanych samolotach aż na przedmieścia Moskwy. Jeden po drugim agenci solidarystów wylatywali do Rosji; jednego po drugim dopadano, przewerbowywano i zabijano. CIA znowu wysłała swoich agentów prosto w ręce służby bezpieczeństwa.

"To był z gruntu zły pomysł - powiedział Coffin długo po swoim odejściu z CIA, kiedy stał się znany jako wielebny William Sloane Coffin, kapelan Yale i jeden z najgorętszych antywojennych głosów Ameryki lat sześćdziesiątych. - Byliśmy bardzo naiwni, jeśli chodziło o wykorzystanie amerykańskiej potęgi". Musiało minąć prawie dziesięć łat, zanim agencja przyznała, cytując jej oficjalną opinię, że "pomoc dla emigrantów na wypadek wojny lub rewolucji w ZSRR była nierealna".

Podsumowując, w latach pięćdziesiątych XX wieku setki agentów zagranicznych CIA agencja wysłała na śmierć do Rosji, Polski, Rumunii, na Ukrainę i do państw bałtyckich. Ich los jest nieznany; nie zachowały się żadne zapisy, a winni niepowodzenia nie zostali ukarani. Operacje te uważano za żywotnie ważne dla Stanów Zjednoczonych.

 

Tajne zapiski CIA na temat wojny koreańskiej ujawniają, czego obawiał się Bedell Smith.

Ich autorzy twierdzą, że paramilitarne operacje agencji były "nie tylko nieskuteczne, ale i prawdopodobnie moralnie naganne, biorąc pod uwagę liczbę ofiar". Tysiące zwerbowanych koreańskich i chińskich agentów zrzuconych podczas wojny w Korei Północnej - nigdy nie wróciło, "Ilość straconego czasu i pieniędzy była nieproporcjonalna do osiągnięć", podsumowali autorzy wspomnianych zapisków. "Kosztem znacznych sum i licznych koreańskich istnień nie zyskano niczego". Setki chińskich agentów zginęły po tym, jak zostali zaangażowani w chybione operacje lądowe, powietrzne i morskie.

"Większości tych akcji nie organizowano w celu zdobywania informacji. Tych ludzi wysyłano, aby zasilili nie istniejące lub fikcyjne grupy oporu - powiedział Peter Sichel, który dostrzegł pasmo niepowodzeń po tym, jak został szefem rezydentury w Hongkongu. - To były akcje samobójcze. Były samobójcze i nieodpowiedzialne". Kontynuowano je w latach sześćdziesiątych, kiedy legiony agentów wysłano na śmierć w pogoni za cieniem.

W pierwszych dniach wojny Wisner skierował tysiąc pracowników operacyjnych do Korei i trzystu na Tajwan z rozkazem spenetrowania świetnie obwarowanych twierdz Mao i Kim Ir Sena. Ludzie ci trafili tam bez odpowiedniego przygotowania i szkolenia. Jednym z nich był Donald Gregg, świeży absolwent Williams College. W pierwszej chwili po wybuchu wojny pomyślał: Gdzie, do cholery, jest Korea? Po intensywnym kursie operacji paramilitarnych wysłano go do nowej placówki CIA na środku Pacyfiku. Wisner kosztem 28 milionów dolarów budował na wyspie Saipan bazę dla tajnych operacji. Saipan, wciąż naszpikowany kośćmi ofiar II wojny światowej, stał się ośrodkiem przygotowującym do operacji paramilitarnych CIA w Korei, Chinach, Tybecie i Wietnamie. Gregg wziął twardych koreańskich chłopaków ze wsi, wyłuskanych z obozów dla uchodźców, dzielnych, ale niezdyscyplinowanych, którzy nie mówili po angielsku, i próbował zrobić z nich przykładnych amerykańskich agentów wywiadu. CIA wysyłała ich na niezbyt obmyślane akcje, które wydłużały listę straconych ludzi. Pamięć o tym towarzyszyła Greggowi, kiedy wspinał się po kolejnych szczeblach kariery w oddziale dalekowschodnim aż do stanowiska szefa rezydentury CIA w Seulu, a potem amerykańskiego ambasadora w Korei Południowej i w końcu głównego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego wiceprezydenta George'a H. W. Busha.

"Szliśmy śladami OSS - stwierdził Gregg. - Ale nasi przeciwnicy mieli pełną kontrolę nad sytuacją. Nie wiedzieliśmy, co robimy. Pytałem przełożonych, na jaką akcję się udajemy, a oni mi nie mówili. Sami nie wiedzieli, co to za akcja. Było to awanturnictwo najgorszego rodzaju. Szkoliliśmy Koreańczyków, Chińczyków i innych cudzoziemców, zrzucaliśmy Koreańczyków do Korei Północnej, Chińczyków do Chin, tuż za północnokoreańską granicą, zrzucaliśmy ich i już nigdy więcej ich nie widzieliśmy".

"Dorobek w Europie był zły - powiedział. - Dorobek w Azji był zły. Agencja miała straszny dorobek w początkach istnienia - wspaniałą reputację i fatalny dorobek".

"CIA ZOSTAŁA NABRANA"

Bedell Smith raz po raz ostrzegał Wisnera, żeby uważał na informacje fabrykowane przez wroga. Ale fabrykowali je też niektórzy ludzie Wisnera - w tym szef rezydentury i szef operacji, którego wysłał on do Korei.

Od lutego do kwietnia 1951 roku na wyspie Jong-do w Zatoce Pusańskiej zebrano ponad 1200 uchodźców z Korei Północnej. Dowództwo operacyjne objął nad nimi Hans Tofte, weteran OSS z większym talentem do zwodzenia swoich przełożonych niż wrogów. Tofte utworzył trzy brygady - Biały Tygrys, Żółty Smok i Błękitny Smok - na które składały się czterdzieści cztery drużyny partyzanckie. Czekały je trzy zadania: infiltracja i działalność wywiadowcza, walka partyzancka oraz ratowanie zestrzelonych amerykańskich lotników wedle zasady "unik i ucieczka".

Pod koniec kwietnia 1951 roku na wybrzeżu Korei Północnej wylądowało 104 ludzi z Białego Tygrysa wspieranych przez 36 agentów zrzuconych na spadochronach. Przed wyjazdem z Korei cztery miesiące później Tofte wysyłał entuzjastyczne raporty o swoich osiągnięciach. Do listopada jednak większość partyzantów z Białego Tygrysa zginęła, trafiła do niewoli lub zaginęła. Błękitnego Smoka i Żółtego Smoka spotkał podobny los. Kilka zespołów penetrujących, które przetrwały, schwytano i torturami zmuszono do oszukiwania amerykańskich oficerów operacyjnych fałszywymi komunikatami radiowymi. Żaden z partyzantów nie przeżył. Większość drużyn ratowniczych zaginęła lub została wybita.

Wiosną i latem 1952 roku ludzie Wisnera zrzucili do Korei Północnej ponad 1500 koreańskich agentów. Złożyli oni drogą radiową szereg szczegółowych raportów na temat ruchów wojsk północnych Koreańczyków i chińskich komunistów. Szef rezydentury CIA w Seulu Albert R. Haney, gadatliwy i ambitny pułkownik wojsk lądowych, otwarcie szczycił się, że tysiące ludzi prowadzi dla niego operacje partyzanckie i wykonuje zadania wywiadowcze. Haney stwierdził, że sam nadzorował rekrutację i szkolenie setek Koreańczyków. Niektórzy z jego amerykańskich towarzyszy uważali, że jest niebezpiecznym głupcem. William W. Thomas junior, pracownik politycznego Departamentu Stanu w Seulu, podejrzewał, że szef rezydentury ma na listach płac mnóstwo ludzi "kontrolowanych przez drugą stronę".

Przekonanie to podzielał John Limond Hart, który we wrześniu 1952 roku zastąpił Haneya na stanowisku szefa rezydentury w Seulu. Po serii nieprzyjemnych eksperymentów z fabrykowaniem informacji w Europie podczas jego pierwszych czterech lat pracy w CIA i doświadczeniu z wyprowadzaniem z Rzymu albańskich wygnańców Hart świetnie zdawał sobie sprawę, jakie problemy wiążą się z dezinformacją, postanowił zatem "dokładnie przyjrzeć się wspaniałym osiągnięciom moich poprzedników".

Haney kierował w Seulu ponad dwiema setkami ludzi CIA, z których żaden nie mówił po koreańsku. Rezydentura polegała na zwerbowanych koreańskich agentach, którzy nadzorowali partyzanckie operacje CIA i zbieranie informacji na Północy. Po trzech miesiącach grzebania Hart doszedł do wniosku, że niemal każdy odziedziczony przez niego koreański agent albo zmyślał w raportach, albo potajemnie pracuje dla komunistów. Wszystko, co wysłano z seulskiej rezydentury do centrali CIA w ciągu poprzednich osiemnastu miesięcy, było rozmyślną dezinformacją.

"Szczególnie utkwił mi w pamięci jeden raport - opowiadał Hart. - Miał być rekapitulacją danych o wszystkich chińskich i północnokoreańskich jednostkach wzdłuż linii frontu i podawał siłę każdej jednostki oraz kryptonim liczbowy". Amerykańscy dowódcy okrzyknęli go "jednym z najbardziej zdumiewających raportów wywiadu tej wojny". Hart uznał raport za całkowitą fałszywkę.

Odkrył następnie, że wszyscy ważniejsi koreańscy agenci Haneya - nie część, ale wszyscy - to "oszuści, którzy przez jakiś czas żyli sobie szczęśliwie na hojnych wypłatach CIA rzekomo wysyłanych «aktywom» w Korei Północnej. Prawie każdy meldunek, jaki otrzymaliśmy od tej hipotetycznej agentury, pochodził od naszych wrogów".

Długo po zakończeniu wojny koreańskiej CIA stwierdziła, że Hart miał rację: prawie wszystkie tajne informacje zebrane przez agencję podczas konfliktu zostały spreparowane przez północnokoreańskie i chińskie służby bezpieczeństwa. Fałszywki te przekazywano do Pentagonu i Białego Domu. Paramilitarne operacje agencji w Korei zostały zinfiltrowane i zdradzone, zanim się jeszcze zaczęły.

Hart powiedział centrali, że rezydentura powinna przerwać operacje do czasu, aż się oczyści i naprawi szkody. Służby wywiadowcze spenetrowane przez wroga są gorsze niż brak służb. Zamiast tego Bedell Smith wysłał do Seulu emisariusza, który miał przekazać Hartowi, że "CIA jest nową służbą o jeszcze nie ustalonej reputacji i po prostu nie może okazywać innym agencjom rządowym - a przede wszystkim konkurencyjnym służbom amerykańskiego wywiadu wojskowego - jak nieudolnie zbiera informacje w Korei Północnej". Posłańcem tym był wicedyrektor wywiadu Loftus Becker. Po tym, jak w listopadzie 1952 roku Bedell Smith wysłał go na inspekcję wszystkich azjatyckich rezydentur CIA, Becker wrócił do ojczyzny i złożył rezygnację. Uznał, że sytuacja jest beznadziejna: możliwości CIA zbierania informacji na Dalekim Wschodzie są "znikome". Przed rezygnacją odbył rozmowę z Frankiem Wisnerem: "Rozpoczęte operacje nie kończą się sukcesem - powiedział mu - a ostatnio mamy niemal wyłącznie takie".

Raporty Harta i dowody oszustwa Haneya zamieciono pod dywan. Agencja wpadła w zasadzkę i przedstawiła to jako własny manewr taktyczny. Dulles powiadomił członków Kongresu, że jak stwierdził pułkownik sił powietrznych James G. L. Kellis, który pełnił funkcję dyrektora operacji paramilitarnych Wisnera, "CIA kontroluje wszelkie znaczące elementy oporu w Korei Północnej". W tamtym czasie Dulles został ostrzeżony, że "«partyzanci CIA» w Korei Północnej znajdują się pod kontrolą wroga", w rzeczywistości jednak agencja "nie dysponowała takimi środkami" i "została wykiwana", doniósł Kellis w demaskatorskim liście wysłanym do Białego Domu po zakończeniu wojny.

Przedstawianie klęski jako sukcesu stało się tradycją CIA. Niechęć agencji do nauki na błędach weszła na stałe do jej zasad działania. Ludzie prowadzący tajne operacje nigdy nie pisali uczonych studiów na podstawie praktyki. Nawet dziś jest niewiele, o ile w ogóle, zasad lub procedur dotyczących prowadzenia takich działań.

"Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nasze operacje na Dalekim Wschodzie są dalekie od oczekiwań - przyznał Wisner na spotkaniu w centrali. - Po prostu z braku czasu nie możemy powiększać liczby i rozwijać umiejętności ludzi, których musimy mieć, jeśli mamy dźwigać nałożone na nas brzemię". Niemożność spenetrowania Korei Północnej wciąż jest największą porażką CIA.

TROCHĘ LUDZI MUSI ZGINĄĆ

W 1951 roku agencja otworzyła drugi front wojny koreańskiej. Oficerowie agencji z biura operacji chińskich zdenerwowani, że Mao przystąpił do wojny, przekonywali sami siebie, że ni mniej, ni więcej jak milion bojowników Kuomintangu czeka w czerwonych Chinach na pomoc CIA.

Czy raporty te zostały sfabrykowane przez dezinformatorów w Hongkongu, wytworzone w ramach zmowy politycznej na Tajwanie, czy też wymodlone w Waszyngtonie? Czy CIA postępowała mądrze, przystępując do wojny z Mao? Nie było czasu, żeby o tym myśleć. "Nie macie w rządzie ustalonej strategii prowadzenia takiej wojny - powiedział Bedell Smith Dullesowi i Wisnerowi. - Nie macie nawet polityki wobec Czang Kaj-szeka".

Dulles i Wisner postąpili po swojemu. Najpierw próbowali zwerbować Amerykanów, żeby zrzucić ich na spadochronach do komunistycznych Chin. Jeden z potencjalnych rekrutów, Paul Kreisberg, chciał wstąpić do CIA aż do czasu, "kiedy sprawdzili moją lojalność i obowiązkowość, pytając, czy chciałbym skoczyć ze spadochronem do Syczuanu. Miałbym tam zorganizować grupę antykomunistycznych żołnierzy Kuomintangu, którzy pozostali na syczuańskich wzgórzach, i pracować z nimi w różnych operacjach, a następnie, w razie konieczności, sam potajemnie wycofać się przez Birmę. Popatrzyli na mnie i spytali: «Zrobiłbyś to?»". Kreisberg przemyślał sprawę i zaczął pracować w Departamencie Stanu. Z braku amerykańskich ochotników CIA zrzuciła, często na ślepo, setki swoich chińskich agentów z rozkazem przeniknięcia do wiosek. Kiedy nie dawali znaku życia, spisywano ich na straty jako ofiary tajnej wojny.

CIA myślała również o osłabieniu Mao przy pomocy muzułmańskiej jazdy klanów Hui żyjących na dalekim, północno-zachodnim krańcu Chin, którym przewodził Ma Pu-fang, wódz plemienny politycznie związany z chińskimi nacjonalistami. CIA zrzuciła do zachodnich Chin tony broni, amunicji i radiostacji oraz wielu chińskich agentów, a potem próbowała znaleźć Amerykanów, którzy poszliby w ich ślady. Wśród potencjalnych rekrutów znalazł się Michael D. Coe, później jeden z najsławniejszych archeologów XX wieku, człowiek, który rozszyfrował pismo Majów. Pod koniec 1950 roku dwudziestodwuletniego Coe'a, świeżo po Harvardzie, zaprosił na lunch jeden z jego profesorów. Padło wtedy pytanie, które w następnym dziesięcioleciu usłyszały tysiące absolwentów uczelni Ivy League: "Czy chciałbyś pracować dla rządu na naprawdę interesującym stanowisku?" Wyjechał do Waszyngtonu i otrzymał pseudonim wybrany losowo z londyńskiej książki telefonicznej. Powiedziano mu, że weźmie udział w jednej z dwóch tajnych operacji. Może zostać zrzucony na dalekim zachodzie Chin, żeby wesprzeć muzułmańskich bojowników, lub trafić na wyspę u wybrzeży Chin, skąd poprowadzi wypady.

"Na szczęście dla mnie - powiedział Coe - padło na tę drugą opcję". Uczestniczył w Przedsięwzięciach Zachodnich CIA, z bazą na Tajwanie, które miały podkopywać pozycję Mao w Chinach. Osiem miesięcy spędził na małej wyspie o nazwie Biały Pies. Jedyna godna wzmianki operacja na tej wysepce doprowadziła do odkrycia, że szef sztabu nacjonalistów to komunistyczny szpieg. Wróciwszy do Tajpej w ostatnich miesiącach wojny koreańskiej, Coe zorientował się, że Przedsięwzięcia Zachodnie są nie bardziej tajne niż chińskie burdele, do których uczęszczali jego koledzy. "Stworzyli zamkniętą społeczność z własnymi konsumami i klubem oficerskim - stwierdził. - Zmienił się panujący tam duch. Była to niewiarygodna strata pieniędzy". Coe podsumował, że "nacjonaliści wcisnęli CIA kilo kitu. Obszczekiwaliśmy niewłaściwe drzewo. Cała operacja była stratą czasu".

Obawiając się stawiać tylko na chińskich nacjonalistów, CIA uznała, że w Chinach musi istnieć "trzecia siła". Od kwietnia 1951 do końca 1952 roku agencja wydała około 100 milionów dolarów na broń i amunicję dla 200 tysięcy partyzantów, lecz nie znalazła ani śladu owej "trzeciej siły". Połowa pieniędzy i broni trafiła do grupy chińskich uchodźców stacjonujących na Okinawie, którzy sprzedali CIA informację, że w ChRL popiera ich ogromna rzesza antykomunistów. Był to przekręt. Ray Peers, były oficer OSS kierujący Przedsięwzięciami Zachodnimi, stwierdził, że jeśli znajdzie choć jednego prawdziwego żołnierza "trzeciej siły", zabije go, wypcha i wyśle do Smithsonian Institution.

CIA wciąż szukała nieuchwytnych grup ruchu oporu, kiedy w lipcu 1952 roku zrzuciła czteroosobowy chiński zespół partyzancki do Mandżurii. Cztery miesiące później Chińczycy ci wezwali pomoc przez radio. Jak się później okazało, była to pułapka: zostali schwytani i przewerbowani przez Chińczyków. Agencja zorganizowała lot ratunkowy, podczas którego miała być użyta opracowana właśnie uprząż do wyciągania z opałów ludzi w podobnym położeniu. Dwaj młodzi pracownicy CIA, Dick Fecteau i Jack Downey, podczas swojej pierwszej operacji posłużyli za tarczę strzelniczą. Ich samolot dostał się pod ogień karabinów maszynowych. Piloci zginęli. Fecteau spędził w chińskim więzieniu 19 lat, a Downey, świeżo po Yale, ponad 20. Pekin rozgłosił później, że CIA zrzuciła w Mandżurii 212 zagranicznych agentów; 101 zginęło, 111 zostało schwytanych.

 

Wśród operacji CIA skasowanych przez generała Truscotta znalazł się projekt wsparcia grupy nazywanej Młodymi Niemcami. Wielu z jej przywódców należało niegdyś do Hitlerjugend. Listy jej członków w 1952 roku wydłużyły się do ponad 20 tysięcy. Z entuzjazmem przyjmowali od CIA broń, radiostacje, aparaty fotograficzne oraz pieniądze i zakopywali je po całym kraju. Zaczęli również tworzyć długie czarne listy demokratycznych polityków zachodnioniemieckich głównego nurtu, którzy mieli zginąć, gdy nadejdzie czas. Młodzi Niemcy zrobili się tak bezczelni, że ich istnienie i listy wrogów przedostały się do wiadomości publicznej, wywołując skandal.

"Kiedy tajemnica wyszła na jaw, stali się przyczyną wielkiego niepokoju i paniki", stwierdził John McMahon, przyszły wicedyrektor centrali wywiadu, wówczas młodszy pracownik CIA należący do personelu Truscotta.

Tego samego dnia, kiedy Dulles przemawiał w Princeton Inn, Henry Hecksher pisał szczerą prośbę do centrali CIA. Hecksher, który wkrótce miał zostać szefem rezydentury w Berlinie, przez wiele lat zdobywał przychylność jedynego w swoim rodzaju agenta w Niemczech Wschodnich, Horsta Erdmanna, szefa godnej podziwu organizacji zwanej Komitetem Wolnych Jurystów. Wolni Juryści byli podziemną grupą młodych prawników i stanowili na wpół legalną prowokację wobec reżimu komunistycznego w Berlinie Wschodnim. Kompletowali dokumentację przestępstw popełnionych przez państwo. W lipcu 1952 roku w Berlinie Zachodnim miał się odbyć Międzynarodowy Kongres Prawników i Wolni Juryści mogli odegrać ważną rolę polityczną na ogólnoświatowej scenie.

Wisner chciał przejąć kontrolę nad Wolnymi Jurystami i przekształcić ich w zbrojne podziemie. Hecksher protestował. Ta grupa to źródło informacji, argumentował, a jeśli zrobimy z niej organizację paramilitarną, stanie się mięsem armatnim. Został zakrzyczany. Ludzie Wisnera w Berlinie wyznaczyli jednego z oficerów generała Reinharda Gehlena, aby przerobił Wolnych Jurystów na grupę o charakterze militarnym podzieloną na trzyosobowe zespoły. Tyle że każdy członek każdego zespołu znał członków wszystkich pozostałych zespołów - klasyczna luka w systemie bezpieczeństwa. Po tym, jak żołnierze radzieccy w przeddzień konferencji międzynarodowej porwali i wzięli na tortury jednego z ich przywódców, wszyscy członkowie Wolnych Jurystów pracujący dla CIA zostali aresztowani.

Pod koniec 1952 roku, w ostatnich miesiącach urzędowania Smitha jako dyrektora centrali wywiadu, większość zaimprowizowanych pospiesznie operacji Wisnera zaczęła się rozpadać. Porażka ta wywarła trwałe wrażenie na świeżo upieczonym oficerze CIA Tedzie Shackleyu, który nim rozpoczął olśniewającą karierę w agencji, był w randze podporucznika instruktorem żandarmerii w Wirginii Zachodniej. Na początku miał za zadanie zapoznać się z główną operacją Wisnera polegającą na wspieraniu polskiego Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość", w skrócie WiN.

Wisner i jego ludzie zrzucili do Polski warte około 5 milionów dolarów sztaby złota, pistolety maszynowe, karabiny, amunicję i radiostacje. Nawiązali poufne kontakty ze zwolennikami WiN-u za granicą, garstką emigrantów w Niemczech i Londynie. Uważali oni, że WiN w kraju to potężna siła - pięć setek żołnierzy w Polsce, 20 tysięcy uzbrojonych partyzantów i 100 tysięcy sympatyków - wszyscy gotowi do walki z Armią Czerwoną.

Była to iluzja. Polska tajna policja, wspierana przez Sowietów, zlikwidowała WiN jeszcze w 1947 roku. "WiN w kraju" było fikcją, komunistycznym podstępem. W 1950 roku wysłano nieświadomego kuriera, aby postawił w stan pogotowia polską emigrację w Londynie. Wiadomość brzmiała, że w Warszawie WiN istnieje i kwitnie. Emigranci skontaktowali się z ludźmi Wisnera, którzy uchwycili się szansy zbudowania grupy oporu za linią wroga i zrzucili do Polski tylu patriotów, ilu się dało. W centrali kierownictwo CIA uznało, że agencja wreszcie pokonała komunistów ich własną bronią. "Polska to jeden z najbardziej obiecujących obszarów dla rozwoju podziemnego ruchu oporu", stwierdził Bedell Smith na spotkaniu ze swoimi zastępcami w sierpniu 1952 roku. Wisner powiedział mu, że "WiN idzie teraz w górę".

Radzieckie i polskie służby kontrwywiadowcze poświęciły lata na budowanie pułapek. "Mieli doskonałe rozeznanie w naszych operacjach powietrznych. Kiedy chcieliśmy zrzucić agentów - opowiadał McMahon - oni nawiązywali kontakt z ludźmi, o których wiedzieliśmy, że mogą być dla nas pomocni. A Polacy i KGB znajdowali się tuż za ich plecami i mogli ich usunąć. Był to więc dobrze obmyślony plan, tyle że rekrutowaliśmy agentów radzieckich. Okazał się gigantyczną katastrofą. Zginęli ludzie". Może trzydziestu, może więcej.

Shackley powiedział, że nigdy nie zapomni widoku swoich kolegów, kiedy uświadomili sobie, że całe plany i miliony dolarów poszły na marne. Niemiłe było też odkrycie, że Polacy wysyłają znaczną część pieniędzy CIA Włoskiej Partii Komunistycznej.

"CIA najwyraźniej uznała, że może działać w Europie Wschodniej tak samo jak OSS w okupowanej Europie Zachodniej podczas wojny - stwierdził Henry Loomis z CIA, przyszły szef Głosu Ameryki. - Było to niemożliwe".





Większa dawka top secret