Gazeta Wyborcza - 1995/12/23

 

JACEK HUGO-BADER

Ostatni komuniści

 

 

"Bez pewnej dozy fatalizmu życie rewolucjonisty byłoby w ogóle niemożliwe"

Lew Trocki

 

 

Na placu Zamkowym w Warszawie w trakcie wiecu przed wyborami parlamentarnymi ludzie opluli jednego z kandydujących członków Związku Komunistów Polskich. Miał łzy w oczach, kiedy to opowiadał. Jemu, komuniście, proletariat napluł w twarz.

- Rewolucja pożera swoje dzieci - mówił już spokojniej - jak Dantona.

Prolog

1.

Ludwik Hass. 76 lat. Członek IV Międzynarodówki (trockistowskiej). Więzień łagrów. W Polsce Ludowej półtora roku więzienia. Profesor historii, autor ogromnego dzieła o historii masonów polskich.

Żona Ludwika Hassa stawia przed nami herbatę. Szklanki w metalowych koszyczkach, jak lubią podawać Rosjanie, bo żonę pan Ludwik przywiózł ze zsyłki w Republice Komi na kole polarnym.

- I nawet Sybir nie wyleczył Pana z marksizmu?

- A dlaczego miał wyleczyć, skoro ja mam rację? Oprawcy bijąc mnie potwierdzali moją słuszność, że Rosja radziecka jest zdegenerowanym państwem, w którym panuje dyktatura biurokracji. To nie był komunizm. Stalinizm był formacją rozrastającej się warstwy biurokracji, która doprowadziła do kryzysu i degeneracji rewolucji. Za Lenina w całym KC było 52 etatowych pracowników, za Gorbaczowa - 1800.

2.

Zygmunt Najdowski. 63 lata. Doktor historii. Członek Komitetu Wykonawczego Związku Komunistów Polskich "Proletariat", jedynej organizacji w kraju ze słowem "komunizm" w nazwie. W Polsce Ludowej był pierwszym sekretarzem partii w Toruniu, ministrem kultury i członkiem KC PZPR. Należał do tej grupy członków aparatu, których koledzy nazywali "prawosławnymi" - przed IX zjazdem w 1981 r. wystąpił przeciwko partyjnym reformatorom. Żądał ustąpienia Kani i Jaruzelskiego. Przegrał. Jego błyskotliwa kariera się załamała.

3.

Włodzimierz Bratkowski. 44 lata. Syndykalista, najbardziej jednak odpowiada mu słowo "rewolucjonista". Studiował rusycystykę i filozofię. Pracuje dorywczo. Jest przywódcą Grupy Samorządności Robotniczej.

- W komunizmie urzekła mnie taktyka rewolucyjna, walka klas, sprawy wywrotowe. Nie zbroimy się jednak jak lewica we Włoszech. Naszym orężem jest myśl, ideologia, prasa, z którą idziemy na strajki. Tak było w Tychach, Bielsku, w Miedzi i Hucie Warszawa. Chcemy w Polsce przesunięcia sytuacji na lewo. Mogą wystąpić procesy kryzysowe, jak w Rosji w 1917 roku, może być wojna, rewolucja, wtedy nie ma rady, weźmiemy broń do ręki.

Lata 30.

Rodzice Ludwika Hassa Jechewet i Boroch, urzędnik poczty głównej w Stanisławowie, nie byli religijni. Nie mieszkali nawet w żydowskiej dzielnicy, tylko w środku miasta przy ulicy Zosinej Woli.

- Ja nawet we wczesnej młodości trochę endekowałem - mówi pan Ludwik.

- Niemożliwe, przecież to byli straszni rasiści.

- Ale mnie to nie dotyczyło, ja byłem Polak. Mnie jak prześladowali, to przez całe życie za politykę.

Ludwik Hass był członkiem Studenckiej Organizacji Trockistowskiej. NKWD aresztowało go we Lwowie w listopadzie 1939 r. Po dwóch latach śledztwa zapada wyrok: osiem lat obozu,

15 zsyłki.

Lata 40.

1.

Wyręb lasu, kołchoz, kopalnia. Głód. Ciągle walczy ze sobą, żeby nie zjadać resztek ze stołu, ochłapów, rybich łbów, ości. Jakoś tak jest, że kto się za to weźmie, zostaje dochodziakiem i szybko umiera.

Z "Prawdy" i "Izwiestii" nauczył się rosyjskiego w piśmie, może więc być pomocnikiem księgowego, Łotysza-zesłańca. Pracuje z nimi więzień, który był w Moskwie dyrektorem Akademii Marksizmu-Leninizmu. Jego winą było to, że przed rewolucją wydał jeden numer gazety razem z Bucharinem.

Lubili we trzech popolitykować. Rosjanin chwalił młodego Polaka, że włącza do łańcucha teoretycznego każde nowe zjawisko, które dostrzeże.

- Pomiędzy autentycznymi więźniami politycznymi istniała prawdziwa solidarność. Pomagaliśmy sobie, wspieraliśmy jedzeniem.

Ludwik Hass chciał do Andersa, ale go nie puścili.

Po wyjściu z łagru w 1949 r. szybko stał się alkoholikiem. Jest pewien, że pijaństwo uratowało go od powtórnego procesu pokazowego. Cieszył się zasłużoną opinią ostatniego degenerata. Duszkiem, bez zagryzki i skrzywienia, opróżniał litrowy słoik spirytusu zmieszanego pół na pół z wodą.

Wszyscy pili, ale on najwięcej. Jak nie było okazji, demokratycznie wybierali solenizanta i robili składkę. Obchodzili wszystkie święta religijne Polaków, Łotyszy, Ukraińców. Pili ze straszliwej samotności.

Ludwik Hass przestał pić, kiedy się ożenił. Pani Maria nie musiała nawet walczyć z nałogiem. Przestał, bo już nie był sam.

- Widzi pan, co to jest marksizm! - triumfuje pan Ludwik. - Przemysł ciężki niesie postęp. Mnie uratowała industrializacja, która potrzebuje wielu pracowników umysłowych. Gdybym został w kołchozie, już bym gryzł ziemię.

2.

Najważniejszym dniem w życiu Zygmunta Najdowskiego był dzień wkroczenia Rosjan. Dzień wyzwolenia.

Pod Włocławkiem, na terenach włączonych do Rzeszy, ludzie nie bali się ich tak jak na wschodzie kraju. Tutaj odwiecznym wrogiem byli Niemcy. Tak więc kiedy okupanci uciekli, mężczyźni ze wsi zbudowali na drodze bramę powitalną z gałęzi świerkowych.

13-letni Zygmunt, wnuk chłopa pańszczyźnianego, razem z ojcem, kasjerem w majątku hrabiów Ponińskich, w odświętnie ubranej ciżbie czekali na wyzwolicieli.

Wjechali. Z pierwszego czołgu wychyla się tankista i pyta: "Która godzina?". Stary Najdowski sięga do kieszeni i... traci zegarek. Udaje, że to nic, ale syn wie, że serce zalała mu gorycz. On, socjalista z przekonań, weteran spod Verdun, powstaniec wielkopolski i sołtys tej wsi, przywiózł ten zegarek z wojny bolszewickiej - synowi zawsze mówił, że dostał go od czerwonoarmisty, któremu darował życie.

Ojciec jest teraz księgowym w PGR, a w Zygmuncie obudziła się ogromna chęć działania. W ojcowym gospodarstwie zakłada ZMP.

- Kiepsko było - wspomina Najdowski - bo skąd wziąć w pegeerze wroga klasowego?

Z braku wroga, którego można by zwalczać, organizuje świetlicę, współzawodnictwo pracy i brygady omłotowe.

- Dla ludzi ze wsi w komunizmie najbardziej wredne było to, że z serca wyrwał nam Boga.

Między ojcem a synem dochodzi do wielkich konfliktów. Ojciec, przedwojenny pepeesiak, który syna ochrzcił, posłał go do ministrantów, pierwszej komunii, bierzmowania, nie mógł ścierpieć komunisty w domu. Stary Najdowski był przewodniczącym Powiatowej Rady Narodowej, ale komuniści wyrzucili PPS z Rady, potem przejęli partię, a ojca Zygmunta z niej wykluczyli.

- To dlaczego został Pan komunistą, skoro oni tak ojcu dokuczali?

- Nie przesadzajmy. Kto powiedział, że musiał być przewodniczącym?

- Wyrzucił Pana z domu?

- Nie, bo ja już wtedy mieszkałem w gimnazjalnym internacie, potem w akademiku, ale jak przyjeżdżałem na święta, to ze mną nie gadał.

Lata 50.

1.

W 1957 r. Ludwik Hass wraca z rodziną do Polski. Od ministra kultury Karola Kuryluka, znajomego ze Lwowa, dostaje mieszkanie w Warszawie. Pracuje w dyrekcji archiwów państwowych, potem w Zakładzie Historii Centralnej Rady Związków Zawodowych.

2.

W 1956 r. Zygmunt Najdowski ma 24 lata. Skończył polonistykę na Uniwersytecie Toruńskim i jest tu asystentem w katedrze podstaw marksizmu-leninizmu.

- Wydarzenia poznańskie były dla mnie ogromnym szokiem. Politycznie niczego tak w życiu nie przeżywałem. Ja wierzyłem, że dla rewolucji można wszystko, ale nie można strzelać do robotników.

Zygmunt Najdowski mówi, że gdyby nie pojawił się Gomułka i głośno nie powiedział o zbrodniach minionego okresu, odszedłby.

Jest jednym z aktywistów młodzieżowego ruchu październikowego. W listopadzie zakłada w Toruniu Rewolucyjny Związek Młodzieży. Na razie jest to inicjatywa nieformalna, dopiero później Komitet Centralny partii zapędza cały ruch do ZMS-u, a Najdowski zostanie nawet członkiem KC tej organizacji.

- Tak z młodego rewolucjonisty zrobił się aparatczyk - mówi Stefan Bratkowski, znany publicysta, wcześniej aktywista ruchu październikowego na Uniwersytecie Jagiellońskim. - Zygmunt robił karierę, ale zachowywał się bardzo przyzwoicie.

Październik 1956 r. był ważny dla Najdowskiego nie tylko z powodów politycznych. W końcu miesiąca żeni się. Bierze ślub cywilny. Rodzina żony jest religijna, ale udaje mu się jakoś ich przekonać. Z własną rodziną poszło znacznie gorzej. Ojciec nie przyjechał.

- Co Panu szkodziło? Nie mógł Pan zrobić tego dla ojca?

- Pewno, że mogłem, ale ja myślę, że to by było nie w porządku.

Wesele odbyło się w akademiku: świadkowie i pół litra - to wszystko.

3.

W 1957 r. przyjeżdża ze Związku Radzieckiego sześcioletni Włodek Bratkowski z rodzicami i babką. Nazwisko Bratkowski nie jest prawdziwe. Dziadek Włodka - Jerzy - używał go jako pseudonimu partyjnego i tak zostało. Dziadek był członkiem Biura Politycznego Komunistycznej Partii Polski, nazywał się Czeszejko-Sochacki. Poseł frakcji komunistycznej dwóch kadencji Sejmu II RP.

Od 1930 r. mieszkają w Moskwie. Czeszejko-Sochacki jest przedstawicielem KPP w Międzynarodówce Komunistycznej. Trzy lata później, jeszcze przed epoką wielkich czystek, zostaje aresztowany. Po dwóch tygodniach śledztwa w więdzieniu NKWD na Łubiance, prowadzony na kolejne przesłuchanie, wyskakuje przez okno. Do niczego się nie przyznał, nikogo nie obciążył.

Miał przy sobie testament rewolucjonisty - kartkę papieru zapisaną własną krwią. Zaklinał się, że nigdy nie zdradził ideałów rewolucji. Ubiegł oprawców. Z partii go wykluczyli, kiedy już nie żył.

Ludwik Hass utrzymuje, że Czeszejko-Sochacki był jednym z niewielu przyzwoitych ludzi w KPP. Wiadomo na przykład, że pomógł wrócić do Polski młodemu aktywiście, który rozczarował się do Kraju Rad i przemian komunistycznych.

Żona Jerzego Bratkowskiego trafia do obozu nad Irtyszem, dzieci - do domu dziecka. Po kilku latach łączą się, ale mają zakaz osiedlania się w dużych miastach. Ojciec Włodka kończy studia, zostaje wybitnym matematykiem, kandydatem nauk, specjalistą od drgań liniowych. Ale straszne dzieciństwo pozostawia ślady. Leczenie w radzieckich zakładach psychiatrycznych pogłębia chorobę, jednak pomiędzy nawrotami schizofrenii doktoryzuje się.

Rodzina Bratkowskich nie zajmuje się polityką. Tylko babka Włodka, żona Czeszejki-Sochackiego, po powrocie do kraju siedzi w pierwszych rzędach krzeseł na wszystkich partyjnych akademiach.

- Nie licząc dwóch mieszkań przy Marszałkowskiej nic od partii nie dostaliśmy - mówi Włodek. - Imię dziadka dla ulicy i domu kultury było staraniem rodziny.

Lata 60.

1.

Ludwik Hass jest bardzo aktywny. Działa w Klubie Krzywego Koła. Występuje publicznie, wszyscy go znają, taki ledwo, ale jednak tolerowany, urzędowy trockista. Atakuje głównie partyjnych liberałów - wspomina w książce "Wiara i wina" Jacek Kuroń - czyli tych, którzy byli atakowani przez władze PRL-u. Atakuje z pozycji rewolucyjnych, marksistowskich, z przeświadczeniem o swojej trockistowskiej racji, w imię rzeczywistego wyzwolenia klasy robotniczej.

W 1965 r. Jacek Kuroń i Karol Modzelewski chcą pożyczyć od Hassa powielacz, który do Polski przeszmuglowała Międzynarodówka trockistowska. Chcą powielać swój "List otwarty do członków PZPR i ZMS przy Uniwersytecie Warszawskim", ale Hass im odmawia. W marcu obu aresztuje bezpieka, następnego dnia Hass traci wolność.

Kuroń i Modzelewski dostają wyroki za "list", Hass za "rozpowszechnianie broszury trockistowskiej 'Schyłek i upadek stalinizmu' nawołującej do usunięcia przemocą organów władzy zwierzchniej Narodu".

W aktach sprawy z 1965 r. znalazłem sporządzone przez Hassa oświadczenie dla MSW. Przerażający dokument napisany zaledwie kilka godzin po aresztowaniu. Hass wyjawia wszystko. 18 stron papieru podaniowego zapisanego jednostronnie drobnym maczkiem.

- A jak robili aresztowani działacze Wielkiego Proletariatu?! - krzyczy pan Ludwik. - To była jedyna szansa. Mówiłem im zresztą tylko to, co i tak wiedzieli.

Jacek Kuroń i Karol Modzelewski nie chcą mówić o udziale Ludwika Hassa w ich sprawie.

- Czy pan sobie wyobraża - pyta mnie Modzelewski - jak po 17 latach Sybiru działa na człowieka zgrzyt zasuwy?

W książce "Wiara i wina" Jacek Kuroń pisze: "Zawstydziłem się, że się na niego złoszczę wewnętrznie. Przecież nie siedziałem w więzieniu w okresie stalinowskim i cóż ja mogę wiedzieć o człowieku, który w chwili, gdy zobaczył policjantów, przestawał istnieć. Był przekonany, że my i tak wszystko zasypaliśmy, bo taka była reguła w śledztwie stalinowskim. Nie wiem, czy wszyscy, którzy przeszli przez łagry, mieli złamane kręgosłupy, ale nie mnie sądzić tych, którym złamano, bo ja przez to nie przeszedłem".

Ludwik Hass dostał trzy lata, siedział półtora roku.

W 1968 r. w kolejnym procesie Kuronia pan Ludwik jeszcze raz jest świadkiem oskarżenia.

2.

Kiedy w 1956 r. zlikwidowano katedry marksizmu-leninizmu, Zygmunt Najdowski został sekretarzem KW ZMW w Bydgoszczy, potem, jako 28-letni aktywista, etatowym sekretarzem partii na Uniwersytecie Toruńskim, aż wreszcie ląduje w Warszawie w Zarządzie Głównym ZMS.

3.

Włodek Bratkowski już jako dziecko musiał się opiekować ojcem. Rodzice się rozwiedli i wszystko spadło na niego: szpitale, odwiedziny, leczenie odleżyn, zdobywanie pieniędzy, mycie, gotowanie.

- Chodziłem do Hoffmanowej, ale do wieczorówki, bo musiałem zarabiać. Wydawało mi się, że jestem doroślejszy od dzieciaków ze szkół dziennych. Zacząłem czytać klasyków marksizmu. Pewnie z powodów rodzinnych nie miałem barier psychicznych, nie brzydziło mnie to jak moich rówieśników.

Czyta po rosyjsku. Świetnie zna ten język, bo matka jest Rosjanką. Całymi dniami przesiaduje w czytelniach. Ubiera się ascetycznie.

- Jak rewolucjonista - mówi Włodek. - To wszystko zwróciło uwagę bezpieki. Mieli na mnie oko. Wzywali na przesłuchania.

Ludwik Hass, który nie wiadomo skąd zna wszystkich rewolucjonistów, mówi, że to namaszczony chłopak.

- Ma takie poczucie prawdy, przeświadczenie, że idzie ona za nim jak cień. Poza tym - płomienny rewolucjonista.

Lata 70.

1.

Po wyjściu z więzienia status Ludwika Hassa nie zmienia się. Ciągle jest tolerowanym przez władze trockistą. Nigdy już nie konspiruje. 13 lat nie ma zatrudnienia, bo uparł się, że będzie pracował w Instytucie Historii PAN, na co nie było zgody władz. Proponowali mu pracę w archiwum.

Żyje z publikacji, pisania książek, jego artykuły ukazują się i w "Więzi", i w partyjnych wydawnictwach. Interesuje się historią ruchu robotniczego, ale władzom nie było to na rękę, więc zajął się masonami.

Bywa na bankietach, spotkaniach, spiera się z urzędowymi marksistami, pisze doktorat u Henryka Jabłońskiego, wówczas przewodniczącego Rady Państwa i członka Biura Politycznego KC PZRR. W 1979 r. dostaje się do upragnionej Akademii Nauk. Siedem lat później zostaje profesorem.

- Zwalczał Pan Kołakowskiego - wytykam panu Ludwikowi.

- To on zmienił kurs, nie ja. Ja jestem komunistą, a on poszedł na prawo. Ja najwcześniej rozpoznałem, że lewica, rewolucjoniści się wycofują. Tak jak po Termidorze.

- Kuroń, Modzelewski, Michnik...

- Wszystko termidorianie. I Jan Strzelecki, inny "święty" opozycji, i mnóstwo innych. To było niebezpieczne. Termidorianie uważali, że ratują rewolucję, tak jak ci nasi, a jak to się skończyło? Bonapartyzmem! No i co, nie miałem racji? Rewolucja w Polsce upadła. Komunizm obalony. Wszystko rękami termidorianów.

2.

Błyskotliwa kariera Zygmunta Najdowskiego rozwija się bez zakłóceń. Jest już w KC PZPR. Pracuje w wydziale propagandy. Jedzie na olimpiadę w Monachium jako zastępca przewodniczącego ekipy.

Po utworzeniu nowych województw Najdowski zostaje pierwszym sekretarzem partii w Toruniu. Od 1978 r. jest ministrem kultury.

3.

Włodek Bratkowski uczy się, czyta, studiuje rusycystykę i filozofię. Opiekuje się ojcem. Żeni się. Ma dwie córki.

Lata 80.

1.

Ludwik Hass jest członkiem-założycielem "Solidarności" w PAN. Związek jest dla niego odrodzeniem "komunizmu pierwotnie chrześcijańskiego", początkiem nowego ruchu robotniczego. Z czasem dostrzega, że inicjatywę przejmuje prawica. Nie ukrywa negatywnego stosunku do kierownictwa związku i "dyktatury" jej doradców.

- Ale żeby poprzeć stan wojenny... - krzywię się.

- To jest bezczelne kłamstwo. Ja tylko twierdziłem, że sprawa "Solidarności" jako związku lewicowego jest przegrana, że jak władzę w niej przejmie prawica, to się dogadają z reżimem Jaruzelskiego. Nie krytykowałem związku, tylko kierownictwo.

O tym wszystkim w początkach stanu wojennego Ludwik Hass pisze w PZPR-owskiej gazecie "Sprawy i Ludzie". Mazowiecki, Geremek, Wielowieyski, Onyszkiewicz i KOR w ogóle to w tym tekście "biurokratyczna opozycja", "nawiedzeni literaci", "inteligencka mitologia".

- Partia zrobiła stan wojenny, żeby z "Solidarności" usunąć lewicę. W kilku regionach przewodniczący byli naszymi sympatykami. Zmusili ich do emigracji. Potem był Okrągły Stół i uwłaszczenie biurokracji partyjnej i solidarnościowej. Kapitalistami zostali partyjniak Wilczek i związkowiec Janas z Ursusa, któremu Wrzodak teraz zafundował proces. Tacy zostali burżujami.

Wrzodak pomówił Janasa o nadużycia finansowe.

2.

- Z Najdowskim było tak jak z wieloma ludźmi władzy, którzy mieli całkiem dobrą opinię za poglądy i działania - wspomina Stefan Bratkowski. - Psychologicznie było z nim podobnie jak z Urbanem. Całe życie pracował, żeby zająć jakąś pozycję. I wreszcie, kiedy jest już na samym szczycie, przychodzi 1980 rok i wszystko neguje.

W czerwcu 1981 r. KPZR przysyła list do członków KC PZPR. Żąda zdławienia "Solidarności" i zmiany ekipy.

- Perfidia tego listu polegała też na tym, że przysłali go poza strukturami Komitetu Centralnego - mówi Najdowski.

Członkowie KC odbierali go osobiście, grupami, w ambasadzie radzieckiej. Najdowski był z czterema innymi pierwszymi sekretarzami. Przeraził się. W Czechosłowacji taki list poprzedził interwencję, więc przygotował wystąpienie, że trzeba zmienić ekipę, zmienić pierwszego sekretarza Kanię, bo jest nieudolny.

- Ja byłem święcie przekonany, że Rosjanie wejdą. Dzisiaj widzę, że się myliłem.

Następnego dnia na IX plenum Najdowski mówi, że trzeba zmienić dotychczasową formułę "pokonywania kryzysu środkami pokojowymi i własnymi siłami - na nową formułę: że kryzys za wszelką cenę trzeba pokonać własnymi siłami".

- Mietek Rakowski skoczył na mnie, że chcę strzelać do robotników - wspomina Zygmunt Najdowski. - Kiedy wróciłem do Torunia, miasto obwieszone było transparentami: "Czy towarzysz Najdowski chce strzelać do robotników?".

- Jeśli chodzi o Najdowskiego - mówi dzisiaj Stanisław Kania - tylko o jedno można mieć do niego pretensję. Oni chcieli nas przerazić, ważyły się losy. Rosjanie domagali się stanu wojennego, a Najdowski był z nimi.

Piękna, budowana przez 25 lat kariera Najdowskiego wali się w ciągu miesiąca. Przegrywa u siebie z działaczami reformatorskich struktur poziomych partii. Traci stanowisko pierwszego sekretarza w Toruniu, mandat na IX zjazd, a co za tym idzie, nie dostaje się do nowego KC.

- No i przestałem hamować te wielkie procesy - szydzi Zygmunt Najdowski. - Wypadłem z nomenklatury, z zakonu. Skierowali mnie na doktorat do Akademii Nauk Społecznych. W wieku 49 lat znowu byłem studentem, tyle że ciągle dostawałem pensję ministra. Po doktoracie w 1984 r. przeszedłem na rządową emeryturę.

W 1989 r. Zygmunt Najdowski przechodzi na zwykłą emeryturę.

3.

- Inicjację polityczną przeszedłem w 80 roku - mówi Włodek Bratkowski. - Lewica wcale nie była wtedy utożsamiana z Leonidem Breżniewem. Nie była zupełnie na aucie.

Próbuje współpracować z lewicowym pismem "NTO" ("Nauka, Technika, Oświata"), miesięcznikiem Regionu Mazowsze "Solidarności".

- Nawet dla moich kolegów z tego pisma, neoheglistów i neomarksistów - mówi Marek Rapacki, jeden z redaktorów "NTO" - był za bardzo lewicowy i faktycznie prawie go nie drukowaliśmy. On już wtedy był leninowcem i chciał nas po leninowsku wykorzystać do swojej roboty.

Zakłada "Solidarność" w swoim zakładzie. Wyrzucony w stanie wojennym do dzisiaj jest bez pracy.

- Próbowałem pracować w różnych miejscach, ale okazywało się ciągle, że jestem konfliktowy.

W stanie wojennym utrzymuje kontakt z konspiracyjną strukturą - Międzyzakładowym Robotniczym Komitetem Solidarności - która wydaje tygodnik "CDN - Głos Wolnego Robotnika". Czasem przynosi teksty.

- Przyjmowali, ale w ogóle, złodzieje, nie drukowali - komentuje Włodek.

Przyjaźni się z grupą członków MRKS-u Ikonowicza i Miżejewskiego, którzy stworzyli potem PPS, a dzisiaj są posłami SLD (teraz już się z nimi nie przyjaźni). Włodek drukował im "Robotnika", a przy okazji różne swoje leninowskie gazety pisane strasznym, partyjnym slangiem w stylu lat 20. Była więc "Walka Klas" i "Metro" wydawane razem z trockistami (m.in. z synem Ludwika Hassa - Borysem), potem "Hartownia", "Chleba i Wolności", "Sprawa Robotnicza" i "Front Robotniczy".

Nawiązuje kontakty z kim się da. Współpracuje z nacjonalistycznym pismem partyjnego betonu "Rzeczywistość" i strukturami OPZZ-u.

Dzięki tym kontaktom jest świetnie poinformowany. Chodzą słuchy, że utrzymuje kontakty z bezpieką, ale ludzie z MRKS-u zaklinają się, że to nieprawda. Ideowo jest czysty. Nigdy nie siedział. Zawsze kończyło się na inwigilacji i przesłuchaniach.

- Pomogły ci rodzinne koneksje - mówię.

- Wnuk wielkiego rewolucjonisty.

- To im najbardziej nie pasowało. Taki człowiek i w opozycji. Opozycja lewicowa była dla nich bardzo wstydliwa.

W drugiej połowie lat 80. Włodek współpracuje także ze związkami branżowymi. Dla Warszawskiego Porozumienia Związków Zawodowych, które wyłamywało się z OPZZ, wydaje pismo "W poprzek".

Włodek wcale się nie hamował. Pismo miało jawnie leninowski charakter. Gromił, ile się dało, opozycję, partię, rząd, Miodowicza i całe OPZZ:

"Podnosi głowę skrajna prawica, która z braku komunistów zaczyna szukać w rządzie Żydów, bo Polacy muszą być obdarzeni nadludzką cechą niepopełniania błędów, nie mówiąc już o wielkiej miłości bliźniego. A wszystko jest prostsze od tych pseudofreudowskich dumań o skażeniu duszy polskiego robotnika czy fantazji o spisku obcej rasy. Jest zwykła walka o własność środków produkcji, o warunki reprodukcji siły roboczej i reprodukcji kapitału. Jest to zwykła walka klasowa, właściwy żywioł dla klasowych organizacji, dla klasowych związków zawodowych i ich organizacji politycznych. Nic o nas bez nas!!! Dość podwyżek cen!!! Precz z bezrobociem!!".

Alfred Miodowicz dostał z KC polecenie, żeby ich zneutralizować, zaproponował więc Włodkowi wydawanie ogólnopolskiego pisma dla całej federacji. Ukazał się tylko jeden numer. Przewodniczący się przeraził i wywalił Włodka. Kilka razy z powodu WPZZ-u i gazety zbierało się Biuro Polityczne, milicja zamykała redakcję, Rakowski nazywał ich betonem.

- To było straszne gówno - mówi dzisiaj Mieczysław Rakowski, od września 1988 r. premier. - Oni atakowali mi całą politykę, prywatyzację i Wilczka, że kapitalista.

Jednocześnie Włodek wydaje biuletyny różnych związków branżowych i własne pisma.

- To były niesamowicie skrajne biuletyny - mówi Lech Szymańczyk, szef Regionu Mazowieckiego OPZZ, poseł SLD. - Dobrze pamiętam tego chłopaka. Był niesamowity. Widziałem go z plecakiem pełnym gazet na wszystkich manifestacjach. Rozdawał tę swoją rewolucję. Był na demonstracjach "Solidarności", manifestacjach OPZZ i partyjnych pochodach.

- Oni wszyscy oferowali współpracę - mówi Włodek - kiedy chcieli pokazać, jacy są radykalni. Szybko jednak się okazywało, że dla nich jestem zbyt radykalny.

Lata 90.

1.

Ludwik Hass jest już na emeryturze, ale ciągle pracuje, pisze nowe książki. Jest guru małej grupy młodzieży trockistowskiej z Nurtu Lewicy Rewolucyjnej.

2.

- Mnie tak strasznie nie kopnęła ta nowa rzeczywistość - mówi Zygmunt Najdowski. - Z prominenckich czasów została mi broń myśliwska, piękna strzelba Czeskiej Zbrojowki, którą sprzedałem i kupiłem komputer. Teraz czasem coś przepisuję za złoty pięćdziesiąt od strony.

Pan Zygmunt jest członkiem władz Związku Komunistów Polskich "Proletariat", który powstał w 1990 r. po samorozwiązaniu PZPR. Proletariat wchodzi w skład SLD.

- I jesteście u nich na posyłki - mówię. - Stare towarzyszki biegają po mieście, bo plakatów wyborczych nie ma kto lepić. Lekceważą was.

- Stare dziady jesteśmy, to lekceważą.

3.

Włodek i jego koledzy próbują czasami przychodzić na otwarte zebrania Związku Komunistów, ale ich nie wpuszczają.

- Zebrania niby otwarte, ale nie dla nas. A z zebrania PPS-u to nas nawet sam poseł Miżejewski usuwał siłą.

W 1990 r. Włodek zaczął współpracować z Regionem Mazowsze "Solidarności".

- Teoś Klincewicz z regionu zaproponował mi współpracę z biuletynem "Kurierek Mazowsza", bo mu tam nacierały różne prawicowe głąby.

Szybko wybuchła wojna z Maciejem Jankowskim, przewodniczącym regionu.

- Maciek najpierw narzucił cenzurę - opowiada Piotr Izgarszew, szef zakładowej komisji "Solidarności" w regionie w czasach, kiedy był tam Włodek. - Potem wydał zakaz drukowania Włodka, aż wreszcie wywalił Grażynkę, redaktora naczelnego "Kuriera". Grażyna była z grupy Włodka, więc zaczął się konflikt, który Włodek podgrzewał, ile się tylko dało.

- Po tym wszystkim Jankowski przestał być poważnym kandydatem na przewodniczącego "Solidarności" - mówi Włodek. - Miał konflikt w regionie, strajk wisiał w powietrzu, redakcja rozbita, no i my go kompromitowaliśmy. Przegrał z Krzaklewskim.

Piotr Izgarszew nie pozwoli powiedzieć na Włodka złego słowa, poza tym, że politycznie się myli.

- To smutny i przegrany człowiek. Ile on już razy mówił, że rewolucja tuż-tuż, że już się szykuje, a tu fala rewolucyjna odpływa. I odpłynęła, nie ma klasy robotniczej, są pracownicy. To ostatni żarliwy rewolucjonista. Żebyś ty wiedział, co on robi, żeby zarobić na te swoje gazety i rewolucję...

Kiedyś, na przykład, w stanie wojennym, żył ze zbieractwa. Specjalizował się w grzybach. Kapelusze suszył i sprzedawał. Nogi i robaczywce robił do słoików - dla siebie. Na działce uprawiał warzywa, zbierał owoce. Robił kompoty, dżemy, nalewki.

- Bywało, że żyłem z renty matki lub ojca. Czasem, jak ojciec miał nawrót choroby, ciotka przysyłała coś z Rosji. Jednak przeważnie żyjemy z zarobków żony. Bierze różne chałtury i jakoś utrzymuje siebie i córki.

- A ty zamiast forsy robisz rewolucję.

- Jean Jacques Rousseau mówił, że nie każdy musi być dobrym ojcem. I ja nie jestem.

Epilog



Trockista urzędowy

Maleńki pokoik. Wnętrze surowe, wręcz ascetyczne: kanapa, biurko, półki z książkami. Marks, Lenin po rosyjsku, kilka tomów "Polskiej klasy robotniczej" i wiele innych wydawnictw Książki i Wiedzy o historii ruchu robotniczego. On - jakby skóra ściągnięta ze znanego dyrygenta Jerzego Maksymiuka, tylko znacznie starszy. Identyczna fryzura, mimika, temperament. I szeroko gestykuluje, jakby dyrygował. Ma na sobie wyświechtaną, pocerowaną bonżurkę.

Ludwik Hass głosował na Aleksandra Kwaśniewskiego.

- Ależ to jeden z biurokratów, których Pan tak nie cierpi.

- Ja go popieram taktycznie, nie żeby on mi się podobał. Jego zwycięstwo było potrzebne, żeby przełamać terror psychiczny reakcji.

Epigon

Na zapleczu krajowego biura SdRP w Warszawie, pokój numer sześć, obok kuchni, zajmuje Związek Komunistów Polskich "Proletariat". Pachnie smażonym morszczukiem. Pokoik jest z umywalką, pod ręką biblioteczka marksistowska (pozostałość po Ośrodku Kursów Partyjnych). Ktoś przyniósł portret Lenina, żeby się nie poniewierał w piwnicy, a z zagranicy francuscy towarzysze przysłali trochę gadżetów własnej partii.

- Tuż przed emeryturą - wspomina Zygmunt Najdowski - gdzieś w 1984 r., brałem udział w redakcji dzieł Lenina, więc musiałem przeczytać wszystko, jak leci. Zobaczyłem wtedy, że tego ruchu nie stworzył Marks czy Lenin, tylko marksiści i leniniści, czyli tacy jak ja. To jest właśnie dramat tego ruchu. Każdą wielką ideologię kończą epigoni.

Ostatni rewolucjonista

Kwaterunkowa kawalerka. Dwa stare tapczany. Tony makulatury w stosach - gazet i biuletynów, których latami nikt nie chciał kupować. Cała przestrzeń pod stołem zapełniona. Na stole papiery, na papierach ubrania. Telewizor gada po rosyjsku. W serwantce za szkłem mnóstwo zdjęć: jakaś szlachecka prababka, mały Włodek na wielbłądzie w moskiewskim zoo, Nikita Chruszczow, córki Włodka.

Na tapczanie skulona postać. Ojciec. Broda i włosy bielutkie. Staruszek. Pomrukuje coś przez sen po rosyjsku.

- Ideologia nie może umrzeć - mówi szeptem Włodek Bratkowski. - To nie jest tak, że jak po nas nikogo nie będzie, to dupa. To wszystko jest napisane.

 

Fragmenty przemówienia Zygmunta Najdowskiego na IX plenum KC PZPR za książką M.F. Rakowskiego "Jak to się stało"






Blok tekstów o komunie