Jarosław Iwaszkiewicz

MATKA JOANNA OD ANIOŁÓW

 

 

Ksiądz Suryn, trzęsąc się po okropnej drodze w niewygodnej najtyczance, rozmyślał o klasztorze, do którego posłał go rozkaz ojca prowincjała. Klasztor panien urszulanek w Ludyniu ufundowany został przez królową Konstancję w roku 1611 i od tego czasu rósł w łaskach u Boga i u ludzi. Pobożna królowa pewnego razu sama odwiedziła klasztor na dalekich kresach Rzeczypospolitej położony, ale trudy podróży w tak okropnych warunkach odbytej podkopały jej zdrowie i przyprawiły o długotrwałą chorobę. Zresztą królowa pono niedobrą sobie obrała porę do podróży po błotnistych bezdrożach Smoleńszczyzny. Gdyby pielgrzymowała w taką porę, jaka teraz właśnie księdzu Surynowi towarzyszyła, zapewne inaczej zniosłaby daleką drogę.

Były to pierwsze dni września. Ksiądz Suryn długie miesiące spędził w kolegium połockim na rozmyślaniach, postach i utrapieniach i nawet nie zauważył, jak przemknęło krótkie i dżdżyste lato tego roku. Kiedy nastąpił pogodny i słoneczny wrzesień, ksiądz również nie zauważył tej przemiany, słońce nie dochodziło do jego celi w klasztorze. Ale teraz, gdy wyjechał na szerokie pola, które raz po raz przedzielały gęsty, czarny las, wciągał głęboko w wątłe piersi zapach wrześniowy; a składały się na ten zapach - woń przegniłych liści, aromat zaoranej ziemi - prawie wiosenny - i gęsty, wilgotny ciąg, jaki ulatywał z lasów. Grzyby pachniały i drzewa pachniały, i nad błotem unosiła się woń dzikiej zwierzyny, jakiej teraz ubijano całe kupy.

Niezmiernie rzadko przejeżdżali obok chałup smolarzy czy bartników, stojących wśród lasu, a wioski żadnej nie było widać, tak iż ksiądz Suryn dziwił się, kto tu uprawia pola. A uprawione one były dość starannie i miejscami w słońcu błyszczała młoda ruń oziminy, jasna i czysta jak zapowiedź przyszłej wiosny. Ksiądz Suryn ze szczególną przyjemnością patrzył na zielone pola. Co prawda, zamiast innych ptaków polatywały nad nimi brzydkie wrony, żałobnym krakaniem odpowiadając na pohukiwania księżego parobka, który poganiał ustające konie - ale mimo to ksiądz czuł w tych polach jak gdyby obraz przyszłej radości, co było dobrą wróżbą w jego przedsięwzięciu.

W miejscu gdzie się krzyżowały drogi: smoleńska i połocka, stała karczma. Zmęczone koniki dowlokły się do niej zaraz po południu i ksiądz Suryn, zatrzymawszy parobka, żwawo zeskoczył z bryczki. Podróż ta i odmiana, jaką mu ona przynosiła po monotonnym klasztornym życiu, napełniały go jakąś specjalną radością. Ksiądz Suryn miał tę właściwość, wzmożoną samotniczym życiem w klasztorze, że chętnie obserwował stany swego ducha. Zauważył też już od dawna, że stany te zmieniają się u niego dość raptownie i że po czarnej melancholii, która go ogarniała podczas rozmyślań nad grzechami, bardzo często następowało radosne podniecenie, jak gdyby w oczekiwaniu wesołego zdarzenia, podniecenie i wesołość, które ksiądz Suryn przypisywał specjalnym własnościom łaski uświęcającej, jakiej zstąpienia doznawał wielokrotnie na skutek pobożnego odprawienia mszy świętej.

W tym radosnym podnieceniu wszedł do karczmy, której olbrzymia kurna izba była w tej chwili prawie pusta. Stara karczmarka - podobno Cyganka, którą ksiądz Suryn znał już z poprzednich swoich podróży - stała w kącie, podparta w boki, a przy końcu dębowego stołu siedział mały, chudy szlachcic szaraczkowy i z wielkim apetytem wyjadał kapustę z miedzianego kociołka. Ojciec Suryn drgnął na widok tego szlachetczyny i wesołość go opuściła; nie dlatego, żeby się przestraszył alboli wiedział, kto to jest. Nie, spotkał go po raz pierwszy w życiu - ale poczuł od razu do szlachcica niczym nie wytłumaczoną awersję. Wiedział, że dozna od niego jakowejś przykrości.

Karczmarka bardzo skwapliwie odpowiedziała na pozdrowienie ojca i zaproponowała mu okowity. Ksiądz Suryn obronił się od tej propozycji z lekkim uśmiechem. Mały szlachcic, podobny do chomika czy karpia, spojrzał na księdza sponad kociołka i oblizując łyżkę zaśmiał się. W uśmiechu tym obnażył rzadkie, niezupełne zęby i fioletowe dziąsła.

- Ach, jakem Wołodkowicz - powiedział - Wincenty Wołodkowicz, nie myślałem, żeby się ojcowie jezuici przed wódką wzbraniali!

Ojciec Suryn z niepokojem popatrzył na szlachcica i usiadł przy stole na drugim końcu. Nie zważając na natrętnego gościa, zwrócił się do karczmarki i poprosił ją o trochę kapuśniaku. Z torby, którą miał przy sobie, wyjął bochenek klasztornego chleba, pokrajany na niewielkie kawałki, i ułamawszy kęs takiej kromki, zbliżył go do ust.

Wołodkowicz oblizawszy łyżkę stuknął nią o dno rondla i utkwił swoje krągłe oczy w chlebie jezuity.

- Mój Boże, ależ ojciec cienko sobie chleb kraje - westchnął - niby panna marcypan. Toż to nawet nie czuć, że chleb, jak się taką rzecz do ust weźmie...

- U nas tak zawsze chleb krają - powiedział poważnie ksiądz Suryn - taki już klasztorny zwyczaj - i ugryzł kawałek.

Jednocześnie poczuł niezadowolenie z samego siebie, że wdał się z szlachcicem w rozmowę.

- A dlaczego? - spytał natrętnie szlachciura nie spuszczając oczu z kromki.

- Dlaczego? - powtórzył ojciec przeżuwając chleb, który mu się w tej chwili wydawał zupełnie pozbawiony smaku - dlaczego? A po cóż pożerać ogromne kęsy? Toć to chciwość i żarłoctwo. Nam i taki chleb wystarczy.

- No, no, nie rób ksiądz z siebie takiego pobożnego - mruknął Wołodkowicz pod nosem i nagle mruknął, przymrużając lewe oko - łakomca to z księdza zapewne ekstraordynaryjny. No, ale w drodze to się człowiek byle czym pożywi, nie przymierzając, jak ja tą kapustą.

Karczmarka postawiła przed księdzem taki sam kociołek, jak stał wypróżniony na przeciwnym końcu stołu, i położyła obok kociołka drewnianą łyżkę. Z pewną niechęcią zajrzał ksiądz Suryn do naczynia. Zawierało ono kapustę z kaszą jaglaną. Gęste skwarki świadczyły o tym, że strawa była suto omaszczona.

- A ojciec dobrodziej dokąd? - zapytał niespokojny sztachetka.

Ksiądz Suryn uczuł znudzenie napływające mu do serca i zabierające nawet ochotę do jadła.

- Do Ludynia - odpowiedział.

- O! Do Ludynia? - spytał przeciągle Wołodkowicz - no, to niedobrze.

- Dlaczego? - zdziwił się ksiądz.

- O, niedobrze - powtórzył tamten - do panienek ludyńskich może?

- No, właśnie - niechętnie odpowiedział ksiądz Suryn odwracając oczy na jadło i kręcąc łyżką w rondlu.

- Ksiądz wie dobrze - powiedział Wołodkowicz i twarz mu nagle spoważniała - ksiądz wie dobrze. Nie chce tylko ksiądz mówić. Ale ksiądz jest o wszystkim poinformowany.

- Nie trzeba gadać po próżnicy - szepnął ksiądz łykając gorącą kapustę.

Ku jego największemu zdziwieniu szlachcic momentalnie prześliznął się po ławce, jak kula w kręgielni, i znalazł się tuż obok księdza, pod jego prawym łokciem, przeszkadzając mu jeść, i dotykając ręką księżego rękawa począł mówić:

- Ksiądz wie, jakie to tam sprawki się odbywają. Panie Boże, odpuść...

Ksiądz wreszcie stracił cierpliwość.

- Nie gadaj waść o takich rzeczach. Nie masz o tym żadnego wyobrażenia. To my, teologowie, coś o tym wiemy. Ale wy winniście modlić się i milczeć.

I w tym momencie ksiądz podniósł się, stanął w groźnej postawie i uczynił na sobie znak krzyża świętego. Wołodkowicz odskoczył na dawne miejsce nieco skonfundowany i milczał przez chwilę. Ksiądz, jak gdyby nigdy nic, usiadł z powrotem i począł w dalszym ciągu zajadać jagły z kapustą, dmuchając ostrożnie na każdą łyżkę. Mały szlachcic zawołał karczmarkę i zażądał od niej piwa. Karczmarka postawiła na stole wielką, zieloną szklanicę, z której wylewała się gęsta piana, i stanęła, uśmiechając się, przy szlachcicu. Jej wielkie, czarne oczy łysnęły raz w cieniu, gdy rzuciła ciekawe spojrzenie w stronę księdza Suryna. Ale ten udał, że tego nie widzi, i skrobał w dalszym ciągu łyżką. Karczmarka się poruszyła, aż zabrzęczały jej na piersi gęste sznury korali i cekinów. Ksiądz w dalszym ciągu wyczuwał nieprzyjemny prąd idący od tych dwojga. Korzystając z chwilowego milczenia zmówił w myśli Pater noster i Ave.

Wołodkowicz po chwili zwrócił się do karczmarki.

- No cóż, Awdosiu? Może powróżysz ojcu? 

Awdosia zaśmiała się zakrywając usta zakrzywioną dłonią.

- Dlaczego nie? - ciągnął dalej szlachcic strosząc wąsy i strojąc ustami najróżnorodniejsze grymasy. - Księża także mają swoje losy. Niejedna panna...

Ksiądz Suryn tak groźnie spojrzał przez stół na gadułę, że ten się zawahał. Zatrzymał się minutkę, jakby szukając słowa, a potem ciągnął dalej:

- Niejedna panna przed wstąpieniem do klasztoru zasięga jego rady. Chciałby on przyszłość wyczytać także - ale nie może. Powiedz mu co!

- Cóż ja mu powiem? - odezwała się wreszcie Awdosia, a głos miała niski, śpiewny i tak przejmujący, że ksiądz Suryn spojrzał wreszcie otwarcie na Cygankę.

Stała przegrodzona od niego stołem i podparta w boki. Miała lat około czterdziestu, ale jeszcze była bardzo ładna. Zresztą ksiądz znał ją już i nieraz widywał - ale nigdy mu się nie wydawała taka harda i tak przy tym ładna jak teraz. Spuścił oczy i odłożywszy łyżkę, oparł obie dłonie o krawędź spolerowanego od użycia stołu. Wołodkowicz siorbnął mocno ustami, jak gdyby wciągał zimne powietrze, i plótł w dalszym ciągu:

- Wszystko mu powiedz. No, na przykład, ksiądz teraz jedzie w podróż; powiedz mu, czy się podróż uda, kogo spotka w dalekiej drodze, kogo zobaczy...

- Zobaczy pannę, co będzie matką - niskim swoim i jakby wychodzącym z głębi piersi głosem powiedziała Awdosia. Ksiądz Suryn poczuł nieprzyjemny dreszcz przechodzący go mrowiem wzdłuż stosu pacierzowego, ale Wołodkowicz zaśmiał się serdecznie i tym rozproszył całe wrażenie.

- No, tego u nas w Polsce nie brak, a najwięcej chyba w województwie smoleńskim.

Ksiądz Suryn czuł, że Awdosia wpatruje się w niego badawczo, i uginał się pod tym spojrzeniem. Począł w sakwie szukać groszy, żeby zapłacić kobiecie za jadło, pomimo to czuł, że baba patrzy na niego uważnie, uważnie.

Nagle odezwała się miękko:

- Biednieńkij ty, biednieńkij!

Suryn i Wołodkowicz jednocześnie spojrzeli na kobietę.

- Bo co? - spytał szlachcic rozwierając gębę.

- Oj, biednieńkij - powtórzyła Awdosia i nagle roześmiała się głośno.

- Horbatu polubisz - powiedziała gwałtownie i śmiejąc się głośno w dalszym ciągu, sprzątnęła rondelki. Kiedy znikła za drzwiami, rudy szlachcic znowu zwrócił się do ojca Suryna.

- Ojcze wielebny - powiedział pokornie - a może by mnie tak ojciec podwiózł do Ludynia. Ja tam na odpust idę, na Podwyższenie Świętego Krzyża, ale nogi sobie odparzyłem. Kiedy ja tam dojdę? A tak z ojcem to będzie raźniej...

- A skąd pan, panie bracie? - niechętnie spytał ksiądz Suryn pomijając jego próbę.

- Wieś taką mamy - powiedział jak gdyby z zażenowaniem pan Wincenty - cztery mile od Połocka, same Wołodkowicze tam siedzą, jeden na drugim, a trzeci pogania. Ziemia słaba, len się rodzi i jęczmień... i koniec. Jabłka kwaśne, len supławy, a jęczmień jak jęczmień... Tyle że na piwo zdatny. Podwieź mnie, ojcze szanowny!

- No, ale zaraz - nieoczekiwanie dla samego siebie odpowiedział ksiądz. Przed chwilą sądził, że znajdzie w sobie tyle woli, iż odmówi stanowczo nieznośnemu szlachcicowi. A do klasztoru w Ludyniu było jeszcze daleko, całe popołudnie spędzić z tym okropnym człowiekiem! Ale ksiądz pomyślał potem, że niezbadane są drogi Opatrzności Bożej, a może tak trzeba było, aby się spotykali i żeby tak razem wędrowali do miejsc przeznaczenia, miejsca pracy zbożnej? Westchnął i przeżegnał się.

Zapłacili i wyszli. Wołodkowicz uwijał się koło jezuity, zachodząc to z tej, to z owej strony, ale tak niezręcznie, że potknął się o coś w sieni i omal nie wywrócił. Przy świetle padającym z izby ksiądz Suryn spostrzegł, że była to siekiera oparta o pniak służący do rąbania drew. Chwycił ją spod stóp chwiejącego się Wołodkowicza i przez chwilę ważył w ręce. Odstawił ją zaraz na swoje miejsce, mówiąc do szlachciury:

- Uważaj, panie bracie!

Ale przez ten moment, kiedy trzymał siekierę w ręce, odżyły w nim dawne i nieoczekiwane uczucia. Poznał w ręku oręż i odczuwał, jak ten oręż zrastał się z jego ramieniem w jedną całość, i chciało mu się tym ramieniem zamachnąć potężnie.

Zdławił w sobie szybko te uczucia, ale przekraczając próg karczmy, obejrzał się. Siekiera błyszczała na swoim miejscu. Wołodkowicz znowu się potknął o coś i zaklął:

- Diabli nadali tę siekierę!

Ksiądz Suryn wzruszył ramionami.

Stanęli przed karczmą. Słońce już pochyliło się ku zachodowi, dnie teraz były niedługie, księży parobek zdejmował worki obroku z końskich mord, od strony traktu smoleńskiego szedł zimny, mokry wiatr. Pan Wołodkowicz wydawał się na powietrzu mały, szary - w słońcu widać było, że buty ma łatane, a kontusz wytarty. Ojciec Suryn dziwił się sam sobie, że przed chwilą jak gdyby obawiał się tego człowieka. W cienistej izbie karczmy czuł się niepewny i pomieszany, zagarniał go smętek wewnętrzny - ale tu na słońcu jesiennym znowu go napadła radość wolnego powietrza.

- No, siadaj pan - powiedział przyjacielsko do pana Wincentego i trzasnął go w ramię. Pan Wincenty podskoczył na brykę, aż mu się szara czapka na głowie przekrzywiła, węzełek, obwiązany w brudną chustkę, wpakował sobie pod nogi i przysiadł tak na brzeżku wasąga przykrytego pasiastą krajką, że ojciec miał tyleż miejsca dla siebie, co i poprzednio. Parobek zahukał na konie, szkapy jakoś zebrały się w sobie i pociągnęły naprzód. Niebawem leciały żurawie - hen, na południe, i ojciec Suryn śledził ich lot, zadzierając głowę.

- Co, ojcze wielebny, wolna ptaszka? - zapytał Wołodkowicz cichutko, ale przenikliwie. I ksiądz Suryn doznał w odpowiedzi na to pytanie dziwnego uczucia: ścisnęło mu się coś w sercu, jakby go zemdliło nagle, i poczuł coś - na pół tęsknotę, na pół wspomnienie. Wszystkie niepowrotne rzeczy przypomniały mu się tak dotkliwie i dojmująco, ni to młodość, ni to dzieciństwo, płacz matki, zapach siana jesiennego. Czasami doznawał tego uczucia, budząc się bardzo rano i będąc jeszcze we władzy krzepkiego snu. Zanim się przecknął naprawdę, chciało mu się płakać - i czuł ten zapach siana...

- Czy to siano zapachniało? - spytał Wołodkowicza.

- A ówdzie, przecie leżą pokosy otawy - małym, czarnym palcem pokazał szlachetka łąki, które mijali. Na łąkach stały kopki, leżały pokosy matowe w świetle błyszczącego słońca i pachniały tak mocno księdzu Surynowi, jak we śnie albo na jawie za dawnych lat.

 

 

 

II

Dopiero późną nocą dojeżdżają do Ludynia. Nic nie widać i konie instynktem odnajdują drogę. Noc nad nimi czarna, ciepła i choć gwiazd pełno na niebie, dziwnie nieprzejrzysta. We wrześniu na północy zazwyczaj takie noce bywają.

Długo certowali się z kożuchastym stróżem koło drewnianego kołowrotu. Psy szczekały w opłotkach, gdy zajechali przed klasztor. Do klasztoru o tej porze nie można było się dostać, wysokie mury gładko wznosiły się w ciemności - ksiądz Suryn nie chciał zajeżdżać do proboszcza, choć go znał ze Smoleńska, ale nie pragnął go po nocy inkomodować. Za poradą zatem Wołodkowicza zatrzymano się w dużym domu zajezdnym, który stał przez drogę, opodal klasztoru. Zajazd był pusty i zimny, w nieodpustową porę nikogo tu nie było, tylko właściciele zajazdu, poważny pan Janko i okazała jego połowica, siedzieli w głównej sali przy niziutkich świecznikach. Późno było, ksiądz Suryn chciał od razu na spoczynek, ale Wołodkowicz go zatrzymał.

- Jak to, księże dobrodzieju? Spać? A po takiej długiej drodze pożywić się trzeba, chociażby parobka księdza dobrodzieja pożywić, żeby nie padł jak dychawiczna szkapa. Hej tam - wrzasnął w stronę pana Janka, który nawet nie drgnął w swej drzemce - dawać, co jest.

Pani gospodyni wylazła zza szynkwasu, zaspana, ale uśmiechnięta, wielkiej tuszy niewiasta.

- Co panowie każą - zaraz będzie... kiełbasa jest.

- Dawaj pani kiełbasę - powiedział Wołodkowicz i zwalił się na ławę.

Ksiądz Suryn usiadł również prawie z rozpaczą i trzymając się oburącz za głowę, zamknął oczy. Serce mu mocno uderzało w piersi, zmęczone długą podróżą i myślami o tym, co go czeka w Ludyniu. Myślał, że cały ten przyjazd tutaj taki zwyczajny, pospolity. Tylko te wysokie mury klasztornego ogrodu i czarne, ciemne ściany samego klasztoru tkwiące za murami, ciemniejsze od nocy, wysokie jak skała i takie niedostępne.

- Horbatu polubisz - zabrzmiał mu w uszach głos Cyganki. Otworzył oczy, ale nikogo przy nim nie było; Wołodkowicz poszedł za szynkwas próbować, jakie są najlepsze gorzałki z baryłek; przed księdzem otwierał się wielki, pusty stół dębowy, czarny i poryty nożami, wymyty jednak czysto. Ksiądz znowu przymknął oczy. Podróż poruszyła go; niby zastałą beczkę, wstrząśniętą ruchem, przepełniły go prądy z dna i wspomnienia, nie wspomnienia, sny jakoby, gdzie mieszały się minione zdarzenia i rzeczy, które nigdy nie istniały, i rzeczy, które chciał, aby odbyły się - i wszystko to splatało się w jedną ponadrzeczywistą rzeczywistość, prześladując go natrętnymi zapachami i dźwiękami jak to przypomnienie słów Cyganki. Znowu przychodziły mu do głowy wspomnienia domu i razów ojcowskiej dyscypliny, i ta słodka pobożność matczyna, i pieśni do Najświętszej Panienki, i wysoki wzrost matki, drzewa przed domem i ubóstwo małej gospodarki - i to wzbierające w sercu uczucie, które wstawało co wiosna i zjawiało się co jesień budzącą się tęsknotą nie wiadomo do czego, do śmierci może czy też do niepodobnych do prawdy urzeczywistnień. - Była to może prosta tęsknota do Jezusa? - powiedział sobie ksiądz Suryn z zamkniętymi oczyma. Wysoka jego pobożność urzeczywistniła potem niektóre z tych nieokreślonych tęsknot; zrealizowały się one w chwilach najwyższego szczęścia, po których następowały momenty upadku i przerażenia, kiedy otchłań otwierała się przed jego oczyma, otchłań gotowa go pożreć, posiąść, zasypać na zawsze - a co gorsza, chwilami zdawało mu się, że otchłań nie zamknie się nigdy i nigdy nie okaże swego dna, i że zawsze będzie spadał do niej, i że spada nie - zapierając dech w piersiach - będzie trwało przez całą wieczność.

Ksiądz Suryn wstrząsnął się boleśnie i otworzył oczy. Po przeciwnej stronie stołu siedział ktoś. Wysoki, barczysty, silny człowiek z dużym nosem.

- Niech będzie pochwalony - powiedział chrapliwie, unosząc się nieco na ławie.

- Na wieki - machinalnie odparł ksiądz Suryn.

- A święte panienki czekają na księdza, nie mogą się doczekać - powiedział znowu jegomość o chrapliwym głosie.

- Na mnie? - powiedział z obojętnością ksiądz Suryn.

- No, a toż na księdza.

- Przecież nikt nie wiedział, że mam tu przyjechać.

- Już one tam wiedzą. Mają takich, co im wszystko naprzód powiedzą.

- Ach, tak - domyślił się ksiądz Suryn i mimo woli otrząsnął się jeszcze raz.

- He, he - zaśmiał się jegomość - tyle tylko, że czasami skłamią.

Ksiądz Suryn przeżegnał się.

- Kłamstwo jest ich dziedzictwem - szepnął.

- A jużci - no, ale czasami to i prawdę powiedzą. No, na przykład, o księdzu... Siostra furtianka to nawet niezupełnie furtę na noc dzisiejszą zawarła... Powiada: będziemy dzisiaj wpuszczać naszego księdza wybawiciela...

- A skąd pan to wiesz wszystko? - niecierpliwie powiedział ksiądz Suryn.

- Skąd? A przecie ja jestem klasztorny kalefaktor.

- Taki słuszny człowiek i kalefaktor?

- Od maleńkości byłem - i tak już zostałem. Teraz dbam o drzewo dla panienek... Rąbię, pali kto inny.

- To mężczyźni dopuszczani są za mury?

- No, tak. Kilku. Przecież drew sobie panny nie urabia. Jeszcze tam, jak już są polana, szczapek naszczepić, no to jeszcze - ale z dużego pnia baba nie urżnie, proszę jegomościa.

- Chyba - potwierdził ksiądz.

- Byka też nie ubije ani barana nie zarżnie.

- Ale chyba siostry mięsa nie jedzą.

- Jedzą, jedzą. Powiadają, że je diabeł kusi - kalefaktor zaśmiał się gorąco - no, a teraz na przykład odpust się zbliża, powiadają, że królewicz Jakub przyjedzie - trzeba zapasów przygotować.

Wołodkowicz przyskoczył do stołu, prowadząc księżego parobka i niosąc flaszkę wódki, talerz kiełbasy, chleb, ogórki - tłusta gospodyni szła za nim ze szklankami i postawiwszy je rzędem na stole, przysiadła obok księdza na ławie. Wołodkowicz nalał kieliszki.

- Za powodzenie księdza kanonika - zawołał.

- Nie jestem kanonikiem - bronił się słabo Suryn.

- To będzie nim ksiądz! - krzyczał Wołodkowicz i podniósł w górę szklankę wódki w czarniawych swoich łapach.

Ksiądz Suryn, nie zastanawiając się, machinalnie wychylił szklankę siwuchy i wypiwszy wzdrygnął się całym ciałem. Kalefaktor zaśmiał się i trząsł się drobno naprzeciwko niego. Gosposia podniosła również szklankę do góry i zanuciła fałszywym głosem:

 

Pije Kuba do Jakuba,

Jakub do Michała...

 

Ksiądz zagryzł ogórkiem i chlebem i zaraz potem powstał.

- Chciałbym do komory, gdzie będę spał - powiedział.

- Zaraz, zaraz - zatroszczyła się gruba gospodyni. - Kaziuk, księdza zaprowadź. Kaziuk! Kaziuk! - zawołała.

Z bocznej izby wylazło jakieś wielkie, potargane chłopisko, wzięło z szynkwasu łojówkę i ruszyło w głąb jaskini jakimiś przejściami; ksiądz szedł za nim. Chłopiec był ładny, choć taki duży; światło łojówki padało na jasną, skupioną jego twarz. Ksiądz poczuł sympatię do tego chłopca. Po schodach, podobnych raczej do drabiny, zaprowadził go do małego pokoiku. Przez szczupłe okienko widać było niebo z wielkimi gwiazdami. Na podłodze leżał worek z sianem. Chłopiec stanął w progu i popatrzył uważnie na księdza:

- Niech się ksiądz dobrodziej nic nie bojom - powiedział niskim, dźwięcznym głosem - tu złe przystępu nie ma.

I podnosząc łojówkę w górę, oświetlił na drzwiach kredowy napis K + M + B z krzyżem nad literami.

- Dziękuję - poważnie powiedział ksiądz.

- Dobranoc - schylił głowę Kaziuk i zabierając łojówkę zniknął za drzwiami.

Ksiądz Suryn pozostał sam w ciemności. Gwiazdy z głębi przesuwały się tuż pod okno i ojciec podniósł niepewne oczy ku ich mglistemu cieniowi. Jak zwykle w ciepły i bezchmurny wieczór jesienny gwiazdy większe się zdawały niż w inne wieczory i jak gdyby pochylały się nad ziemią. Ksiądz Suryn z dawna je uważał za najlepsze pośredniczki pomiędzy ziemią a Stworzycielem. Coś jak gdyby za anioły. Spojrzenie samo rzucone w górę na bladawe konstelacje tonące w szarym niebie odmładzało jego serce i odnawiało bezpośrednio uczucie obcowania z Panem Bogiem. W takich momentach modlitwa spadała gwałtownie jak drapieżny ptak na duszę ojca: i w tej chwili tak samo, ledwie spostrzegł owe gwiazdy leżące tak blisko za oknem, ledwie uczynił parę kroków oddzielających go od okiennej framugi, ledwie padł na kolana, wspierając się o parapet i wznosząc twarz ku niepewnym połyskom nocy - a już jego dusza napełniła się wszechobejmującą jasnością, umysł doznał wstrząsu potwierdzenia wszystkich wiar i wszystkich rozkoszy wiary - i obserwator w duszy ojca Suryna zmalał do karłowatych rozmiarów, znikł prawie zupełnie - podczas kiedy całą jego świadomość zalewały fale boskiej obecności.

Ale, rzecz dziwna, w takich momentach modlitwy - które zresztą nie zawsze tak gwałtownie porywały w szpony jego duszę - mimo uciszenia się wszystkich żalów i wątpliwości w oceanie wewnętrznego światła - ksiądz Suryn obok tego światła spostrzegał mimo wszystko małą, ciemną przestrzeń garnącą się do dna jego istoty, małą czarną komórkę - na wskroś różną od tego światła, od tej jasności bożej - małe, ale osobne miejsce, gdzie skurczone i schowane, prawdziwie jednak obecne, przebywało zło. I w miarę jak modlitwa się przedłużała, z owego małego jądra ciemności poczynały się rozwijać jakieś macki czarne i giętkie, rozplątywały się z węzłów i gruzłów i coraz bardziej odsuwały światło Jezusowe. Cały czarny kompleks powiększał się coraz bardziej - i nagle ksiądz Suryn spostrzegał oczami ciała prawie, oczami wyobraźni całą okazałość i całą potęgę zła. I świat cały rozdwajał się przed nim na światło i mrok, na jasność i ciemność - i ze wzdrygnieniem spostrzegą! ksiądz siłę ciemności, i rzucając się na twarz przed tą wizją okropną, poczynał wołać, w przerażeniu:

- Panie, Panie mój, dlaczegoś mnie opuścił?

Ale tym razem wizja czarta nabrała przed nim tak plastycznych kształtów, że widział po prostu przed sobą, pomiędzy oknem a gwiazdami rozciągnione olbrzymie, czarne ciało, potężne i okropne.

Ale ksiądz Suryn nie uląkł się i wpatrzony w noc, pomieszaną z diabłem i gwiazdami, powtarzał:

- Widzę cię, widzę! Widzę, jako się sierdzisz dlatego, żem przyszedł walczyć z tobą. Tu jest królestwo twoje, ale ja jestem posłany przez innych ludzi w imię boże. Jestem z innego królestwa, jestem ze światła, jak ty jesteś z ciemności, jestem z dobra, jak ty jesteś ze zła...

W ferworze modlitwy nie zauważył ojciec Suryn, jak myśl jego, wielokrotnie zahaczając o wyobrażenia dnia i nocy, ślizgać się poczęła po przedmiotach tego świata i odpadała z wolna od wyżyn, na których obserwował walki nieba i ziemi. Czy to zmęczenie daleką drogą było tego przyczyną, czy to, że znalazł się w miejscu zupełnie mu nie znanym i przyzwyczajać się dopiero musiał do nowego otoczenia, dosyć, że opadł przy oknie i w pozycji prawie siedzącej, spoglądając wprawdzie ku niebu i jego światłości, myśleć rozpoczął o swoim wyjeździe ze Smoleńska i o ostatniej swojej rozmowie z księdzem prowincjałem.

Spostrzegł izdebkę w dworku pani Syruciowej, gdzie się ta rozmowa odbywała, i świętą osobę pobożnej wdowy, która, siedząc przy piecu i gryząc obarzanki, słuchała przemówienia prowincjała do księdza Suryna. Widział starego przewodnika, jak mu żołnierskimi ruchami objaśniał, jak ma zachodzić pole czartu i jak mu to na tę, to na ową stronę podchodząc dopiekać do żywego.

Pani Syruciowa z pewnym powątpiewaniem słuchała wywodów księdza prowincjała, kiwała głową, ale w tym kiwaniu nie wiadomo czego było więcej, aprobaty czy potępienia. Aż wreszcie krzyknął na nią prowincjał:

- No, mówże, waćpani - bo takie kiwanie głową to do niczego nie prowadzi. Uważasz waćpani za słuszne, co mówię, czy nie?

- Słuszne, słuszne - szepnęła cichutko staruszka - cóż mogłoby być kiedy niesłusznego w tym, co ksiądz prowincyjał powiadasz? Ale zdaje mi się, że największym orężem, jaki nam Pan Bóg przeciw czartowi udzielił, jest modlitwa.

- No, cóż, a czy ja nie mówię, że modlitwa? - żachnął się z wielką niecierpliwością prowincjał. - Modlitwa, oczywiście, że modlitwa, tak i powiadam!

- Powiadasz to tak - rzekła staruszka - ale sam nie bardzo wiesz, co to modlitwa - zakończyła najspokojniej w świecie.

Prowincjała zatkało. Skoczył na równe nogi, ale potem się pomiarkował, upadł do nóg pani Syruciowej i całując ją w kolano, rozpłakał się rzewnie.

- O matko najdroższa! - zawołał. - Jezus przemawia twoimi ustami, prostoś mnie w serce ukłuła, najdroższa osobo. A dyć ja naprawdę nie wiem i nie potrafię powiedzieć, co to jest modlitwa. Modlę się - ot i wszystko!

- Modlę się, ot i wszystko - powtórzył ksiądz Suryn w oknie otwartym na jesienną noc i oprzytomniał. - Niedobre mam sny - powiedział sobie - Bóg mnie nęka... A czy ja wiem, co to jest modlitwa?

Posunął się na kolanach w głąb pokoju i stamtąd znowu patrzył na czarną noc, na gwiazdy i na czarta na niebie.

- Pani Syruciowa - powiedział - to święta kobieta, ale i ojciec prowincjał dobry! Jak to mi kazał brać szatana na spytki, niech wszystko wyśpiewa, powiada, niech wszystko powie. A cóż może powiedzieć ojciec kłamstwa, ojciec ciemności? Wszystko, co szatan wyrzecze, jest kłamstwem, kłamstwem. Wszystko zło gromadzi się przez kłamstwo - dodał ojciec Suryn siadając na piętach - jedno kłamstwo rodzi drugie i przez to ten świat wydaje się polem obsiadłym przez kruki i gawrony. Nie ma prawdy na świecie.

I świat mu się wydał tak ponury, czarny, pełen śmierci. Gdy spojrzał teraz ku oknu, gwiazdy nawet znikły, a czarne ciało nocy stało się jak gdyby namacalne, jakby wymiona szatańskie zwisały przez okno aż do tego pokoju. Przeżegnał się.

Podczołgał się do worka z sianem, który pachniał jak pokosy. Miał na nim zasnąć - ale bał się, że ten zapach przyniesie mu za dużo wspomnień. Położył się na gołej ziemi. Skurczył się ukrywając twarz w dłoniach. Jeszcze nigdy bardziej nie odczuwał namacalnej obecności złego, potwornego, okrutnego. Jeszcze nigdy bardziej nie lękał się świata i tego, czego miał na tym świecie dokonać. Jeszcze nigdy bardziej nie odczuwał prawdy słów, które powiedział był w dzieciństwie matce, gdy go spytała, czy chce być księdzem:

- Chcę, ale się boję!

Powoli jednak zstąpił na niego spokój wraz z ciężkim chłodem nocy. Czarne postacie oddaliły się i sen spokojny, cichy, dał mu wypoczynek. I siano mimo wszystko pachniało w sienniku i przypominało mu dawne trudy i wrażenie kropel potu spływających po skórze pleców. I znowu wysoki i słodki obraz matki ukoił go we śnie przed wielkim przedsięwzięciem i wielkim niebezpieczeństwem.

 

 

 

III

Tymczasem Kaziuk zszedł ze schodów kilkoma hałaśliwymi krokami, zgasiwszy łojówkę, po omacku, znanym sobie jak najdokładniej przejściem wrócił do głównej izby. Obejrzał się po wszystkich obecnych i uśmiechając się niejasno i niemrawo, usiadł przy tym samym stole, gdzie siedzieli wszyscy inni biesiadnicy. Pani Józefa odpowiedziała mu takim samym uśmiechem i zapytała:

- Cóż, Kaziuk, odprowadziłeś biednieńkiego?

Kaziuk kiwnął głową:

- Poszedł spać.

- A wódki się jednak napił - powiedział Wołodkowicz stukając czarnym krogulczym palcem w deskę stołu - nie taki on, widać, wstrzemięźliwy.

Kalefaktor zaśmiał się.

Wołodkowicz, dobrze podochocony, szturchnął w bok księżego parobka, który ćmakał przeżuwając olbrzymie kawały kiełbasy.

- No, powiedz ty - zawołał - ty ich tam wciąż widzisz w tym klasztorze, wstrzemięźliwi oni czy nie?

- Wstrzemięźliwi, wstrzemięźliwi - ksztusząc się jedzeniem, powiedział furman - ale grosza nie mają.

- Ubodzy?

- Ni, ni. Tam taka pani jest, wdowa, Syruciowa, to ona im czasem pieniędzy da, czasem świniaka...

- I co? źrą słoninę? źrą?

- A co mają robić? Innego jedzenia nie mają... 

Wołodkowicz zaśmiał się gwałtownie, objął panią Józię, aż ta porwała się ze strachu, ale widząc, że pijany szlachcic nic jej złego nie czyni, pozostała na miejscu i jeszcze nawet nalała po kieliszku.

- No, a nasze panienki ludyńskie - zapytał - czy też świńskie mięso jadają?

- Po co im świńskie mięso - powiedziała pani Józia - one mają inne życie...

I zaśmiała się obleśnie.

Pan Janko, który siedział tuż obok, uderzył żonę po plecach.

- Co mi takie rzeczy gadasz, i to jeszcze przed nocą.

- Wszyscy wiedzą - odpowiedziała gruba pani.

- Co mi tam, że wszyscy wiedzą, nie gadaj i tyle. Jeszcze - czego złego - w niedobry czas wypowiesz...

Tu wstawił basem kalefaktor:

- Ja z pani dobrodziki zaraz czarta wypędzę. Klin klinem trzeba wyganiać.

Pani Józia zaśmiała się, potem spoważniała.

- Panie Odryn, tak nie można gadać. Tu straszne rzeczy się dzieją.

Wołodkowicz przysunął się do pani Józi i wytrzeszczając oczy powiedział:

- Jakem Wincenty, powiedz nam, waćpani, powiedz nam prawdę, jak to tam jest w tym klasztorze? Jak tam diabły buszują? Oj, takim ciekaw, że chyba do jutra nie wytrzymam... - i zatarł obie ręce, aż się iskry z nich posypały.

- Jutro nie ma egzorcyzmu - z powagą powiedziała pani Józia.

- O! Szkoda! A pojutrze?

- I pojutrze też nie - mniszki nasze do spowiedzi chodzą.

- Do spowiedzi? To one diabła mają za skórą, a do spowiedzi chodzą?

- Diabeł diabłem, a Pambóg Panembogiem - sentencjonalnie powiedział Odryn, aż Kaziuk podniósł zamyśloną głowę i spojrzał na niego uważnie. Odryn nieco się zmieszał pod tym spojrzeniem.

- Nie gadajcie takich rzeczy po próżnicy - dodał pan Janko.

- Jakie po próżnicy, kochany panie gospodarzu, jakie po próżnicy? - trząsł się Wołodkowicz - przecież to dla mojego zbudowania musi mi pani opowiedzieć wszystko, jakie to są te panienki i jak to się wszystko stało? Czy to prawda, że ksiądz Garniec był czarodziej? I jak to tam było z tym księżulą? No, cóż milczycie wszyscy?

Rzeczywiście w tym momencie pani Józia odeszła do szynkwasu, jak gdyby czymś tam była zajęta, a obecni zwiesili głowy nad stołem i nie patrzyli wcale na Wołodkowicza. Ten obiegł towarzystwo bystrym spojrzeniem swoich małych i okrągłych oczu i zachichotał nagle, aż drgnęli.

- Ach, Boże, wy naprawdę żałujecie nieboszczyka proboszcza!

- Żałować nie żałujemy - powiedział głębokim basem Kaziuk - ale zawsze człowieka szkoda, chociażby i najgorszego.

- A jaki on był? - zawołał Wołodkowicz.

- Święty nie był - powiedział poważnie Janko.

- A skwierczał jak wieprz - ze wstrętem powiedział Odryn.

- Jak to można tak człowieka palić? - powiedział nagle nieoczekiwanie dla wszystkich księży parobek.

- Jedz, jedz - powiedział mu na to Wołodkowicz.

- Jedz, jedz - łagodnie powtórzył Kaziuk.

Parobek spojrzał życzliwie na Kaziuka i zamilkł. Nawet wkrótce i jeść przestał.

- I jak go spalili? - pytał nie uspokojony Wołodkowicz - wzięli wywlekli go i spalili? A obleczenie ściągnęli z niego?

- Obleczenie samo się najpierw od ognia spali, a człowiek zostaje nagi - rzeczowo objaśniał Odryn.

- Sąd przecie był... biskupi... - powiedział oberżysta.

- E! Cię! - dziwił się Wołodkowicz. - Biskupy przyjeżdżały? co? I osądziły go? No, to widać, że był czarnoksiężnik, skoro go takim biskupi osądzili. Naprawdę. Ja tam wierzę w Kościół nasz święty katolicki... - i tutaj nagle zaśmiał się bezmyślnie. Siwucha nań działała zupełnie widocznie.

Pani Józia przeżegnała się szeroko, na pół po prawosławnemu.

- Chroń nas, Panie - szepnęła - chroń od złego słowa!

Oberżysta na serio przysunął się do Wołodkowicza i cichcem począł mu wyniszczać swoje przekonania:

- Powiadam waszmości, zamilcz! - Tutaj nie ma teraz żartów! Jeden nowy ksiądz proboszcz, co się tylko modli i na nic innego nie zwraca uwagi, a reszta to prawdziwy sądny dzień. Każdy tylko jeden drugiego szpieguje i potem księżom do klasztoru donosi...

- A dużo ich tam jest?

- Teraz czterech, a piąty przyjechał. Ale na sądy nad nieboszczykiem Garncem to dwunastu się zebrało. A ci, co są, to uważają, czy kto czego złego nie powie, i zaraz ciągną na spytki, a gdzie, a co, a jak? Czy cię Pan Bóg natchnął, czy czart? A bies go wie, kto mnie natchnął - żeby ceny za nocleg podwyższyć? Może i jaki święty podróżny! Tego biednego proboszcza to całkiem bez żadnej przyczyny spalili - sami to teraz wiedzą...

- A panienki tańczyć nie przestały?

- Boga tam! jeszcze lepsze sztuki pokazują! Wcale nic nie poskutkowało, że Garniec spalony!

- To znaczy, że czarodziejem nie był! - zakonkludował Wołodkowicz, rad i wesół, jak gdyby go kto na sto koni posadził, obejrzał się wokół stołu i zarżał radośnie. Kaziuk popatrzył na niego ponuro.

- Darmo duszę stracił - zauważył Odryn.

- A darmo, serce, darmo! Co za galimatias! - wciąż cieszył się Wołodkowicz. Pani Józia tymczasem znowu przetarła kieliszki ręcznikiem i uśmiechając się słodko, nalała z kwaterki siwuchy.

- Zdrowie nieboszczyka - zaśmiał się mały szlachcic.

- Ej, waćpan, idź pan spać - ze złością powiedział Kaziuk.

Pani Józia spojrzała na niego zdziwiona.

- Kaziuk, coś taki zły?

- Spać mi się chce.

- No, to idź. Weź tego chłopca z sobą!

Pani Józia pochodziła aż spod Warszawy i miała taką słodką wymowę; jej dobre oczka, zapłynięte tłuszczem, spoglądały na wszystkich łagodnie, zwłaszcza na Kaziuka, który był chłopcem dorodnym, chociaż nieokrzesanym.

- Chodź - powiedział klepiąc w ramię parobka.

Wstali od stołu i przeżegnali się.

- Dobranoc!

- Dobranoc!

Na dworze było ciemno i cicho, na wprost karczmy wznosił się kościół klasztorny, którego tylko cień widać było w nocy. Stromy był i ponury. W klasztornych oknach panowała ciemność, tylko w jednym z nich żarzyło się słabe światło łuczywa. Chłopcy przeszli przez zabłocone podwórze, nie było późno, choć czarno. I nagle z wieży zabrzmiał pojedynczy, urwany, samotny głos sygnaturki.

- Dzwonią! - powiedział parobek.

Weszli do stajni i usiedli na szerokim wyrku okrytym kożuchami. Konie prychały, stukały łańcuchami, wrota stały otwarte na ciepłą noc jesienną i gdy się oczy oswoiły z ciemnością, widać było te same gwiazdy, które sprowadzały modlitwę na ojca Suryna.

- Dzwonią - powtórzył - dlaczego dzwonią?

Kaziuk przeciągnął się leniwie i wlazł na wyrko.

- Taki tu zwyczaj - powiedział - za zabłąkanych podróżnych.

- Tak?

- Ano. Tak kazał biskup. Za zabłąkanych w lesie.

- W lesie to niebezpieczne - skonstatował tamten.

- No, właź i śpij - powiedział Kaziuk - jak ci na imię?

- Juraj.

- Właź, Juraj. Jutro wracasz.

- A trzeba. Księża kazali zaraz wracać.

- A daleko do Połocka?

- Daleko! Całyj dzień jechalim.

Juraj wlazł na wyrko i przykrył się swoim kożuchem. Ale wciąż patrzył na gwiazdy i nie zabierał się do spania. Kaziuk przeżegnał się głośno. Juraj jak gdyby był rozmarzony czy zamyślony. Zresztą i Kaziuk nie myślał o spaniu.

- Kaziuk - przeciągnął Juraj - a ty w diabła wierzysz?

- Wierzę.

- A widziałeś go?

- Widziałem.

- Z rogami?

Kaziuk zaśmiał się wesoło i szturchnął Juraja w bok.

- Głupiś!

- Ano.

- Ze skrzydłami był. I miał twarz matki przełożonej. 

W mglistym powietrzu pojedyncze, rzadko uderzane dźwięki sygnaturki rozlegały się żałośnie. Jeden ton szarpał powietrze i potem długo gasł, jak gdyby zacichał, zamierał jak struna jakiegoś instrumentu - i nagle rozlegał się następny i znowu uciekał gdzieś w dalekość. Nad miasteczkiem nie było świateł ani innych dźwięków, tylko to wołanie dla zbłąkanych w lesie. Ale pewnie nikt go nie słyszał oprócz dwóch chłopców leżących na wyrku.

- A taki las to straszny - przeciągnął powoli Juraj - ojej! jedzie się i jedzie, czarny taki i nikogo nie widać. Jakeśmy o świcie wyjechali, to do samego Ludynia nikogo nie spotkali. Tylko tę Cygankę w karczmie na rozdrożu...

- W karczmie się najedli - powiedział Kaziuk - a tobie przez cały dzień nic nie dali...

- Zwyczajna rzecz - powiedział Juraj i przewrócił się na drugi bok.

Dzwonek się urwał i wyraźniej teraz słychać było pogłosy stajni, ciężkie westchnienia koni, jak ludzi, którzy się modlą w nocy.

- No i jaki ten diabeł był? - spytał znowu Juraj.

- Nie bądź taki ciekawy - mruknął Kaziuk.

- Nie, no powiedz - ja nigdy diabła nie widział.

- I ja nie widziałem - powiedział Kaziuk.

- No, a mówisz?

- Samego nie widziałem. Ale widziałem, jak siostrami miotał. Siostrą Teresą od Dzieciątka Jezus, siostrą Marią od Trójcy. Tylko siostra Małgorzata Akruczy co od tego wolna... Co niedziela oni tutaj, te diabły, takie brewerie wyprawiają. Siostry skaczą a tańczą po całym kościele, jak linoskoki na jarmarku. A najbardziej to nasza matka przełożona, matka Joanna od Aniołów...

- Tak się nazywa?

- Ano.

- Matka Joanna od Aniołów?

- Tak.

- Ta się od diabłów powinna nazywać, a nie od aniołów.

- One się tak przezywają wszystkie. Naprawdę to ona inaczej się nazywa... Jej ojciec mieszka pod Smoleńskiem, pałac taki ma jak wojewoda, nazywa się kniaź Bielski...

- Taki bogaty i córkę do klasztoru oddaje?

- E, on tych córek ma z tuzin, a z tą to by się nikt nie ożenił, garbata!

- Garbata? Co ty gadasz? To przecie brzydka?

- Brzydka to ona nie jest... oczy ma jak krowa. 

Dzwonek na nowo odezwał się wydzwaniając jękliwie drugą serię ostrzeżeń i modłów. Kaziuk znowu się przeżegnał.

- W imię Ojca i Syna...

Spojrzał w stronę Juraja. W mroku ujrzał jego twarz odwróconą ku wrotom i rozszerzone oczy niby czarne jamy. Szturchnął go znowu:

- Przeżegnaj się i ty - powiedział - tyle nagadałeś niedobrych rzeczy.

Jurąj się poruszył i przysunął do Kaziuka.

- Wisz, Kaziuk - powiedział - boję się.

- Przeżegnaj się.

Kaziuk podłożył Jurajowi pod głowę swoje długie ramię, podobne do ptasiego skrzydła. Juraj jeszcze bliżej przysunął się do Kaziuka.

- W imię Ojca i Syna - powiedział - i Ducha... - przeżegnał się zamaszyście. - Straszno człowiekowi samemu na świecie, wszystko jedno, co w lesie. Strach mnie zdjął, a nuż i mnie diabeł opęta?

Kaziuk uśmiechnął się.

- Skądże ciebie? Takich prostych ludzi jak my to diabły się nie imają.

- O, co ty mówisz! U nas w Połocku taki jeden był... A i ja czasem tak bat'ka nienawidzę, żebym go zabił... bo pijak. A jak człowiek ojca zabije, to diabeł jego przecie już nie popuści.

- To co innego! Śpij, Juraj, dlaczego masz takie głupie myśli? Po co bat'ka zabijać, sam umrze.

- Umrze - to umrze. Ale teraz taki zły, zły. Matkę bije, mnie bije.

- Pomódl się za niego.

- A niech go tam!

- Pomódl się.

- A jak?

- Powiedz: Boże, miej w swojej opiece mojego ojca.

- Mogę powiedzieć: Boże, miej w swojej opiece mojego ojca.

- I śpij!

- W imię Otca i Syna... już śpię.

- Dobranoc.

- Dobranoc.

I zasnęli spokojnie z dźwiękiem urywanym dzwonka sygnaturki nad głową, dzwonka, który wzywał do modlitwy za zabłąkanych.

 

 

 

IV

Nazajutrz o świcie zbudził ich ksiądz Suryn. W swojej połatanej, wyświechtanej sutannie, chudy - stał w progu i wołał. Jurąj skoczył na równe nogi.

- No, chłopcze, zbieraj się do drogi. Ksiądz prowincjał kazał, abyś zaraz wracał. Drogę masz daleką i przez dalekie lasy. Ja teraz idę do kościoła, chciałem cię wyprawić w drogę. Do widzenia, do widzenia...

Juraj pocałował ojca w rękę.

- Oddaj ukłon księdzu prowincjałowi i wszystkim braciom, pozdrów panią Syruciową... do widzenia, chłopcze. Zmów pacierz za mnie. Do widzenia.

Ksiądz Suryn szybkimi ruchami pobłogosławił Juraja i ruszył w stronę miasteczka. Nagle zatrzymał się i zawrócił. Kaziuk stał w progu stajni.

- Chłopcze - powiedział do niego ksiądz Suryn - tak dawno nie byłem tu u was w Ludyniu... nic już nie pamiętam. Chciałem pójść do fary. Przeprowadź mnie choć kawałek.

Kaziuk ruszył bez słowa. Wyszli na ulicę. Naprzeciwko stał wysoki, nowy kościół urszulanek, który w dzień stracił wiele ze swojej tajemniczości. Jeszcze był zamknięty i ksiądz Suryn z niepokojem spojrzał na jego zawarte, niby zacięte usta, odrzwia. Za nim stał klasztor niewysoki i ponury, a dalej wznosił się mur otaczający klasztorne podwórce i ogrody. Mur ten ciągnął się daleko w dół - ku smoleńskiej drodze. Oni poszli w przeciwną stronę, brnąc po kostki w błocie. Przeszli przez duży drewniany szlaban, rodzaj kołowrotu kręcącego się ze skrzypieniem na dużej dębowej osi. Za kołowrotem długa, błotnista ulica prowadziła do rynku i fary.

- Tutaj już ksiądz trafi - prosto przed siebie! - powiedział Kaziuk - a ja zawrócę, bo chcę się pożegnać z Jurajem.

- Dziękuję - powiedział ksiądz Suryn kreśląc lekki krzyżyk w powietrzu nad głową Kaziuka - dobry jesteś chłopiec.

I wysoko podnosząc sutannę, prędko poszedł czarną ulicą w stronę kościoła parafialnego. Wilgotne drewniane domy wznosiły się z obu stron ulicy mroczne i zaspane, otwierano dopiero drzwi i okiennice, rozczochrane baby wyłaziły z wiadrami po wodę, sygnaturka rozdzwoniła się jednak. Ksiądz Suryn miał list od prowincjała do księdza Bryma, nowego proboszcza. I w ogóle prowincjał kazał mu się zobaczyć przede wszystkim z księdzem Brymem, zanim nawet wstąpi w progi klasztorne. Rynek był jedną czarną kałużą. Pod ścianami domów, wątłą ścieżką, po kamieniach od czasu do czasu rzuconych do błota, pomiędzy kozami i świniami, które tutaj obrały sobie legowisko, ksiądz Suryn dostał się do kościoła. Po czterech kamiennych schodkach wszedł na kościelne podwórze i znalazł się od razu w znajomej atmosferze dużego, zimnego gmachu, pełnego woni woskowych świec. Poszedł do zakrystii, rozmówił się z zaspanym, zgrzybiałym dziadem, jaki tam rezydował, i odprawił cichą mszę świętą. Po mszy usiadł w stallach, wysłuchał jeszcze nabożeństwa odprawianego przez proboszcza. Kiedy proboszcz, chudy, różowy staruszek skończył mszę i wyszedł z zakrystii, ksiądz Suryn przeżegnał się pobożnie, westchnął do Pana Boga, aby pobłogosławił ich pierwszej rozmowie, takiej ważnej, i pomału powstawszy z twardego siedzenia, udał się na plebanię.

Zastał proboszcza w dużym, pustym, sklepionym pokoju plebanii siedzącego przy stole nad sporym dzbankiem polewki winnej. Porwał się ksiądz Brym od stołu, objął księdza Suryna i pocałował w ramię. Proboszcz usadził potem gościa przy stole, klasnął w ręce: od komina, na którym rozdmuchiwał ogień, porwał się obdarty chłopak z pierzem we włosach i zapytał gapiowato:

- A co?

Proboszcz roześmiał się szeroko.

- Aluniu! Całą pierzynę zabrałeś na włosy! Wygarnij sobie pierze choć palcami...

Malec zaczął grzebać rozcapierzoną dłonią w pomierzwionych włosach i zapytał raz jeszcze:

- A co?

- Skocz do kuchni - powiedział proboszcz - i przynieś jeszcze jeden dzbanek polewki dla księdza kapelana. No, migiem.

Alunio skierował się do kuchni, nie bardzo zresztą pośpiesznie. Kiedy otwierał drzwi, wdarła się przez nie dziewczynka może czteroletnia, ale bardzo drobna, skierowała się pewnym krokiem przed ojca Suryna, stanęła przed nim, przypatrzyła mu się badawczo, po czym dygnęła nagle i powiedziała poważnie:

- Ja jestem gospodyni księdza proboszcza! 

Ksiądz Brym znowu parsknął śmiechem, chwycił na ręce dziewczynkę i podniósł ją w górę:

- Hola, Krysiu, nie wolno ci tu wchodzić, kiedy ja mam gości.

- Kiedy ksiądz to nie gość - rezolutnie powiedziała Krysia.

Obaj księża uśmiechnęli się. Alunio wrócił z dzbankiem wina i dużą miską placków. Postawił to wszystko przed księdzem Surynem. Proboszcz oddał Krysię Aluniowi.

- No, teraz marsz oboje do kuchni. Czy na kominie się pali?

- Pali się - mruknął Alunio i założywszy sobie dziewczynkę na barana, zniknął za drzwiami.

Ojciec Suryn obejrzał się po izbie. Spostrzegł ogień huczący na kominie.

- Zimna i wilgotna ta izba - powiedział ksiądz Brym wstrząsając się - palić trzeba od września, żeby choć trochę się ogrzać. Kości mnie bolą, starość nie radość.

Ksiądz Suryn nie pijał nigdy gorącego wina, ale miał zasadę ewangeliczną, aby pić i jeść wszystko, co przed nim postawią, chlipnął więc nieco polewki ze dzbanka i złamawszy placek podpłomykowy, ostrożnie podniósł do drżących ust kawałek. Był mimo wszystko zmęczony i przestraszony pierwszymi godzinami pobytu w Ludyniu. Czuł się obco i nieszczęśliwie. Ksiądz Brym rzucił na niego krótkie, uważne spojrzenie. Ksiądz Suryn nie odzywał się ani słowem.

- Czekają tu ojca wielkie trudy - nagle innym, poważniejszym tonem powiedział ksiądz Brym i westchnął głęboko.

- Wzbraniałem się - boleśnie szepnął ksiądz Suryn i spojrzał na ojca Bryma żałośnie i bezradnie jak obity szczeniak. Jednocześnie wyjął z zanadrza pismo prowincjała i posunął je po stole, patrząc niepewnie na proboszcza. Ten wyjął druciane okulary, przetarł je chustką i z wolna przeczytał list. Potem znowu poważnie spojrzał na gościa.

- Cieszę się - powiedział - cieszę się. Prowincjał pisze o księdzu takie rzeczy... Ale czy diabły będą słuchały twojej świętości, ojcze drogi, to jeszcze nie wiadomo - tu ksiądz Brym, nie biorąc do rąk dzbana, siorbnął raz i drugi gorącej polewki.

- Wola boża - rozłożył ręce ksiądz Suryn.

- Bo to widzisz, ojcze kochany - ciągnął dalej ksiądz Brym, jak gdyby zabierając się do długiego wykładu - nie każda świętość jest jednakowa. Przeciwnie, świątobliwe osoby w naiwności swojej mogą być bardziej łatwowierne niż takie, co się znajdują w świecie i znają wszystkie jego zasadzki. - Jak ty prowadzisz egzorcyzmy, ojcze kochany? - zapytał nagle inaczej.

Ksiądz Józef spojrzał na niego z bezradnym zdziwieniem i pokiwał głową.

- Jakże jak? - zapytał. - Podług rituale Romanum.

- No, właśnie. Nie o to chodzi. Zresztą masz pojutrze odpust na Podwyższenie Świętego Krzyża. Zobaczysz to wielkie dziwowisko i poznasz tamtych czterech księży. Ja tam do klasztoru nigdy nie zaglądam - a i z daleka nie jestem bezpieczny. Ksiądz Garniec nie zaglądał także, a jednak baby... chciałem powiedzieć mniszki, go zgubiły.

Pamiętny jestem na jego los. Choć gdyby nie był grzeszny człowiek, toby się może one jego tak nie uczepiły. Co prawda, ksiądz Garniec, ksiądz Urban, był młody, piękny, oczy miał czarne jak Wołoszyn, jednym słowem, gładki... A ja co, stary dziad. Ja już się we śnie nie ukażę matce Joannie od Aniołów.

- A ksiądz Garniec ukazywał się?

- A co, ksiądz nie wie? Ukazywał się i za rączki brał, i do różnych złych rzeczy namawiał. Przenikał podobno przez mury klasztorne na skwoź!

Ksiądz Brym odsunął się od stołu i od siorbanej polewki i popatrzył uważnie na ojca Suryna jasnymi, niewielkimi, niebieskimi oczyma. Mrugał czas jakiś czerwonawymi powiekami, a potem roześmiał się wesoło; ojciec Suryn nie odpowiedział na to uśmiechem, tylko opuścił oczy.

- Podobno zaczęło się od tego, że przerzucił im przez mur bukiet kwiatów, jakich nikt nigdy nie widział w naszym zapadłym kącie. Róże takie pachnące, że kiedy je zaniesiono do przełożonej, to całą drogę wonność ta zalała, a w celi... E, co tam dużo gadać! Czego baby nie wymyślą!

Ksiądz Suryn podniósł powieki.

- Proboszcz myślisz, że to babskie gadanie? Że Garniec nie był czarownikiem? Że nie przychodził do klasztoru? 

Ksiądz Brym spoważniał nagle.

- Myślę - ale to tylko tobie mówię, bo wszystko musisz wiedzieć - powiedział schylając się poufnie nad stołem - myślę, że tym panienkom bardzo się chciało, żeby Garniec do nich przychodził i że to tylko te ich chęci tak im do głowy uderzyły. Matka Joanna po całych dniach sterczała w parlatorium i gadała. Mniszeczki z całego Ludynia, szlachcianki z całej okolicy, spod Smoleńska, ba, spod samego Wilna, zjeżdżały tutaj i gadały jej do ucha... powiadała, że członek miał olbrzymi, czarny i zimny jak lód.

Ksiądz Suryn pochylił się z boleścią nad stołem i przeżegnał się. Zakrył oczy rękami i tak twarz trzymając w dłoniach, jęknął cicho. Ksiądz Brym patrzał na niego z lekkim zdziwieniem.

- Musisz się ksiądz oswoić z niejednym - powiedział wreszcie - nasze panienki czy też tam te diabły, co w nich siedzą, opowiadają takie rzeczy, że niejeden stary rajtar by się zawstydził. I to wołają głośno, na cały kościół, przy setkach ludzi... A gdzie diabły u nich siedzą? A za co trzymają? A jak podgrzewają? Siostra Wiktoria od Męki Bożej...

Ksiądz Suryn przerwał z jękiem proboszczowi:

- Co za zgorszenie! Księże proboszczu, czy to tak można?

- Spróbuj to ojciec powiedzieć ojcu Laktancjuszowi! On twierdzi, że skoro lud widzi diabła - to lepiej wierzy w Pana Boga i w Kościół katolicki. Toteż pokazuje ludowi, co tylko może - jak sztuki na jarmarku!

Ksiądz Suryn złożył ręce jak do modlitwy.

- Pana Boga przez diabła w duszę ludzką wprowadzić? - zapytał cicho.

Ksiądz Brym wstał i począł chodzić wielkimi krokami od stołu do komina, aż szeroka sutanna na nim latała.

- A kto wie, ojcze Józefie - powiedział - a może to nie jest zły sposób? Diabeł zajmuje wszystkie najtajniejsze zakamarki naszej duszy, wciska się wszędy swoją ohydną istotą, pozwala, że dusza nasza wypełnia się złem po same brzegi. A potem diabła wypędzamy. Gwałtownym ruchem woli twojej, wzywając Ducha Świętego, wzywając imienia Najświętszego - jednym skinieniem usuwasz diabła. I oto dusza ludzka staje pustkami jak pusty kielich, jak pusta figura... i zanim w tę pustkę naleje się świat i wszystkie jego drobnostki, marności i prochy, wlać się w nią może najczystszy duch bożej miłości. Może tak można robić świętych? Dopuścić diabła, wezwać go, oddać mu ciało i duszę, a potem, wygnawszy, podstawić pustkę duchową pod rosę niebieską, jak pustą beczkę pod rynnę deszczową, aż naleje się do niej sama istota boża po brzegi?...

- Tak - przerwał na to swoją zadumę ojciec Suryn - tak, ale dusza ludzka nie ma kształtu szklanki. Podobna jest raczej do włoskiego orzecha, tyle tam kawałków, części, zakamarków, zagłębień. I jeżeli diabeł, uchodząc z duszy ludzkiej, zostawi w głębinie samej, w oddalonej jakiejś cząstce duszy choć kroplę swojego diabelstwa, to kropla ta zepsowa wlewającą się miłość bożą, jak kropla inkaustu psuje cały kielich wina. Nie, ojcze Brym, taka metoda płodzenia świętych wydaje mi się zbyt gwałtowna, zbyt nowa. Miłość boża jest jak kwiat, który się rodzi w pączku, rozwija i rozkwita, z wolna odwracając się do słońca. Tak powstaje świętość.

- No, bo zważ, ojcze kapelanie - powiedział proboszcz przysiadając się tuż koło księdza Suryna - jakże to? Pan Bóg pozwala diabłu opętać duszę chrześcijańską? Wejść w chrzczone ciało i przez nie pokazywać takie okropności? To musi przecie mieć jakieś znaczenie, nic Pan Bóg nie czyni, w czym by nie było jego świętych zamiarów. A tak na zatracenie duszy ludzkiej nie daje, tylko w niej coś operuje... przy pomocy diabła może, może przy pomocy spraw innych. O jedno mi chodzi, że takie Boże zezwolenie na tryumf zła - musi mieć jakieś znaczenie. Chyba, chyba że...

Tu proboszcz z bliska popatrzył na ojca Suryna i podniósł jedną brew. Ale ojciec Suryn nie podniósł wzroku - łamał nerwowymi palcami kawałek placka nad kielichem polewki, z którego przestał już popijać. Wzrok jego nieco nierówny błądził po blacie stołu. Ksiądz Brym popatrzył przez chwilę na boleśnie zmarszczone czoło, jakby się zastanawiał, czy ma powiedzieć to, co myśli. Wreszcie zdecydował się.

- Chyba że tam diabłów wcale nie ma!

Ksiądz Suryn oderwał wzrok od kielicha i podniósł go na rozmówcę. Ale prześlizgnął się tylko pobieżnie po jego twarzy i znowu opuścił oczy na swoje ruchliwe palce.

- Jak to ksiądz uważasz? - powiedział cichutko.

- Żeby tak diabeł męża jakiego opętał - no, to jeszcze!... ale że to zawsze z babami... Czy to czasem bez żadnego opętania taka rzecz się nie odbywa? Niewiasta sama zawsze źródłem zła bywa.

- Zawsze, nie zawsze - skromnie wstawił ksiądz Suryn. 

- Tak, ale przeważnie. Słowo szlacheckie księdzu daję - ksiądz Brym był z mieszczan wileńskich i dlatego zawsze powoływał się na szlacheckie słowo - słowo szlacheckie daję, że Adam nie jadłby jabłka, gdyby nie Ewa! Po co mu to było? Mogło sobie to jabłko wisieć choć i przez sto lat, a on by go nie dotknął. Wszystko zrobiła Ewa. W kobiecie jest ta skłonność naturalna do upadku...

- Ale i do świętości...

- Tak. Najświętsza Panienka jest tego najoczywistszym dowodem - ale gdy się tak człowiek rozejrzy po tym białym świecie...

- Nie umiem nic na to powiedzieć - odezwał się śmielej ksiądz Suryn. - Matka moja jest karmelitanką w Wilnie, bardzo pobożna niewiasta. Dwie siostry miałem zakonnice, obie umarły już i wierzę, że dostąpiły zbawienia wiecznego.

- Pobożna rodzina - wstawił uwagę proboszcz.

- A ja nie znam świata. Mając lat trzynaście postanowiłem wstąpić do klasztoru. Miałem wtedy widzenie jedno takie... W katedrze wileńskiej. I potem, mając lat szesnaście, wstąpiłem do jezuitów w Wilnie. Ja nie znam nic ze świata. Kobiety, które mnie otaczały, były prawie święte...

Przy tym podniósł oczy na księdza Bryma z łagodną słodyczą, ale i z nieśmiałością, jak gdyby prosił go, aby mu nic nie mówił o tych wszystkich sprawach, o których nic nie wiedział - i nie chciał nic wiedzieć.

- Dobrze, dobrze, ojcze kochany - jak gdyby w odpowiedzi na jego proszący wzrok powiedział proboszcz - to bardzo dobrze, że jesteś pobożny i daleki od złych myśli - tu zrobił pauzę - i nie wiesz, co to jest niewiasta - urwał - ale jak ty się weźmiesz do tych panien? Prowincjał przysłał tutaj ciebie, abyś wygnał nieczystego ducha z matki Joanny? Oprócz egzorcyzmów musisz ją przecie pouczyć i prowadzić, nauczyć się modlić... jakże to będziesz czynił?

- Bóg mi pomoże - szepnął znowu nieśmiało Suryn.

- Niech będzie Jego wola - powiedział z lekkim zniecierpliwieniem proboszcz. - Zobaczymy. Ale myślę, że przeżyjesz niejedną ciężką chwilę.

Proboszcz znowu wstał. Wstał i ksiądz Suryn.

- Zapewne - powiedział - niejedną ciężką chwilę.

Ale, ojcze wielebny, życie moje nie będzie cięższe, niż jest. Bardzo mi trudno - dodał dysząc głęboko - bardzo mi trudno. Bóg spuszcza na mnie ciężkie doświadczenie. Módl się za mnie, ojcze.

Tu chwycił za rękę proboszcza. Ksiądz Brym zażenował się jak gdyby czy też zawstydził. Poklepał Suryna po ramieniu.

- Cóż ja grzeszny mogę? - powiedział. - Moja modlitwa nisko lata. Ale modlić się będę, będę. A co ojcu jest? - dodał.

Ksiądz Suryn powściągnął się jak gdyby i westchnął raz jeszcze z trudnością.

- Ja go czuję bez przerwy.

- Kogo? Co? - spytał Brym zaniepokojony.

- Złego. Czuję bez przerwy jego straszną robotę.

- O! - przeciągnął proboszcz.

- Zawsze, ciągle! O, to okropne! - szlochnął ojciec Suryn.

- Trzeba się modlić - nieszczerze i z zażenowaniem powiedział ksiądz Brym.

- Modlitwa to moja jedyna ucieczka.

- Módl się, księże kapelanie, módl!

Proboszcz powiedział to już pewniej i raźniej. Potrząsał jednak głową jakby w zdziwieniu czy niepewności. Przez drzwi zwalił się nagle Alunio, wciąż dźwigając Krysię na barana.

- Ojej! - zawołał - komin gaśnie.

- Dołóż, dziecko, dołóż drewek - łagodnie rozkazał ksiądz Brym.

- No, pobłogosław mi, ojcze - z nagłą decyzją powiedział ksiądz Suryn - idę do klasztoru.

Pochylił się do ręki starego, ten go pobłogosławił. Krysia, którą Alunio zdjął z pleców, wrzeszczała głośno przy kominie.

- Aleksy, czego to dziecię krzyczy?

Alunio, nie zwracając uwagi na pytanie proboszcza, grzebał bez końca w palenisku poczerniałym od sadz pogrzebaczem.

- A jutro królewicz Jakub przyjeżdża - powiedział nagle.

- Skąd wiesz? - spytał ksiądz Brym.

- Już pierwsze powózki przyszły. Będzie mieszkał u pana Ożarowskiego pod miasteczkiem. Ale i w karczmie u Janka pełno.

Ksiądz Brym pokiwał głową.

- To na was, księże, takie zbiegowisko.

Ksiądz Suryn nie słyszał czy nie zrozumiał. Stał między stołem a oknem jak słup, zamyślony, nasłuchując jakiegoś wewnętrznego głosu. Proboszcz spojrzał na niego zdziwiony. Trącił go ręką.

- To na odpust przyjeżdżają - powiedział.

Ksiądz Suryn w dalszym ciągu nie rozumiał.

- No, to ja już idę - powiedział, z trudem jak gdyby odrywając się od swoich myśli. Zgiął się wpół w pokłonie i wyszedł. Proboszcz wciąż kiwał sam do siebie głową.

Przed probostwem ksiądz Suryn ujrzał Kaziuka. Stał i widocznie czekał na niego.

- Juraj już pojechał - powiedział - a ja chciałem księdza odprowadzić.

- Dziękuję - odparł ksiądz Suryn - teraz już trafię.

- Ale tak godniej chodzić księdzu, nie samemu - rzekł Kaziuk.

Ksiądz się uśmiechnął.

- Mnie wszystko jedno.

- Ale nam nie wszystko jedno. Ja będę zawsze z księdzem wychodził. Dobrze?

- Dobrze, Kaziuk - śmiał się ksiądz - zresztą, jak ja zajdę do klasztoru, to nie będę często wychodził.

- Do nas ksiądz nie zajdzie? My dobrzy ludzie.

- Wszyscy?

- Och, może nie wszyscy. Ale to przed wieczorem to nie wiadomo, jaki był dzień.

Przeszli przez kołowrót i stanęli przed furtą klasztorną tuż obok kościoła. Kaziuk pokazał księdzu dzwonek.

- To tu! - powiedział. - Otworzy księdzu taka miła siostra, siostra Akruczy. Ta jeszcze najlepsza siostra... 

Ksiądz Suryn wstrzymał się na chwilę.

- No, proszę księdza - powiedział Kaziuk.

- Aha, prawda - zakrzątnął się ksiądz niezgrabnie sięgając do dzwonka. Przeżegnał się i pociągnął za sznurek.

- Do widzenia - powiedział Kaziuk - gdyby ksiądz mnie potrzebował, to ja zawsze tu w oberży.

Ksiądz uśmiechnął się łagodnie i spojrzał na Kaziuka. Stał o parę kroków od niego, wysoki i smukły. Potargane kudły sterczały spod baraniej czapki i ogromne ramiona zwisały okrągło, zakończone długimi, pierzastymi dłońmi. Za nim widać było mgłę i miasteczko, wielu konnych jechało z tobołami przez kołowrót. Świat krzątał się koło swoich spraw.

- Do widzenia. Zostań z Bogiem - powiedział ksiądz do Kaziuka.

I właśnie powoli, z łagodnym skrzypem otworzyła się furta i stanęła w niej wysoka, różowa, uśmiechnięta siostra Małgorzata a Cruce.

 

 

 

V

- Czekamy, czekamy - powiedziała siostra Akruczy i pocałowała księdza Suryna w rękę. - Matka przełożona od wczoraj wieczora jeszcze czekała. Wiedziała już o przyjeździe ojca kapelana - dodała ze smutnym westchnieniem. - A dziś kazała zaprowadzić zaraz ojca kapelana do małego refektarza.

- Dziękuję, już śniadałem - odparł ojciec Suryn żegnając siostrę i wchodząc za furtę.

- Nie, nie - powiedziała siostra - to taki mały refektarzyk za parlatorium. Tam matka przełożona rozmawia z ważniejszymi osobami - że to niby nikt nie przeszkadza. Proszę, ja pójdę przodem.

Siostra ruszyła naprzód łagodnym, drobnym ruchem, sunąc małymi kroczkami w fałdzistej swojej i sztywnej spódnicy.

Księdza Suryna oblało białe światło klasztoru. Bielone ściany, czyste i pachnące podłogi tworzyły przejrzyste i wonne powietrze, w którym unosiły się mnisze zapachy. Czuć było trochę kadzidłem, trochę jak gdyby jakimś balsamem kojącym. Na jasnych oknach stały gdzieniegdzie doniczki kwiatów. Korytarzem przeszli do parlatorium, siostra Małgorzata otworzyła drzwiczki w kracie rozdzielającej parlatorium na dwie części i wprowadziła ojca Suryna do niedużego refektarzyka, położonego dalej.

- Dam zaraz znać matce przełożonej - powiedziała ze swoim pachnącym uśmiechem i znikła za drzwiami.

Pokój był biały i jasny, na ścianie wisiał czarny krzyż, pośrodku stał nieduży stół. Ojciec Suryn ogarnął to wszystko wzrokiem jak wspomnienie, jak stan miniony, i westchnął ciężko. Na rozmyślanie nie miał czasu. Drzwi się otwarły i weszła matka Joanna od Aniołów.

Szła powoli, jak gdyby nie miała pewnego celu przed sobą, a tylko była na przechadzce, starannie zamknęła drzwi za sobą i niepewnie posuwała się w stronę ojca Suryna, który się zatrzymał w pobliżu przeciwnego progu. Była to osoba drobna i szczupła. Obfity czarny habit, obfita chustka na głowie, spadająca do połowy pleców, duży biały kołnierz - szerzej wykładany, niż zazwyczaj nosiły to urszulanki - wszystko to miało - ojciec Suryn zauważył - fałdami swymi maskować ułomność zakonnicy. I rzeczywiście, z ułomności tej była widoczna od razu tylko nierówność ramion, które schylały się ukośnie. Długie ręce i długie palce rąk, właściwe także osobom ułomnym, spadały jak kaskady. Matka Joanna zatrzymała się pośrodku pokoju, tutaj złożyła ojcu głęboki, dworski dyg i uniósłszy się z niego, spojrzała na księdza Suryna.

Miała jasne, bardzo duże oczy w nierównej, skrofulicznej twarzy. Nos nieregularny, usta małe i wypukłe, bardzo blada cera pozwalały ją raczej uważać za nieładną, ale w oczach było tyle siły, blasku, pewności siebie - a jednocześnie tyle uniesienia - że tylko oczy widziało się w tej twarzy. Chorobliwie długie palce bawiły się różańcem - milczała przez chwilę. Na widok tej znikomej, drobnej postaci, która zdawała się ginąć w czarnych fałdach habitu, ojca Suryna nie wiadomo dlaczego ogarnęło zdumienie.

Wreszcie matka Joanna odezwała się pierwsza niskim, ale przyjemnym głosem:

- Witam ojca dobrodzieja. Cieszę się, że go widzę. Mam do ojca zupełne zaufanie, zwłaszcza że go przysyła ksiądz prowincjał połocki. Czekaliśmy na ojca od dawna jak na wybawiciela.

Ksiądz Suryn przerwał jej:

- Córko moja - powiedział starając się głosowi swojemu nadać jak najwięcej równowagi - córko moja, nasze wspólne modlitwy pomogą nam.

W matce Joannie obudziła się wielka dama. Gestem uprzejmym, choć nieco przesadnym, wskazała Surynowi krzesło przy stole.

- Proszę, może ojciec usiądzie.

Sama odsunęła krzesło trochę w kąt pod piec i usiadła na nim skromnie. Białe jesienne światło padało prosto na nią, prześwietlając jasną cerę tak, że się wydawała jak gdyby przezroczysta. Gdy opuściła powieki - jak teraz - twarz jej gasła, stawała się pospolita i chorowita. Na początku rozmowy nie patrzyła na ojca Suryna.

- Już od kilku miesięcy doświadczamy tutaj nieszczęścia - powiedziała - trapią nas wielkie biedy i ci księża, którzy tutaj już od dawna są, nie mogą sobie z nimi dać rady. Cała nadzieja moja i innych sióstr w ojcu. Mąż tak świątobliwy...

Ksiądz Suryn przerwał z lekką niecierpliwością.

- Mam polecenie zajęcia się wyłącznie twoją osobą, córko moja - powiedział. - Inne zakonnice mają być pod opieką tamtych księży.

- Tak? To dobrze - powiedziała matka Joanna nie podnosząc oczu. - Zresztą, jeżeli mnie duchy opuszczą, to nie będą się trzymały innych sióstr. Ode mnie się wszystko zaczęło - dodała z niejaką chełpliwością.

- Postaram się wygnać owego demona...

Matka Joanna szybko zareagowała na to powiedzenie.

- Ja mam w sobie dziewięć demonów: Behemot, Balaam, Isaakaron, Grezyl, Aman, Asmodeusz, Begerit, Lewiatan i Zapaliczka - wyrecytowała jednym tchem i zamilkła nagle, jak gdyby przestraszona.

Ojciec Suryn spojrzał na nią z pewnym zdziwieniem.

- Nie wierz im, córko moja. Zresztą, jeden demon może nazywać siebie wieloma imionami. Zło może mieć wiele kształtów i postaci. Myślę, że aby godnie przygotować się do pracy, jaka nas czeka, należy przystąpić do spowiedzi i do komunii, córko moja.

Matka Joanna dość obojętnie powiedziała:

- Prosiłam już ojców wielebnych o odprawienie mszy na intencję naszej spowiedzi dziś i jutro i oby modły ich trzymały czarty z dala od nas w ciągu dni przeznaczonych na przystąpienie do Sakramentów Najświętszych. Obiecali mi to. Myślę, że i ojciec przyłączy się do tych modłów.

- Oczywiście, córko moja. Dawno nie byłyście u spowiedzi?

- Od chwili pierwszego opętania, od pół roku.

- To bardzo długo. I dlaczego tak odkładałyście pokutę?

- To nie my. To demony. Nie pozwalały nam na przystąpienie do sakramentów.

- O! - powiedział poważnie ojciec Suryn - demony nie pozwalały? A czy to czasem nie wasze własne lenistwo duchowe wcieliło się w te demony?

Matka Joanna po raz pierwszy otworzyła oczy i spojrzała na księdza z wyraźną niechęcią. W oczach tych zabłysły dalekie ognie, nabrały też one niezrozumiałego, ale niepokojącego wyrazu.

- A więc ojciec nie wierzy w moje opętanie?

- Moje dziecko - łagodnie powiedział ksiądz Suryn - niestety, muszę wierzyć, choćbym i nie chciał. Ale rozmaite są drogi, którymi dostaje się szatan do naszej duszy.

- Tym razem była to droga czarów - szepnęła nagle z przenikliwą złością matka Joanna - ten okropny czarodziej wpuszczał swój jad poprzez mury, które bronią przystępu do tego klasztoru.

- Och, przystęp tutaj był bardzo łatwy - niechętnie skonstatował ksiądz Suryn.

- I któż ja jestem! - wybuchnęła raptownie z boleścią matka Joanna - ja, uboga służka pańska, ja, która chwaliłam Boga w zapadłym klasztorze? Kto mnie tu mógł odszukać? Ja, zakonnica - mój ojciec jest księciem, ale ze zubożałego rodu - siedzi w błotach smoleńskich i nikt o nim nie wie. Któż ja jestem, skromna siostra, żeby na mnie spadło aż dziewięć potężnych demonów?... - tu przerwała sobie biadanie i dodała tonem informacji - bo trzeba ojcu wiedzieć, że to są najpotężniejsze demony, prawdziwi książęta piekieł...

- Skąd to wiesz, córko?

- O, oni mi to zawsze mówią. Gdyby to były mniejsze czarty, dawno by już ustąpiły przed egzorcyzmami księdza Laktancjusza i księdza Ignacego. O, to są mocarze! - zawołała z pewnego rodzaju pysznym zadowoleniem.

Ojciec Suryn zmarszczył brwi.

- Niewiele wiemy o naturze demonów - powiedział - a to, co one nam same przez usta opętanych powiadają, nie zasługuje na bezwzględną wiarę. Czy nie myślałaś o tym nigdy, że to są synowie kłamstwa?

- Cóż jest kłamstwo, ojcze wielebny, co prawda? 

Ojciec Suryn cofnął głowę na to pytanie. Matka Joanna od Aniołów siedziała jak trusia, znowu z zamkniętymi oczyma, i tylko na jej drobnych wargach igrało coś jak gdyby uśmiech. Wargi te były bardzo czerwone i jaskrawo odbijały od białej cery pokrytej dużymi kępami żółtych piegów. Wyglądało tak, jak gdyby matka Joanna kpiła z ojca duchownego.

- Jeżeli nie potrafisz rozróżnić kłamstwa i prawdy, córko moja - powiedział - to słuchaj w tym swoich przewodników i przełożonych. Ale każdy chrześcijanin winien jest mieć w sobie sumienie, czułe sumienie, które mu wskaże granice pomiędzy czarnym a białym.

- A czy to, że z mojej winy zginął ksiądz Garniec, jest złem? - spytała i zacisnęła twardo wargi, które stały się w tej chwili wąskie jak wargi węża.

- Niech ci na to sumienie własne odpowie - po krótkiej chwili milczenia powiedział ksiądz Józef. - Kiedy przystąpisz pojutrze do spowiedzi, powiesz mi, co o tym myślisz. Co o tym naprawdę myślisz. Jeżeli ksiądz Garniec był niewinny, a tak zdaje się naprawdę być...

- Winny, winny, wierz mi, ojcze, winny - nagle ostro zawołała matka, i porwawszy się z krzesła, podeszła do stołu, przy którym siedział ksiądz Suryn. - Winny, winny. O, gdybym ci, ojcze, opowiedziała wszystkie okropności, o jakie przyprawił mnie ten człowiek, te wszystkie wstrętne rzeczy... opowiem ci, muszę ci opowiedzieć kiedyś, innym razem; przecież ty, ojcze, musisz poznać całe moje wnętrze, całe moje cierpienie, wszystko, co przeżywałam i przeżywam. Przecież ty mnie masz wyrwać z otchłani tej samotności... w jaką mnie wtrącił Pan Bóg... 

Ojciec odsunął ją lekkim ruchem ręki.

- Usiądź, córko - powiedział - usiądź i uspokój się. Każdy z nas ma swój krzyż na ramionach i dźwigać go musi po grób. Będę może mógł natchnąć cię lepszą myślą. Nikt z nas, chociaż może czuje czasem inaczej - tu westchnął - nie jest sam na świecie. Ma najlepszego towarzysza zawsze przy sobie i może Go wezwać każdej chwili i otworzyć przed nim całe swoje jestestwo. Nikt nie jest samotny na świecie, siostro, nikt! - podnosząc nagle głos zawołał ksiądz Suryn. - Opiekun nasz i towarzysz, Pan nasz i Ojciec jest zawsze z nami! A przy tym iluż On nam zsyła pocieszycieli? Patroni twoi najświętsi, których sobie obrałaś, najświętsi aniołowie, czyż to nie są najlepsi opiekunowie modłów naszych? A pośród nich ten, co nam jest przydany, aby stał przy nas od kolebki do grobu, Anioł Stróż...

Matka Joanna znowu się porwała z siedzenia i uklękła naprzeciwko ojca, a taka była malutka, że głowa jej ledwie sięgała ponad poziom dębowej deski. Wyciągnęła ku księdzu swoje długie, wrzecionowate palce i sypnęła nagle cichymi, utajonymi słowami, które brzęczały jak paciorki rozsypane po podłodze:

- Widziałam go, widziałam - mówiła - byłam wtedy chora, bardzo chora i miałam widzenie; wszyscy mnie opuścili, nikogo ja, nieboga, nie miałam przy sobie, leżałam w gorączce. W strasznej gorączce; majaki mnie męczyły okropne przez cztery tygodnie i wreszcie w piątym tygodniu ujrzałam... zobaczyłam, jak stali przy moim łóżku, pomiędzy łóżkiem a ścianą... Mój spowiednik, ksiądz Mucharski wówczas, i Anioł Stróż mój - podobny był do Kaziuka, parobka z oberży - tylko miał takie długie włosy, które mu spadały aż na ramiona, aż na sutannę księdza Mucharskiego... i potem święty Józef... Święty Józef był taki piękny, wspaniały - i on to właśnie nachylił się nade mną, dotknął się mojej piersi i ból ustał, i zaraz mogłam wstać, prawie zaraz, i w tym miejscu, gdzie mnie dotknął palcami święty Józef, miałam na koszuli pięć kropel pachnącego balsamu.

Ksiądz Suryn odsunął się nieufnie. Matka Joanna od Aniołów, widząc jego obojętność, znowu powstała, wytarła dłońmi oczy, które się jej zwilżyły, i odeszła do swojego krzesła.

- Wybacz - powiedziała spokojnym, skupionym tonem - już nie będę się unosiła. Ale nie mam komu powiedzieć o tym wszystkim, co mnie tak boli. I co mnie przeraża! Wybucham niepotrzebnie, to wszystko ci trzeba powiedzieć, ojcze, po kolei.

- Tak, córko, po kolei. Trzeba, żebyś się uspokoiła. Nie trzeba, abyś wiązała z przyjazdem moim zbyt wielkie nadzieje. Człowiek wobec Boga jest zawsze samotny, ale wobec innych ludzi zawsze się może świadczyć Bogiem. Zawsze Go ma na podorędziu. Na ten raz dosyć naszego spotkania, po południu chciałbym zebrać was wszystkie w dużym refektarzu, aby przygotować się do pojutrzejszej spowiedzi.

- Siostra Małgorzata, siostra furtianka - powiedziała spokojnie przełożona siedząc na swoim miejscu - wskaże ojcu jego mieszkanie w świronku, tam gdzie wszyscy księża mieszkają. Obiad posyła się księżom w południe. Wieczerza o godzinie szóstej. O siódmej są ostatnie modły nie dla sióstr - ostatnie modły wieczorne w kościele. Potem już są tylko modlitwy zakonne. Modlimy się... o ile możemy.

- Dobrze czynicie, siostry - powiedział ksiądz Suryn wstając z krzesła - dobrze czynicie. Oto więc zaczyna się, córko moja, w ten sposób nasze współżycie - nagle łagodnie, odmieniając ton i otwierając ramiona, zwrócił się do matki Joanny - trzeba myśleć, że będzie ono pomyślne i że przyczyni się do pomnożenia chwały Bożej na ziemi. Módlcie się, módlcie się!

Matka Joanna od Aniołów nieporuszenie pozostała na swoim krześle, z zamkniętymi oczyma. Twarz jej wyrażała zachwyt, jak gdyby słuchała bardzo przyjemnego śpiewu, bardzo słodkiego grania na organach, i tylko jeden kącik jej wąskich warg drgał lekko. Ojciec Suryn ze wzniesionymi rękami - jak gdyby został w pustce, opuścił więc ręce.

Ale wtedy matka Joanna podniosła się lekko i podeszła ku niemu. Tych parę kroków zrobiła zdecydowanie i nadzwyczaj zwinnie, jak gdyby tańcząc, upadła na kolana przed ojcem Surynem i pocałowała kraj jego sutanny, a potem przypadła mu do rąk, których rozczulony ksiądz nie bronił.

- Broń mię, broń mię, ojcze duchowny - powtarzała. 

Ksiądz Suryn podniósł ją niby dziecko. Przypomniała mu się Krysia, "księża gospodyni", i uśmiechnął się słabo.

- Człowiek jest zawsze jak dziecko - powiedział.

Matka Joanna także uśmiechnęła się przez łzy.

- Idźże teraz, córeczko, do swoich zajęć - powiedział z czułością ksiądz Suryn - pewnie masz dużo roboty z siostrzyczkami, a i klasztor jest spory. Ogród duży, gospodarstwo... a idź. Zaraz po nieszporach przyjdźcie tutaj do dużego refektarza, będziemy sobie rozmyślali o naszych grzechach i małościach. A teraz do widzenia.

Matka Joanna pochyliła się do ręki ojca Suryna. Przeżegnał ją i pobłogosławił, a potem podał medalik, wiszący na różańcu u pasa, do pocałowania. Zakonnica odeszła do swoich drzwi. Ojciec Suryn zbierał się już do wyjścia. Matka Joanna, trzymając rękę na klamce, złożyła ojcu raz jeszcze głęboki ukłon.

Już miała wyjść, kiedy nagle, nie puszczając klamki, przysiadła jakoś, skupiła się w sobie, stała się jeszcze mniejsza i wydała zgrzytliwy i przykry pogłos, niby rozzłoszczony kot. Ojciec Suryn zdziwiony spojrzał ku niej. Matka Joanna cichaczem, skradając się, szła pod ścianą, wokół pieca, za stołem, w kierunku ojca, który jak przygwożdżony stał w pobliżu drzwi. Twarz matki Joanny zmieniła się nie do poznania, skurczyła się jak suszony owoc, oczy skosiły się, nos wyciągnął, a zza zaciśniętych warg dolatywał ów dźwięk dziki, to znowu zgrzytanie zębów. Matka Joanna podeszła tuż do księdza i popatrzyła na niego tak okropnie z dołu do góry swoimi przekrzywionymi oczami; oczy te z niebieskich stały się czarne, rozszerzone jak u rysia o zmierzchu, i przenikliwe, jak gdyby na wylot przezierające duszę. Ksiądz odchylił głowę, ale nie mógł się oderwać od tych okropnych oczu.

- O, kochaneczku - syknęła nagle matka Joanna - nie myśl, że ci to przyjdzie łatwo wypędzić mnie z tego lubego ciałeczka.

Ksiądz Suryn stracił zupełnie głowę.

- Matko Joanno, matko Joanno - powtarzał bezradnie.

- Nie jestem matką Joanną - syknęła straszna kobieta - nie poznajesz mnie? To ja, twój brat, Isaakaron! Balaam! Asmodeusz! O, nie myśl, stary dziadu, że my się zlękniemy twojej święconej wody, twojego łacińskiego gadania! My jesteśmy takie chwackie czarty, że jak już raz jaką duszyczkę weźmiemy pod swoją opiekę, to tak łatwo jej nie puścimy. A jeszcze na dokładkę i ciebie zabierzemy, stary, wredny klecho!

Ojciec Suryn oprzytomniał. Przeżegnał się sam i przeżegnał skurczoną zakonnicę, która wyglądała, jak gdyby się czaiła i gotowała do skoku.

- Apage Satanas! - zawołał.

W odpowiedzi na to matka Joanna od Aniołów zatoczyła się, jakby popchnięta jakąś wewnętrzną siłą, i oparła się o ścianę ręką, której długie palce rozcapierzyły się teraz jak łapa krogulca. Jednocześnie targał nią straszliwy śmiech, gromki, doniosły i bezczelny. Ojciec Suryn, ośmielony, zrobił jeszcze krok naprzód i raz jeszcze przeżegnał nieszczęśliwą:

- Apage, apage Balaam, apage Isaakaron! - zawołał.

Matka Joanna śmiała się wciąż przeciągle i opierała się dłonią o biały mur. Jednocześnie ojciec Suryn zauważył, że pod habitem zakonnicy dzieje się jakiś ruch. Machinalnie czynił wielokrotny znak krzyża nad nią, a ona, jak gdyby z trudem wydobywając spod długiej spódnicy swoją nogę, nagle bystrym ruchem podniosła w górę stopę obutą w prosty trzewik zakonny i z całej siły kopnęła ojca Suryna w kolano.

Ksiądz zachwiał się pod niespodziewanym ciosem, a matka Joanna tymczasem prześliznęła się pod jego ramieniem, nie przestając się śmiać, i szybkim, jakimś mysim ruchem dobiegła do drzwi i znikła za nimi, zamykając je gwałtownie.

Ojciec Suryn spojrzał za nią, a potem odwrócił wzrok na ścianę. W tym miejscu, gdzie matka oparła się ręką o mur, widniał na białym tle, jak wypalony, pięciopalcowy ślad krogulczej dłoni.

 

 

 

VI

Nazajutrz rano siostra Małgorzata, powierzywszy furtę nowicjuszce, bratanicy przełożonej, szybko pobiegła do swej przyjaciółki, pani Jankowej. Siostra Małgorzata była wzorową zakonnicą, ale na ten jeden grzech pozwalała sobie nieraz: wbrew klauzurze klasztornej, wbrew wyraźnym zakazom przełożonej, od czasu do czasu biegała do pani Józefy na małomiasteczkowe ploteczki. Bezgraniczna monotonia klasztornego życia przerywała się w ten sposób - i może właśnie dlatego siostra Małgorzata nie szukała innych odmian, nie miała wizyj, nie miała głośnych awantur, po których trzeba było odbywać publiczne spowiedzi, ona jedna z wszystkich sióstr klasztornych ani na chwilę nie uległa opętaniu.

- Mnie się tam diabły nie imają - powiedziała ze śmiechem do Wołodkowicza, który natychmiast ją zaindagował w tej materii. - Taką mam widać twardą duszę i ciało nieponętne.

- O! O! - zawołał Wołodkowicz cały w lansadach. Oczy mu się świeciły jak kotu do szperki i zapomniał zupełnie w swej ciekawości zdarzeń klasztornych o rozmowie, jaką przed chwilą prowadził z nowo przybyłymi dworzanami królewicza Jakuba.

W karczmie siedziało ich rzeczywiście kilku: Odryn i Wincenty Wołodkowicz przyczepili się do tych wspaniałych panów od samego rana i zapijali w ich towarzystwie miód i gorzałkę na przemiany. Kaziuk niechętnie poruszając się, jak gdyby jeszcze spał, usługiwał w dużej izbie. Pani Józia niezmiennie uśmiechnięta siedziała za szynkwasem, obwieszona koralami i paciorkami niby wschodnie bóstwo.

- Siostro Akruczy, siostro Akruczy - powiedziała otwierając furteczkę - proszę tutaj do mnie.

Siostra Małgorzata szybko wśliznęła się za szynkwas, jak gdyby umykała od Wołodkowicza.

- Lepiej mi tutaj - powiedziała z wesołym uśmiechem - przyzwyczajona jestem do siedzenia za kratą.

Wołodkowicz wycierał mokre wąsy czerwoną chustką, którą wyciągnął zza pazuchy, i patrzył z szaloną ciekawością na siostrę Małgorzatę. Jeden z panów dworzan zbliżył się także do szynkwasu i skłonił się siostrze.

- Ogromnie jestem rad widząc przedstawicielkę sławnego klasztoru - powiedział - siostra nam na pewno coś ciekawego opowie.

- O! Co ja mogę powiedzieć? - zaśmiała się siostra z zażenowaniem. - To panowie przyjeżdżają z wielkiego świata, z Warszawy.

- No, ale żeby nie siostrzyczki, nie ich klasztor - powiedział dworzanin, pan Chrząszczewski - tobyśmy tutaj nie przyjechali. Królewicz jegomość tylko dla was tutaj zawitał i jutro będzie na nabożeństwie.

Siostra posmutniała.

- O, pewno - szepnęła z przejęciem - ale to takie nieszczęście.

I błagalnie spojrzała na pana Chrząszczewskiego. Nie chciała, aby zadawał pytania.

W pomoc jej przyszła pani Józefa. Aby odmienić trochę temat rozmowy, zapytała:

- A cóż nasz nowy księżulek?

Ale, niestety, w pobliżu klasztoru każda rozmowa wchodziła na ten sam temat, nie można się było wyzwolić od tego snu pełnego zmor. Siostra Małgorzata ucieszyła się jak gdyby.

- Wczoraj odprowadzałam go do jego pokoju, po rozmowie z matką przełożoną był blady jak trup i ledwie szedł. O, ten za słaby jest na nasz klasztor... Co innego ksiądz Laktancjusz, ksiądz Ignacy... To jak lwy! - zaśmiała się z błyskiem oczu - ale ten! Pokazała mu swą zwykłą sztuczkę z okopconą klamką!

- Więc matka Joanna oszukuje? - zapytał Wołodkowicz.

- Nie, jakież to oszukaństwo? Czyż to nie diabeł jej każe co dzień woskową świeczką okopcić klamkę w refektarzu? Przecież to oczywiste diabelstwo... O nie! to prawdziwi diabli w naszym klasztorze hulają! Co waść sobie myśli!

Chrząszczewski spojrzał na Wołodkowicza, jakby szukając aprobaty w oczach małego słuchacza, ale ten nie zwracał uwagi na wspaniałego dworzanina, wpatrzony w siostrę Małgorzatę swoimi zapitymi oczętami, postukiwał czarnym palcem o szynkwas i powtarzał bezmyślnie:

- Niech nie oszukuje, niech nie oszukuje, to wszystko musi być prawdziwe. Inaczej ja się nie zgadzam.

Chrząszczewski także był pijany, pociągnął zatem Wołodkowicza za wylot kontusza i odeszli z powrotem do swojej kompanii. Szklaneczki miodu stały na pół wypite i porozlewane przed nimi, z czupryn waszmościów dworzan kurzyło się porządnie. Przysiedli się do miodu i znowu pociągnęli długim haustem. Chrząszczewski gniewliwie zapytał:

- Po co my tu przyjechali? Lepiej było do Sochaczewa na odpust, linoskoczki oglądać i cygańskie wróżby! Prawda, panie Piątkowski? - zwrócił się do drugiego dworzanina - a tutaj te tańczące mniszki z góry mi się bardzo nie podobają!

- Jeszcze żeby im te diabły sukienek ujęły - wstawił pan Piątkowski, który nieruchomym wzrokiem wpatrywał się to w jednego, to w drugiego kompana.

- Czasem to one zrzucają szaty i biegają po ogrodzie - zwierzał się panu Piątkowskiemu poufnie Wołodkowicz. - Powiedział mi tutejszy kalefaktor, że dopóki Garnca nie spalili, to gołe biegały po ogrodzie i wołały wielkim głosem: "Garniec! Garniec!"

- Zgorszenie i koniec! - zakonkludował pan Chrząszczewski.

- Czy to ten sam Garniec? - spytał pan Piątkowski patrząc uważnie na pana Chrząszczewskiego.

- Tak - przeciągnął w odpowiedzi dworzanin, który wolał Sochaczew od Ludynia - królowej się ten pies nie podobał, bo za bardzo szczekał.

Wołodkowicz nastawił uszu.

- A cóż tu ma do roboty królowa jejmość? - zapytał.

- Nadtoś waść ciekawy.

- Prędko się zestarzejesz - dorzucił poważnie kalefaktor.

- A waść właściwie kto jesteś? - zwrócił się do Wołodkowicza Chrząszczewski zupełnie przytomniejąc - i co się tu pan kręcisz?

Wołodkowicz spokorniał i zwinął się jak mały piesek.

- Panie dobrodzieju - zaskamlał - panie dobrodzieju, jaz przecież szlachcic tutejszej ziemi, mająteczek mam pod Smoleńskiem, nieduży i nieurodzajny. Mówią, że ziemia przeklęta, rodzić nie chce...

- To dlaczego waść gospodarstwa nie pilnujesz? - powiedział pan Piątkowski. - U nas też w Sochaczewskiem same piachy, ale jak się pochodzi, to pszenica - oho! Pańskie oko konia tuczy, pszenicę hoduje.

Wołodkowicz męczył się.

- Cóż ja mogę zrobić? Braciszka mam. Toteż on bardzo gospodarkę kocha. Pracuje, panie, pracuje. Od świtu do wieczora. Od świtu do wieczora. A ja już mam taką inklinację, że po odpustach chodzę. Inny szlachcic lubi sejmiki, inny sądy, tam, sam jeździ - a ja, to gdzie odpust, tam i ja. Ot co! - i zaśmiał się głupkowato, wytrzeszczając małe oczka. Mokre od miodu wąsy zwisały mu po obu stronach płaskich nozdrzy jak jakieś nieludzkie, zwierzęce raczej ozdoby.

Pan Chrząszczewski uśmiechnął się z miną człowieka, który wiele rzeczy na świecie widział i którego prostactwo maluczkich nie niepokoi.

- Toteż, panie Wołodkowicz - powiedział - po odpustach sobie pan spaceruj, owszem, ale o sprawach królewskich ni, ni! - i położył sobie palec na ustach.

W tej chwili wszedł na izbę nieduży, jasny blondyn o krótkim nosie i zimnych, bardzo ładnych oczach. Szybko podszedł do stołu i przechylając się przez deskę, nie pozdrawiając nikogo, zaczął mówić do Odryna:

- Panie kalefaktor, panie kalefaktor, nie rób mi pan świństwa - wszystkie litery wymawiał wyraźnie i dobitnie ładnym, krakowskim akcentem - przyjdź mi pan jutro kalikować. Baba Urbanka już na nic niezdatna, znowu w samym środku mszy ustanie, a organy mi pieją jak koguty. Jutro takie persony w kościele, muzyka musi być jak muzyka. Cały dzień dzisiaj ćwiczyłem, a ona ledwie tym miechem porusza. Tu trzeba kowalskiej siły, mój panie Odryn!

Pijany Odryn patrzył na młodzieńca, uśmiechając się głupio, a potem powiedział:

- Cóż to, panie Aniołek? Taka zacna kompania tu siedzi, a pan nawet nikogo nie pozdrowisz? Czy to takich rzeczy was w Sandomierzu uczyli? Siadaj waść.

Aniołek zmieszał się. Zdjął kwadratową czapkę z głowy i skłonił się dokoła, połyskując jasną czupryną. Odryn piał:

- Przedstawiam waszmościom: pan Aniołek, organista panien urszulanek. Gra jak cały anioł, siadaj waść. 

Aniołek się sumitował.

- Nie, nie, nie mam czasu. Jeszcze muszę dwa chóry prześpiewać.

- Siadaj pan i napij się z nami - zawołał Wołodkowicz rad, że przybycie nowego gościa przerwało przykrą dla niego rozmowę.

Kaziuk, który chodził od szynkwasu do stołu ze stągiewkami i szklankami, nachylił się nad organistą.

- Siadaj - powiedział - szklanka miodu ci nie zaszkodzi.

Aniołek siadł i natychmiast zwracając się do swego sąsiada, którym się okazał pan Piątkowski, począł mu szybko i obszernie opowiadać o kłopotach, jakie ma z powodu nieumiejętnego kalikowania przez babę Urbankę. Pan Piątkowski uprzejmie słuchał wykładu, lecz nowa fala chmielu ogarnęła go tak mocno, iż nic z przemowy pana organisty nie rozumiał, ale to panu Aniołkowi wcale nie zawadzało.

- Więc to pan przygrywa naszym panienkom do tańca? - zawołał Wołodkowicz klepiąc go po ramieniu. - Tęgi z pana grajek. Twoje zdrowie - dodał podnosząc szklankę z miodem do góry.

- A, co mi tam ich tańce - zawołał niechętnie organista, wzruszył ramionami, ale miodu się napił - grunt w tym - ciągnął dalej - że się część organów popsowała i nie dają mi pieniędzy na strój. Wszystkie jasne regestry dziurawe, piszczą jak te mniszki, nie przymawiając, a matka Joanna powiada, że pieniędzy nie ma, że klasztor ubogi.

- Pewnie, że ubogi - powiedział basem Odryn - cóż kto takiemu klasztorowi da? Żeby diabłom dogodzić?

- E, czasem trzeba i diabłu świecę postawić - zawołał Wołodkowicz, który nie przestawał zerkać w stronę szynkwasu.

- Jeszcze by na moje organy starczyło! - westchnął pan Aniołek i wypił drugi kielich miodu.

Kaziuk pochylił się nad nim:

- Na jeden cię namawiałem - powiedział - na dwa patrzę, ale trzy to już będzie dosyć. Znowu się otniesz.

- A co mam robić? - melancholijnie zapytał organista. - U nas w Sandomierzu to przynajmniej kobiety jak kobiety. Wyszło się na rynek - widziało się niewiasty. Ale tutaj albo mniszka, albo taka jak ta za szynkwasem...

Kaziuk uśmiechnął się.

- I ta za szynkwasem przyda się czasem.

Jednak Wołodkowicz nie mógł wytrzymać.

- Słuchaj waść - chwycił Chrząszczewskiego za rękę - pójdziemy mniszkę uczyć gorzałkę pić! - porwał się od stołu, pociągając za sobą innych, i skoczył za szynkwas.

Tam siostra Małgorzata od Krzyża bardzo smacznie plotkowała z panią gospodynią, zupełnie już zapomniawszy o swoich wrotach. Kobiety się przestraszyły, gdy panowie tak na nie ruszyli.

- Dlaboga! - wrzasnęła Józefa - panowie jak Tatarzy.

- Siostro, jakem Wincenty Wołodkowicz - wołał pijany szlachciura - proszę o wypicie z nami szklaneczki miodu.

- Niech się siostra napije, niech się siostra napije - przynaglała ją pani Józefa - jeden grzech, trzeba już wykorzystać.

Siostra zapłoniła się, dołeczki jej zagrały w twarzy, uniosła w górę obie piękne dłonie i słabo się broniła:

.- Ależ, panowie, na Boga, to raptus!

Ale panowie nie ustąpili, hurmem zabrali siostrę Małgorzatę i podali jej sporą szklankę miodu.

- Za zdrowie klasztoru! - wołali.

- I matki przełożonej! - dodał pan Aniołek dobrze już podchmielony.

Siostra Małgorzata nie dawała się prosić, odważnie wypiła kieliszek miodu i pragnąc się dostosować do ogólnego nastroju, zanuciła słabiutkim głosikiem piosenkę, którą podchwycili wszyscy obecni:

 

Moja pani matko,

Juści mi mniszką być!

Nie chcę bo ja za męża

Lada jakiego iść!

 

- Juści mi mniszką być, juści mi mniszką być - ryczeli wszyscy panowie podnosząc w górę kielichy.

Wszyscy stali, tylko pan Aniołek siedział rozwalony, z nogami rozcapierzonymi, i postukiwał w deskę palcami, jak gdyby grał na organach. Siostra Małgorzata, podniecona sukcesem, z błyszczącymi oczyma ciągnęła dalej. Wołodkowicz nalał jej znowu miodu do kieliszka, który trzymała w ręce.

 

Miałby mnie zawsze mąż

Buzdyganem gonić,

Pobije mnie, niebogę,

Wolę ja mniszką być!

 

- Wolę ja mniszką być, wolę ja mniszką być! - ryczał chór. Pan Chrząszczewski objął obfite kształty pani gospodyni i mówił do niej coś, co ginęło w ogólnym gwarze. Pan Aniołek rozczerwienił się cały na swojej jasnej twarzy, zatupał nogami, jakby basy brał, i rękami wymachiwał, niby to zmieniając regestry.

Siostra Małgorzata zaczerpnęła oddechu i roześmiawszy się wesoło, znowu upiła z kieliszka, po czym, postawiwszy go na stole, klasnęła w dłonie i w dalszym ciągu śpiewała - mocniejszym już głosem - na nutę wesołego tańca:

 

Wieręć wolę w klasztorze

Z mniszkami na chórze,

Niżby nabywać od męża

Słów krwawych po skórze.

 

- Nie każdy mąż jest taki - powiedział pan Chrząszczewski przyciskając mocno kształt pani Józefy, który przelewał mu się przez ręce. Śpiew doszedł do kulminacyjnego punktu:

 

Śpiewać ja wolę

Jutrznię i maturę...

 

- Ho-ho-ho-ho-ho-ho-ho! - nagle w tym miejscu wysokim falsetem zawrzasnął pan Aniołek frazes gregoriański z nieszporów, uderzając dłońmi po udach i po stole, jak gdyby kozaka tańcował.

 

Godzin byleż najwięcej,

A mieć całą skórę...

 

- Wolę ja mniszką być, wolę ja mniszką być! - wesoło wrzeszczała cała kompania, a Wołodkowicz próbował nawet przyskoczyć do siostry Akruczy, ale mu się usunęła ruchem prawdziwie tanecznym. Wszyscy klaskali w dłonie, powtarzając:

- Wolę już mniszką być, wolę już mniszką być!

Pan Aniołek chrobotał kułakiem po stole, aż szklanki podskakiwały. Pani Józia niby to w ogólnym ferworze, ale jednak uważała na kieliszki i przytrzymywała je, żeby się nie potłukły.

W tym momencie wszedł ojciec Suryn. Był tak pogrążony w swoich myślach, że nawet nie spostrzegł tego, co się dzieje, i nie zwróciła bynajmniej jego uwagi śmiertelna cisza, jaka nastała po głośnych hałasach w chwili, kiedy się zjawił. Grzecznie powiedział: "Niech będzie pochwalony", i zbliżył się do szynkwasu. Siostra Małgorzata schowała się za rosłe plecy pana Chrząszczewskiego i zbladła jak trup. Korzystając z tego zamieszania, Wołodkowicz trzymał ją za rękę. Pani Józefa szybko podskoczyła do kapelana.

- Czym mogę służyć? - spytała uprzejmie.

- Daj mi waśćka kieliszek gorzałki - powiedział ksiądz Suryn i zmarszczył się przykro - w głowie mam taki mąt! - westchnął - sam nie wiem, co to znaczy!

Pani Józia nalała mu siwej gorzałki do niebieskiego kielicha i podała kawałek chleba i ogórek na talerzu. Ksiądz Suryn wypił od razu ten chamski trunek, wziął w ręce ogórek, ogryzł go szybko i zakąsił chlebem.

- A teraz taka uroczystość - powiedziała z namaszczeniem gospodyni - tacy goście w klasztorze!

- Ach, tak - powiedział ksiądz żując chleb. - Ale to wszystko marności! Bóg tego nie lubi!... - dodał ustawiając oczy, jak gdyby widział coś w dalekości.

- Nie wszyscy Boga słuchają - z przekonaniem powiedziała pani Józia i odebrała z rąk ojca talerzyk z ogryzkiem ogórka.

- Tak, tak i ja tak sądzę - powiedział bezmyślnie ojciec Suryn i znowu się zapatrzył gdzieś. Wycierał ręce zabrudzone ogórkiem o sutannę. - A gdzie szukać takich ludzi, którzy by znali drogę do Boga?

Uderzyło go nagłe milczenie, jakie panowało wokół niego. Obejrzał się teraz i spostrzegł siostrę Małgorzatę. Zatrzymał przez chwilę oko na niej, ale potem popatrzył na innych. Wołodkowicz skłonił się układnie. Widząc, że to jego osoba tak wszystkich zasmuciła, ksiądz sam się zafrasował.

- Mój Boże, ale ja tu psuję humory - powiedział - trzeba już iść stąd! - i coś jakby żal, jakby smutek zabrzmiał w tych wyrazach. - No, to do widzenia! Pokój temu domowi!

Wszyscy odpowiedzieli chórem. Ksiądz, pochylając głowę, przeszedł przez próg, Kaziuk otworzył drzwi przed nim i wyszedł do sieni, ksiądz zatrzymał się chwilę przed karczmą i spojrzał na Kaziuka, który stał w progu uśmiechając się.

- I tu diabeł gospodarzy - szepnął bezradnie do chłopca.

- Cóż robić? - powiedział Kaziuk - tak już jest na świecie.

- Bardzo ty znasz ten świat - wzruszył ramionami Suryn.

- A ksiądz?

- Co ja? Też nie znam... Co ja widziałem? Wilno, Smoleńsk, Połock. Od dwunastego roku życia w klasztorze. Ale to chyba nieciekawe to wszystko - ksiądz nieokreślonym ruchem wskazał okolicę - to wszystko...

Kaziuk znowu się uśmiechnął.

- Ciekawe, ciekawe - powiedział z pewnością.

- Moja matka miała cztery służące - powiedział nagle ksiądz bez pozornego związku - i nie mogła sobie rady dać. A potem była karmelitką i sama sobie musiała usłużyć. I była szczęśliwa...

- Spokojna była - potwierdził Kaziuk.

- A toż. A ja?

W tej chwili siostra Małgorzata a Cruce wyskoczyła z drzwi oberży, pewna, że już nie ma ojca Suryna w pobliżu, i wpadła prosto na niego. Ucałowała go w rękę.

- Córko, gdzież to cię widzę? - spytał ojciec Suryn.

- Miałam sprawę do tej niewiasty - szepnęła siostra stojąc z zamkniętymi oczami.

- Idź, córko, i nie grzesz więcej - nadspodziewanie poważnie rzekł ksiądz Suryn.

Skłoniła się głęboko i szybko przeszła przez błoto do klasztornej furty. Ojciec patrzył, jak znikła w bramie, i pokiwał głową. Kaziuk uśmiechał się w dalszym ciągu obojętnie.

- Tu diabeł i tam diabeł - powiedział nagle basem.

 

 

 

VII

Wrzesień był brzydki. Pogoda na odpust wypadła nieszczególna, chociaż deszcz nie padał, i ludzi zjechało się nie tak dużo, jak się spodziewano w miasteczku. Ludyń zresztą leżał tak na uboczu, daleko od głównych traktów, pomiędzy lasami i błotnistymi drogami; ludności katolickiej wokoło nie było wiele. Ale jednak trochę ludzi przyjechało - na rynku rozłożył się jarmark, furmanki i stragany mieszały się razem, ludzie, w zabłoconych butach, kłócili się i targowali, baby, z głowami w wełnianych chustkach, spoglądały pożądliwie na spiętrzone na straganach materiały - jednym słowem, odpust. Środkiem rynku szła szeroka droga oczyszczona z wiecznego błota, o ile się dało, i wysypana piaskiem i gałązkami jodłowymi. Drogę tę w środku przecinała kałuża, która się nie dawała wyczerpać i błyszczała gęstą, tłustą wilgocią. Procesja z klasztoru miała tą drogą przejść do fary - położono więc przez tę kałużę parę wąskich desek dla księży i siostrzyczek. Inną stroną rynku ciągnęła się taka sama droga przeznaczona dla karety królewicza Jakuba.

Królewicz nadciągnął z samego rana. Najprzód szedł powóz pusty - di rispetto. Potem jechał sam królewicz. Olbrzymia kareta ze świecącymi szkłami wydawała się za duża na jednego człowieka, który samotnie w niej siedział.

Osiem koni białych, z grzywami i ogonami malowanymi na różowo, ciągnęło kolasę: cztery poręczowe, cztery przed nimi w lejce zaprzężone dźwigały na sobie przybranych szafirowo forysiów. Królewicz siedział w karecie blady, flegmatyczny, o chorowitym wyrazie bezmyślnej twarzy. Podobny do lalki woskowej w swoim francuskim, zielonym z białym stroju. Od czasu do czasu otwierał tabakierkę i zażywał tabaki. Nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co się naokoło niego działo, na mieszczan ludyńskich, na chłopów zagapionych, na świnię, co się ledwie spod kopyt farbowanych rumaków wyrwała i z wielkim kwikiem z góry kościelnej się zwaliła. Za królewiczem jechała mniejsza kareta, a w niej panowie, Chrząszczewski i Piątkowski, bardzo napuszeni. Gdyby spotkali w tej chwili kogokolwiek z kompanii, z którą wczoraj popijali w gospodzie, na pewno by go nie poznali. Ale nikt z tego towarzystwa nie znalazł się w tłumie.

Ksiądz Brym oczekiwał królewicza u wrót fary. Konie się jakoś znarowiły i kareta z wielkim szarpnięciem zatrzymała się przed bramą. Skoczyły pazie i hajduki i otworzyły stopień kolasy, potem drzwiczki, panowie dworzanie znaleźli się u wejścia i drobny, nieduży królewicz Jakub, w ruchach zupełnie Francuzik, znalazł się wobec starego proboszcza. Z wprawą uchylił kapelusza i ucałował podany przez proboszcza krzyż. Ksiądz Brym - rzecz niesłychana - nie wygłosił żadnej oracji, tylko powiedział:

- Benedictus, qui venit in nomine Domini - po czym skierował się do kościoła. Zielonożółty aksamit stroju królewicza lśnił nikło w mglistym dniu. Nikle błyszczały płomyki świec niesionych przed i za królewiczem przez orszak różańcowy. Proboszcz wprowadził królewicza do kościoła i posadził pod karminowym baldachimem. Panowie usiedli w stallach. Zaczęła się suma.

Tymczasem przed gankiem kościoła klasztornego zbierała się inna procesja. Niebawem wyruszyła ona krokiem dość dziarskim, prowadził ją bowiem ksiądz Laktancjusz, dominikanin, wzrostu gwardzisty i o ruchach żołniersko zamaszystych. Wielki ten mężczyzna ryczał potężnym głosem "In signo crucis" i maszerował jak na egzercycji. Za nim ledwie podążał mały ojciec Ignacy, drobny, szczupły, żółty na twarzy i z żółtą bródką, przypominający kozę; buczał on również hymn kościelny; widać tylko było, jak szeroko otwierał małe usta, ale dźwięk żaden z tych ust nie wychodził. Ksiądz Imber, czarny i wysoki, z dużym nosem, podobny do Savonaroli, z godnością ociągał się, aby się nie wydawało, że maszeruje pod rozkazami Laktancjusza. Wyciągał jak bocian długą szyję i bokiem jak ptak spoglądał naprzód, z nieufnością obserwując tłum po obu stronach drogi, błoto na gościńcu i siwą aurę jesienną. Obok niego szedł blady i gruby ojciec Salomon, bernardyn, z odętymi wargami, którymi co chwila poruszał; próbował przyłączyć się do śpiewanego hymnu, otwierał małe usta jak ptak spragniony wody, pokazując rzadkie, nieprawidłowo osadzone zęby, potem jednak milkł, wzruszał ramionami, poprawiając za szeroką nań kapę, która groziła opadnięciem, i potem znowu zaczynał: "Anima christiana...", i przerywał w pół zdania.

Ojciec Suryn usunął się trochę w bok, aby patrzeć na stadko zakonnic, które kroczyły za krzyżem i za czterema egzorcystami. Matka Joanna, drobna, w dużym, czarnym płaszczu, który ukrywał jej ułomność, szła małymi kroczkami - przodem, ale jak gdyby skromnie i niechętnie, widząc się zmuszoną do przewodniczenia. Szła niesymetrycznie pośrodku pierwszego szeregu zakonnic, trochę z boku, z trudnością dźwigając książkę: psałterz czy missale romanum. Zakonnice szły zwartą gromadą. Było ich osiemnaście. Szły porządnie, nie oglądając się na boki, niektóre z przymkniętymi oczami, całe oddane pieśni, która płynęła z ich ust, niesforna, ale pobożna. W ostatnim szeregu szły tylko dwie zakonnice, siostra Małgorzata od Krzyża i mała nowicjuszka, bratanica matki Joanny, księżniczka Bielska, chorowite stworzenie o przestraszonych, wyblakłych oczach.

Na samym końcu, jak gdyby zamykając orszak, jak dwaj pasterze arkadyjscy zdążający za czarnorunym stadem, szli kalefaktor Odryn i pan Aniołek. Kalefaktor, wysoki, głuchawy, z ogromnym nosem, w dziennym świetle wyglądał na puchacza, który opuścił nocną kryjówkę i rozglądał się wokoło nic nie widzącymi oczami. Aniołek stawiał stopy jak natchniony. Empedokles musiał tak chodzić po swoim obskurnym Agrygencie. Oczy miał wzniesione ku górze, jakby wśród niskich białoszarych chmur widział różowe wniebowstąpienie. Cera mu się zarumieniła z wysiłku i źrenice straciły zimny i oschły wyraz, świadczący, że myślał tylko o sobie. Prześlicznym głosem śpiewał:

 

Duszo oziębła, czemu nie gorejesz?

Serce me, czemu wszystko nie stopniejesz?

Toczy twój Jezus z ognistej miłości

Krew w obfitości!

 

Nie zważając na to, że księża na przedzie zaintonowali zupełnie inną pieśń, którą podchwyciły zakonnice, szedł i śpiewał swoje improwizowane czy też zapamiętane z innych okoliczności pieśni, i pogrążony cały w wykonywaniu śpiewu, stawiał nieuważnie nogi w kałużach, rozpryskując naokoło błoto, aż Odryn cofał się i marszczył.

Pochód, zdawało się, szedł całkiem normalnie, zakonnice nie zdradzały żadnych objawów szaleństwa. Przeciwnie, można było pomyśleć, że to najpobożniejsze zgromadzenie sióstr, jakie można było spotkać; szły pogrążone w świętych myślach, ze słowami pieśni na ustach. Tylko mała Bielska, mając dosyć miejsca w ostatnim rzędzie, poczęła uskakiwać w bok cztery kroki, tanecznie, po czym dopędzała biegiem siostrę Małgorzatę i znowu skakała w bok, jak w gonionym, i znowu biegła, przy czym jej oczy nie traciły wcale oznak przerażenia, a twarz wyrażała duży wysiłek fizyczny. W miarę jak orszak zbliżał się do fary, skoki małej nowicjuszki stawały się coraz gwałtowniejsze, tak że w końcu siostra Małgorzata wzięła ją za rękę i szarpnąwszy gwałtownie, doprowadziła do opamiętania. Mała wyglądała jak obudzona ze snu i oglądała się wpółnieprzytomnie na pana Aniołka, który, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej taniec, śpiewał dalej:

 

Ogień miłości, gdy Go tak rozpala,

Szkaradne drzewo na ramiona zwala,

Zemdlony Jezus pod krzyżowym klęka

Ciężarem, stęka...

 

Cały jarmark przed farą oniemiał i obrócił się ku pochodowi zakonnic. One, nigdy nie opuszczające murów klasztoru, nagle wydobyte na świeże powietrze i ukazane mnóstwu ludzi, mrużyły oczy, opuszczały słowa pieśni, mąciły się. Niektóre miały uśmiech radości na ustach, spoglądając ku prostym kramom rozbitym jak namioty na rynku, inne zaciskały powieki nie chcąc widzieć świata, inne jeszcze rozdymały nozdrza, wciągając w nie zapach jesieni, błota, kożuchów - i ów powiew pieściwy, jesienny, który leciał z daleka od poczynających się tuż za miasteczkiem gęstych, dębowych, zupełnie jeszcze zielonych lasów. Pieśń, którą śpiewały, opadła, ksiądz Laktancjusz sam jeden pozostał ze swoimi łacińskimi wyrazami, a w tyle pan Aniołek śpiewał słodkim głosem, lubując się jego modulacjami i kończąc strofy łagodnym mezza voce:

 

O słodkie drzewo, spuśćże nam już ciało, 

Aby na tobie dłużej nie wisiało...

 

Tak doszli do furty. Tu wszystko umilkło, zakołysało się, i księża, i zakonnice stanęli parami (ojciec Suryn poczuł się samotny) i parami weszli do kruchty kościelnej. Suma się jeszcze nie skończyła. Orszak zatrzymał się. Pan Aniołek biegiem przeleciał na chór kościelny. Ksiądz Brym błogosławił, potem odczytał ostatnią ewangelię. Odszedł od ołtarza. Wówczas zabrzmiał na chórze wspaniały hymn Veni Creator i panny głupie poczęły iść środkiem nawy jak oblubienice.

Niestety, nie oblubienice Chrystusa. Ledwie rozległy się dźwięki hymnu wzywającego Świętego Ducha, wśród zakonnic zaczęło się coś psuć. Jakby ten wiatr, pełen zapachu zwiędłych liści, coś z tej zgnilizny wsączył w duszę pobożnych kobiet. W ich wzroku, ruchach, zachowaniu poczęły się przejawiać rzeczy niezwykłe. Niektóre się śmiały, inne szamotały się ze swoimi sukniami, inne jeszcze - jak przedtem mała Bielska - tanecznym krokiem robiły figury jak we francuskich tańcach. W miarę jak się zbliżały do głównego ołtarza, ruchy te nabierały gwałtowności. Twarze zmieniały się wyraźnie, a ręce wyciągnięte w górę powiewały długimi rękawami. Jedna kręciła się jak derwisz. Tylko sama matka Joanna od Aniołów na przedzie, a siostra Małgorzata z tyłu, zachowywały się normalnie.

Czterej księża, ojcowie Laktancjusz, Ignacy, Salomon i ksiądz Imber, stanęli na stopniach ołtarza, ku któremu zbliżał się orszak, jak gdyby chcieli go powitać; ksiądz Brym i ksiądz Suryn trzymali się zrazu na boku. Ksiądz Suryn chciał obejrzeć egzorcyzmy, zanim sam do nich przystąpi. Orszak zatrzymał się przed ołtarzem. Siostra Małgorzata od razu usunęła się na stronę i poczęła się głęboko modlić kiwając głową i żegnając się co chwila. W stallach orszak królewicza Jakuba wytrzeszczał oczy z pewnego rodzaju przerażeniem, widać było, że dreszcz przechodzi panów z Warszawy. Zresztą, nie było ich wielu i ginęli prawie w czarnych, olbrzymich ławach i oparciach rzeźbionych z wiślanego dębu. Jakimś cudem i pan Wołodkowicz dostał się do tych stall i siedział trochę w tyle i na uboczu, ale właśnie z tej strony, gdzie klęczała siostra Małgorzata. Modlił się także bardzo pobożnie.

Pan Aniołek na chórze wyhuczał się porządnie. Śpiewanie hymnu trwało długo i było tak osobliwe, że nawet królewicz rzucił obojętne spojrzenie ku wysokim organom fary, po czym znowu zażył tabaki. Jego żółta twarz wyrażała znudzenie.

Gdy umilkły organy, księża poczęli na głos odmawiać jakieś łacińskie modlitwy, siostry zaniepokoiły się, ale stały na miejscu. Ta jedna tylko kręciła się bez ustanku. Mały chłopak podał ojcu Laktancjuszowi wodę święconą w misie i kropidło. Ksiądz Laktancjusz oznaczył znakiem krzyża świętego zakonnice i pokropił je obficie wodą. Wówczas stała się rzecz niespodziewana. Siostry wrzasnęły wszystkie razem przeraźliwym głosem, aż się wszyscy wstrząsnęli, i rozbiegły po prezbiterium. Zrobił się tumult i zamieszanie, nogi zakonnic tupotały, same one wykrzykiwały jak spłoszone wiewiórki i powdrapywały się na ławy, na siedzenia, poukrywały się w festonach zasłon. Niektóre wlazły wysoko na rzeźbione stalle i usiadły na dębowych ornamentach jak na krzesłach, fajtając nogami, inne pochowały się za panów z orszaku królewicza, którzy się bardzo przestraszyli; jedna usiadła na oparciu ponad Wołodkowiczem, a mała Bielska schowała się za zasłonę tronu królewicza i stamtąd wyzierała od czasu do czasu, strojąc okropne i pocieszne miny. Jedna matka Joanna od Aniołów stała nieruchomo pośrodku posadzki przed ołtarzem i odważnie i wyzywająco patrzyła w oczy ojcu Laktancjuszowi.

Ojciec Laktancjusz przeczekał chwilę, aż się wszystko uspokoiło, aż zakonnice zastygły w małpich pozach, aż królewicz Jakub strzepnął sobie tabakę z żabotu, i fala, która przeszła tłumem zebranych w kościele, rozbiła się i zacichła u kruchty.

- Szatanie! - wrzasnął wreszcie głosem tak potężnym, aż szyby zadzwoniły w oknach, a echo odpowiedziało w dudach organowych. Nastała śmiertelna cisza.

- Szatanie, nakazuję ci - wołał ksiądz Laktancjusz - wynijdź z ciała przewielebnej matki od Aniołów, wynijdź, wynijdź!

Matka Joanna pobladła i stała się nagle jak gdyby wyższa od samej siebie, dostrzegało się, jak sztywniała cała. Jednym gestem wyrzuciła sztywne ramiona w górę i rosła, rosła jak gdyby. Nagle od razu wygięła się w tył jak skoczka jarmarczna, zasłony opadły jej z głowy, odsłaniając cienkie, wątłe, przystrzyżone włosy. Powoli przeginała się coraz bardziej, aż sięgnęła głową stóp. Wszyscy przypatrywali się tej pozie ze strachem i podziwem.

Wtem niski, beczący głos wydarł się z ust matki Joanny:

-. Nie wynijdę - róbcie, co chcecie - nie wynijdę!

- Czy będziesz odpowiadał na nasze pytania? - zawołał ojciec Laktancjusz.

Matka Joanna wyprostowała się gwałtownie, aż kości jej trzasnęły, i jednym ruchem padła na twarz, rozkrzyżowując ramiona, jakby z drewna były uczynione. Bliżej stojący ujrzeli, jak z ust jej wyszedł ogromny, siny język i jak poczęła nim lizać marmurowe stopnie ołtarza. Strach szeroko otworzył oczy panów dworskich. Jeden królewicz zachowywał się ciągle obojętnie. Przywołał pazia i kazał sobie nogi przykryć purpurową, puchową pierzynką. Zawsze marzł w nogi w kościele. Inne siostry poczęły powoli opuszczać swoje pozycje po ścianach prezbiterium kościoła i krok za krokiem zbliżać się do matki opętanej. Z ust Joanny wychodziły jakieś dziwne dźwięki, podobne do mlaskania i mruczenia niedźwiedzi. Księża żegnali się i modlili.

Ksiądz Laktancjusz ciągnął:

- Odpowiadaj! Balaamie, Isaakaronie, Asmodeuszu, Grezylu, Amanie, Begerycie! Któryś jest?

- To ja jestem, Zapaliczka - zawołała nagle cienkim głosem matka Joanna prostując się i powstając ze swej pozycji bez zginania kolan. - Do twoich usług - dodała z szelmowskim uśmiechem.

Ksiądz egzorcysta nie stracił jednak powagi. Przeżegnał w powietrzu głowę Joanny i powiedział:

- Odpowiedz, Zapaliczko, czy opuścisz ciało tej kobiety na moje wezwanie?

- Opuszczę natychmiast - odpowiedział Zapaliczka ustami matki Joanny - ale co zrobisz z moimi braćmi? Balaamem, Isaakaronem, Asmodeuszem, Grezylem, Amanem, Begerytem? Balaam siedzi w głowie, Isaakaron w ramionach, Aman w piersiach, Grezyl w brzuchu, Begeryt w nogach, a Asmodeusz w...

Jęk wstrząsnął kościołem na te okropne słowa wypowiedziane przez Zapaliczkę wesolutkim głosem. Księża się przeżegnali i odmówili króciutką modlitwę zadośćuczynienia za bluźnierstwa. Matka Joanna śmiała się tymczasem cichutkim, drobnym śmiechem. Inne szalone zbliżały się do niej i otoczyły ją półkolem, trzymając się za ręce.

Ksiądz Laktancjusz skinął na ojca Salomona. Ten poprawił na sobie kapy, umocnił się na krótkich nogach i nagle pisnął rozpaczliwie jak schrypnięty sierżant:

- Szatanie, rozkazuję ci, wyjdź!

Matka Joanna przewróciła się w tył, jakby szarpnięta niewidzialną ręką, i sztywno oparła się na ramionach podtrzymujących ją sióstr. Przez chwilę dyszała ciężko, po czym wydała długi, potężny, przerywany jęk. Potem stanęła, wytarła sobie chusteczką usta i skroplone rosą potu czoło i poprawiła nakrycie głowy. Twarz jej przybrała wyraz normalny. Powiedziała zwykłym swoim głosem:

- Zapaliczka wyszedł!

Po czym zaczęła się lekko wachlować chusteczką. Wśród zebranych rozległy się głosy podziwu, rozczarowania; wymieniano zdania po długim milczeniu, królewicz Jakub znowu zażył tabaki.

Księża zwrócili się do ołtarza i zmówili modlitwę dziękczynną. Matka Joanna, podtrzymywana przez siostry, tak że uklękła. Ksiądz Suryn patrzył na nią uważnie, zdawała się być bardzo zmęczona. Przymknęła powieki, dyszała ciężko i była bliska omdlenia. Nagle szeroko otworzyła oczy, jak gdyby ponad sobą, nad ołtarzem ujrzała jakieś zjawisko. Siostry, trzymające ją pod ręce, poczęły szeptać:

- Ma widzenie, widzenie.

Księża odwrócili się od ołtarza. Matka Joanna krzyknęła nagle i zakryła twarz rękami. Tym razem ksiądz Imber uczynił krok w jej kierunku i znowu uczyniwszy znak krzyża, powiedział:

- Matko Joanno, co widziałaś?

Głos księdza był łagodny, aksamitny, słodki. Nie brzmiał tak głośno jak słowa ojca Laktancjusza, ale jednak jego brzmienie wkradło się w każdy załom kościelnej architektury i rozlewało się wszędzie niby łagodna oliwa.

Matka Joanna zerwała się na równe nogi, odsłaniając twarz. Ojciec Suryn zauważył, że wyraz jej twarzy był równie chytry i zuchwały jak wówczas w refektarzu. Przez zęby wysyczała te same wyrazy:

- Nie jestem matką Joanną, nie jestem matką Joanną. Jestem szatanem, nazywam się Grezyl!

Ojciec Imber westchnął usłyszawszy te słowa i powiedział swoim spokojnym, słodkim głosem:

- Grezylu! Szatanie! Wszak wiesz dobrze, że nic na świecie nie dzieje się bez woli boskiej! Bez woli boskiej włos z głowy nie spadnie tej tu obecnej matce Joannie od Aniołów, przełożonej tutejszego klasztoru. Wola boża uczestniczy w tym także, żeś wszedł w ciało tej świątobliwej kobiety. Niezbadane są wyroki boskie, ale muszą się im poddawać każde ciało i każdy duch. I ty winieneś być posłuszny Bogu i tym, którzy w imieniu Boga tobie rozkazują. Będziesz posłuszny?

- Tak - zdławionym głosem matki Joanny wyrzekł szatan.

- Odpowiesz zatem na moje pytanie?

- Tak - powtórzył Grezyl.

- Niezbadane są wyroki boskie - monotonnie mówił ksiądz Imber i wyciągając szyję z wielką, choć łagodną ciekawością, bokiem spoglądał na matkę Joannę. - I szatan może działać ku zbudowaniu dusz wiernych. Pokaż nam więc, zły duchu, w jaki sposób Serafiny oddają najwyższą cześć Panu Zastępów?

- Nie, nie - zawołała nie swoim głosem matka Joanna i cofnęła się o parę kroków, poczęła się chować za otaczające ją siostry, ukrywać za ich szerokimi spódnicami, przysiadać i rzucać na egzorcystę ukośne, prawdziwie szalone spojrzenia znieruchomiałych źrenic. Jednakże oczy jej nie były rozszerzone przerażeniem, odbijało się w nich jakieś podniecenie, ożywienie, nawet natchnienie.

- Diabelski odblask - szepnął do siebie ksiądz Suryn. 

Ale ksiądz Imber, wysoko podnosząc brwi nad swoimi wspaniałymi, aksamitnymi oczami, władczo kiwnął dłonią na matkę Joannę, siostrzyczki rozstąpiły się zostawiając szerokie miejsce dla przełożonej, która w ten sposób znalazła się oko w oko z egzorcystą.

- Jak Serafiny czczą Pana Zastępów? - powtórzył swoje pytanie ksiądz.

Matka Joanna zawahała się, uważnie popatrzyła na pytającego, który skinął potakująco głową - i nagle padła jak długa, wyciągając ręce przed siebie i przebierając długimi palcami. Płaszcz czarny okrył ją jak skrzydła i cała jej postawa wyrażała hołd i uwielbienie. Tłum jęknął z zachwytu.

Ksiądz Imber z tryumfem spojrzał na stojących obok niego księży i kiedy matka Joanna podniosła się po chwili, zaczął znowu swoim miodowym głosem:

- Grezylu, a pokaż nam teraz, jak Trony składają hołd Najwyższemu?

- Adonai - szepnął ksiądz Suryn.

Matka Joanna pobladła i oczy jej zabłysły jeszcze bardziej. Z dumą uniosła głowę ku górze, była teraz piękna.

- Dobrze? - z łagodną prośbą zagadnął ksiądz Imber.

Matka Joanna uniosła w górę ręce i wstrząsnęła głową. Jej płaszcz, przywiązany u szyi, spłynął z niej ku dołowi, oddzielając się jak gdyby od jej postaci. Uczyniła trzy kroki naprzód ze wzniesionymi rękami i schylając się opuściła w dół ramiona, trzepocząc dłońmi jak zraniony ptak. Potem cofnęła się w lewo i znowu uczyniła taki sam ukłon, opuszczając ramiona i poruszając dłońmi i palcami, po czym cofnęła się. Teraz była naprzeciw królewicza Jakuba i pochyliła się przed nim w tym samym geście, potem odchyliła się w tył i znowu naprzód, ramionami i dłońmi czyniąc faliste ruchy niby ptak, niby motyl. W tanecznych tych ruchach było tyle wewnętrznego, gorącego życia, że dreszcz przebiegł przez zebranych. Królewiczowi Jakubowi oczy zaokrągliły się i rozszerzyły, lekko otworzył usta i z podziwem patrzył, jak matka Joanna łączy dłonie to ponad głową wysoko, to w tył wygięta, gdzieś poza sobą daleko, w dziwnym i pięknym ruchu. W tych ukłonach zakonnicy znikała gdzieś jej ułomność, zacierała się nierówność barków, a nadmierna długość rąk nadawała jej pozór nieziemski. Obraz miał niezwykłe piękno w sobie, ksiądz Suryn wzruszony przełknął ślinę. Matka Joanna zatrzymała się wreszcie i padła na kolana.

Lekki mrok padał teraz na kościół. Chmury zgęściły się, a i dnia jesiennego zostało już niewiele. Słońce odeszło w inną stronę. W przyćmionym kościele rozległ się aksamitny głos egzorcysty.

- Grezylu - mówił ksiądz Imber - bądź posłuszny. W imieniu Boga wzywam cię, abyś oddał cześć w tym dniu Podwyższenia Krzyżowi, znakowi naszego zbawienia.

Matka Joanna rozkrzyżowała ramiona.

- Nie każ, ojcze, nie każ - powiedziała nagle swoim własnym głosem - on mię strasznie męczyć będzie!

- Oddaj cześć krucyfiksowi świętemu - twardo, acz łagodnie powiedział ksiądz Imber.

- Nie! Nie! - gwałtownie krzyknęła matka Joanna szatańskim głosem. - Nie!! Nie złożę hołdu! Nie opuszczę tego ciała, tu jestem i tu pozostanę. Żadne słowa ziemskie ani niebieskie stąd mnie nie wygonią. Nie! nie! Jestem i będę.

Tu matka Joanna wyprostowana uklękła na najwyższym stopniu ołtarza i dumnie wznosząc głowę rozglądała się na boki po wszystkich obecnych, jak gdyby naprawdę powtarzała: patrzcie, tu jestem i stąd się nie ruszę!

Wszyscy czterej księża zbliżyli się ku niej, każdy z krzyżem srebrnym w ręku, i pokazując jej symbol najwyższej ofiary, zawołali:

- Ukórz się!

Ale szatan nie chciał się ukorzyć, nagle począł rzucać ciałem matki Joanny tak okropnie, że stoczyła się ze schodów i padłszy na kamień posadzki, uderzała to głową, to nogami w podłogę tak mocno, iż głuche ciosy rozbrzmiewały po kościele, gdzie wszyscy zamarli w przerażeniu.

Ksiądz Ignacy skinął w stronę zakrystii: Odryn i pan Aniołek przynieśli prostą ławę dębową, zaopatrzoną w długie rzemienie. Natychmiast podnieśli z ziemi drgające ciało, ułożyli je na ławie i szybko i mocno ściągnęli rzemykami. Stanęli opodal. Szatan przestał rzucać ciałem matki Joanny.

Wszyscy czterej księża zbliżyli się do ławy. Ksiądz Brym i ksiądz Suryn zrobili także krok naprzód.

- Ukórz się! - zawołali egzorcyści - ukórz się!

I zbliżyli cztery srebrne krzyże ku twarzy matki Joanny. Matka Joanna krzyczała okropnie wysokim, przeraźliwym głosem. Nagle zamilkła. Księża zatrzymali się nasłuchując, czekali, jakie słowa wyjdą z ust opętanej.

Po chwili wrzasnęła:

- Niechaj będzie przeklęty Bóg Ojciec i Syn, i Duch, i Matka Najświętsza, i całe królestwo niebieskie.

Lud w kościele zamruczał jak wzburzone morze. Księża wyciągnęli ręce, uspokajając go. Królewicz Jakub ziewnął nieco i kiwnął na Chrząszczewskiego, ten jednak nic nie widział, wpatrzony w matkę Joannę. Ona skurczyła się, skupiła jak gdyby w sobie i skręciwszy się jak żmija, wywinęła się spod związujących ją rzemieni. Spadła na podłogę. Siostry znowu rozbiegły się na wszystkie strony, krzycząc lub wołając: - Hosanna!

Matka Joanna zerwała się z ziemi, ale ksiądz Imber i ksiądz Ignacy schwycili ją pod ramiona i z wolna podprowadzili do ołtarza przed dwóch innych księży, którzy tam stali wciąż, teraz już mając po dwa srebrne krzyże w rękach. Ojciec Salomon tak się zapalił, że drżał cały i poczerwieniał na twarzy.

- Ukórz się, ukórz! - powtarzali egzorcyści. Matka Joanna wiła się w ręku prowadzących ją i wyrzucała z siebie przekleństwa, pokazując księżom wielki, opuchnięty, zupełnie czarny język.

- Przeklęci, przeklęci - ryczała niskim głosem, pot spływał jej po twarzy i po czole, zalewając oczy.

Nagle wyrwała się z rąk prowadzących i padła na kolana na schodach ołtarza - lud znowu zakołysał się w nawie kościoła, królewicz znowu kiwnął na swych dworzan.

Egzorcyści, z krzyżami w ręku, kazali szatanowi odpowiadać. Wówczas wyraz twarzy matki Joanny zmienił się i stał się straszny. Głowa odchyliła się zupełnie w tył i dał się słyszeć mocny głos, wydobywający się jak gdyby z samej głębi piersi opętanej - imo a pectore:

- O Krzyżu święty! O Pani Najświętsza! Wybaczcie mi wszystkie moje bluźnierstwa.

Okrzyk radości wybuchł na chwilę w kościele i zaraz opadł. Matka Joanna od Aniołów pobladła, zerwała się na nogi, zatoczyła się i padła głęboko zemdlona pod stopy egzorcystów.

 

 

 

VIII

Ksiądz Suryn zamieszkiwał w klasztorze tak zwany świronek. Był to duży drewniany budynek piętrowy, ustawiony za klasztorem bokiem do zabudowań gospodarskich. Dołem mieściły się tam lamusy i składy drew, gdzie królował Odryn, a górą szedł długi drewniany balkon, na który się wchodziło po szerokich roztrzęsionych schodach. Z balkonu prowadziły drzwi do położonych obok siebie pokoi. Pokoików tych było sześć, wszystkie jednakowe, szczupłe, ale wygodne: każdy z nich miał okno wychodzące na ogród klasztorny, w każdym stało duże łóżko, stół, krzesło i na ścianie wisiał krucyfiks. Tu mieszkali wszyscy księża: Laktancjusz, Ignacy, ojciec Salomon, ksiądz Imber, ojciec Miga, spowiednik zakonnic, i wreszcie w ostatnim wolnym pokoiku umieszczono księdza Suryna.

Ksiądz Suryn przyzwyczajony był wprawdzie do długich nabożeństw, ale po tym dniu odpustu, po egzorcyzmach i po nieszporach, które potem odprawiono, czuł się zmęczony. Położył się wcześnie, nie tknąwszy obfitej wieczerzy, jaką mu do pokoju przyniosła siostra Małgorzata, i nie odmówiwszy nawet przepisanych brewiarzy. Widok opętanych sióstr i długotrwałe publiczne wypędzanie szatana napełniły go przerażeniem. Był głęboko wstrząśnięty. Aczkolwiek był doświadczonym egzorcystą, po raz pierwszy widział takie zbiorowe opętanie.

Pragnął oderwać myśl od tych widoków, jakie przed chwilą oglądał - i zaczął myśleć o rzeczach dalekich od ludyńskiego klasztoru. Chciał wrócić znowu do dzieciństwa - zawsze powracał do myśli o nim, ilekroć zmęczenie światem zewnętrznym zmagało go i przezwyciężało. Lubił powracać uczuciem do jakiejś pierwotnej mgły niebieskozielonej, która jak mżący puch pierwszej wiosny otaczała go niegdyś, otaczała go teraz, ilekroć tylko chciał ją przywołać ku sobie...

Opanowała go prostracja dziwnego rodzaju. Jak gdyby sztywno wyprostowany pogrążał się w ciepłą wodę nicości. I z wody tej wystawały jakieś głębinowe rośliny, niby żaby ogrzane słońcem wiosennym i zmieniające się w jaskółki, wspomnienia dalekiego dzieciństwa: mały folwarczek i srogi ojciec, i pobożny parobczak Mykita, którego potem oszalały chłop zarąbał siekierą, a nade wszystko łagodny uśmiech matki. Wspomnienia te nie realizowały się w nim, w środku, ale jak gdyby krzyżowały się ponad nim w górze, tworząc baldachim cichej, usypiającej muzyki. Stwarzały wkoło niego szmer, jaki się w ulach w ciepłe, letnie dnie słyszy.

Pamiętał, jak Mykita nasłuchiwał, jak brzęczą pszczoły, i po brzęku poznawał, czy prędko będą się roić. I ten radosny letni brzęk unosił się nad zmęczoną głową ojca Suryna, dając mu nieoczekiwane uczucie szczęścia i spokoju. Zasypiał prawie, na pół czuwał i nie władał swoimi myślami. Ale te straszne, najgorsze odpływały od niego, odpływały zostawiając go w złotym szczęściu. I przyszła także myśl o matce Joannie, ale nie miała w sobie żądła. Przeciwnie, była to myśl łagodna i jasna. Nie pamiętał strasznego wyrazu jej twarzy podczas egzorcyzmów, ale widział, jak szła w przejrzystym świetle wrześniowego chmurnego południa, nieśmiało i - jakby olśniona - stawiała kroki przed stadkiem zakonnic. Jakże czystą wydawała się wtedy, jak przejrzyste było niebieskie jej spojrzenie.

I nagle wstrząsnął się, pełen ohydy, wspomniawszy wszystko, co potem było. Jednocześnie serce jego ogarnął ból srogi, kiedy uprzytomnił sobie cierpienia tego kruchego ciała i tej jasnej duszy. Czy mógł mieć nadzieję, że zwycięży szatana, który był taki mocny? A jak ojciec Brym powiadał? Może rzeczywiście  t a m  nie ma szatana? Zimno go przebiegło na samą myśl, że matka Joanna może być ofiarą nie istniejącego naprawdę konkretnie szatana, ale że opanował ją tylko brak dobra. Że to tylko są winy i grzechy samej matki Joanny - które ona nazywa Zabulonem, Grezylem, Isaakaronem i Zapaliczką? A więc jest potępiona ta dusza, którą mu powierzono i z którą nie miał jeszcze najmniejszego zetknięcia, ta dusza zabłąkana i zawikłana?

- Józefie - powiedział do siebie - masz pamiętać na duszę zgubioną!

Powiedział to i nagle siadł na łożu. Myślał, że i jego dusza gubi się już snadnie, skoro nie odmówił przepisanych pacierzy i gruchnął na łoże jak wół na podściółkę. Porwał się na równe nogi i chwycił za dyscyplinę, co wisiała na ścianie. Począł się biczować gwałtownie, aż uczucie bólu fizycznego zagłuszyło nieco wielki żal, jaki odczuwał w sercu. Smagał się dość długo, potem wydobył z węzełka świeżą bieliznę i począł ją wdziewać odrzucając starą. Ilekroć to czynił, zajmowało to mu dużo czasu, trudził się nad tym niepomiernie - owijał starannie nogi świeżymi onucami i ściągał z trudnością i wstrętem części bielizny obnażające jego ciało. Pomimo iż w pokoju było ciemno, widział to ciało, czuł je - nie mógł zdecydować się na obnażenie go, a obnażywszy, z trudnością zbierał się, by je okryć czystym, białym płótnem. Szkoda mu było tego płótna, które się miało tak pohańbić, plecy wycierał ręcznikiem, gdyż krwawiły śladami uderzeń dyscypliny, i ślady krwi na płótnie - grubym, smoleńskim płótnie - napełniły jego duszę udręką i pociechą. Wciągnął koszulę, potem ciepły kaftanik wełniany, wreszcie szarawary. I tak dopiero położył się do łóżka.

Ale nie mógł zasnąć. Zapach czystej bielizny, ból świeżych ran na plecach i odnowionych starych blizn nie dawały mu zasnąć. Począł się zastanawiać i obmyślać, jak będzie przeprowadzał swoje egzorcyzmy, i wreszcie znowu wyobraził sobie kruchą, ułomną postać matki Joanny od Aniołów.

To przypomnienie żałosne porwało go z łoża i rzuciło na kolana. - Dusza potępiona, dusza zbawiona! - powtarzał sobie w myśli i wołał potem: - Boże! Boże! Boże!

I kiedy się tak modlił, nie mógł się powstrzymać, aby nie ofiarować się boskiemu Majestatowi. Chciał być obciążony tym samym nieszczęściem, jakie spotkało matkę Joannę, chciał doznać tych wszystkich uczuć, jakich ona doznaje, chciał być tak opętany, jak ona jest opętana, podzielić to wszystko, co ją obciąża - i poprosił Boga, by jej pozwolił odnaleźć prawdziwą drogę cnoty i miłości prowadzącą ją do zbawienia, a na niego zrzucił jej wszystkie nieszczęścia i grzechy. Z olbrzymią namiętnością odczuł w tej chwili, że jedynym jego pragnieniem jest tylko wyzwolenie tej duszy z objęć szatana. Gotów był znieść najsroższe męczarnie - i o męczarnie te prosił - aby ona dostąpiła radości wiecznej - a i ulgi doczesnej.

- A jeżeli szatan porzuci ją, a mnie opęta? - powiadał sobie. - Nie lękam się, jeżeli będę uchodził za szalonego. Świat drwi z szalonych, a więc niech drwi ze mnie - będę podobny do Jezusa u Heroda. Niech mnie biją i niech mi urągają, przypnę sobie do kapelusza ten bukiet wspaniały, którym świat gardzi, bukiet szaleństwa, i będę - jak to poucza nas nasz ojciec święty, święty Ignacy - wzbudzał szyderstwa i gniew ludzi świata, i prześladowanie niezasłużone - a jeden ja tylko będę wiedział, jaka to jest ofiara i jaki jej skutek...

Pot kroplisty okrył czoło księdza Józefa podczas tej niesamowitej modlitwy i czuł w sercu taki zapał i taką olbrzymią wiarę, że gdyby w tej chwili ukazano mu moc szatańską, zmiażdżyłby ją natychmiast. Pomyślał o tym - i spojrzał w okno. Czyste niebo znowu błyszczało zimnymi gwiazdami - i na tle rozjaśnionych konstelacji nie ujrzał w tej chwili owej czarnej mgławicy, która mu się zawsze widziała pomiędzy światłami. Rzeczywiście, istnienie szatana, które tak mocno odczuwał zwłaszcza w czasie modlitwy, nie zrealizowało się przed nim tym razem i nawet w najgłębszym zakamarku tego "włoskiego orzecha", z jakim porównywał swą duszę, nie widział czarnego pająka. Zasnął.

Nazajutrz po mszy, koło godziny dwunastej, miał ojciec Suryn rozpocząć swoje egzorcyzmy. Obrządek odbywał się w kościele klasztornym i nie miały mu towarzyszyć inne siostry zakonne. Siostra Małgorzata a Cruce, jako jedyna nie opętana, miała spędzić ten czas na modlitwie w pobliżu przełożonej. Ludzi nie przyszło wiele - królewicz bawił jeszcze u pana Ożarowskiego, ale zmęczony wczorajszym widowiskiem, tym razem nie przyjechał. Natomiast w kościele błyszczały podgolone czupryny panów Chrząszczewskiego, Piątkowskiego i Wołodkowicza.

Ojciec Suryn leżał krzyżem przez cały czas mszy świętej, aby uprosić natchnienie u Ducha Świętego. Gdy powstał, dwie siostry wprowadziły matkę Joannę. Ojciec Suryn zmieszał się z żałości na jej widok. Twarz miała bladą i zmęczoną, w oczach smutek wielki, ale szła z podniesioną głową, dumnymi krokami i hardo stanęła przed ojcem Surynem. Czterej wczorajsi egzorcyści siedzieli w ławkach prezbiterium i z ciekawością i z lekkimi uśmiechami na wargach patrzyli, jak ksiądz Suryn się brał do sprawy, której oni, pomimo fachowego traktowania i przykładnej pobożności, nie potrafili doprowadzić do końca.

Ojciec Suryn spoglądał długo w oczy matce Joannie, ale ona ani na chwilę nie odwracała wzroku. Pasowali się tak oczami czas jakiś - wreszcie matka Joanna nie wytrzymała łagodnego spojrzenia ojca Suryna. Odwróciła wzrok i padła na kolana. Siostry, które ją przyprowadziły, odeszły - i matka Joanna pozostała sama przed swoim egzorcystą. Bezsilna i zmęczona, miękko klęczała przed nim.

Jakby natchniony, ksiądz Suryn odwrócił się do ołtarza, otworzył tabernakulum i wyjąwszy jeden komunikant, zamknął go w srebrnym puzderku, które miał w kieszeni. Trzymając to Sanctissimum w ręku, zrobił krok w kierunku penitentki.

Ona się porwała - odbiegła parę kroków, wołając: - nie! nie! - i nagle zły duch powalił ją na dywan i począł nią miotać w okropnych konwulsjach. Ojciec Laktancjusz, jako obyty z tymi scenami, skinął na kościelnych, którzy przynieśli dębową ławkę. Ojciec Suryn stanął ze srebrnym puzderkiem w dłoni, nie wiedząc, co robić. Kościelni wprawdzie przywiązali matkę Joannę do ławki, ale nie przestała ona miotać się, spętana rzemieniami. Ryczała głucho i zgrzytała zębami.

Ojciec Suryn z sakramentem w ręku zaintonował Magnificat. Pan Aniołek wielkimi akordami poderwał gregoriańską melodię i organy zahuczały wymownie. Czterej księża podnieśli się w stallach i śpiewali pieśń radosną, pieśń uwielbienia gorącymi głosami. Matka Joanna ciskała się już słabiej.

Ksiądz Suryn przy dźwiękach entuzjastycznej pieśni posunął się ku ławie, na której leżała związana kobieta, i ukląkł przy niej. Matka Joanna spojrzała na niego chmurnie - we wzroku tym wyczytał oczekiwanie i lęk, i tryumf, i wielkie uniesienie. Żal okrutny wlał się w serce ojca Józefa. Nie zastanawiając się dłużej, wyciągnął ręce i srebrne puzderko z komunikantem umieścił na sercu opętanej.

Matka Joanna krzyknęła gwałtownie, potem się wyprężyła i zamarła z zamkniętymi oczami.

Pierś jej, na której spoczywało teraz srebrne puzderko, unosiła się gwałtownie, a potem uspokajała się stopniowo. Pan Aniołek swoim cudnym głosem śpiewał na chórze werset za wersetem, wreszcie organy zacichły, zagasły na wysokich fletach i vox humana. Zrobiła się cisza w kościele, wierni przysunęli się do kratek, żeby snadniej widzieć, co się będzie dziać.

Lecz nic się nie działo. Matka Joanna dyszała ciężko, słychać było jej oddychanie, jak i oddech ojca Suryna. Ksiądz przysunął się na kolanach do głowy zakonnicy i powiedział cichym, równym głosem:

- Córko moja, oto będziemy się modlili razem. Ja odmówię modlitwy moje, a ty staraj się łączyć ze mną w duchu. Niech spokój spłynie na ciebie.

.To powiedziawszy przymknął powieki i pochyliwszy się do ucha matki Joanny, począł półgłosem:

- Eripe me de inimicis meis, Deus meus, et ab insurgentibus in me libera me.

- Eripe me de operantibus iniquitatem et de viris sanguinum salva me.

- Quia ecce ceperunt animam meam: irruescunt in me fortes.

- Nec iniquitas mea, nec peccatum meum, Domine, sine iniquitate cucurri et direxi.

- Exsurge in occursum meum, tu Domine, Deus virtutum, Deus Israel!

Przyćmiony szept księdza Suryna wznosząc się i opadając brzmiał wśród głębokiej ciszy, jaka nastała w kościele, jak brzęk strumyka wodnego; tak czasami, wchodząc ze zgiełku południowego miasta w ciszę krużganka klasztornego, słyszymy cichy szmer fontanny, który tej ciszy przydaje spokoju. W miarę jak ojciec odmawiał psalm za psalmem, twarz związanej zakonnicy zmieniała swój wyraz. Ze zmęczonej stawała się uduchowiona, z opornej rozjaśniona posłuszeństwem, powoli ściągała swoje dłonie i złożyła je na piersiach, tak że drogocenne święte puzderko znajdowało się pomiędzy smukłymi palcami. Nie dotykała jednak świętości.

Ojciec Suryn z zamkniętymi powiekami, w zapamiętaniu recytował łacińskie wersety jedne za drugimi i, w miarę jak je recytował, plastyczny obraz złego wyrastał w jego oczach. Wielokrotnie już przy egzorcyzmach wywoływał w sobie to widzenie. Widział starania szatana, aby opanować duszę ludzką, aby z nią wziąć coś na kształt mistycznego ślubu, wszystko tylko po to, aby się sprzeciwić zrządzeniom bożym, aby przeciwstawić się w buncie, równie głupim jak próżnym. Panu wszystkiego stworzenia. I gdy tak modlił się, jednocześnie unosił się myślą nad ziemię, poczynał postrzegać całą bezsilność wszystkiego złego biorącego początek z szatana i całą marność beznadziejnych jego poczynań. I widział, jak niezmiennie toczą się podług boskich prawideł drogi gwiazd i planet po niebie, a drogi ludzi i narodów po ziemi, i jak szatan w swej zapienionej złości w niczym nie może poruszyć odwiecznych postanowień. I widząc złość i bezsiłę diabelską, i porównując ją z potęgą i ogromem Pana naszego, postrzegał zarówno nicość diabelstwa, jak nicość człowieczeństwa wobec Boga - i znajdował w tym pociechę. Serce jego czerpało pociechę z tego, że widział diabła czarnym i drobnym w duszy matki Joanny i że widział cenny brylant jej zbawienia błyszczący w ręku Chrystusa. I uczucie to w nim się tak roztaczało jak wonność z olejku wylanego na posadzkę kościelną, aż na ustach jego zjawił się słodki uśmiech niebiańskiej radości. Uśmiech ten znalazł niebawem swe odbicie na wargach zmęczonej zakonnicy. Widocznie przyzwyczajona do straszliwych okrzyków ojca Laktancjusza, które od dawna już nie robiły na niej żadnego wrażenia, zdziwiona była naprzód czułością tych łacińskich pomruków, potem może zniecierpliwiona ich niezrozumiałym brzmieniem, wreszcie ustąpiła magicznej sile tych wyrazów, których przejrzysty układ wywołał ów niebiański uśmiech ojca Suryna. Wzięła od niego tę czułość - i uśmiechnęła się również.

Po chwili ojciec Suryn zamilkł. Pomruk jego stoczył się gdzieś w dół, zaniknął i ksiądz otworzył oczy, jak gdyby budząc się ze snu, jakby powracając ku rzeczywistości z dalekiej wycieczki do niewytłumaczalnej krainy. Spostrzegł natychmiast anielski uśmiech zakonnicy i ręce jak kwiaty ułożone na piersiach. Odsunął się na chwilę, a potem pochyliwszy się, znowu powiedział:

- Córko moja, staraj się napełnić twą duszę miłością niebiańską i oddać sercu boskiemu tę miłość, jaką ono nas ukochało. Oto na sercu twoim trzymasz serce gorejące najwyższą miłością. Czyż możesz oprzeć się temu jego żarowi? Czyż możesz nie odpowiedzieć miłością na miłość?

Matka Joanna poruszyła się gwałtownie. Ojciec Suryn zabrał srebrną szkatułeczkę. Zakonnica otworzyła oczy i patrzyła na ojca Suryna z ufnością.

- Miłość wypędza zło - powiedział ten szeptem - napełnij się nią cała, tak żeby nie było w tobie ani jednej cząstki, gdzie by mogło utaić się zło. Bądź dobra jak dziecko, radosna jak dziecko. Bóg nas bowiem ukochał bardzo.

Gładkim, giętkim ruchem, zupełnie innym niż wczoraj, matka Joanna wyśliznęła się spod pętających ją rzemieni i płynnie uklękła na ławie, składając dłonie jak do modlitwy. Łzy spływały po jej policzkach. Ojciec Suryn ukląkł poniżej i powiedział:

- Módlmy się wszyscy. Ojcze nasz...

Matka Joanna powtarzała z rozczuleniem słowa Modlitwy Pańskiej.

Ojciec Suryn odniósł na ołtarz komunikant, powrócił do matki Joanny, ujął ją pod ramię i podprowadziwszy do stopni, zaśpiewał wielkim radosnym głosem:

- Gloria Patri et Filio...

Cały kościół płakał. Tylko na ustach tamtych egzorcystów, zwłaszcza księdza Imbera, błąkał się nieokreślony uśmiech, jak gdyby myśleli:

- Nie taka to łatwa sprawa z Lewiatanem. 

I rzeczywiście mieli rację, gdyż nazajutrz rano siostra Małgorzata doniosła ojcu Surynowi, że demony przez całą noc w sposób niezwykle gwałtowny dręczyły zarówno matkę przełożoną, jak i inne wszystkie siostry klasztorne.

 

 

 

IX

Wszystkie próby czynione przez ojca Suryna celem okiełznania ciemnych mocy okazały się bezskuteczne. Jego metoda uspokajania matki przełożonej dawała znakomite rezultaty, ale na krótką metę. Szatany, jak gdyby rozwścieczone przewagami ojca Suryna, powracały z większą jeszcze mocą, miotając siostrami i matką Joanną ze zdwojoną siłą, wkładając im w usta bezecne, bluźniercze wyrazy i opowiadając ich wargami nieprawdziwe i nieprawdopodobne, ale niezwykle gorszące zdarzenia. Ojciec Suryn chwilami ustawał ze zmęczenia. Modlitwy jego nad matką Joanną trwały po kilka godzin, dzień cały. A w nocy znowu powracały straszne krzyki, gonienia po korytarzach, wołania księdza Garnca; nawet Zapaliczka wygnany podczas odpustu przez księdza Salomona powrócił w ciało matki Joanny. Miał on tę właściwość, że udzielał matce Joannie chwil bezprzedmiotowej, żywiołowej wesołości. Śmiała się, chichotała z byle powodu, gadała głupstwa, przekręcała wyrazy i, jak ojciec Suryn powiadał, traciła w taką godzinę więcej, niż zyskiwała przez cały tydzień pobożnych rozmyślań. Wreszcie ojciec Suryn zdecydował się na skasowanie publicznych egzorcyzmów i rozpoczął egzorcyzmy prywatne. Na strychu klasztornym istniał pokój na poddaszu, pusty, mający dwa wejścia. Ojciec Suryn rozkazał, aby pokój ten przepołowiono przeprowadzając przezeń przejrzystą sztachetową przegrodę. W ten sposób powstało jakby małe parlatorium. Matka Joanna znajdowała się zazwyczaj po jednej stronie kraty, ojciec Suryn po drugiej - na stryszku panowała cisza kompletna i w ten sposób byli bliżej siebie. Ojciec Suryn starał się odnaleźć drogę do duszy matki Joanny, a jej w samotności łatwiej było o spokój i, co ważniejsza, o szczerość. Na początku ksiądz Józef czuł w niej opór i niechęć, za jaką zamykała przed nim swoje serce, nie przypuszczając go bynajmniej do tajemnic, które w sobie nosiła. Ale te opory dzięki modlitwie wspólnej, dzięki wspólnemu odmawianiu psalmów i brewiarzy miękły i ustępowały. Po kilku dniach takich modłów i rozmów - matka Joanna dość niespodziewanie poczęła mówić o sobie. Strumień zwierzeń popłynął łatwo i pełen szczegółów. Być może, matka Joanna zbyt łatwo spowiadała się ze wszystkich swoich pomyśleń i czynów, zbyt płynne były jej relacje - i wspomnienia nie musiały być zupełnie prawdziwe. Już po kilku godzinach tych łatwych rozmów, które zastąpiły trudne borykanie się z krnąbrnościami, niechybnie inspirowanymi przez szatana, ojciec Suryn zorientował się, że matka Joanna, pragnąc zainteresować go swymi przeżyciami, przesadza, koloryzuje i komponuje. Zresztą Joanna od dzieciństwa prawie przebywała w klasztorze i nie znała świata; w rozmowach, jakie prowadziła w parlatorium, słyszała to i owo i powtarzała światowe wyrazy nie pojmując całkowitego ich znaczenia. Powiadała, że grzeszyła "przywiązaniem serdecznym" do pewnych istot, że miała "namiętności" - ale po indagacji okazywało się, że "przywiązanie" sprowadzało się do zamiłowania w rozmowach, a "namiętności" były małymi łakomstwami, polegały na przygotowywaniu dużej ilości konfitur z miodem lub na przyzwyczajeniu spania pod pierzyną. Matka Joanna zdawała się nie odróżniać grzechu śmiertelnego od powszedniego. Po pewnym czasie ojciec Suryn zauważył, że w tym względzie matka Joanna także go zwodzi naumyślnie; że jednego dnia jak gdyby akcentuje te wyrazy: "grzeszne przywiązanie", "namiętności", aby go zainteresować, wywołać w nim zgorszenie... po czym nazajutrz na ostrożne jego zapytania wyjaśnia mu wcale niewinne znaczenie groźnych słów. Poznał więc ojciec Suryn ku niemałej swojej boleści, że i te słodkie rozmowy w samotnym parlatorium na strychu miały swój podkład diabelski. Wszystko, co mu mówiła przełożona, czyniła za podszeptem diabła, który pragnął go przekonać o rzekomej jej niewinności. Chciała mu się pokazać jako święta, której spożycie konfektów, przyniesionych przez szlachciankę z miasteczka, wydaje się grzechem obmierzłym i upadkiem. Spostrzegł także, że rzeczywistą namiętnością matki Joanny była chęć interesowania wszystkich sobą, chęć wywyższenia się jakim bądź kosztem. Toteż utrzymywała stanowczo, że ona jest z wszystkich sióstr ludyńskich najbardziej opętana.

Rozsądek mu powiadał, że te rozmowy i praktyki ascetyczne (biczowali się wspólnie) prowadzone na samotnym stryszku są tak samo bezskuteczne jak oficjalne egzorcyzmy w kościele, w obliczu wielkiej ilości ludzi. Ale nie miał dość siły woli, aby je przerwać. Dawały mu one pewne nasycenie świętością, pewne zadowolenie z obcowania w bardzo wysokich regionach duszy - i dla niego samego miały ogromne znaczenie, ponieważ dławiły w nim owego czarnego pająka, który w jego wnętrzu także nie przestawał rozsnuwać swych sieci. Mimo strachu, jakiego doznawał myśląc o głębokim opętaniu matki Joanny, rozmowy na strychu były dla niego źródłem radości.

To go wreszcie zastanowiło. Po pewnym czasie przerwał jednak i ten rodzaj egzorcyzmów. Nie widział, aby rozmowy prowadzące matkę Joannę na drogę modlitwy doskonałej zmniejszały w czymkolwiek moc złego ducha. Opętanie trwało. Przez parę dni wypoczywał. Bardzo był wtedy zrozpaczony.

Współmieszkańcy świronka zupełnie go nie pojmowali. Dawni egzorcyści cieszyli się raczej z jego niepowodzeń, choć składali mu wyrazy podziwu po pierwszym jego ćwiczeniu. Unikał rozmowy z towarzyszami przez ścianę, choć słyszał, że się schodzili razem, że gromadzili się zwłaszcza u księdza Imbera, który miał podobno niejeden gąsiorek u siebie na przechowaniu. Bał się, że rozmowy tych księży zanadto są może cyniczne, i chociaż wiedział, o czym wieczorami gawędzili, domyślał się, że zebrania te byłyby dla niego nad wszelki wyraz przykre.

Natomiast w momentach ciężkich zwracał się zazwyczaj do księdza Bryma, proboszcza od fary, który sam nie brał udziału w wypędzaniu diabła i miał na wszystkie sprawy klasztorne dość trzeźwy pogląd. Był to pobożny i rozsądny człowiek.

W parę dni po tym, jak zaniechał swoich pobożnych praktyk, udał się właśnie do proboszcza. Jak zwykle, zastał go w dużym pokoju przy kominie, bawiącego się z małą Krysią; Alunio nosił drwa. Przyniósł też zaraz dla proboszcza i dla ojca Suryna dwa kufle grzanego piwa ze śmietaną i z serem.

Ksiądz Józef dziwił się zawsze, że proboszcz pozwalał tak bawić się swobodnie tym dzieciom u siebie w komnacie i że nie trzymał ich trochę ostrzej. Gdyby ksiądz Brym był nieco młodszy, może żywiłby z tego powodu złe posądzenia. Ale nie chciał się pytać, aby nie zdradzić się, że mógł o cnotach proboszcza mieć wątpliwości.

Tym razem jednak proboszcz sam mu począł mówić o tych dzieciach. Zsadził Krysię z kolan i powiedział:

- Idź, idź, dziecino. Aleksy, weź to dziecię do kuchni!

Gdy dzieci znikły za drzwiami, zwrócił się do Suryna:

- Biedne dzieci. To cała moja pociecha. Co z nimi będzie?

- Czy to sieroty? - spytał Suryn.

- Matka żyje. Jest kucharką u pana Ożarowskiego.

- A ojciec?

- Jak to, ksiądz kapelan nie wie? Ojca im spalili.

- Ach - domyślił się Suryn - to po Garncu zostały!

- No, tak. Cóż je za los czeka? Dzieci księdza... i czarownika...

- Ksiądz wierzy w jego złe intencje?

- Niestety. Mogę nie wierzyć w jego czary... ale w jego złe intencje zawsze...

Ksiądz Suryn wzdrygnął się.

- Czarnoksiężnik! Spalony! Szatan był w nim!

Ksiądz Brym uśmiechnął się.

- Jak w każdym z nas może.

- W nas? - zaniepokoił się Suryn.

- Większy, mniejszy. Myślę, że mnie do tego słodkiego piwka z serkiem też jakiś diabełek namawia. 

Ojciec Suryn obruszył się.

- Proboszcz żartujesz z takich strasznych rzeczy.

- Nie żartuję, na Boga! - zawołał dość wesoło proboszcz popijając piwo. - Ale jeżeli zło istnieje, to może być . większe i mniejsze. Wielki diabeł - Behemot - który operuje w wielkich zbrodniarzach - i mały... może się "Piwko" nazywa? - który nam podsuwa drobne zadowolenia.

Ojciec Suryn pokiwał przecząco głową.

- O nie, ojcze, nie! Szatan, gdy wejdzie w człowieka, ogarnia go całkowicie. Staje się jego drugą naturą, co mówię: drugą! Pierwszą! Tym samym człowiekiem. Duszą jego duszy. O, jakież to potworne!

Zakrył sobie twarz rękami.

Ksiądz proboszcz popatrzył na niego uważnie, choć z ukosa. Potem wykrzywił wargi w kształt podkowy, jakby powiedział: przepadło! Wreszcie przerwał milczenie:

- Pisał do mnie ksiądz prowincjał przez jednego pątnika. Pisał, że przyjedzie tu za parę tygodni.

Ksiądz Suryn opuścił dłonie i z lękiem spojrzał na rozmówcę.

- A ja tutaj sam, mądry jak przedtem - szepnął.

- Cóż robić? Wyroki boskie.

- Ale że Bóg to dopuszcza...

- Tsss - ksiądz położył palec na ustach - tsss, nie bluźnij. Bliski jesteś bluźnierstwa.

Ksiądz Suryn znowu zakrył twarz rękami. Jęknął rozpaczliwie.

- Co ja mam robić? Co ja mam robić?

Proboszcz uśmiechnął się:

- Przede wszystkim wypić to piwo. Wzmocnić się. Zmizerniałeś w tych opresjach, księże kapelanie. A potem, wyszedłszy ode mnie, pójść na daleką przechadzkę, drogą na Smoleńsk, do lasu. Zobaczyć, jak świat wygląda. Teraz wprawdzie jesień, ale każda pora roku ma swoje uroki. Grzyby są teraz w lesie... Wczoraj z Aluniem przynieśliśmy cały koszyk. Dzisiaj mieliśmy przy poście doskonałą potrawkę z grzybami...

- Grzyby - powiedział ojciec Suryn z niedowierzaniem, jak gdyby nie wierzył, że istnieją jeszcze takie rzeczy na świecie.

- Nie martw się - ciągnął ksiądz Brym - nie martw się. Jest u nas tutaj cadyk - żydowski cudotwórca - on zawsze mówi: "Zmartwienie, to nie trzeba mu drzwi otwierać, ono samo przez okno wejdzie..."

Ksiądz Suryn odjął ręce od twarzy i znowu przecząco pokiwał głową.

- Ach, to okropne. Widok tego cierpienia. Jakże się męczą te niewiasty. I dlaczego? W dodatku te publiczne egzorcyzmy, ludzie się schodzą jak na dziwowisko...

Ksiądz Brym westchnął:

- No, tak - powiedział. - Ja sam nieraz o tym myślałem. Te baby... przepraszam, te panny takie są rozognione jak linoskoczki. Wszyscy na nie patrzą jak na teatrum króla Władysława. Hohoho! Hahaha! i pytania po próżnicy im się stawia... Podobnoś wziął matkę Joannę na osobność? - dodał po chwili dość podejrzliwie proboszcz.

- Ja myślę - z prostotą odparł ksiądz Suryn - że tak na osobności można w to naczynie wlać więcej miłości, więcej nadziei. Przepędzić snadniej tę pychę haniebną, jaka w niej siedzi. A co to za cadyk? - dodał na zakończenie.

- A jest tutaj - odpowiedział proboszcz. - Żydzi się do niego zjeżdżają aż z Wilna i Witebska. Taki to jest, nawet niestary człek, nazywa się reb Isze z Zabłudowa. Mądry, powiadają, człowiek. Talmud zna cały na pamięć, jak tam oni wszyscy.

- Reb Isze z Zabłudowa - w zamyśleniu powtórzył ksiądz Suryn.

- Idź, idź, ojcze - powiedział proboszcz patrząc na oczy kapelana, które błądziły w przestrzeni, nigdzie nie znajdując oparcia - przejdź się. Dzień dzisiaj ładny, nie pada. Rozejrzyj się po miasteczku.

Ksiądz Suryn podniósł się. Uściskał proboszcza.

- Szkoda, żeś tego piwa nie wypił - powiedział ksiądz Brym z głębokim żalem.

- Nie, ja nie... - smutno uśmiechnął się ksiądz Suryn i wyszedł.

W sieni natknął się na Krysię, która z wielką konewką w ręku stała pośrodku i krzyczała: - Hu! hu!

- Co ty robisz? - zapytał się małej.

- Wilki straszę - odpowiedziała. - Alunio poszedł na polowanie.

I w dalszym ciągu machała konewką i uderzając po niej piąstką, wołała: - Hu! hu!

Ojciec Suryn wzruszył ramionami. Nie rozumiał tej zabawy. W gruncie rzeczy - tak sobie pomyślał - nie było mniej prawdy w tym straszeniu wilków niż w wyganianiu diabłów... Przeląkł się tej myśli. Wydęte policzki Krysi wzruszyły go jak wydęte policzki aniołków, które fruwały przed Matką Bożą na obrazie w klasztornym kościele. "Dzieci są jak anioły" - pomyślał znowu. "Czymże innym są anioły, jak nie dziećmi bożymi?" Może w tej dziecinnej wołaninie "hu! hu!" jest więcej hołdu dla Stwórcy...

Przypomniał sobie, że matka Joanna pokazywała, w jaki sposób Trony i Serafiny oddają hołd Panu Zastępów, i nagle mrówki strachu przebiegły mu po ciele.

Od fary poszedł w dół - ku rzeczułce, za którą zaczynała się droga do lasu. Zszedł i na moście, pośród półzielonych drzew i żółtych krzaków, ujrzał stojącego Kaziuka. Chłopiec zdjął baranią czapkę i pozdrowił go.

- Niech będzie pochwalony.

- A co ty tu, Kaziuk, robisz? - spytał ksiądz Suryn.

- Na gospodarza czekam, ma ze Smoleńska jechać. Pani kazała.

- Z towarami?

- Tak, niby. A tu na moście to nie zawsze bezpieczne.

- O!

- Takie gadanie. Jeszcze tu nigdy nic nie widziałem.

- A co tam u was słychać? Gospodyni zdrowa?

- A zdrowa. Co ma jej być?

- A na odpuście dużoście zarobili?

- Gospodarz to może i dużo. A ja co?

- Pan Chrząszczewski, Wołodkowicz nic ci nie dali?

- O, tam! Pan Wołodkowicz co da! To niedobry człowiek.

Ksiądz Suryn się zaśmiał.

- Kaziuk, nie sądź ludzi.

- O, księże dobrodzieju, kiedy ja już powiadam, to na pewno.

Tu nagle Kaziuk zbliżył się o krok do Suryna i patrząc mu prosto w twarz powiedział stanowczo:

- To niedobry człowiek i nie trzeba go słuchać.

- Ja go nie słucham!

Ksiądz Suryn tłumaczył się przed Kaziukiem niby przed starszym. Jego samego to zdziwiło.

- Nie trzeba go pytać - powtórzył chłopiec.

- Och, Kaziuk, jakiś ty dziwny człowiek - z rozdrażnieniem w głosie powiedział ksiądz Suryn. - Przed czym ty mnie ostrzegasz? - Ksiądz niezadowolony był z tego spotkania.

W tej chwili zaturkotało na drugim końcu i na proste bale mostu wjechał wóz.

- Gospodarz jedzie - powiedział Kaziuk.

Wóz szybko podjechał do nich i stanął. Kaziuk poskoczył do gospodarza i nagle zatrzymał się. Na wozie obok pana Janki siedział Wincenty Wołodkowicz.

- O wilku mowa, a wilk już wyje - powiedział powoli Kaziuk i począł pomagać gospodarzowi tak układać towary, aby jak najmniej spostrzegli je mytnicy przy kołowrocie. Pan Wincenty tymczasem zlazł z wozu i począł się witać z księdzem Surynem:

- Ileż to czasu! Ile czasu! - wołał próbując ucałować księdza w ramię. - Jakież to dziwne! Ilekroć przyjeżdżam do Ludynia, widzę zaraz księdza dobrodzieja. Znowu byłem w Smoleńsku! - wołał, jak gdyby ksiądz Suryn stał o siedem mil od niego - zacny pan Chrząszczewski zabrał mnie do karocy, jechałem jak wielki pan, a wracam wozem, jak chudopachołek. Tak mi się po prawdzie i należy. Uwierzysz ksiądz dobrodziej - tu podniósł swój paluch do góry - o mały włos nie zostałem dworzaninem królewicza jegomości. Ale co się odwlecze, to nie uciecze...

Janko z Kaziukiem pojechali ku miastu wozem. Pan Wołodkowicz z księdzem poszli piechotą. Ksiądz zrezygnował z przechadzki i z grzybów, sam zresztą nie wiedząc dlaczego. Gadanina Wołodkowicza fascynowała go. Może nawet chciał pójść z nim do oberży?

- Dziwujesz się zapewne waszmość, księże dobrodzieju - wołał Wołodkowicz - że znowu mnie widzisz w tym miasteczku?

Ksiądz Suryn przyznał, że mu to pytanie nawet do głowy nie przychodziło. Wołodkowicz stanowił jak gdyby składową część Ludynia, jego błota i jego mgieł jesiennych.

- A mnie tu coś ciągnie - wołał Wołodkowicz. - Sprawy moje majątkowe zaniedbałem, a tutaj muszę siedzieć. Brat tam za mnie orze. A ja tutaj magnes taki mam.

Tu zaśmiał się drobniutko, cichutko i księdza w bok szturchnął, aż ten niechętnie nań spojrzał. Wołodkowicz się pomiarkował.

- Interesa, księże dobrodzieju, interesa! - powiedział, raptownie poważniejąc. - I to ważne interesa, bo kamery samego jegomości królewicza się tyczące.

Ksiądz Suryn nie wiedział, skąd mu do głowy przyszło to pytanie, które zadał Wołodkowiczowi.

- Panie szlachcic, taki waść w tym Ludyniu bywały, a nie wiesz pan, gdzie tu, jak powiadają, cadyk siedzi? Reb Isze z Zabłudowa?

Wołodkowicz spojrzał z wysoka i powtórzył:

- Reb Isze z Zabłudowa? Wiem. Tu każdy wie. Sam mogę jegomości zaprowadzić.

- A po co ja mam tam chodzić? - spytał ojciec Suryn.

- No, kto wie, co może być. Może ksiądz będzie potrzebować rady cydyka. Kto wie? Oni się tam na diabłach także znają. Myśli ojciec, że nie? To jest taki cadyk cudotwórca... On także podobno umie diabła wyganiać.

Ksiądz zatrzymał się na chwilkę i spojrzał pytająco na Wołodkowicza.

- Panie bracie - powiedział - opowiadasz!

- No, nie? Na pewno! Jakem Wołodkowicz! Mówię waści, księże dobrodzieju! Ich diabła umie Isze wyganiać.

- Jakąż mocą to czyni!? - z nagłą rozpaczą zawołał ksiądz Suryn.

- A czy ja wiem? Skąd mogę to wiedzieć? Diabła wygania przy pomocy Belzebuba! Tak powiadają. Tu do niego opętane Żydówki ze wszystkich stron przyjeżdżają.

Tak postępując minęli kołowrót, gdzie celnicy, jakoś łaskawie usposobieni, nie sprawdzali towarów oberżysty, myto szybko pobrali i wóz przepuścili. Teraz trzeba było się brać pod górę ku farze. Na górze, w tym miejscu, gdzie był zakręt ulicy - na prawo ku farze, a prosto ku drugiemu kołowrotowi i ku klasztorowi - po lewej ręce stał duży murowany dom z podcieniami, z attyką wysoką, budowany nietutejszym sposobem. Ludność miejscowa nazywała dom ten "królewską kamienicą", bo tu król Stefan mieszkał, kiedy szedł na Smoleńsk. Dziś dom ten zaniedbany, tynk z niego miejscami na ślepych ścianach poodpadał tworząc czerwone rany. Attyką pogubiła część kulistych ozdób i w niszach, gdzie stały posągi, widać było tylko resztki stóp poodbijanych figur.

Pan Wołodkowicz ożywił się ujrzawszy ten dom.

- Księże dobrodzieju - powiedział - widzicie ten dom? Widzicie? To właśnie tutaj mieszka reb Isze. Chcesz jegomość, to zaprowadzę cię tam od razu. Reb Isze miał konszachty z panem Chrząszczewskim...

Ksiądz Suryn zdumiał się.

- Z panem Chrząszczewskim? - powtórzył.

- A juści. Myślisz, że oni tutaj dla pięknych oczu ludyńskich panienek przyjeżdżali?

- A o cóż im chodziło?

- Czyja wiem? Teraz żydowski poseł do papieża jeździł, może o to tam im i poszło. Może o co innego. No, idziesz waść?

Właśnie przechodzili koło "królewskiej kamienicy". Wołodkowicz stanął i ksiądz Suryn zatrzymał się. Bezwolnie i beznadziejnie spoglądał na małego szlachcica, który w wytartym kontuszu, w odrapanej burce owczej stał przed nim, lekko podskakując czy podrygując, jak gdyby gotował się do skoku.

Ksiądz Suryn czuł, że nie ma już swojej woli, że go coś silniejszego od niego samego pcha w orbitę nieznanych zdarzeń, bał się, a czuł, że już ustąpił.

- No, to chodźmy - powiedział.

I skręcili nagle, porzucając wóz z towarami. Przeszli przez szerokie, otwarte odrzwia dębowe.

 

 

 

X

Znaleźli się w obszernej, ciemnej sieni. Po omacku wleźli na szerokie schody i poczęli na nie wstępować.

Ojciec Suryn stawiał kroki idąc jak na skazanie, ale nie chciał się cofnąć. W miarę jak wchodził po tej drabinie Jakubowej - jak we śnie - w krótkiej chwili przemyślał i ujrzał bardzo dużo, jak gdyby się już żegnał z dotychczasowym życiem. Całe nieskomplikowane jego istnienie przeszło przed jego oczami, a zwłaszcza uprzytomniła mu się chwila pamiętna, przeżyta w katedrze wileńskiej, kiedy miał lat trzynaście. Poszedł wtedy na wczesną mszę. Było to w jakiś czas po wstąpieniu matki-wdowy do klasztoru karmelitek. Modlił się dość opieszale, myśląc o matce, która go opuściła, i mając poniekąd żal do jej pobożności. I nagle - nie oczami już duszy, ale oczami ciała - ujrzał schodzącą ku niemu skądsiś z góry osobę Matki Najświętszej w towarzystwie dwóch aniołów. Jak w sennym widziadle, nie rozumiał żadnych szczegółów, nie widział, jaka była i jak ubrana, nie wiedział, na czym stała i jak schodziła, dość że ją ujrzał uśmiechniętą bosko i radość niewymowna przepełniła jego serce. Pani wyciągnęła rękę ku niemu i powiedziała, a może w sercu mu się tylko głos jej rozległ: "Masz teraz we mnie matkę, pracuj i służ dla mnie! Bacz tylko, abyś duszy swojej nie dał na zatracenie!" I słodycz, która go napełniła, stała się tak mocna, tak okrutna, że przepełniła całą jego istotę i powaliła go na kamienną posadzkę. Powtarzał: "Będę Ci służył, Twój jestem aż do skończenia świata, broń mnie, Matko Najświętsza, od szatana i wszelkiego oręża jego, abym nie był potępień na wieki!" I napełnił go wielki strach potępienia wiecznego, i wtedy także zobaczył po raz pierwszy czarnego pająka, jak czyhał na duszę jego. Zawołał wielokrotnie do Panny Marii: "Broń mię! broń mię. Pani Najświętsza!"

Widzenie to tak mu się plastycznie przypomniało na tych żydowskich schodach, że przeżył je prawie po raz drugi. Wspomnienie owej słodyczy, która go przepełniała, owego szczęścia bez granic, samo stało się taką prawie słodyczą i takim szczęściem, i serce poczęło mu bić mocno, jak gdyby miało pęknąć. "Będę Ci służył! Będę Ci służył - powtarzał - tylko mię broń od szatana!" - kiedy mu to rozmyślanie przerwał nagle głos Wołodkowicza.

Mały szlachcic potknął się o nierówny stopień i zaklął brzydko:

- A cóż to za haniebne schody! Toć one chyba do piekieł prowadzą! Omalżem nie upadł, jak wtedy w tej karczmie, coś mnie ojciec powstrzymał...

Ojciec Suryn otrząsł się ledwie z marzenia. Stanęli już przed drzwiami. Słabe światło przenikało tutaj skądsiś i widać było miedziany młoteczek na dębowej tafli. Wołodkowicz ujął młotek i zastukał mocno. Drzwi zaraz się otworzyły i stanął w nich długi młodziutki Żyd w wysokim kołpaku. Stanął przed przybyłymi i położył palec na ustach, patrząc na nich z miodowym uśmiechem w swoich olbrzymich, aksamitnych oczach. Był tak młody, że na brodzie i koło uszu zwisały mu tylko rzadkie, pojedyncze włosy, a cerę miał żółtą i pozbawioną rumieńca, jak cera ludzi, którzy rzadko wychodzą na świeże powietrze.

- Tu do cadyka - powiedział Wołodkowicz dość głośno.

- Nie można go widzieć...

Wołodkowicz postąpił krok do przedpokoju i odsłonił księdza Suryna. Młody Żyd zmieszał się i przestraszył.

- Proszę, proszę - powiedział - ja zaraz... 

Wciągnął prawie przybyłych do pokoju i zamknął drzwi za nimi.

- Ja zaraz, zaraz - cichymi krokami znikł w głębi przedpokoju. Goście stanęli na progu. Sień była zupełnie pusta. Za chwilę otworzyły się duże drzwi przed nimi i młodzieniec wrócił.

- Rebe prosi - powiedział.

Wołodkowicz pozostał z tyłu i ksiądz Suryn zobaczył, że sam musi wejść do cadyka. Przekroczył próg, skłonił się i stanął zrobiwszy parę kroków.

Wielki, niski pokój miał zasłonięte okna i oświetlony był woskowymi świecami. Choć świec tych było dość dużo, światło jednak gubiło się w półmroku. Ściany i podłogi zakryte były całkowicie wielką ilością dywanów. Leżały one jedne na drugich, zachodziły na siebie na ścianie, tworząc gęstą, nieprzenikliwą i tłumiącą wszelki odgłos zasłonę. Słowa wypowiedziane w tym pokoju brzmiały matowo i gasły jak iskry na wietrze.

Za długim, dębowym stołem, na którym leżała jedna tylko książka i stało mnóstwo świec, siedział nie stary jeszcze człowiek o żółtej cerze. Długa broda spadała mu na piersi dwiema falami. Ksiądz Suryn mimo woli pomyślał, że jest on podobny do nieboszczyka króla Zygmunta Augusta.

Przybyły skłonił się raz jeszcze i milczał. Młody Żyd stanął przy drzwiach w postawie pełnej uszanowania i widocznie miał zamiar asystować przy rozmowie. Reb Isze podniósł oczy od książki i patrzył na księdza bez zdziwienia, ale bardzo przenikliwie, wreszcie powstał i nie wychodząc spoza stołu, powiedział:

- Salve!

W pozdrowieniu tym ojciec Suryn dostrzegł zachętę do mówienia po łacinie, ale nie miał odwagi w takim momencie swojej myśli powierzać obcej, klasycznej mowie. Bał się, że to, co będzie chciał powiedzieć, zabrzmi cudacznie w klasycznej składni i że zdradzi swoją myśl, idąc za utartymi formułkami. Powiedział przeto po polsku:

- Przepraszam, że przerywam... ale...

Tu zatrzymał się i popatrzył na rabina pytająco, ale ten stał nieporuszony i bez żadnego wyrazu. Nie ułatwiał mu też skończenia tego zdania.

- Pewnie się dziwisz? - powiedział ojciec Suryn i postąpił krok ku wąskiemu stołowi.

- Nie - odpowiedział cadyk dźwięcznym głosem - nie! Już dawno myślałem, że jeden z was do mnie przyjdzie.

Ksiądz Suryn zawahał się.

- Ty wiesz? - zapytał.

- Wiem - spokojnie powiedział rabin.

- Co to jest? - zapytał znowu ksiądz.

- Ja nie wiem. Ja musiałbym zobaczyć.

- Och! - westchnął ksiądz.

- Czy to są prawdziwe demony...

- Właśnie - z zapałem podjął Suryn - czy to są prawdziwe demony? I co to są w ogóle demony?

Reb Isze stracił nagle swoją obojętność, po twarzy przebiegł mu dziwny wyraz i w oczach zadrgały jakieś iskierki. Zaśmiał się ironicznie.

- I to ksiądz dobrodziej przychodzi do biednego rebe, aby się spytać, co to są demony? Ksiądz nie wie? Nie nauczono księdza na świętej teologii? Nie wie ksiądz? Waha się ksiądz? To nie są może demony, to może tylko brak aniołów? - zaśmiał się znowu. - Anioł odleciał od matki Joanny i oto została sama z sobą. Może to tylko własna natura człowieka?

Ksiądz Suryn stracił cierpliwość. Szybko podszedł do stołu i stanął naprzeciw rabina, wyciągając ku niemu rękę. Młodzieniec przy drzwiach poruszył się przestępując z nogi na nogę. Reb Isze cofnął lekko głowę, tak że oczy jego znalazły się w cieniu, a świece oświetlały jego czarny atłasowy kaftan i cienkie arabeski wątłych włosów brody.

- Nie sądź, nie szydź, Żydzie - zawołał ksiądz gwałtownie - ja wiem, że ty masz więcej ode mnie wiadomości. Ale ty siedzisz sobie w tym pokoju bez okien, nad książkami, nad świecami... i nic... ciebie nic nie obchodzi, że ludzie się męczą, że kobiety...

Ksiądz Suryn umilkł, ukryte bowiem w cieniu oczy cadyka zabłysły taką pogardą i naigrawaniem, że oburzenie odjęło księdzu mowę. Opuścił ręce widząc, że tutaj nic nie wskóra ostrymi argumentami.

- Kobiety się męczą - powtórzył reb Isze. - Niech się męczą. Taki jest los kobiet, a losu nie ujdzie człowiek.

Tu spojrzał znowu wymownie na ojca Suryna. Przez chwilę milczeli.

- Powiedz mi - szepnął nagle błagalnie ksiądz Suryn - co wiesz o demonach?

Żyd zaśmiał się.

- Siadaj, księże - powiedział i sam usiadł.

Oczy jego znowu wróciły w orbitę świateł świecznika. Ksiądz Suryn siadł na stołku. Dzielił ich teraz wąski, dębowy stół i otwarta książka. Ksiądz Suryn ze zdziwieniem zauważył, że książka zawierała tekst łaciński. Ksiądz nachylił się przez stół ku cydykowi i wpatrzył się w jego wąskie usta, domknięte pomiędzy rzadkimi pasmami wąsów i brody, jak gdyby doznawały smaku goryczy.

- My mamy naszą naukę dla siebie - niskim głosem powiedział po pewnej chwili reb Isze.

- I nie chcecie walczyć ze złym duchem? - spytał ksiądz.

- Naprzód nazwij, księże, co to jest zły duch - z ironicznym uśmiechem mówił reb Isze - i gdzie on mieszka? I jaki on jest? I skąd on pochodzi? Kto go stworzył? - nagle krzyknął głośniej. - Czy Pan go stworzył? Adonai?

Ksiądz Suryn cofnął się.

- Bóg! - zawołał. - A któż inny mógłby go stworzyć?

- A kto świat stworzył? - spytał kusząco rabin.

- Przestań - szepnął znowu ksiądz Suryn.

- A jeżeli szatan stworzył świat?

- Manichejczyk jesteś?

- A jeżeli Pan stworzył świat, to dlaczego jest na nim tyle złego? I śmierć, i choroby, i wojny? Dlaczego nas, Żydów, prześladuje? - jęknął raptownie, zawodząco jak w synagodze. - Dlaczego zabijają synów naszych, gwałcą córki nasze? Dlaczego do papieża trzeba posyłać? Żydki posła do papieża posyłają, żeby odrzucić wszelkie okropności, co o nich opowiadają. Skąd to wszystko, księże dobrodzieju?

Ojciec Suryn nie czuł się dobrze w tej komnacie. Gorąco tu panowało i duszność. Pot kroplisty spływał mu po czole. Małe srebrne naczyńka, które stały pomiędzy świecami, wydzielały dość ciężką woń pachnidła, która niemiła była ojcu Surynowi. Myśli, które wypowiadał cadyk, nie były nowe; nie raz i nie sto razy przychodziły mu do głowy te pytania, ale, sformułowane tak jasno i dobitnie, przyprawiały go o rozpacz. Nie umiał przecie na nie odpowiedzieć ani sobie, ani Żydowi.

- Grzech pierworodny... - szepnął z cicha.

- Grzech pierworodny! Upadek pierwszych rodziców! A ileż razy ludzie upadali i podnosili się? - zawołał reb Isze. - Ileż razy cierpliwy Abel bywał zabity od Kaina? Jakież grzechy nie gromadziły się nad przeklętą głową człowieka? Ale wszystko zło, które popełnia człowiek, nie wykłada zła, które człowieka dręczy. Upadek pierwszego człowieka! Upadek pierwszego anioła! Dlaczego anioły schodziły z nieba i płodziły z ziemskimi kobietami olbrzymów?... No, mów, ojcze duchowny!

Ksiądz Suryn zwiesił głowę.

- Anioły - powiedział półgłosem - to są niepojęte stworzenia.

- Twoja matka nazywa się Joanna od Aniołów - z pogardą powiedział reb Isze - a co ona wie o aniołach? O tych potężnych duchach, których wszędzie jest pełno, które opiekują się ludźmi, idą za nimi w bój, jadą z nimi na jarmarki; anioły, które opiekują się muzyką, światłem, gwiazdami. Co to są anioły, księże? Co to jest Metatron, wódz aniołów?

- Nie wiem - powiedział ojciec Józef, któremu od tych szybkich, chrapliwych, cichych pytań mąciło się w głowie.

- Ojciec nasz, Jakub - mówił dalej rebe - widział aniołów wstępujących i zstępujących po drabinie. Dokąd oni wstępowali? Do nieba. A dokąd oni zstępowali? Na ziemię. A po co oni zstępowali na ziemię? Aby mieszkać na ziemi. Anioły także mieszkają na ziemi, anioły także opętać mogą duszę ludzką.

- Bóg je posyła - zauważył ksiądz Suryn.

- A diabła nie? Bez woli Pana nie posiada szatan duszy ludzkiej...

- A kiedy szatan może posiąść duszę ludzką?

- Kiedy? Kiedy go człowiek ukocha!

- Jakaż miłość do szatana?

- Miłość jest na dnie wszystkiego, co się w świecie dzieje. Szatan posiada duszę z miłości. A kiedy ją chce posiąść całkowicie, kładzie na niej pieczęć swoją... U nas w Ludyniu jeden młody puryc to tak kochał, tak kochał jedną żydowską dziewczynę...

Młody człowiek, stojący u drzwi na czatach, westchnął głęboko, ksiądz Suryn obejrzał się na niego z ciekawością. Ale reb Isze nie przerywał sobie.

- ...że potem, kiedy umarł, to on wszedł w nią! i oni mi ją przyprowadzili, i ona tu stała, gdzie ty stoisz, i ja wołałem do tego ducha, żeby on wyszedł...

- I co? I co? - zapytał ksiądz podniecony.

- I duch nie chciał wyjść.

- A widzisz! - szepnął Suryn z pewnego rodzaju satysfakcją.

- Ale on mi powiedział, co on tak kocha tę dziewczynę, że on z niej nie wyjdzie. I że oni razem wyjdą: jego dusza i jej dusza. Tak mi powiedział - reb urwał nagle i w oczach jego po raz pierwszy błysnęło coś bardziej ludzkiego, boleść jakaś czy współczucie. Zawahał się w tym momencie czy jak gdyby zachłysnął.

- I co się stało? - zapytał ksiądz Suryn.

- Aj waj! - westchnął młodzieniec przy drzwiach.

- I ona umarła - powiedział reb Isze i nagle, nieoczekiwanie zakrył oczy dłonią. - Aj waj! - powtórzył za swoim uczniem - i on zabrał jej duszę, i ona umarła. "Mocna jest miłość jako śmierć" - dodał po chwili.

Głos rabina uspokoił się, zatonął jak gdyby w matowym powietrzu, gdzie wszystkie dźwięki ginęły.

- Och, ja od ciebie niczego się nie dowiem - jęknął ksiądz Suryn wspierając podbródek na dłoni. Cadyk żachnął się i rozłożył ręce.

- Ty to wszystko od razu chcesz wiedzieć - powiedział znowu namiętnie, potem ściszając głos prędko dodał: - To, co uczył dziad mojego dziada i jego dziad, i pradziad, i prapradziad, to, co spisywano na pergaminach, to, co spisane w Zohar i w Temureh, to ty chcesz wiedzieć i żebym ja ci to opowiedział w trzech słowach? Jak jaki interes, rewers jaki i pokwitowanie? Sza, sza, sza i już! O wszystkich demonach - i o tych, co stworzył Przedwieczny - Adonai - i o tych, co porodzili się z synów anielskich i ziemskich kobiet? I o tych, co powstają i mnożą się z dusz ludzkich przeklętych? I które przychodzą z cmentarzy, aby wcielać się w ukochane kobiety? I o tych, co rodzą się w duszach ludzkich, rodzą się i rosną pomału, rosną z wolna jak ślimaki, jak węże i poczynają wypełniać te dusze w całości? I o tych chcesz wiedzieć, co w tobie powstają i mącą twój umysł, i zaciemniają twą królewskość, i patrzą, jak by ci wyrwać mądrość twoją i przyłożyć na ciebie pieczęć ich? I o tych, co w czterech żywiołach dotychczas przebywały - a teraz są w twoim sercu, sercu, sercu, sercu! - tu począł krzyczeć gwałtownie i znowu powstawszy pokazywał swym palcem na pierś Suryna, który bał się poruszyć ze swego zydelka.

Reb Isze uspokoił się równie szybko, jak szybko się zapalił, i znowu siedział przed księdzem nieruchomy i beznamiętny, ze swoją żółtą jak wosk twarzą. Po chwili ciągnął spokojnie:

- I o tych demonach chcesz wiedzieć, co cię ogarniają coraz bardziej, coraz mocniej...

Ksiądz Suryn przerwał:

- Moje demony to moja sprawa - moja dusza jest moją duszą.

Rabin spojrzał na niego przenikliwie i syknął:

- Ja jestem ty - ty jesteś ja!

Ksiądz Suryn zerwał się z krzesła i stanął opierając się dłońmi o stół.

- Boże! - zawołał - co mówisz?

Reb Isze uśmiechnął się zagadkowo, tak jakby wszystko, co wiedział i o czym myślał, było na zawsze niedostępne dla pojmowania ojca Suryna. Z pogardą zacisnął swoje wąskie usta. Poczekał trochę - ale ksiądz Suryn nie zmienił pozy, która wyrażała beznadziejną rozpacz i oczekiwanie. Nie mówił więcej ani słowa. Dopiero po długiej chwili rebe odezwał się:

- I jeszcze nie wiesz, co to jest, kiedy demon, który przedtem mieszkał w ciele niewiasty, wejdzie w ciebie i będzie cię nakłaniał do tych wszystkich rzeczy, które niedawno miałeś za najwyższą okropność... a które teraz przepełnią serce twoje nieopisaną słodyczą.

Ksiądz Suryn opadł przy stole na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Wstrząsały nim uczucia, których zupełnie nie mógł określić. Spadały one na niego jak wicher. Na próżno przypominał wszystkie egzercycje świętego Ignacego, na próżno chciał ogarnąć się, zrozumieć samego siebie, aby potem pojąć rabina i jak w kabalistyce wyzwolić się spod jego mocy, po imieniu nazywając wszystkie jego sztuczki; w głowie miał czerwoną mgłę i strach tak ogromny w sercu, że trząsł się jak brzozowy listek w listopadzie.

- Matko Najświętsza - powtarzał w myśli - pomóż mi!

- Chcesz wiedzieć coś o demonie? - ciągnął beznamiętnie głos rabina nad jego głową - pozwól mu wejść w swoją duszę. Wtedy spostrzeżesz, jaki on jest, i poznasz wszystkie jego chytrości i przymioty. Jaki on jest i jaka słodycz jego, i jaka jest gorycz jego. A pierwszy jest demon pychy, Lewiatan, a drugi jest demon nieczystości, Behemot, a trzeci jest demon zazdrości i złości wszelakiej, Asmodeusz... Zobaczysz, zobaczysz, czy nie zapuszczą pazurów swoich w sercu twoim.

Ksiądz Suryn zerwał się na równe nogi i ze strachem patrząc na rabina, cofnął się szybko ku drzwiom.

- O! - zawołał - będę miotał przekleństwa na głowę twoją!

Rebe uśmiechał się w dalszym ciągu i gładził się po brodzie.

- Ty, księże, nie wiesz nic. Chodzisz w ciemności i jak czarny płaszcz nocy jest niewiedza twoja.

- Bóg mi świadkiem!

- I ja niczego już cię nie nauczę - mówił dalej cadyk - bo ty się już nie możesz nauczyć i moja nauka już nie jest twoją nauką.

- Ty jesteś ja - szepnął ksiądz Suryn już od drzwi.

- O! - zaśmiał się rabin - ale nauka mojego Pana nie jest twoją nauką.

Nagle zerwał się na równe nogi, zatrzasnął z wielkim hałasem księgę, którą miał przed sobą, i uderzył nią o deskę stołu z olbrzymim klaśnięciem.

- Precz! - wrzasnął strasznym głosem. Ksiądz Suryn znalazł się nagle za drzwiami i natknął się wprost na Wołodkowicza, któremu mocno błyszczały jego małe, ciekawe oczka.

- Chodźmy, chodźmy stąd! - rzekł szybko ksiądz ciągnąc za rękaw Wołodkowicza; potykając się i uderzając bokami o ściany, znalazł się na schodach i schodził ku sieni. Wołodkowicz ledwie za nim nadążył.

- Księże dobrodzieju - powiedział - księże dobrodzieju!

Ale ksiądz Suryn spieszył się bardzo i dopiero westchnął z ulgą, kiedy się znaleźli w podsieniach domu i na świeżym powietrzu. Zapach ciężkich pachnideł wiercił mu jeszcze w nosie. Wyciągnął chustkę z kieszeni i ocierał czoło.

- Boże, zmiłuj się nade mną! - powtarzał.

- Księże, chodź - powiedział Wołodkowicz - chodź prędko, musisz wypić kieliszek gorzałki, bo mdło jakoś wyglądasz.

Szybko szli uliczką w stronę kołowrotu. Naprzeciwko nagle zjawił się Kaziuk. Ujrzał, widać, bladą twarz ojca Suryna, gdyż bez słowa ujął go pod ramię i poprowadził prędkim krokiem.

Gdy stanęli przed wrotami karczmy, ksiądz Suryn chciał iść do siebie, ale Kaziuk go zatrzymał:

- Nie, ojcze - powiedział - chodźcie, napijcie się trochę miodu, to was postawi na nogi.

- Nic mi nie pomoże - jęknął ze straszliwą rozpaczą ojciec Suryn - jestem potępiony!

Nigdy jeszcze w życiu nie czuł tak straszliwych szponów lęku wbitych w serce. Uczepił się ramienia Kaziuka jak pijany i patrzył mu w oczy. Kaziuk odwrócił wzrok.

- Nikt nie wie tego - powiedział Kaziuk - aż do ostatniej chwili!

A ponieważ Wołodkowicz znikł w czeluściach oberży, aby przygotować poczęstunek, pochylił się nad uchem księdza i szepnął:

- Ja wiem, gdzie Wołodkowicz księdza zaprowadził. A ja mówiłem, żeby go o nic nie pytać!

Ksiądz Suryn nic nie odpowiedział. W milczeniu weszli do karczmy.

 

 

 

XI

Szklaneczka miodu rzeczywiście uspokoiła nieco biednego księdza kapelana. Potem pośpieszył do klasztoru. Egzorcyzmy właśnie skończyły się i zmęczone mniszki udały się do swoich cel. Jedna różowa, wysoka i spokojna siostra Akruczy uwijała się po klasztorze, pracując za wszystkich. Prosiła księdza Suryna, aby spożył obiad w refektarzu, gdyż ona jest bardzo zajęta i nie może roznosić obiadów do księżych pokojów. Zakonnice dawno już zjadły.

- Powiedz, siostro, matce przełożonej - odrzekł na to ksiądz Józef - że zaraz po obiedzie przyjdę do parlatorium na strychu.

- Na strychu? - spytała, niezadowolona z takiego naruszania prawideł zakonnych, siostra Małgorzata.

- Tak, na strychu - niech wypocznie należycie matka. Nie. będę prowadził egzorcyzmów, tylko chcę z nią porozmawiać - pośpiesznie wymruczał ojciec Suryn.

W refektarzu siedzieli już ojciec Laktancjusz, ojciec Salomon, ksiądz Imber i ksiądz Miga, spowiednik, racząc się obfitym jadłem klasztornym. Ojciec Ignacy wyjechał był do Wilna. Ksiądz Suryn usiadł nieco na uboczu.

- Zjedz co, ojcze Józefie - powiedział do niego Laktancjusz podsuwając misy - bo nam coś marnie wyglądasz.

Ojciec Suryn spojrzał na niego obojętnie, rozmyślając widocznie o czymś innym. Przysunął sobie misę fasoli i jadł dość szybko, nie patrząc na inne potrawy. Ksiądz Salomon uśmiechnął się.

- No, mistrzu, dlaczego tak skromnie? - powiedział. - Tu są kacze podróbka. Cała miska smakowita...

- Dziękuję - odparł ksiądz Suryn - ja dzisiaj poszczę.

- Czy i od miodu się ojciec dzisiaj wstrzymuje? - zapytał swym słodkim głosem ksiądz Imber.

- O, nie - z pewnością siebie powiedział ksiądz Suryn, aż wszyscy inni się zaśmiali i szturchnęli łokciami.

- Taki to, widać, post jezuicki - powiedział Laktancjusz.

- A właśnie! - burknął ksiądz Suryn nie zważając na to, o czym tamci mówią.

Znowu zaśmieli się i zamrugali na siebie.

- Miód i tutaj jest - powiedział ojciec Salomon i nachyliwszy się wyciągnął spod stołu spory gąsiorek. Tryumfalnym gestem postawił go przed ojcem Surynem.

- Nie, nie - powiedział tamtem - ja tutaj nie piję.

To powiedzenie zwiększyło jeszcze wesołość księżowską.

- Takiś, księże dobrodzieju, że tylko w gospodzie - zawołał ojciec Salomon odymając wargi i mrugając oczami - ach, jakiż skromny naród ci jezuici!

Ksiądz Suryn uśmiechnął się dobrotliwie.

- To nie wszyscy jezuici - powiedział - to ja tylko, sługa niegodny, jestem taki dziwak. To już od maleńkości...

- Ten miód? - spytał basem ksiądz Miga.

- Nie, nie miód, tylko to dziwactwo. Boję się innych księży.

- Diabła się ksiądz nie boisz, a księdza się boisz - zawołał Laktancjusz.

- Na diabła mam znak krzyża - powiedział Suryn - a księżom krzyż nie straszny.

Wstał, otarł usta, skłonił się kompanii i wyszedł na klasztor. Za nim rozległ się w refektarzu huczny, chóralny śmiech.

Pomału wchodząc na górę, przygotowywał się do rozmowy z matką Joanną. Po paru dniach przerwy gotował się na nowe spotkanie z biciem serca. - Nie, nie - powtarzał sobie w duchu - Józefie, nie przerywaj twojej ofiary. Mów do niej, niech cię ona słucha.

Gdy wszedł na swój "stryszek", matki Joanny jeszcze tam nie było. Ukląkł przy kracie, prostej, drewnianej sztachecie z nie heblowanych desek, przycisnął do niej głowę i zamknął oczy. Modlił się.

Błagał Boga o uzdrowienie tej kobiety. - Więcej, za mało mu było uzdrowienie, chciał ją uświęcić. Największym szczęściem byłoby dla niego wskazanie matce Joannie drogi do mistycznej modlitwy, wtajemniczenie jej w to, co dla niego było najcenniejsze. Zdawał sobie sprawę doskonale z tego, iż naprawdę nauczyć miłości Bożej, nauczyć modlitwy niepodobna, że są to skutki łaski, której Bóg udziela indywidualnie, ale myślał, że można słowami zachęcić, podprowadzić jak gdyby grzeszną duszę do stopni ołtarza. Tak jak nieraz prowadził matkę Joannę, miotaną atakiem szaleństwa, ku głównemu ołtarzowi kościoła, gdzie spoczywało Sanctissimum, tak - myślał - można przy pomocy słów podprowadzić ją do najświętszego miejsca, gdzie się odbywa największa tajemnica ludzka, i pozostawić ją samą, postawiwszy twarzą w twarz z Panem Bogiem. Zresztą uważał opętanie matki Joanny już za jakiś znak, za coś, co wyróżniało jej duszę spomiędzy innych dusz i predysponowało ją do jakichś wielkich przeznaczeń. Ta wątła, szczupła postać, nieco ułomna (stwierdził, gdy się biczowała, że ułomność jej polegała tylko na wypukłości lewej łopatki - kość pacierzową miała prostą), wydawała mu się stworzoną do wielkich objawień. Jakże słodko byłoby razem iść tą drogą przeznaczeń najwyższych i spotkać się u jednego tylko wejścia szczęśliwości.

Ojciec Suryn otworzył oczy. Matka Joanna klęczała po drugiej stronie kraty i spoglądała nań rozszerzonymi oczyma. Nie słyszał, kiedy weszła.

Ujrzawszy te oczy ojciec Suryn doznał uczucia niezmiernej radości, jak gdyby odnajdował utraconą ojczyznę spokoju. Powieki matki Joanny były otwarte szeroko, tak że połyskiwały białka nad niebieskimi źrenicami. W otwarciu tym malowało się szaleństwo i oczekiwanie. Spokoju w nich nie było, ale ksiądz Józef odnajdował spokój przy tej drewnianej kracie z surowych desek. Trzymając się oburącz szorstkiego drewna, wydźwigał się jak gdyby z przepaści jakiejś ku tej osobie, która klęczała po przeciwnej stronie naprzeciwko niego.

Nie wiadomo skąd, z jakiejś głębi przykrytej codziennością, wypłynęły na jego wargi słowa Izajasza:

- "Wziąłem cię za rękę, abym cię przeprowadził od krańca ziemi, i wzywałem ciebie z miejsc najbardziej oddalonych. Wybrałem cię, a nie odrzuciłem. Nie lękaj się, albowiem jestem z tobą..."

Matka Joanna potrząsnęła powoli głową na prawo i na lewo, nie spuszczając oczu z twarzy księdza Suryna. Gest ten przejął głębokim bólem ojca, zacisnął więc mocniej ręce na kracie i jeszcze wyżej pragnął się wydźwignąć, jak gdyby chciał wyjść z siebie, ze swojego ciała, unieść się duchem i porwać za sobą ducha Joanny.

- Dlaczego mnie wzywałeś? - spytała szeptem matka Joanna.

- Pragnę twojego zbawienia - szepnął ojciec Suryn.

- Gdzież jest zbawienie? - spytała głośniej matka - najtrudniej jest mi mówić szczerze - dodała po chwili, jak gdyby bez związku.

- Mów, mów - zawołał ojciec Suryn wyciągając ręce przez kratę - powiadaj, córko, wszystko, co cię męczy, wszystko, co szarpie twoje wnętrzności. Ja wszystko wezmę do siebie, ja wszystko wezmę na siebie, pochłonę twoje grzechy i twoje nieprawości, zostaniesz czysta i umiejętnie żyjąca. Mów wszystko.

Matka Joanna jak gdyby zastanowiła się. Powieki jej przymknęły się nieco i spod powiek spojrzała na ojca Suryna spojrzeniem szatańskim, powłóczystym i pełnym pogardy. Nigdy bardziej nie odczuł ojciec Suryn, kto jest panem w duszy matki Joanny, i nigdy bardziej nie pragnął go z tej duszy wygnać, chociażby miał go wciągnąć w siebie. Jednocześnie poczuł, że matka Joanna wcale go nie pojmuje, może nawet nie słucha jego słów, i że za żadne skarby modlitwy ani wiedzy nie może sobie kupić wejścia do jej duszy. Klęczała przed nim wątła i obca, inna niż wszyscy ludzie i tak samo tajemnicza i niedostępna, jak tajemnicza i niedostępna była mistyczna nauka Jezusa. Rozpacz obcości poczęła zalewać jego serce. Zawołał:

- O demony samotności! Demony oschłości! O szatanie! Ty jesteś mocniejszą kratą niż to drewniane przepierzenie! Ty jesteś, który oddzielasz dusze jedną od drugiej, aby się nie rozumiały.

Matka Joanna znowu potrząsnęła głową i zimno popatrzyła na spowiednika. Oczy miała na nowo szeroko otwarte.

- Najstraszniejszą jest rzeczą - powiedziała swoim szorstkim, chorowitym głosem - najstraszniejszą rzeczą jest, że mam upodobanie w szatanie. Sprawia mi radość to opętanie, dumna jestem, że mnie właśnie ten los spotkał, i znajduję pewne zadowolenie, że mnie bardziej demony męczą niż kogo innego. Zostało ich we mnie cztery - inne wypędziłeś, ojcze - dodała jak gdyby z żalem. - Cóż się stanie ze mną, gdy nie pozostanie we mnie ani jeden szatan? Stanę się z powrotem znudzoną, złą mniszką, która nie wie, czy dostąpi wiecznej szczęśliwości!

Myśl wypowiedziana przez matkę Joannę napełniła ojca Suryna zgrozą. "Jak to? więc mu wymawia pracę, jakiej nad nią dokonał? To chyba pozostałe w niej szatany mówią jej ustami, to nie ona sama!"

- Córko - powiedział - zawsze grzeszysz pychą. I myślę, że to nie Lewiatan wzbudza w tobie ten grzech, ale że sama stałaś się w duszy swojej Lewiatanem. Myślisz tylko o swoim wywyższeniu. Przywołujesz z powrotem diabły, które cię opuściły, ponieważ wolisz ich mieścić w sobie ośmiu niż czterech! Módl się, módl o cnotę pokory.

- Szatany we mnie poczynają szaleć - powiedziała znowu spokojnie matka Joanna - gdy tylko zacznę modlić się o pokorę. Nie ma dla mnie ratunku, ojcze święty.

Ksiądz Suryn żachnął się i odsunął nieco od kraty.

- Po tylu dniach naszych modlitw, po tylu aktach pokory, po tylu krokach naprzód ciernistą ścieżką prawdy, znowu powracasz do swoich strasznych, do swoich beznadziejnych słów. Ja sam przed chwilą o sobie to samo mówiłem, ale teraz w to nie wierzę. Jestem silny, jestem mocny. Matko Joanno - zawołał nagle ogromnym głosem - podnieś się, powstań, idź za mną!

Matka Joanna, jak gdyby przestraszona jego wołaniem, skuliła się, przykucnęła ku ziemi jak zwierz, którego łaje jego pan. W tym przygarnieniu się i odsunięciu, w tym wciągnięciu szyi i wtuleniu głowy w ramiona było coś pokornego i drażniącego. Gdyby ojciec Suryn miał w tej chwili kij w ręce, kto wie, czyby nie zdzielił zakonnicy tym kijem. Kiedy ściągnęła z niego wzrok swój, zniecierpliwił się i oburzył. Podniósł ze zgrozą obie ręce w górę.

- Niewiasto - zawołał - nie chcesz iść ze mną na drogę, którą ci pokazuję, krnąbrnie i opornie się cofasz!

Matka Joanna nagle jak kot rozprężyła się i nie tylko wyprostowała się, ale nawet stanęła na nogi. Była tak niedużego wzrostu, że stojąc niewiele górowała nad klęczącym ojcem Surynem. Zbliżyła się prawie do kraty i przykładając twarz do drewnianych balasek poczęła szybko i zrazu dość cicho mówić:

- Bo i jakaż to droga, którą ojciec mi pokazujesz? Dokąd mnie ta droga prowadzi? Dokąd wiedziesz, stary klecho? Chcesz tylko, abym się uspokoiła, opanowała, zszarzała, zmniejszyła się, była dokładnie taka sama jak wszystkie inne mniszki. A więc dobrze, powiem ci: ja sama, ja sama niejednokrotnie otwieram duszę mą, aby w nią wchodziły demony. Nie umiem dokładnie opisać ci tego, ale zawsze muszę jak gdyby uchylić furtki w mojej duszy, aby wpadły ku mnie. O gdybyś ty mnie uczynił świętą! To jest jedyna tęsknota! Ale ty mnie chcesz upodobnić do tysięcy, tysięcy ludzi, jacy błądzą bez celu po świecie! Chcesz mnie uczynić taką samą zakonnicą - jak ojciec mój chciał mnie uczynić córką, matką, żoną - chcesz mnie widzieć modlącą się z rana, w południe i wieczorem, chcesz, abym jadła fasolę w oleju, codziennie. I co mi za to obiecujesz? Zbawienie? Ja nie chcę takiego zbawienia. Jeżeli nie można być świętą, to lepiej już być potępioną. Czy ty rozumiesz, ty, księże, który się ponade mnie wynosisz, czy ty rozumiesz, co to za straszliwe nieszczęście nie móc być świętą? Pomyśl - być świętą! Zrozumieć wszystko, być u Boga na łonie, w mądrości bożej najwierniejszą, stopić się ze światłością wiekuistą - a jednocześnie pozostać na ziemi, stać na ołtarzach otoczona różami, kadzidłem, świecami, powracać w modlitwie na wszystkie usta, żyć we wszystkich pobożnych książkach! Och, to jest życie, to jest życie wieczne! A tak? To lepiej już z diabłami...

Ojciec Suryn odsuwał się od przegrody, w miarę jak spadał na niego ów potop suchych, szybkich, namiętnych słów. Na kolanach odpełzał od tego przepierzenia, jak gdyby lękał się, że matka Joanna zarazi go czy zrani swoją nieposkromioną mową, wił się prawie po podłodze, ze zgrozą patrząc na wątłe oblicze przyciśnięte do drewnianej kraty i na długopalce dłonie, które przedostały się przez nie heblowane pręty i gestykulowały, i wyciągały się w jego stronę, jak gdyby go chciały dosięgnąć i wczepić mu się w sutannę. Włosy powstały mu na głowie ze zgrozy.

- W imię Ojca i Syna - przeżegnał się i przeżegnał matkę Joannę - córko moja, uspokój się - wyjęczał i znowu podpełzł na kolanach w jej stronę. - Pomyśl, co powiadasz!

Matka Joanna zatrzymała się, zamknęła powieki, opuściła ręce i dyszała ciężko.

- Kobieto - odezwał się ojciec Suryn - uprzątnij duszę swoją na przybycie Pana. Spojrzyj, jak okropnie pomieszane są w niej brudy i kwiaty. A cóż ja ci pokazuję? Drogę do świętości. A cóż jest ta modlitwa, której ciebie uczę; a cóż jest ta pokora, której od ciebie żądam? A cóż jest owo milczenie, które na ciebie nakładam? Drogą do świętości! Czyż możesz wątpić o tym, że to są ścieżki, które prowadzą tam ponad nas, na najwyższe szczyty, które podobnie jak szczyty gór są pokryte wiecznym śniegiem. O nie, matko Joanno, dosyć tych żalów i gniewów, nie tak się dochodzi do tej szczęśliwości, której ty tak pragniesz!

Podpełzł do krat i wyciągając przez nie ręce, chwycił za dłonie matkę Joannę.

- O! - zawołał wstrząsając nimi - obudź się, duszo moja! Posiadłem cię przecie na wieki!

W tej chwili za małym, dość wysoko umieszczonym okienkiem stryszku rozległ się głośny śmiech. Oboje ze strachem spojrzeli ku oknu, które ściemniło się nagle. Dwie twarze, przywarte do szyby okna, dały im się widzieć. Śmiech i głosy od tych ludzi pochodziły. Ksiądz poznał twarze Wołodkowicza i Odryna, brzydko zniekształcone.

- Patrz, patrz - wołał Wołodkowicz - to tutaj księżulek panienki egzorcyzmuje!

- Trzymaj się, bo zlecisz - krzyczał Odryn - aleć to i przedstawienie! Za ręce ją trzymał!

- Ha, ha, ha! - rechotał Wołodkowicz.

Ksiądz Suryn podszedł do okna, machając chustką jak na muchy, dach zatrzeszczał pod stopami natrętów i twarze ich znikły. Ojciec spojrzał przez okno: uciekali dachem, skacząc jak małpy i potykając się na starych gontach, które wyfruwały im spod butów. Wołodkowicz obejrzał się na ojca Suryna z rozdziawioną gębą. Ojciec Suryn pogroził mu kułakiem. Śmiech jeszcze długo echem dolatywał do poddasza.

Ksiądz Suryn obrócił się ku celi. Matka Joanna stała nieporuszona jak przedtem. Oczy zamknęła i trzymała się rękami kraty; zdawało się, że chroni się przed upadnięciem. Ojciec Suryn powrócił do niej i ukląkł przed kratą. Znowu wziął jej dłonie w swoje ręce.

- Córko - powiedział - zrozum, że wszystko odkupienie jest w miłości. Że trzeba tylko trochę otworzyć duszę swoją, a miłość napełni ją jak zapach jaśminu. Wszystko przez miłość i wszystko dla miłości.

Matka Joanna wstrząsnęła się i chciała wyrwać swe dłonie z rąk ojca Józefa, ale on je przytrzymał. Przeciągnął je przez kraty i ucałował pobożnie. Wówczas matka Joanna opadła na kratę, przypadła do niej i razem z łkaniem, które ją rozdarło, poczęła nią wstrząsać. Łzy lały się jej z oczu rzęsiście i padały na głowę ojca Suryna, na ręce przez niego całowane i jak krople deszczu spływały po drzewie.

- Ojcze, ojcze - powtarzała w szlochu - uczyń mnie świętą.

Ksiądz Suryn puścił jej dłonie i oparł się czołem o kratę. Straszliwa boleść kołysała jego całym ciałem. Podniósł wzrok. Matka Joanna klęczała tuż przed nim i patrzyła mu prosto w oczy. Jej niebieskie tęczówki szkliły się za szybką łez, szeroko rozwarła źrenice, a przejrzyste krople lały się po policzkach. Poruszała głową w tę i w tę stronę, jak gdyby pod wpływem wielkiej boleści. Ojciec Suryn mimo woli naśladował ten ruch żałosnym gestem, czyniąc głową znak przeczenia. Ale oczy ich nie opuszczały siebie.

- O córko - jęknął - tego uczynić nie mogę! 

Pochylił głowę, wsparł ją na szerokim drzewie i wielki płacz wstrząsnął jego piersiami. Gdy tak szlochał, poczuł, że dwie wąskie dłonie matki Joanny ujmują jego głowę i ściskają ją mocno, mocno.

I wówczas nagle, w jednym momencie, poczuł, że wstąpiły w niego cztery szatany matki Joanny. A jednocześnie jego własny szatan, ukryty w najgłębszym zakamarku duszy, wyskoczył w górę i podał tamtym czterem ręce. Odczuł ból straszliwy i szatańską pracę w głowie, rękach, w nogach, w sercu, w brzuchu - i z wielkim krzykiem wyskoczył z małego parlatorium. Okropny krzyk księdza wywołał wszystkich na schody prowadzące na strych i wszyscy też ujrzeli, jak szatani obalili księdza Józefa i jak wstrząsali nim, aż spadał powoli, głucho uderzając głową, ze stopnia na stopień.

 

 

 

XII

Niestety, nie dało się ukryć tego smutnego faktu, iż diabły matki przełożonej opętały jej egzorcystę. Księdza Suryna pozbawionego przytomności przewieziono na probostwo do fary i tam zamknięto w małym pokoiku, gdzie przez całą dobę rzucał się i krzyczał bardzo. Potem się uspokoił, dopuścił do siebie Alunia i przyjął nieco pokarmu. O tym nieszczęściu dano znać ojcu prowincjałowi, który obiecał przybyć natychmiast. Tymczasem całe miasteczko, klasztor i oberża nie mówiły o niczym innym jak o opętaniu ojca Suryna.

Oczywiście najbardziej gadano o tym w gospodzie, gdzie zupełnie niespodziewanie zjawił się pan Chrząszczewski. Pani Józia bardzo gruntownie zastanawiała się nad tym, co znaczy to opętanie, i męczyła pytaniami swego męża, który był nieco spokojniejszy i nie czuł pociągu do rozważań teologicznych. Zresztą z zasady niechętnie rozmawiał o diabłach.

W przybyciu ponownym królewskiego dworzanina oboje karczmarze widzieli jakieś niedobre sprawki i gadali o tym na osobności.

- Taki pan - mówiła pani Józia - dworzanin królewicza, z nim podróżuje. I raptem wszystko porzuca i wraca tutaj do naszego zabłoconego miasteczka - to przecie nie jest bez kozery!

- Podobno królewicz od tutejszych Żydów pieniędzy pożycza - obojętnie zauważył pan Janko.

- Takie rzeczy to nie pan Chrząszczewski załatwia - odpowiedziała z pewnością siebie oberżystka.

- Bardzo ty tam wiesz, kto takie rzeczy załatwia - mruknął pan Janko niezadowolony z tego, że żona miesza się do spraw wysokiej polityki. Zajęty był przy tym ogryzaniem olbrzymiej rury z barszczu, pełnej doskonałego szpiku. I on, i jego żona bez przerwy zajadali rozmaite dobre rzeczy.

- Pewnie, że wiem. Kiedy chodziło o sprawę księdza Garnca...

- Tsss - powiedział na to małżonek kładąc palec na ustach i spoglądając w stronę, gdzie siedzieli Chrząszczewski z Wołodkowiczem. Sprawa ta poruszyła go do tego stopnia, że zapomniał o sztuce mięsa.

Wołodkowicz zaś bez przerwy opowiadał o scenie, jaką podpatrzył przez okno na strychu.

- Musiałem wleźć na dach - powiadał - bo chciałem pomóc palaczowi, który kominy oglądał. Mówiła siostra Salomea, że u niej w piecu dymi. Powiadam do Odryna: "Nie właź, bracie, bo spadniesz, albo ja ci pomogę" - no i wchodzimy do komina, a w kominie rzeczywiście, panie bracie, kawcze gniazdo się zawaliło...

Pan Chrząszczewski zmarszczył się nieco na wyrazie "panie bracie", ale nic nie powiedział i w ogóle bardzo czule odnosił się do Wołodkowicza. Dolewał mu raz po raz to miodu, to siwuchy, nawet tokaju kazał dać, ale twarde gardło Wołodkowicza, jak smołą opalone, nie odróżniało lepszych smaków, wrócono więc do prostych trunków.

- Kiedy wracamy od tych kominów, zaglądam w jedno okienko, a tam klęczy mój księżulek, com go tutaj sam przywiózł, i przez kratkę matuchnę za rączkę ściska. Boże! Myślę sobie, takie to są egzorcyzmy, żeby on jej jakiego diabła nie wpędził do środka, zamiast co miałby wypędzić... I mówię tak do Odryna, a on się zaczął śmiać... No i spłoszyliśmy gołąbki!

Wołodkowicz chwycił za kielich, śmiał się gorączkowo i serdecznie i znowu zaczynał całe opowiadanie od początku. Pan Chrząszczewski, trochę zniecierpliwiony, chciał widocznie naprowadzić Wołodkowicza na inne tematy w rozmowie, ale mu się to stanowczo nie udawało. Gdy tylko Chrząszczewski powracał do sprawy, która zdawała się być jego głównym interesem, Wołodkowicz podnosił dłoń do góry, mrugał swoimi malutkimi oczkami, powiadał: "to się wi!", i od razu zaczynał z powrotem o szczegółach sprawy ojca Suryna, jak klęczał na stryszku i trzymał za rączki matkę Joannę, i jak to zabawnie wyglądało.

Chrząszczewski zniecierpliwił się wreszcie i chciał odjechać do pana Ożarowskiego.

- Gdybyś pan tak jaką białogłowe za rękę trzymał - powiedział z gniewem - ciekawym, czy to także nie wyglądałoby śmiesznie.

- Śmiesznie, śmiesznie, ojcze kochany! - zawołał pokornie pan Wołodkowicz i tak ułapił za kontusz pana Chrząszczewskiego, i tak go począł błagać i zaklinać, że ten nie tylko został, ale jeszcze kazał podać nowy gąsior miodu.

Pani Jankowa sama przyniosła butelczynę i pałając pragnieniem, aby się czegoś dowiedzieć, pragnąc zresztą gorąco wygadać się na temat opętania ojca Suryna, przysiadła się na chwilę do stołu panów. Pan Chrząszczewski miał minę człowieka, który dla wyższych celów musi znosić męczarnie złego towarzystwa. Uśmiechał się pobłażliwie i pociągał miód z wielkiej, zielonej szklanicy.

Pani Józia za to zaczęła opowiadać.

- Ach, proszę pana szambelana, jakie okropne zdarzenie, ksiądz Suryn, taki zacny ksiądz, jezuita... i już trzy dni siedzi zamknięty u księdza proboszcza, krzyczy i rzuca się. Podobno wszystkie diabły z całego klasztoru na niego się rzuciły. Dwa razy szaty na sobie zrywał.

- A co w klasztorze? - spytał pan Chrząszczewski. - Siostra Małgorzata nie przychodziła?

- Nie, nie była już u mnie ze dwa dni - powiedziała pani Jankowa jak gdyby z boleścią - i nie wiem, co się dzieje w klasztorze.

I właśnie w tej chwili drzwi się otworzyły i siostra Małgorzata wpadła jak wicher. Za nią szedł Odryn, który starannie zamknął drzwi za sobą, i uśmiechając się zbliżył się do stołu.

- No, jest nareszcie - zawołał pan Chrząsżczewski i twarz mu się rozjaśniła - właśnieśmy o siostrze mówili!

- Ja tylko na chwileczkę, kochasiu - powiedziała siostra Małgorzata od Krzyża, przelotnie całując panią Józefę - nie byłam u ciebie tak dawno, ale bo co się u nas dzieje! Na chwileczkę wyjrzeć za furtę nie można - mój Boże, co za zmiany!

- I cóż, i cóż w klasztorze? - pytała gospodyni ocierając usta po miodzie. - Jakie znów zmiany? My tutaj siedzimy o dwa kroki od bramy, a nic a nic nie wiemy. Siostra nie przychodzi!

- Słyszeliście o księdzu Józefie. Prawda? No, i wyobraźcie sobie, matce Joannie jakby kto ręką odjął! Zdrowiusieńka. Chodzi po klasztorze, we wszystko nosa wtrąci, a w nocy śpi jak zabita, choć na włosiennicy.

- Widzieliście coś podobnego! - zawołała pani Józia.

- Wszystkie diabły w ojca poszły! - zaśmiał się z wielkim głupkowatym zadowoleniem Wołodkowicz i narechotawszy się do woli, wychylił jednym haustem nie wiadomo już którą szklankę napoju.

- Wszystkie, nie wszystkie - powiedziała siostra Akruczy przysiadając na brzegu ławki i przechylając się przez stół z tajemniczą miną - bo tam po siostrach to jeszcze pozostały. Dzisiaj krzyczały jak szalone od samego ranka. Ale matka zdrowa! Ale z tamtych to teraz prędko powypędzają. Siostry to mają takie tam małe diabełki, największe to matkę obrabiały!

Wołodkowicz śmiał się w dalszym ciągu i z lubością patrzył na siostrę Małgorzatę. Duża, rumiana zakonnica wyglądała rzeczywiście ponętnie. Niebieskie jej oczy śmiały się spod czarnego czepka. Pan Chrząszczewski ujął ją za rękę, którą położyła na stole.

- Siostra to tak się z tego cieszy jak prawdziwa chrześcijanka!

- Pewnie, że się cieszę - zawołała siostra Małgorzata - przez te diabły to nikt już nie chciał ani kulawego barana ofiarować dla klasztoru. Z głodu byśmy pomarły!

- No, ale duszyczki wasze poszłyby prosto do nieba - śmiał się Odryn, który w szybkim czasie zdążył wychylić parę szklanek i siedział wsparty o Wołodkowicza. Obaj ci przyjaciele, rozwaleni na ławie, rechotali cichutko i zbielałymi od wódki oczami patrzyli jak dwa koty na siostrę Akruczy. Pan Chrząszczewski uśmiechał się pod wąsem i zdawał się być bardzo zadowolony.

Kaziuk wszedł do izby i powiedział pani gospodyni, że przyjechał Juraj od jezuitów z Połocka i chce wstawić konie na gospodę. Nie ma już obroku i prosi o nakarmienie koni. Przywiózł księdza prowincjała.

- Prowincjał przyjechał z Połocka! - ze zgrozą powtórzyła pani Jankowa i spojrzała po wszystkich obecnych. Ale nikt się prócz niej nie przejął tą wiadomością. Wołodkowicz i Odryn, wsparci o siebie, szeptali sobie do ucha, poglądając na siostrę Małgorzatę i chichocząc raz po raz, zwyczajnie jak pijani, pan Chrząszczewski porywał wciąż siostrę za rękę, a ona mu jej wciąż umykała i kryła w fałdach habitu. Nachylał się ku niej i bardzo dwornie powiadał jej słowa, które były tylko dla niej samej przeznaczone.

Pani Józefa wstała i poszła wydać Kaziukowi obrok dla Juraja.

Rzeczywiście prowincjał przyjechał i siedzieli teraz wszyscy trzej - ksiądz Brym, prowincjał i ksiądz Suryn - przy wielkim stole proboszcza. Suryn schudł i sczerniał przez kilka ostatnich dni, siedział nie tykając szklanki z grzanym winem i od czasu do czasu chwytał skronie wychudłej głowy w obie dłonie, jak gdyby chciał tam przytrzymać rojące się myśli. Czasami znów płacz okropny go zmagał i wtedy pochylał głowę na stół i kładł ją obok szklanek i jadła, aż wyglądała jak odcięta. Ksiądz Brym spoglądał na niego spode łba, od czasu do czasu pochrząkując.

Krysia wrzeszczała stojąc pośrodku pokoju.

- Aleksy - wołał z rozpaczą ksiądz Brym - Aleksy!

Alunio zjawił się drapiąc się w głowę.

- Aleksy, czego to dziecię krzyczy? - pytał nieszczęśliwym głosem ksiądz Brym.

- A bo zeszczała się, proszę księdza - obojętnie skonstatował Alunio i zabrał wrzeszczące dziecko do kuchni, wrócił ze ścierką i wytarł zabrudzoną podłogę.

Przez ten czas ksiądz Suryn płakał gorzko, choć cicho, łzy spływały mu po policzkach i wilżyły stół.

Z przerażeniem spoglądał w swoje wnętrze. Rozumiał teraz, że samo pójście do rabina było już początkiem opętania i że wpuściło mu pierwszą kroplę jadu do duszy. I właściwie, kiedy teraz rozmyślał o zdarzeniach pierwszych dni, nie wracał do najważniejszych spraw ani do najważniejszych słów, tylko miał przed oczami czarną brodę cadyka Isze z Zabłudowa i w uszach mu brzmiały jego słowa, jak nieustanny szmer wody dobywającej się z ziemi. Nie pamiętał, co się z nim działo przez te kilka dni, miał tylko niejasne wspomnienie czegoś strasznego, a zarazem pełnego okropnej nudy. I teraz, kiedy oprzytomniał, zawezwany został przed oblicze ojca prowincjała, spoglądał na całe swe życie wewnętrzne jak na olbrzymie ruiny, jak na równinę pustą i nagą, gdzie nie kwitnął ani jeden kwiatek. Ze wszystkiego, czym był dawniej, zostały tylko ślady, jak owe nogi posągów w niszach na domu, gdzie mieszkał cadyk. Ślady cnót, ślady modlitw, czarne przepaście na miejscu zamyśleń i powywracane świeczniki na miejscu świateł. Pozostało tylko wielkie pomyślenie o matce Joannie, która bez przerwy przytomna była jego wspomnieniom.

Pamiętał, że naprzód szatany dręczyły go cieleśnie, tłukąc głową o ściany celi i całym ciałem o podłogę; fizyczne męczarnie przyprawiły go w tej chwili o osłabienie. Potem poszarpały w nim jego cnoty, i to w dziwny sposób: i wiara jego, i miłość istniały w nim jak przedtem, ale przemieniły się jakoby pod względem substancji, jakby mole jakieś przegryzły je, iż stały się wiotkie. Największym strachem jego było, aby nie poruszać tych cnót, bo mogły się rozsypać; przeto patrzył na nie tylko, wiedział, że istniały, ale nie doznawał ich. Męką była sama myśl o nich i możliwość utracenia ich w każdej chwili. Małe zaś cnoty, jak pogoda, cierpliwość, łagodność, umartwienie - wywoływały w nim śmiech pusty, tak zdawały się niepotrzebne i przed niczym nie chroniące. Katastrofa miłości pogrążyła je, zdawało się, na wieki.

Równie przerażająca była myśl, iż demony nie porzuciły go po dwóch dniach, nie odeszły, tylko zasnęły na dnie jego duszy; widział po prostu, jak spały w nim cztery czarne, potwornie skłębione ciała z poplątanymi między sobą czarniawymi członkami, i czuł, że każdej chwili mogą się obudzić. Poruszenie ich mogło go przyprawić o dziki ból we wszystkich stawach, ale także mogło rozsypać w proch najdroższą sprawę, jaka w nim jeszcze istniała: myśl o matce Joannie od Aniołów. To było pociechą i żalem, który mu łzy wyciskał, że jeszcze czuł swój byt, różny od bytów szatana, własny, indywidualny, ale niepojęcie zubożały, wątły i ograniczający się do samego tylko cierpienia.

- Boże mój, pomóż mi! - powiedział.

I już samo to westchnienie sprawiło mu ulgę, sama możność powiedzenia "Boże mój" otworzyła mu jak gdyby małe okienko nadziei. Szatany poruszyły się we śnie, ale się nie ocknęły. I to już było szczęściem niezrozumiałym.

Ksiądz Suryn otworzył oczy i spojrzał przytomniej naokoło siebie.

Prowincjał, ogromny, spokojny mężczyzna, z pogodą rozlaną na swojej wielkiej, wygolonej twarzy, siedział naprzeciwko niego z załamanymi rękami. Tłuste jego policzki lśniły świeżym wygoleniem, lekko niebieskawe od odrastającej brody. Chwiały się one, gdy prowincjał kiwał żałośnie głową. Ale mimo tej smętnej gestykulacji małe oczka prowincjała jaśniały spokojem i łagodnością. Nawet pewnego rodzaju zadowoleniem.

- Ojcze, ojcze Józefie - odezwał się wreszcie, a choć ciało miał ogromne, głos wychodził z niego cienki i niemocny - cóż mi to ojciec tutaj narobił? Takeś to diabłu drogę zachodził, rejteradę mu odcinał? Teraz, kiedyśmy się już razem pomodlili, kiedy się już trochę uspokoiłeś, pomyśl, zastanów się! Zamykać się na strychu sam na sam z kobitą?

A cóż na to ludzie powiedzą? Co w samym klasztorze gadać rozpoczną?

- Jestem niewinny - odparł ksiądz Suryn, a zmieniony głos jego brzmiał rozpaczą - nie wiem, co to było... Miałem już władzę nad szatanem, widocznie Bóg mnie opuścił.

- A teraz? - zapytał prowincjał.

- Teraz... - powtórzył ksiądz Suryn i nagle zaszlochał, i głową uderzył o stół.

Ksiądz prowincjał i ksiądz Brym spojrzeli po sobie porozumiewawczo. Ksiądz Brym wydął po swojemu wargi, jakby powiadał: "wszystko przepadło!", ale ksiądz prowincjał uśmiechnął się lekko i wzruszył ramionami.

- Sam nie wiem, co robić - powiedział - jak myślisz, księże proboszczu? - zapytał przyjaciela.

Ksiądz proboszcz znowu popatrzył na niego uważnie.

- Sądzę, że ksiądz Suryn winien natychmiast wrócić do swojego klasztoru, do Połocka.

- I ja tak sądzę - powiedział przełożony.

Ksiądz Suryn pomyślał znowu o swojej bezsłonecznej celi i ujrzał przed oczami duży stos suchych teologicznych książek, zgromadzonych na maleńkiej półce pod oknem, sierocych książek, i pomyślał o tym, co przeżył tutaj w Ludyniu. I wydawało mu się, że jest już tutaj dawno, że zrósł się z tym mieszkaniem w świronku, że właściwie tutaj dopiero żył. Przypomniał sobie uśmiech siostry Małgorzaty a Cruce, księdza Laktancjusza i księdza Imbera, i złotawy blask jesiennego słońca w małym refektarzu, gdzie po raz pierwszy ujrzał matkę Joannę, i uśmiech Kaziuka, i jego poczciwe, zwisające ręce. Nie chciał tego wszystkiego porzucać - a jednocześnie czuł w sobie diabelską pracę, jak nieustającą pracę pulsujących wrzodów. Okropność jego sytuacji ukazała mu się w całej odrażającej nagości i tak mu było straszno. Bał się przeraźliwie całej przestrzeni świata, jaka go otaczała, a która - szczęśliwa - wolna była od demonów. Przeciwnie, pełna była aniołów, o których powiadał reb Isze, napełniona była hufcami niezrozumiałych istot, którym przewodniczył potężny Metatron, a do których jego dusza pogardzona i potępiona, porwana grzesznymi żądzami, nie miała już dostępu.

- Chciałem najlepiej - zaczął słabym i lękliwym głosem, który wzmacniał się w nim stopniowo - chciałem wszystkiego najlepszego. Błagałem Boga, przejęty wielką caritas dla matki Joanny, abym sam mógł doznać tych cierpień, których ona doznaje. Za jej duszę ofiarowałem swoją duszę i otworzyłem jak gdyby furtę mego serca tamtym demonom, jakie ją dzierżyły. Bóg wysłuchał prośby mojej...

- Chodziłeś ksiądz do cadyka - zupełnie od rzeczy powiedział niespodzianie proboszcz i pokiwał głową boleśnie.

- Otom teraz na dnie. De profundis clamavi...

Prowincjał łagodnie rozłożył ręce.

- Dobrodzieju kochany! - powiedział - ty tylko Panu Bogu rozkazów nie dawaj. Drogi jego są niezbadane i może nieszczęście twoje jest ścieżką najwyższego szczęścia...

- Och, ojcze prowincjale - westchnął ksiądz Suryn z wciąż rosnącą rozpaczą - nie mów tutaj o największym szczęściu. Jestem od niego tak daleko - jak na jakim dalekim moście - i widzę po przeciwnej stronie matkę Joannę ocaloną przeze mnie, w słońcu całą. A ja po tej stronie, zacieniony, pod nietoperzym skrzydłem, które na mnie rzuca noc czarną. I mostu tego przebyć niepodobna.

- Aleś ją ocalił - znowu niestosownie odezwał się proboszcz.

Prowincjał zmarszczył brew.

- Nie wiadomo, czy ją ocalił, nie wiadomo - powiedział ostro. - Żywot się chwali po śmierci, jak dzień po zachodzie słońca, jak powiada Pismo Święte. Niech on sobie nie myśli za dużo...

- Cóż ja mogę myśleć za dużo? - jęknął ksiądz Suryn - nikt z większą rozpaczą nie myśli o sobie. Przepaść rozwarła się przede mną w momencie. I nic teraz nie widzę, tylko tę otchłań straszliwą. Chodzę ostrożnie, stawiam kroki powoli, jak gdybym szedł po bardzo wąskiej kładce. I o niczym innym myśleć nie mogę, tylko bez przerwy, bez przerwy o tej strasznej głębi, która mnie wzywa i wciąga! Och...

- Rozpacz jest grzechem przeciwko Duchowi Świętemu - wtrącił ksiądz Brym.

- Więc jeszcze jeden grzech - mocniej zawołał ksiądz Suryn i stuknął dłonią w stół - jeszcze jeden punkt na sądzie przeciwko mojej duszy. O Boże! Boże!

Prowincjał ujął dłoń księdza pozostawioną na desce stołu i przycisnął ją serdecznie. Głos mu się zmienił, gdy wymawiał następujące słowa:

- Bracie Józefie! Bierzcie moje konie i wracajcie do Połocka. Ja tu zostanę na parę dni u ojca Bryma, do klasztoru też razem z nim zajrzymy. A ty jedź, księże Józefie, jedź zaraz. Sama ta droga już cię uspokoi. Jesień teraz, czarno, błoto koniom po pas, choć dzisiaj już był przymrozek. Pójdziesz sobie do swojej celi, zostaniesz ze swoimi książkami, a może demony jeden po drugim porzucą ciebie, zostawiając nam i twoje ciało, i twoją duszę.

- Nie tak łatwo one opuszczają swoje ofiary - dodał ksiądz Brym ponuro.

Ksiądz Suryn z przestrachem spojrzał na prowincjała, drżał cały i podnosząc się z krzesła i cofając od rozmówców tak, aż się znalazł pod ścianą, zawołał:

- O, to jest najgorsze, ale muszę to powiedzieć, wam, ojcom świętym. Ten szatan czy te szatany opanowały mnie całkiem, stały się moją duszą, mną samym - on jest ja, ja jestem on! - ale nie chcę, nie chcę wyganiać go precz! przecież to jest szatan, który posiadał jej duszę i jej ciało!

 

 

 

XIII

Mimo wszystko jednakże ojciec Suryn opuszczał Ludyń nazajutrz o świcie. Ksiądz prowincjał, jak powiedział, pozostał w miasteczku, a Juraj zajechał sam wózkiem przed plebanię; proboszcz wyprowadził księdza Suryna, który obudzony z głębokiego snu, poruszał się jak lunatyk. Na wózku oprócz Juraja siedział Kaziuk.

- Ja odwiozę księdza kapelana - powiedział do proboszcza - pani gospodyni mi pozwoliła, a wrócę tymi końmi, co będą szły po prowincjała. Za parę dni. Juraj zajęty końmi... a przecież nie można opuszczać tak samego. Może mu się co stać.

Uśmiech jak spoza zasłony wykwitł na twarzy księdza Suryna. Juraj i Kaziuk podsadzili go na wózek, wrzucili tobołek przywieziony ze świronka i ruszyli przez rynek i w dół po drodze ku mostkowi. Gdy mijali kamienicę cadyka, ksiądz Suryn odwrócił się.

Potem poklepał Kaziuka po kolanie.

- Dobre dziecko jesteś - powiedział - litujesz się nad biednym grzesznikiem. Czym ja ci się odwdzięczę?

To były jedyne słowa, jakie powiedział w pierwszych godzinach jazdy. Później zwinął się w sobie i zamilkł. Wydawało mu się, że wszystkie jego możliwości moralne więdną i kurczą się jak liście rośliny, którą ogień zwarzył. Widział świat i jego sprawy - nawet sprawy duchowe - jak przez warstwę niebieskiego dymu, unoszącego się z diabelskiego ogniska. Obojętne mu się stawały dzieje klasztoru i miasteczka, Kaziuka i Joanny, a także i rząd ich dusz. Wpatrzony był tylko w centrum własnego istnienia, patrząc na śpiące czarty i trwające obok nich najcenniejsze wartości, które lada chwila mogły się rozlecieć pociągając go w tę przepaść, której tak się lękał, a którą i dawniej widywał. Ale teraz ta przepaść bez dna zdawała się bliższa, realniejsza, tak rzeczywista, jak nic wkoło niego nie było rzeczywiste. Kochał ją prawie i to było najokropniejsze, przywiązywanie się do nicości, miłość, którą odczuwał ku czarnej otchłani, ziejącej śmiertelną pustką i bezgraniczną samotnością. Wszystko, co miał przeżywać z dala od matki Joanny - nawet wieczność sama, były mu sprawami obojętnymi.

I właśnie to było dziwne: pośród ludzi, z Bogiem, którego czuł, jak czyha na niego naokoło, z szatanami, które - acz śpiące - napełniały jego jestestwo ciężką, kłębiącą się masą - ponad wszystkimi doznaniami odczuwał zimną jak stal i wyraźną jak linia rysunku samotność. Samotność ta nie była nawet uczuciem, wlewała mu się w usta jak napój, więc dyszał ciężko, wchodziła mu w serce, doznawał więc w nim dotkliwych skurczów. Bał się jej, ale nic nie czuł okrom niej.

Jechali noga za nogą po bardzo ciężkim błocie. Tak wlekli się chyba z godzinę, kiedy z lasu wyszedł jakiś nieduży człowiek i stanąwszy na drodze, począł machać ręką, aby się zatrzymali. Gdy podjechali bliżej, w człowieku tym poznał Wołodkowicza.

- Zatrzymajcie się, na Boga - zawołał już z daleka - jestem tu w drodze z niewiastą, która zasłabła. Zlitujcie się, podwieźcie nas, my sobie usiądziemy na koźle.

Ksiądz Suryn nic nie odpowiedział. Pogrążonemu w melancholijnym rozmyślaniu i pochylonemu z nasłuchującym uchem nad tym, co brzmiało w jego wnętrzu, było zupełnie wszystko jedno, co działo się naokoło niego. Kaziuk, choć chciał, nie mógł protestować. Jakoż pan Wincenty wyprowadził z krzaków wysoką babę owiniętą w kolorowe chusty; biała, cienka namitka spadała jej na czoło, przykrywając nieco twarz. Kobieta ta wstydziła się i odwracała głowę. Wszyscy zdziwili się poznając w niej siostrę Małgorzatę.

Tymczasem Wołodkowicz z pewną siebie miną podsadził niewiastę na siedzenie obok Juraja, sam się wgramolił na środek, siadając na wypchanym grochowinami kilimku twarzą do ojca Suryna, a plecami do Juraja, i kazał jechać.

- Proszę księdza kochanego - powiedział klepiąc jezuitę po kolanie - my tylko do rozstajnej karczmy. A tam już damy sobie radę. - A gdy nikt nic nie odpowiadał, dodał: - Tam już nas będą czekały konie - no, i jakie konie w dodatku!

Obejrzał się z tryumfem po przygodnie spotkanych towarzyszach, ale oni nie słuchali jego słów i nie patrzyli na niego. Każdy spoglądał w inną stronę uparcie i obojętnie. Pan Wołodkowicz chrząknął, zaśmiał się lekko i wzruszył ramionami. Pojechali.

Znowu więc powoli zaczęli posuwać się naprzód, ślizgając się i prawie wywracając na wybojach. Czwórka mocnych, wykarmionych koni klasztornych ciągnęła ich nie ustając. Juraj pokrzykiwał na zaprząg, klaskał z bicza, mgła stała nad lasami i powoli opadając poczęła ich ogarniać, kruki krakały w tumanie. Dzień jesienny skończył się, zanim przyjechali do rozstajnych dróg i do karczmy ze starą Cyganką. Musieli tutaj zanocować.

Ksiądz Suryn, usiadłszy w karczmie przy stole, ukrył twarz w dłoniach. Tak niedawno siedział tutaj - zdawało mu się - i pełen był dobrych nadziei. Nawet wspomnienie odlatujących żurawi było smutne, ale słodkie. Pomieszało się w nim ze wspomnieniami, których się już nie miał pozbyć; dzieciństwo, siano, matka karmelitka - a potem klasztor, matka Joanna, reb Isze - i wszystko zawaliło się jak gruzy opuszczonego domu, teraz nie ma już nic, czeka go cela w Połocku i walka z szatanem do końca może żywota.

Ktoś dotknął jego ramienia. Podniósł oczy. Przy nim stała karczmarka. Jej ciemne, przenikliwe oczy przejrzały go na wskroś.

Awdotia pokiwała głową.

- A mówiłam - szepnęła.

Ojciec odwrócił od niej głowę.

- Chcecie spać? - zapytała.

- Dobrze - chwycił się ksiądz Suryn tej myśli.

- No, to chodźcie.

Zaprowadziła go do bocznego alkierzyka, wetknęła łuczywo w ścianę i wyszła. Ksiądz Suryn usiadł na tapczanie i pogrążył się w takie samo rozmyślanie jak przy stole. Nie było to, właściwie mówiąc, rozmyślanie, ale stan na pół smutny, na pół błogi, jaki czasami w młodości przeżywamy budząc się ze snu i przeciągając w łóżku. Było mu właściwie dobrze z tym strasznym smutkiem w duszy i nie chciał się nawet poruszyć, aby nie spłoszyć tej mgiełki, jaka go spowijała fałszywym spokojem. Zasypiał prawie i w tej drzemce świat cały, wszystko, co go otaczało, nawet wszyscy ludzie, jakich spotkał w swoim nieskomplikowanym życiu, zlewali się w jedno, stawali się tym samym, czym był on - jedną cierpiącą duszą. - Ja jestem ty, ty jesteś ja! -powtarzał w kółko słowa, które go tak uderzyły.

Łuczywo spaliło się i zgasło. W ciemności spojrzał w okno. Gdy się oko do braku światła przyzwyczaiło, spostrzegł, że chmury na niebie, mgły na ziemi rozlatują się w bardzo szybkim sposobie. Wiatr rozmiatał je przepędzając na wschód i spośród mglistych zasłon przezierać poczęło szafirowe, przejrzyste, wiosenne prawie niebo. Zdarzają się takie noce jesienne, kiedy po dniu pochmurnym niebo wyjaśnia się i wygwieżdżą, staje się namiotem kryształowym i kosmate konstelacje błyszczą wilgotnym jak w kwietniu blaskiem. Tyle tylko, że spostrzegał nad sobą jesienne już konstelacje; Plejady z wolna wychodziły zza lasu i posuwały się po granatowym niebie.

Sama możliwość spokoju, którym oddychała przyroda - pomimo wiatru - wydała mu się bolesna i blask gwiazd, powiew obłoków odczuwał jak uderzenie noża wbijającego mu się w serce. Okrucieństwo przyrody obojętnie spoglądającej na męki ludzkich serc i umysłów wydało mu się jeszcze jedną diabelską torturą, a sam spokój jakąś zasadzką, w której czyhały najgroźniejsze możliwości.

- Zasnęły - pomyślał o szatanach - zasnęły niby to we mnie, zawalając mi całą duszę kawałkami mięsa. - I rzeczywiście czuł jak gdyby w sobie bez przerwy te czarne zwały cuchnącego mięsiwa.

- Ale one nie zasnęły, przemieniły się w wiatr, w drzewa, w obłoki, aby mnie nękać ich obojętnością. Przyroda wiecznie szczęśliwa, w zasadzie swej zbawiona, nie mogąca upaść - i ja - przeznaczony do największych zadań, do najwyższych doznań i zrozumień - wobec niej większy i potężniejszy poznaniem siebie i Boga, nagle odrzucony poniżej wszelkiego stworzenia, igraszka najpotężniejszych sił zła? Cóż z tego, że chmury, że drzewa, że księżyc, że brzozy, które nie mają już liści - kiedy to całe piękno naigrawa się tylko z piękna utraconego przeze mnie na wieki. Ja wiem, że demony, aczkolwiek są we mnie, pozostaną na zawsze na zewnątrz mnie - i że to, w co ja się przemieniam, niezależne jest jak gdyby od demonów. Grzech nie jest demonem - i nie demony mnie zwyciężają, lecz grzech, który odbiera mi to, do czego jestem przeznaczony, dziedzictwo moje -wieczność.

Tak, teraz to zrozumiał, że niezależnie od opętania upadł. I że owo opętanie tak bolesne, tak upokarzające, wzbudzające w ludziach albo śmiech nieostrożny, albo zimne zainteresowanie, ciekawość jarmarczną - jest tylko konsekwencją jego okropnej przewiny. Demony zaczną go męczyć, ale nie tak okropna jest ta męka, jak myśl, że dobrowolnie się pozbawił królestwa szczęśliwości.

I wtedy pomyślał o matce Joannie. Myśl o przełożonej ludyńskiego klasztoru napełniała go mimo wszystko radością; jeżeli zgrzeszył, to tylko dlatego, że chciał ją ocalić. Jeżeli dostąpił straszliwej kary - to tylko dlatego, że chciał odwrócić od niej tę karę, jeżeli oddał duszę swoją, to oddał ją za przyjacioły swoje. I jeden jeszcze miał strach, że demon w złośliwości swojej może powrócić do ciała matki Joanny na nowo.

Straszne były zmagania się uczuć w ojcu Surynie i całe ciało odczuwało je trzęsąc się jak w febrze. Ogarnęła go tęsknota do tych czasów, kiedy żadna z ogromnych myśli, które teraz biły się w jego głowie, nie przeszkadzała mu do pełna doznawać życia, świata, Boga, miłości. I w tym momencie powracał do ostatecznej swej ucieczki, do wspomnienia o miłości macierzyńskiej, do wspomnienia ciepłej, niebieskawej mgły swojego dzieciństwa.

- Powiedziałbyś - szepnął sam do siebie - że wtedy bez przerwy była na świecie wiosna.

I westchnął głęboko, jak gdyby wciągał to wiosenne powietrze w swoje zmęczone płuca.

Znowu przypominał sobie żurawie owe, które leciały na południe, wtedy kiedy on jechał do Ludynia.

- Wolna ptaszka - powiedział wtedy Wołodkowicz.

- Wolna ptaszka - powtórzył teraz ksiądz Suryn. - Gdzie one teraz są? Dokąd poleciały? Co one tam robią? Kiedy wrócą? Na wiosnę, kiedy nad lasami, błotami, jeziorami podniesie się krzyk ptactwa i radość nowego życia. Ach, życie!

- A teraz jesień - powiedział sobie - i liście na brzozach już opadły...

Spoglądał na niebo prawie z radością. Ukląkł oparłszy się o framugę okna - niebo było teraz zupełnie już czyste - pomiędzy konstelacjami nie widział już czarnych, konkretnych kształtów. Ten, którego dawniej widywał na niebie, był teraz w nim, i kiedy skierował oczy duchowe na swoje wnętrze, widział go, jak kłębił się wraz ze swoimi braćmi, tworząc węzeł podobny do gniazda żmij.

Już od jakiegoś czasu rozumiał, że coś mu przeszkadza w jego rozmyślaniach, i sam nie wiedział co. Nie mógł ostatecznie oderwać się od tego, co wewnątrz przeżywał, aby domyślić się, co to było. Powoli dopiero, powracając z daleka, od gwiazd i żurawi, od szeroko otwartych oczu niebieskich i przerażonych, znajdował siebie w cygańskiej karczmie, na twardym tapczanie stojącym pod małym okienkiem alkierzyka, z brodą opartą o framugę okna. I wtedy od dużej izby poczęły doń dolatywać dźwięki dziwnej jakiejś muzyki, ni to skrzypiec, ni to kobzy. Ktoś grał pojękliwie w karczmie i słychać było hałasy. Ktoś tupał, ktoś wołał "hu! ha!" i deski podłogi skrzypiały jak stary okręt. Tańczyli.

Ksiądz Suryn zniecierpliwił się.

- Znowu ten Wołodkowicz - powiedział do siebie i podniósł się z tapczana. Stanął w swoim alkierzyku i nasłuchiwał. Nagle muzyka zmieniła nutę i jakiś głos kobiecy zaintonował:

 

...Moja pani matko,

Jużci mi mniszką być!

Nie chcę ja bo za męża

Lada jakiego iść...

 

Ksiądz Suryn zastanowił się trochę. Nie mógł sobie przypomnieć, kto tu z nim przyjechał.

- Ach, to ta mniszka - powiedział - zbiegła...

Śpiewano dalej:

 

...pobije mnie, niebogę,

Wolę ja mniszką być...

 

Po tych słowach rozległo się tupotanie podkówkami po izbie i śmiech szalony na całe gardło. Ksiądz Suryn uczynił dwa kroki, otworzył drzwi do izby i stanął na progu. W karczmie unosił się dym ogniska, przykrywając wszystko niebieską zasłoną, w głębi za stołem siedzieli Kaziuk i Juraj. Księdzem targnęła specjalna niecierpliwość na ich niewinny widok. Na stole, z nogą założoną na nogę, siedział Wincenty Wołodkowicz trzymając przy wargach duży grzebień przykryty kawałkiem pęcherza. Śpiewając w ten prymitywny instrument, wydobywał tony przypominające to kobzę, to skrzypce. Wygrywał na grzebieniu skoczne melodie, a od czasu do czasu, odrywając tę fletnię od ust, wydawał przeciągły gwizd lub wołanie "hu! ha!". Pośrodku izby, tam i z powrotem, w przysadzistych lansadach skakała siostra Małgorzata w barwnym, wzorzystym, widocznie dopiero co przez kogoś przywiezionym kabacie zarzuconym na ramiona, i pijaniusieńki pan Chrząszczewski, któremu za gorąco było w kontuszu, zrzucił go więc, jak i szablę, i w samym tylko tańcował żupanie. Robili po parę kroków ku sobie, okręcali się podając sobie dłonie, to nagle odskakiwali od siebie, uciekali w przeciwległe kąty izby. To znowu pan Chrząszczewski gonił Małgorzatę posuwistym krokiem w rytmie angielskim, a ona drobnymi kroczkami uciekała od niego jak w mazurze, to znowu, wziąwszy się za boki, galopowali wszerz i wpodłuż izby. Wołodkowicz stukał podkowami w ławę, a stara Cyganka, stojąc przy szynkwasie, przytupywała nogami, poruszała piersią, brzęcząc wszystkimi cekinami, jakie na niej wisiały, podrygiwała i obracała się to w tę, to w ową stronę.

Na widok tej rozpusty ojca Suryna przeniknął nie gniew i oburzenie, ale było mu tak głęboko żal tych tańczących, potępionych jak i on sam ludzi, że z boleści przymknął na chwilę oczy i chwycił się ręką za bok, gdzie od żałości ściskało się jego serce. Takie straszne sprawy działy się na świecie, szatan igrał duszami ludzi. Pan Bóg potępiał ich na wieczność, jesień zabijała wszystko i nawet z brzóz zielonych liście oddzierała - i wiosna wszystko wskrzeszała na takie same niedole - a tu ci podpili sobie i skaczą przy dźwiękach grzebienia.

Tańczący na widok księdza zatrzymali się, muzyka się urwała, zapanowało milczenie. Wszyscy patrzyli ku niemu, a on stał na progu blady, rękami trzymając się za serce. Wreszcie po długiej chwili otworzył powieki, spojrzał na nich i uśmiechnął się. Uśmiech jego był tak bolesny, że nawet najtwardszy człowiek ulitowałby się nad nim. Potem zrobił krok naprzód i powiedział:

- Dobrzy ludzie, dlaczegoście przerwali? Tańczcie, weselcie się. Pan Bóg wam przebaczy, albowiem nie wiecie, co czynicie.

To powiedziawszy podniósł rękę i pobłogosławił im, czyniąc znak krzyża w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. I żaden demon nie poruszył się w nim o tej chwili.

Cofnął się do siebie i znowu ukląkł na tapczanie, oparty o okno. Patrzył na niebo szafirowe i przejrzyste - gdzieś musiał wstać księżyc - i na las pod gwiazdami. Gdzieś w głębi lasu zawyły wilki.

W karczmie znowu rozległy się dźwięki podobne do nosowych dźwięków kobzy. Wołodkowicz próbował grać, ale nikt już nie śpiewał ani tańczył, wreszcie go uciszyli - słychać było, jak się rozeszli.

Kaziuk i Juraj spali w stajni na wyrku, podłożywszy pod siebie kożuchy. Obok skromnej czwórki połockiego klasztoru stała wspaniała czwórka bachmatów pana Chrząszczewskiego; prychały one i szarpały się nieznośnie, i starały się nawzajem ugryźć poprzez grodź. Tak samo jak w Ludyniu wrota stajni były otwarte i widać było przez nie niebo z gwiazdami i szybko przelatującymi obłokami. Zbierało się na mróz.

Parobcy nie spali. Kaziuk leżał, szeroko rozkrzyżowawszy ramiona, i patrzył nie w niebo, ale w czarny pułap nad sobą, gdzie się zgromadziła czerń nocy. Juraj milczał przez długą chwilę, ale nie zasypiał. Obaj pełni byli rozmaitych myśli.

Wreszcie Juraj powiedział:

- Ależ to sprawy... Czyśmy się spodziewali?

- No, a niby co?

- Ksiądz Suryn...

- Po każdym człowieku wszystkiego trzeba się spodziewać. Człowiek to dziwna ptaszka.

Juraj uśmiechnął się.

- Dlaczego jego tak wzięło?

- Bóg chciał.

- A ta twoja matka Joanna? Co z nią będzie?

- Co ma być? Będzie zakonnicą.

- A diabeł?

Tu Juraj, pomny nauk Kaziukowych, przeżegnał się.

- Diabły zawsze sobie znajdą robotę - mruknął Kaziuk - porzuciły matkę Joannę, to opętały siostrę Małgorzatę. Widziałeś, jak tańczyła?

- To ten pan Chrząszczewski po nią tutaj przyjechał?

- A niby co? Też go opętało, bo to przecie brzydka niewiasta!

- E, mnie się podoba - powiedział Juraj - duża! 

Od lasu doleciało wycie wilków, to samo, które słyszał ojciec Suryn w swoim pokoiku.

- Wilcy wyją - powiedział Juraj po chwili.

- Ciekawym, co do nich tak przystąpiło?

- Wczesna zima będzie. Na mróz bierze.

Spojrzeli na niebo. Wyświetlało się coraz bardziej i wiatr zacichał.

- A może nieszczęście czują. Niedobrze teraz w lasu być - powiedział Kaziuk.

- Pamiętasz, jak to w Ludyniu dzwonili - zapytał Juraj - za zabłąkanych w lesie. To znaczy od wilków.

- Codziennie dzwonią - po chwili sennie już odezwał się Kaziuk.

- Stąd nie słychać - uśmiechnął się Juraj.

- Aha!

- A szkoda. Spodobało mi się to dzwonienie.

- A tu cicho dokoła.

- A cicho, aż straszno...

- W lesie wszystko śpi.

- Licho nie śpi.

Chrząknęli i zbierali się do spania. Wypili trochę gorzałki, więc nie tak prędko sen przychodził.

- No i cóż tam, bat'ko? - zapytał Kaziuk.

- Taki sam. Zliuszczy.

- Pije?

- Pije i bije. Mnie zeszłego tygodnia postronkiem tak sprał, że dwa dni siedzieć nie mogłem.

- Co? I myśli diabelskie nie przychodzą tobie?

- E! - nieokreślenie bąknął Juraj.

- Co to znaczy "e"? Co ty tam sobie myślisz w twojej głupiej głowie?

- Nic nie myślę - z pewną niecierpliwością powiedział Juraj i odsunął się od Kaziuka.

- A modlisz się za ojca? - spytał Kaziuk jeszcze.

- Nie!

- No, to pomódl się ze mną. Powiedz: Boże, miej w swojej opiece mojego ojca!

- Boże, miej w swojej opiece mojego ojca - obojętnie powtórzył Juraj.

- I wszystkich, i wszystkich - nieco przejętym głosem powiedział Kaziuk.

Juraj poruszył się.

- I wszystkich... - powtórzył sennie, przeciągając. A jednak w głosie jego brzmiało jakieś ledwie zaznaczające się, osnute mgłą jesiennej nocy wzruszenie. - I wszystkich...

- Amen - zakończył Kaziuk - a teraz śpij!

- Dobranoc.

- Dobranoc.

Juraj zasnął. A Kaziuk jeszcze długo patrzył na gwiazdy przez stajenne wrota. Ale w końcu zasnął i on. Wilki w lesie przestały wyć.

 

 

 

XIV

Trochę po północy ksiądz Suryn obudził się gwałtownie, jak od szarpnięcia, i zaraz poczuł, że czarny rozpiera się w nim zupełnie, że obudzone szatany nabrały namacalnej konkretności i że nalany jest substancją zła, które jakoby przelewało się przez niego. I zaraz przypomniał sobie o siekierze, o którą potknął się Wołodkowicz, kiedy pierwszy raz byli w tej karczmie. Poczuł tak gwałtownie przemożne istnienie tych dwóch przedmiotów, że przeciągnął się mocno, jakby odpychał od siebie pokrycie nocy, i powiedział:

- A co, jesteś już?

- Jestem - odpowiedział szatan.

- Zabierzesz mnie zupełnie?

- Zupełnie - odparł zły.

I tutaj znowu wydało się księdzu Surynowi, że tonie. Czarna woda zapełniała nie tylko całą przestrzeń naokoło niego, ale nawet była w nim i bulgotała w piersi, w płucach i wylewała się z gardła potokiem krwi i nocy. Oddech miał krótki i stłumiony, świszczący wiatr z trudnością wydobywał się z jego ust. Chwycił się za piersi i począł szarpać na sobie koszulę.

- Odejdź - powiedział, z trudem łapiąc powietrze - odejdź, nie męcz mnie.

Szatan popuścił go trochę.

- Odejdź zupełnie - powiedział ojciec Suryn i zebrawszy wszystkie siły, skupiając rozproszone myśli, próbował się modlić.

- Boże, ku wspomożeniu mojemu pokwap się - westchnął z całego serca.

Diabeł popuścił go jeszcze bardziej. Oddalił się, jakby wyodrębnił się z nocy i zawisł nad nim w kształcie nietoperza. Ksiądz Suryn chciał się przeżegnać, ale rękę miał ciężką jak kamień.

- Odejdź - powiedział raz jeszcze.

Diabeł zachichotał. Chichot był lekki, cienki i wydawało się nawet księdzu Surynowi, że to on sam śmieje się tak serdecznie, ale ten cichy dźwięk zapełniał sobą całą przestrzeń, wypełniał ją bez reszty. Nie było już miejsca na świecie na nic innego, tylko na ten chichot. Ach!

- Odejdę - szepnął nietoperz ciemności - odejdę! Ale jeżeli ciebie porzucę, będę musiał wrócić do matki Joanny. I wtedy już nie opuszczę jej na wieki.

Ojca Suryna przeszedł dreszcz. Przypomniał sobie oczy matki Joanny wpatrzone w niego, jak gdyby chciała mu duszy swej udzielić, i ogarnął go straszny, niewyrażalny żal; szloch zdławił go i znowu ciężko oddychając pomyślał o ukochanej kobiecie. Więc szatan ma posiąść na powrót to łagodne ciało? Wstrząsnął się i miłość jego wyrosła nagle ponad noc, ponad żal i ponad szatana.

- Odejdę - powiedział szatan - chętnie cię odejdę. Bardziej lubuję sobie w ciele niewieścim.

Ksiądz Suryn poczuł noże boleści w sercu, w nogach, w żołądku.

- Nie odchodź - szepnął.

- Jak to, nie odchodź? I owszem, porzucam cię już zaraz, będziesz wolny, swobodny, jasny, zbawiony - jak wy to mówicie. A matka Joanna będzie moją aż do skończenia wieków. Zawsze.

- Zostań, zabierz mnie.

- Niecały jeszcze jesteś w mocy mojej. Modlisz się! Z łatwością jeszcze mogę cię porzucić.

- Zabierz mnie całego.

- Oddaj mi się na zawsze.

- Oddaję ci się - szepnął ojciec Suryn czując, że włosy zjeżyły mu się na głowie, a czoło, plecy i policzki zrasza zimny pot.

- Wezmę cię - powiedział szatan i zniżył się nieco nad łożem ojca Suryna - wezmę cię, tylko mi trzeba pieczęci.

- I nie porzucisz mnie nigdy? - zapytał ksiądz Suryn ciemności, z nadzieją i rozpaczą.

- Nigdy - szepnął szatan, jak kochanka.

- I nie wrócisz do matki Joanny?

- Nigdy - jeszcze namiętniej odpowiedział czarny.

- I matka Joanna będzie na zawsze wolna od szatanów?

- Na zawsze - rozległo się w gęstej nocy.

- I będzie zbawiona?

Na to pytanie czarna chmura otoczyła niby miękki puch całe ciało ojca Suryna, odchylił głowę w tył jak pod uderzeniem słodyczy i posłyszał ze wszystkich stron głosy, które mu brzęczały w uszach, w głowie, w oczach. Głosy te chórem powtarzały:

- Będzie święta, święta...

Baldachim ciemności znowu się uniósł nad nim i szatan powiedział:

- Od ciebie to tylko zależy.

- Co mam czynić? - spytał z boleścią ksiądz Suryn.

- Oddaj mi się na zawsze - powiedział szatan.

- Co mam czynić? - znowu zapytał Suryn i doznał zawrotu głowy. Zalały go nagle wspomnienia dzieciństwa, siano pachniało wokoło i czuł, że ten zapach siana dane mu jest czuć po raz ostatni na tym świecie i do woni lubej, przypominającej dawno miniony czas, poczyna się mieszać inny zapach, Boże, jakiż mdły, słodkawy i okropny.

- Nie wzywaj Boga - powiedział szatan.

- Co mam czynić? - spytał po raz ostatni.

- Oddaj mi się na zawsze - powtórzył szatan i przysiadł na skraju łóżka. Ksiądz Suryn uczuł jednocześnie pod stopami chłód podłogi.

- Pamiętasz siekierę? - szepnął cichutko zły.

- Pamiętam! - gwałtownie odpowiedział ksiądz Suryn i nagle ujrzał w wyobraźni błyszczący przedmiot, oparty w sieni o pniak służący do rąbania drew. - Pamiętam - powtórzył i stanął na nogi.

Wyciągnął ręce w ciemności, zrobił parę chwiejnych kroków. Jak ślepy posuwał się przez chwilę, ale potem uczuł, że ktoś go wspiera mocnym ramieniem. Ruszył raźniej i znalazł po omacku drzwi.

Przekroczył próg alkierza.

- To tu - to tu - to tu - powtarzał cicho szatan, z wolna prowadząc jego kroki.

I ksiądz Suryn przeszedł w ciszy przez pustą oberżę i znalazł się w sieni, potem namacał siekierę; spoczywała w tym samym miejscu, gdzie ja postawił przed paru tygodniami. Potem cicho skrzypnęły drzwi wejściowe, potem wrota stajni ukazały się, czarniejsze od nocy, konie prychały od czasu do czasu w ciemnej ciszy. Siekiera zrastała się z ramieniem Suryna w pewne, niezawodne narzędzie. Czuł, jak krew, która krążyła w jego żyłach, przechodzi w drzewce siekiery i krąży w jej ostrzu. Szatan wspierał coraz mocniej jego ciało i ściskał kurczowymi łapami za serce. Jak mucha dokuczliwa, ze wszystkich stron oblatująca, krążyły wokół głowy księdza szeptane słowa:

- Na zawsze, na zawsze, na zawsze...

 

Pan Chrząszczewski jeszcze przed świtaniem porwał się z łoża, na którym spał z siostrą Małgorzatą. Kobietę zdjął sen twardy, leżała z ramieniem zwieszonym z łóżka l nieruchoma. Chrząszczewski obudził pachołka i kazał mu cichcem, nikogo nie trwożąc, wyprowadzić ze stajni konie i szybko zaprząc do kolasy, aby nikt nie spostrzegł, ze wyjeżdżają z karczmy. Wołodkowicz spał obok pachołka i nie domyślając się podstępu, sapał i chrapał głośno; wiało od niego kwaśnym smrodem przetrawionej gorzałki. Pan Chrząszczewski spojrzał na śpiącego z pogardą:

- Osły - powiedział prawie głośno - cóż oni sobie myślą? Że ja tę mniszkę będę ze sobą po świecie woził? Ta noc jej wystarczy - dodał, a przypomniawszy sobie niektóre szczegóły, uśmiechnął się.

Pachołek poszedł do stajni. Wrota były otwarte; w największym pośpiechu i tajemnicy założył wędzidła nie rozkulbaczonym koniom, wyprowadził je ze stajni i założył do kolaski. W pewnym momencie zdziwiła pachołka cisza, jaka szła od tapczanu, na którym spali Kaziuk i Juraj. Nie chrapali, nie sapali. Poruszał się tak cicho, że nie było nic dziwnego w tym, że się nie rozbudzili.

Nie chrapali - no, bo zmęczeni jazdą, a potem wódką i tańcami, spali mocno. Tylko zdawało mu się, że od tamtej strony przenika jakaś nieprzyjemna, słodkawa woń. Konie także żachały się i strzygły uszami w tamtą stronę. Woń ta zaniepokoiła chłopca.

- Co może tak śmierdzieć? - pomyślał sobie i wyprowadził konie pomimo ich oporu. Lekko drżąc od przedświtowego jesiennego chłodu, starał się jak najprędzej założyć postronki na orczyki. Ale sztywne rzemienie były śliskie i wilgotne i długo nie chciały się naciągnąć na hołoble. Wspaniałe rumaki przestępowały z nogi na nogę i strzygły uszami w stronę stajni.

Było zupełnie ciemno i bardzo zimno. Lekki mrozik skuł powierzchnię błota i pokrył kałuże tafelkami lodu, które trzeszczały pod kopytami koni. Stara Awdosia zbudziła się i nie mówiąc ani słowa, asystowała przy samotnym odjeździe pana Chrząszczewskiego stojąc pod ścianą karczmy.

O nic nie pytała, kaszlała tylko z lekka, przykrywając usta dłonią. Noc była prawdziwie jesienna.

Gdy Chrząszczewski ukazał się koło powozu, jego parobczak powiedział:

- Panie szambelanie, w stajni krew pachnie...

Chrząszczewski przeżegnał się:

- Co ty pleciesz! Czy cię giez ugryzł?

- Konie także coś czują, panie szambelanie.

Chrząszczewski wyraźnie się przestraszył:

- Jedź, jedź jak najprędzej - powiedział i wgramolił się do środka karocy.

Kolasa cicho zaskrzypiała kołami po piasku, chlupnęła we wrotach błotem i gniotąc słabą grudę, odjechała, szybko znikając w ciemności. Dopiero w biały dzień porwała się siostra Akruczy z łoża i spostrzegła, że pan Chrząszczewski uszedł porzucając ją w karczmie.

Szybko narzuciła na siebie chustę i rozbudziła Wołodkowicza.

- Wstawaj, wstawaj waść, Chrząszczewski odjechał - wołała i szlochała na przemiany.

Wołodkowicz otrzeźwiał od razu, porwał się na nogi i naciągał buty, podskakując. Posłanie jego cuchnęło mocno.

- O, ja nieszczęśliwa - biadała siostra Małgorzata - co ja pocznę? Co ja zrobię? To waćpan winien wszystkiemu. Do grzechu mnie namawiałeś!

Wołodkowicz nie rzekł ani słowa, mocno stropiony; naciągnąwszy buty wyleciał, jak stał, w koszuli do stajni. Wrócił jakoś prędko, szary na twarzy i z czarnymi ze strachu oczami. Białe wargi drżały mu wyraźnie.

- Co się stało? - spytała przerażona siostra Małgorzata.

- Pobici - nie swoim głosem chrapnął Wołodkowicz - parobcy pobici, Kaziuk i ten drugi, pomordowani...

- No, a Chrząszczewski? - z rozpaczą zawołała zakonnica.

- Nie ma ani Chrząszczewskiego, ani jego koni. 

Na podwórku zaczęła zawodzić, przeklinać i wołać Awdosia, która widocznie teraz dopiero spostrzegła ciała zabitych chłopców.

- A bodaj cię szatani! - wołała - a bodaj cię wilcy! a bodaj cię złapano na męki piekielne! A bodajś ty świata bożego nie widział! Ach, ty diable w ludzkim ciele!

Siostra Małgorzata przeżegnała się.

- Czego wyje ta czarownica? Kto to zrobił?

- Chyba Chrząszczewski, skoro uszedł - powiedział Wołodkowicz wracając nieco do kontenansu.

- A ksiądz Suryn? Co się dzieje z księdzem?

- Zobaczymy.

Przebiegli przez dużą izbę i otwarli drzwi do alkierzyka. Stanęli na progu i strach skuł im twarze. W rogu izdebki, oświetlony niepewnym blaskiem jesiennego ranka, stał blady i wyprostowany ksiądz Suryn trzymając palec na ustach. Uśmiechał się, chociaż twarz jego, ręce i sutanna pokryte były promienistymi rozpryskami krwistych strumieni. W lewym ręku ściskał jakiś przedmiot, kryjąc go za sobą.

- Ojcze Józefie! - zawołała siostra Małgorzata - co się z tobą dzieje?

- Cicho, cicho - powiedział łagodnym, przepuszczonym przez uśmiech głosem ksiądz Suryn - oni są niewinni, oni i tak poszli do nieba.

To mówiąc wyciągnął zza pleców siekierę i nagle przytomniejąc odrzucił ją ze wstrętem na środek pokoju. Była cała pokryta czerwonymi, gęstymi plamami.

- A ty, ojcze? - zawołała siostra Małgorzata ze wzruszeniem, podchodząc do księdza Suryna i w porywie żalu i czułości schwyciła go za rękę. - A ty? Czy pomyślałeś o sobie?

Ksiądz Suryn odwrócił głowę do ściany, oparł się o nią czołem i raptem zapłakał dziecinnie i gorzko.

- O Boże, Boże mój - wołał przez łzy - to już na zawsze jestem w rękach szatana.

Siostra Małgorzata, powodowana wieloma splątanymi uczuciami, podniosła skrwawioną rękę do czoła.

- Ojcze - powiedziała namiętnym szeptem - Chrząszczewski mnie porzucił.

Powiedzenie to było tak nieoczekiwane, że Wołodkowicz, który stał nieruchomo na progu przypatrując się dziwactwom tej sceny, parsknął nagle krótkim śmiechem. Ksiądz Suryn zatrząsł się kurczowo.

- Wracaj - zawołał - wracajcie do Ludynia i przywieźcie mi ojca prowincjała!

W jakiś czas potem Wołodkowicz zaprzągł konie i zajechał przed karczmę; Suryn, pozornie spokojny, ale z nie otartymi plamami krwi na twarzy, wyprowadził siostrę Małgorzatę, która znowu przywdziała strój zakonny. Siostra płakała gorzko i zawodząco jak panna młoda na weselu i podpierając policzek kułakiem, opuszczała głowę do ziemi. Wołodkowicz trzymał lejce, Suryn posadził koło niego siostrę Małgorzatę i nagle, zatrzymując jej rękę w swojej, powiedział szybko i jakby z przymusem:

- Powiedz, siostro, matce Joannie, że to wszystko dla niej. Rozumiesz, dla jej dobra, żeby ją ocalić... aby szatanów zatrzymać przy sobie... bo chcieli do niej wrócić... rozumiesz? Powiedz, powiedz... Nie zapomnij... powiedz, że to z miłości...

Siostra oniemiała i patrzyła ze strachem na księdza Suryna. Łzy wyschły momentalnie na jej policzkach.

Ale Wołodkowicz krzyknął dziko na konie, czwórka ruszyła i wóz z siostrą Małgorzatą zniknął niebawem w jesiennej mgle, która gęstą ścianą podnosiła się z lasu. Ksiądz Suryn spokojnie zawrócił i udał się do stajni; ukląkłszy przy tapczanie, gdzie leżały ciała pomordowanych, począł odmawiać modlitwy za umarłych. Awdosia parę razy w ciągu dnia zaglądała do niego, ale wciąż klęczał i modlił się.

Nazajutrz przed wieczorem przyjechał ksiądz prowincjał i jeszcze parę osób z Ludynia. Kaziuka i Juraja pochowano w lesie tuż obok karczmy, a Suryna zabrał prowincjał do Połocka. Prowincjał jednocześnie przywiózł wiadomość, że diabły ponownie opętały matkę Joannę od Aniołów. Dopiero w parę lat potem wyzdrowiała na dobre i do końca długiego żywota sprawowała rządy nad urszulankami ludyńskimi. Po jej świątobliwej śmierci pastorał przeoryszy przejęła z jej rąk słynna z pobożności i pracowitości siostra Małgorzata a Cruce.

 

1943







Nowele i opowiadania - subiektywny wybór