Fantastyka - luty 1989 r.

 

Mirosław P. Jabłoński

Spowiedź Mistrza Mąk Piekielnych

 

- Dobrze, ojcze, że przybyłeś do mego łoża boleści, bo już niewiele mi czasu zostało i wiem, iż będzie mi ono łożem śmiertelnym. Nie, nie zaprzeczaj, mam 62 lata i nie potrzeba mi pociechy na tym świecie - pragnę wyspowiadać się przed tobą, by w ten drugi, lepszy świat wejść czysto i przykładnie. Wiele lat nie byłem u spowiedzi, tak wiele, że myślałem, iż nie przyjdziesz do mnie, grzesznika. Nie obruszaj się - miałem powód, by się nie spowiadać, a ta przyczyna była w mym wypadku grzechem pierworodnym, z którego inne się poczęły. Zaraz to zrozumiesz. Nie będę się spowiadał z całego mego życia - znasz jego początki i wiek męski. Ty udzielałeś mi ślubu, gdym wstąpił w związek z żoną moją Aleyt van der Meervenne, córką właściciela ziemskiego, ty chrzciłeś moje dzieci - Goosena, Aleyt i Brandta - zapisując je w księgach parafii miasta 's-Hertogenbosch jako dzieci mistrza malarskiego Hieronima van Aken, zwanego Bosch, ty wreszcie pochowałeś ojca mego, Antonisa, który umarł w Roku Pańskim 1480, a którego wszyscy bardzo opłakiwaliśmy. Zacznę więc od tego miejsca bowiem w tym mniej więcej czasie wydana została w Antwerpii książka pod tytułem "Wizja Tondala" pewnego benedyktyńskiego mnicha irlandzkiego, brata Marka, który żył w Ratyzbonie w Niemczech. Łacińskie to dzieło napisane zostało w Roku Pańskim 1149 i przedstawiało losy bezbożnego, okrutnego i zepsutego rycerza, który przez kompanionów pobity, leży przez trzy dni bez przytomności, a jego dusza odbywa w tym czasie w towarzystwie Anioła Stróża podróż w zaświaty, gdzie gwałtownik widzi niezwykłe i okrutne tortury, jakim są poddawani grzesznicy w piekle. Przedrukowano owo dzieło i w 's-Hertogenbosch. Zafascynowało mnie ono do tego stopnia, iżem chciał namalować one wizje piekielne i straszne, ale nie wychodziło mi to jakem pragnął. Obrazy, które malowałem w tym czasie, nie są warte poważniejszej wzmianki, może poza "Weselem w Kanie", czy "Wozem z sianem". Wtedy też mniej więcej powstała moja "Łódź głupców", "Święty Krzysztof, "Święty Jan na Patmos", "Święty Hieronim w modlitwie" czy "Syn marnotrawny", przedstawiający nędzę żywota ludzkiego. Na prawym skrzydle tryptyku "Wozu z sianem" zawarłem nawet pierwszą próbę przedstawienia piekła tak, jak to widziałem pod wpływem lektury brata Marka. Nie byłem z mojej wizji zadowolony. Chciałem zasłużyć na przydomek Mistrza Mąk Piekielnych, i zdawało mi się, że nigdy tego nie osiągnę. Ale jak się potem okazało, wszystko szło po mojej myśli.

W Roku Pańskim 1484 papieżem został Innocenty VIII, który niemal natychmiast po intronizacji wydał bullę "Summis desiderantes affectibus", będącą wypowiedzeniem wojny czarownicom. Mnożyć się więc poczęły procesy i palenie podejrzanych o konszachty z diabłem. Jeżeli podobne widowisko odbywało się gdzieś w okolicy, tedy zawsze tam jechałem, by naszkicować sobie w pamięci mękę przeżywaną przez skręcające się i skwierczące w iście piekielnej kaźni ciało. Potem szybko szedłem do oberży i rysowałem sobie na pergaminie czy papierze to, co zapamiętałem. Nie chciałem tego robić bezpośrednio na placu straceń, a to z dwóch powodów - by nie wzbudzić niepotrzebnego zainteresowania i nie rozpraszać się. W pewnym momencie musiałem przerwać moje studia, bo wraz z żoną odziedziczyliśmy po jej bracie Goyarcie piękną posiadłość zwane "ten Roedeken", nie opodal miasteczka Oirschot.

W Roku Pańskim 1486 wstąpiłem do bractwa Najświętszej Marii Panny, do którego żona moja Aleyt należała od 16 roku życia. Do bractwa należeli wszyscy znaczniejsi obywatele miasta, a ja w końcu płaciłem jedne z najwyższych w 's-Hertogenbosch podatków.

W następnym roku pojawiło się kolejne dzieło literackie, które utwierdziło mnie w mojej chęci zostania Mistrzem Mąk Piekielnych - wydany w 1487 roku w Strasburgu "Młot na czarownice" opracowany przez dwóch teologów: Henryka Kramera i Jakuba Sprengera, którzy mieli powierzony nadzór nad działalnością Inkwizycji w Niemczech. Byli to więc ludzie najbardziej biegli w badaniu podejrzanych i ich traceniu, a zatem najbardziej wiarogodni.

Postęp w moich dążeniach nastąpił jednak dopiero w kolejnym roku. Wraz z sześcioma konfratrami wpłaciłem stosowny dank na ucztę na cześć tych członków bractwa, którzy zmieniali swój stan. Było tam nieco narzeczonych pragnących wstąpić w związki małżeńskie, było też kilku mających złożyć śluby kapłańskie. Dewizą naszego bractwa było: Sicut lilium inter spinas, co znaczy "jak lilia wśród cierni", a godłem biały łabędź. Ta uczta była przełomowym momentem w moim życiu, a jeszcze bardziej - w twórczości, w czasie jej trwania bowiem podszedł do mnie niejaki Jan van Lijnen, słabo mi znany osobiście, choć jak i ja członek bractwa, i zapytał, czy chciałbym być najbardziej oryginalnym malarzem w historii. Takim, o którym zawsze mówić będą przyszłe pokolenia. Potraktowałem go uprzejmie rozumiejąc, iż chce rozpocząć zdawkową rozmowę o moim malarstwie i odrzekłem, iż owszem, jest to marzeniem każdego artysty. Tedy on jął mnie przypierać do muru - a w rzeczy samej staliśmy pod ścianą - i dysząc mi w twarz skwaśniałym od nadmiaru wina oddechem, pytał dalej natarczywie, czy mówię poważnie. Widząc, że mam do czynienia z pijanym, który nie tylko nie chce mej twórczości pochwalić, ale najprawdopodobniej ubliżyć mi pragnie, potwierdziłem i usiłowałem odejść, ale on zagradzał mi drogę swym opasłym brzuchem. Nie chcąc się z nim szarpać stanąłem, chociaż gniew już we mnie wzbierał i rzekłem sobie i jemu, że jeszcze chwila tego, a popamięta mnie! Na to on dalejże sumitować się i przepraszać począł, ale nadal nie puszczał. Wreszcie rzekł, iż zawsze mnie podziwiał i szczególnie podobają mu się moje sceny mąk piekielnych, lecz on widzi, że jeszcze mi czegoś brakuje do prawdziwego mistrzostwa. Tu mnie już doprowadził do białej gorączki, bo nie ma nic gorszego jak komu prawdę wygarnąć - przecie i ja widziałem, że mi czegoś nie dostaje! Widząc, że blednę z wściekłości, ów van Lijnen przeklęty rzekł, że on temu zaradzi, zna bowiem sposób, by moje studia u stosów, szubienic i szafotów nie poszły na marne. A mówił to z takim krzywym uśmieszkiem, iżem pomyślał, że to albo szarlatan, albo bies wcielony, co mojej duszy zażąda. Ale jako że znajdowaliśmy się w Zwanenbroederhuis, siedzibie bractwa, który to budynek na poświęconej ziemi został w Roku Pańskim 1318 wzniesiony, przeto dufając, iż tutaj moc złego przystępu do mnie mieć nie może, odrzekłem, iż chcę poznać ów sposób. Kalkulowałem sobie, żem przecie jeszcze nic zdrożnego nie powiedział, ani tym bardziej nie uczynił, jako że mówimy cały czas ogólnie, nie precyzując jakaż jest ta metoda posięścia doskonałości malarskiej. A na to mi van Lijnen rzekł, że on to wszystko sprawi, i umówił się ze mną w mej pracowni następnego dnia wieczorem.

Moja pracownia mieściła się o kilka domów dalej od mego mieszkania, przy tym samym trójkątnym rynku. Nie było mi daleko, więc poszedłem w następny wieczór bez specjalnej nadziei, iż van Lijnen pamięta, że się ze mną umówił, bowiem wiele wina wtedy wypił. Wszelako przyszedł - trzeźwy, wymowny i spokojny. Prosiłem, by usiadł i przeprosiłem, że go niczym nie poczęstuję, ale dom mam tak blisko, że w pracowni nie trzymam niczego, co by można do gęby włożyć.

Van Lijnen zaczął od tego, że wielu było przede mną malarzy i to tu, w Niderlandach, którzy według niego sławą wieczystą się okryją, a to Hugo van der Goes, Hans Memling, Jan van Eyck, czy Robert Campin, zwany też Mistrzem z Flamalle. Poza tym wiem przecież o Leonardzie da Vinci, czy młodym jeszcze Michale Aniele Buonarottim, święcącym triumfy w dalekiej Italii. Przyznałem mu rację, choć mnie zazdrość skręcała, że tak innych wychwala i wywyższa. Musiał wiedzieć, co się w mojej duszy dzieje, albo nawet specjalnie tak mówił, by mnie bardziej skłonnym do dania mu posłuchu uczynić. Wreszcie, gdy mnie już dość podbechtał, przeszedł do rzeczy. Może, oświadczył, dać mi środek, który pozwoli mojemu duchowi widzieć rzeczy przeszłe i przyszłe, od powstania świata po kres ludzkości, i tym sposobem stworzę wizje malarskie jakim równych nie będzie w sztuce. Zacząłem się bać, że jednak ze Złym mam do czynienia, i że zbyt dufny byłem wczoraj, jakby zapominając, że szatan w różnych miejscach atakuje i rozmaitych postaci się ima, by przywieść człeka do zguby. Za krucyfiksem począłem się rozglądać, co wisiał na ścianie, wysoko, tak że ani sięgnąć do niego bez podstawienia stołka nie mogłem. Zaniechałem więc krzyża, bo też nie chciałem robić z siebie durnia na wypadek, gdyby rzeczony van Lijnen jednakowoż diabłem nie był. Przeto chwytając byka, czy raczej biesa, za rogi, wprost go zapytałem, czy jest szatanem, czy czarownikiem? Rozmówca mój odrzekł spokojnie, iż nie jest ani jednym, ani drugim i że obawiać się go nie muszę, bowiem on nic ode mnie nie chce. Nie pożąda mojej duszy ani cyrografu w rękawie nie chowa. Rozumie, że w moich czasach i w mojej sytuacji może on mi się wydawać wysłannikiem ciemnych potęg, ale dobrze uczynię, jeżeli go za uczonego alchemika uznam. Muszę wiedzieć, iż ma się on za mecenasa sztuki malarskiej i właśnie mnie upatrzył sobie na tego, któremu sławę wiekopomną zgotuje. Rzekłem trzeźwo, iż nie słyszałem nigdy, by Jan van Lijnen interesował się malarstwem. Mój gość zasumował się nieco i odrzekł, iż tak do końca to on znanym mi van Lijnem nie jest i że ów służy mu jedynie jako medium, bowiem prawdziwy mój rozmówca przebywa w tej chwili w odległych regionach. Ciało van Lijnena to tylko pośrednik, który przesyłki drobne i polecenia od mego dobroczyńcy otrzymuje. Nie powinienem się go obawiać, gdyż spotkany przeze mnie jutro na ulicy nic w ogóle pamiętał nie będzie. Spytałem tedy, coraz bardziej trzeźwy, wystraszony i przekonany, iż mam do czynienia z nad wyraz chytrym diabłem, gdzie to mój rozmówca przebywa, w jakiej odległej krainie? "Van Lijnen" zakłopotał się jeszcze bardziej i odrzekł, iż nie był przygotowany na to, że taki dociekliwy będę. Nie wie po prostu, czy zdołam go pojąć. Otóż w tej chwili znajduje się on dokładnie w tym samym miejscu, jeno w odległym dla mnie czasie.

Więcej nie trzeba mi było! Skoczyłem do krucyfiksu, a taki przerażony byłem, żem go i bez stołka dosięgną!! Począłem latać wokół siedzącego spokojnie diabła, żegnać się na wyprzodki i pokrzykiwać Apage satanas!, ale to na "van Lijnenie" nie robiło żadnego wrażenia, tak iż żałować począłem, że nie mam pod ręką święconej wody. Na koniec, gdy się tym skakaniem i wymachiwaniem porządnie zmęczyłem i zasapałem, rzekomy diabeł wyrwał mi krucyfiks i w łeb mnie nim dziaknął, by mnie do opamiętania przyprowadzić. Padłem na zydel, "van Lijnen" powiesił krucyfiks i widać było, że to nie żaden szatan jest, i wrócił do mnie. Rzekł mi, żebym go wysłuchał spokojnie. Jest ci w nim teraz dwóch ludzi - dusza prawdziwego van Lijnena, opoja i mistrza aptekarskiego, która śpi, i druga - duch mego rozmówcy. Owóż ów odległy "van Lijnen", który sam ciałem w nasze późne średniowiecze (tak rzekł!) wstąpić nie może, przekazał pewnym sposobem rzeczywistemu van Lijnenowi środek, który ów (czyli on) ma przy sobie. Nie mikstura to jest, ale piguła, którą zwał lesde. Ona duszę moją uwolni i pozwoli jej widzieć rzeczy, jakich żaden inny malarz w moim czasie znać nie będzie mógł. Rzekłem, przestraszony, bom mu wcale nie wierzył, ale i wierzył jednocześnie, że jeżeli ma na myśli ową "maść czarownic", która do szaleństwa jej użytkowników w rezultacie przyprowadza, to ja go znać nie chcę! Szczęknąłem przy tym zębami i już tylko o tym marzyłem, żeby się to wszystko skończyło. Niechże bierze moją duszę, byle szybko! Dreszcze miałem i "Van Lijnen" widząc to, coś do siebie pogadywał wtulając usta w kołnierz kubraka, a stamtąd, klnę się Bogiem, żem to słyszał, jakiś niniejszy bies mu odpowiadał! Mój diabeł wysłuchał go uważnie, choć bez szacunku, po czym złapał dzban z wodą com ją miał do farb rozrabiania, podał mi biały krążek na dłoni i kazał połknąć i popić owo coś, co nazywał spiryną. W takim już byłem stanie, że mi wszystko jedno było, połknąłem co kazał, co było gorsze w smaku od najwstrętniejszych medykamentów kręconych w moździerzach przez wszystkich aptekarzy świata. Po czym siadł naprzeciwko mnie i czekał chwilę, aż moje dreszcze i szczękanie zębów ustąpiły. Wtedy dokończyliśmy rozmowy. Van Lijnen wyjął owe piguły, o których była mowa, i wytłumaczył mi jak mam się z nimi obchodzić. Jedna rzecz tylko jeszcze nie dawała mi spokoju - to, że niczego nie chce w zamian. Nie wyobrażałem sobie nikogo - czy to diabła, czy człowieka - który by mi sławę wiekuistą chciał sprezentować! Zagadnąłem go o to. "Van Lijnen" najpierw począł się wykręcać, iż to on jest wynalazcą owego lesde, że jako alchemik doszedł do niego na drodze wielu prób i jest to środek wspaniały w efektach, a tani i nieszkodliwy, więc go chce wypróbować na znamienitym malarzu, ale widząc, że mnie nawet pochlebstwami omamić nie zdoła przyznał wreszcie, że jest w "owej swojej odległej krainie" kolekcjonerem obrazów (zwał siebie marszandem) i ma nadzieję zdobyć tanio moje prace, które za jego czasów będą miały (pewny jest tego!) astronomiczne zupełnie ceny. On moje prace swoimi sposobami zdobędzie taniej, bo "wcześniej", tak wcześnie, że jego rywale jeszcze o ich i moim istnieniu wiedzieć nie będą.

Wreszcie wyszedł "van Lijnen" przeklęty, a ja zostałem w pracowni do rana, niemal bez przytomności i czucia. Żona moja, Aleyt, nie niepokoiła się moją nieobecnością, bo już nieraz zdarzało mi się na noc tam pozostawać i szkicować nowe pomysły. Piguły od "van Lijnena" schowałem głęboko, nie mając odwagi ich użyć i postanawiając nie korzystać z nich w najbliższym czasie, zwłaszcza że w następnych latach miałem prace zupełnie odmienne od zamierzonych. Nie powiem, by od czasu do czasu nie budziła się we mnie chęć użycia lesde, ale szybko tłumiłem ją w sobie, przeważnie ze strachu przed następstwami. W tych latach, to jest w Roku Pańskim 1491 i 92 pracowałem usilnie nad obrazem mającym znaleźć swe pomieszczenie w naszej siedzibie bractwa Najświętszej Marii Panny, a zawierającym imiona wszystkich żyjących i zmarłych konfratrów. Dzieło to było ogromne, bractwo zapłaciło mi za nie stosownie do mych trudów. Dowiedziałem się, że niejaki Krzysztof Kolumb, Żyd z Genui, odkrył nową drogę do Indyj płynąc stale na zachód, po czym powrócił z wieloma towarami i śniadoskórymi ludźmi. Ze wschodu przyszła wieść inna - oto Maksymilian I został cesarzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, i zastanawialiśmy się wraz z konfratrami, jakie to będzie miało dla nieszczęsnych Niderlandów znaczenie. Że będzie gorzej, to pewne.

Czas płynął. Stopniowo "van Lijnen" zacierał się w mej pamięci i tylko czasem, gdy mi coś zginęło i usilnie farb czy pędzla poszukiwałem, natykałem się w najmniej spodziewanych miejscach na piguły jego, ale zaraz żem je wtryniał w inne miejsce, tak by wzroku na się nie ściągnęły. Prawdziwy van Lijnen, któregom spotykał czasem w mieście lub na zebraniach bractwa żadnych mi znaków nie dawał ani przystępu do mnie nie miał. Sam go na próbę wystawiałem i zagadywałem do niego dając do zrozumienia mruganiem, że moje słowa dwojako rozumieć należy, ale ów matoł spytał, czy mi co do oka nie wpadło, jakiś okruch farby, że tak mrugam i mrugam? Rzekłem mu, że światło w pracowni mam słabe, jak to na jesieni, i wzrok widać zmęczyłem. I gdy już myślałem, że sprawa piguł pogrzebaną jest, choć nadal o sławie wieczystej przemyśliwałem, co mi ów drugi van Lijnen obiecał, stało się, że do 's-Hertogenbosch przybył sam regent Niderlandów, książę Filip Piękny, by być obecnym na chrzcie Żyda Jakuba de Almaengien, o którym różnie mówili. Był to ci niezbyt poczciwy człek, o którym powiadano nawet, iż miał być wielkim mistrzem heretyckiej sekty Braci Wolnego Ducha, uprawiających adamityzm i ekscesy seksualne. Coś musiało być na rzeczy, gdyż w niejaki czas po chrzcie, co widać był mu potrzebny do jakichś tajemnych czy politycznych praktyk, przeszedł z powrotem na judaizm. Nie wspomniałbym o tej ze wszech miar podejrzanej personie, gdyby nie liścik, jaki od niego właśnie dostałem. Zdziwiłem się wielce, bom z nim nigdy żadnych stosunków nie miał, choć jako malarz zażywający pewnej sławy jemu znanym być mogłem. Jeszcze bardziej zbulwersowała mnie treść pisma, żywo nawiązująca do mojej z fałszywym van Lijnenem rozmowy przed laty. Pisał mi Jakub de Almaengien, bym wspomniał na osobę mojego dobroczyńcy, to jest "van Lijnena", który tyle dobrego pragnie dla mnie i mojej sławy uczynić, a czemu ja z niezrozumiałych względów się opieram. Człowiek ów, mój bezinteresowny mecenas, bardzo jest zawiedziony moją opieszałością, a ponieważ po raz wtóry "osobiście" odwiedzieć mnie nie może, przeto jego, Jakuba de Almaengien, prawego od dziś chrześcijanina o to prosi. Jednocześnie de Almaengien na ucztę mnie zapraszał, jaką na cześć jego książęcej mości Filipa Pięknego wydaje. Zaproszenie było na osobnej karcie, tak że się temu dziwiłem poty, póki litery listu nie poczęły znikać z papieru na moich oczach, aż sczezły zupełnie nie pozostawiając śladu, iż Jakub de Almaengien pisał do mnie! To zdarzenie utwierdziło mnie w poglądzie, iż Żyd ów z nieczystymi mocami trzyma, albo też z Persów zoroastrianinem został. Mogło też być, że to sam Żyd Wieczny Tułacz, który za znieważenie Pana naszego Jezusa Chrystusa na wieczną pokutę jest skazan.

Tak się tym przejąłem, że list - choć już bez słów - spaliłem i pochorowałem się na dni kilka, tak że nie poszedłem na ucztę, na którą bym i zdrów całkiem nie wstąpił! Przeląkłem się jeno, że spokojności od złych duchów mieć nie mogę, choć w żaden inny sposób mnie do niczego nie przymuszano. Bałem się, a trochę mnie i ciekawość do piguł onych brała, i jeszcze pragnąłem tej sławy wiekuistej, com ją miał bez zaprzedania duszy zdobyć. To mnie jedynie od czynu odstraszało, że takie podejrzane postaci są w to zamieszane.

W Roku Pańskim 1499 na mnie przypadła kolej urządzenia "uczty z łabędziem" dla konfratrów, z czego z należytą sumiennością się wywiązałem. Ciemne mięso pieczonego ptaka, jakie zawsze podawano, przywiodło mi na myśl ową wieczerzę sprzed lat dwunastu i zdziwiłem się, że już tyle czasu minęło od mojej z rzekomym van Lijnenem rozmowy. Postanowiłem odszukać nie mieszkając jego piguły, które już od jakiegoś czasu gdzieś się zapodziały i tak często nie lazły mi w oczy.

W tym czasie doszły nas wieści o śmierci na stosie Savonaroli, kaznodziei, który występował przeciwko świeckiej władzy papieży i piętnował zepsucie i żądzę bogactw duchowieństwa. Został on pojmany w czasie rozruchów we Florencji i oskarżony o herezję. Jego los został w ten sposób przypieczętowany i choć był to dominikanin, przeciwko którym z dawna złość miałem i zawsze występowałem, jako że w Niderlandach zakon ten sprzymierzył się z Habsburgami, którzy by zgnieść wszelki opór sojusz zawarli z Inkwizycją, a więc z postawionym na jej czele zakonem dominikanów, tom teraz żałować miał jednego z nich. Spalono go na stosie przy wtórze wrzasków pijanej gawiedzi. Być może to zadecydowało, iż postanowiłem nie czekać dłużej i w Roku Pańskim 1500 sięgnąłem po środek "van Lijnena". Wszystko czyniłem, jak on mi kazał, a wiec zostałem pewnego dnia sam w pracowni i zażyłem pigułę, przygotowawszy uprzednio wszystko do malowania. Zrazu nic nie czułem, potem gorącość mnie oblała, ażem się przeląkł, że do piekła wstępuję, a później jeszcze wir porwał mnie wielki, który jak potwór paszczę na mnie rozdziawił. W końcu błogość mnie naszła. Co się dalej działo, tego nie wiem, ale gdym w nocy przyszedł do siebie to zobaczyłem mały obrazek, którym najpewniej sam stworzył, a który był tak straszny, że zaraz deskę porąbałem i w piecu spaliłem, by jej nikt nie widział. Przestraszyłem się nieco i na czas jakiś eksperymenty z lesde zarzuciłem, by wreszcie według drugiej recepty też przez rzekomego van Lijnena mi podpowiedzianej popróbować.

Teraz zacząłem dozować środek, dzieląc piguły na mniejsze części i nie kryjąc się już po ich zażyciu. Zresztą nie było to w mojej mocy, bo miałem kilku czeladników, co mi farby kręcili jako i ja drzewiej u ojca i stryja mego, i deski gruntowali, a to za naukę, bo jako i ja mistrzami malarskimi być chcieli. Kryć się też nie mogłem i z tego powodu, żem większe dzieło zamierzył, tryptyk "Wóz z sianem". Jeden taki obraz namalowałem już, ale teraz, po śmierci Karola VIII i wstąpieniu na tron Francji Ludwika XII mając do pomocy piguły "van Lijnena" całkiem nowa koncepcja, moc i potencja twórcza mnie naszły. Niderlandzkie przysłowie mówi: "Świat jest jako stóg siana, każdy bierze zeń tyle, ile zdoła". Na zewnętrznej stronie tryptyku skopiowałem niemal dokładnie mojego "Syna marnotrawnego", co miało stanowić alegorię ludzkiego żywota, a na wewnętrznej lewej kwaterze pomieściłem grzech pierworodny. Środkowa część dzieła to ów tytułowy "Wóz z sianem", za którym sportretowałem możnych tego świata - papieża Aleksandra VI, cesarza Maksymiliana, księcia Filipa Pięknego i Adolfa de Cleves, kawalera orderu Złotego Runa. Najchętniej namalowałbym ich bezpośrednio na prawym skrzydle obrazu, tam gdzie piekielne stwory torturują grzeszników i budują dla potępionych więzienną wieżę, a to z powodu roli, jaką odegrali ci trzej władcy w wydarzeniach następujących po uwięzieniu arcyksięcia Maksymiliana, jednak i tak dla widza jest jasne, że tam właśnie zmierza i znajdzie swój kres pochód idących za wozem z sianem.

Z tego obrazu byłem w pełni zadowolony. Przez pewien czas wyczekiwałem z niepokojem, czy się jako nowy bies, "van Lijnen" czy Żyd nie objawi, by się o moją duszę dobijać, ale gdy nic takiego nie nastąpiło, nabrałem pewności siebie. I gdy w Roku Pańskim 1504 książę Filip Piękny zapłacił mi zadatek w wysokości 36 liwrów w złocie za obraz, co miał mieć dziewięć stóp wysokości i jedenaście długości, przyjąłem zamówienie bez wahania. Mając wolną rękę począłem tworzyć, już nie rozstając się z lesde, obraz, który nazwałem "Sąd ostateczny". Miał on wyobrażać raj i piekło, a Jego Wysokość kazał go wykonać dla swej szlachetnej przyjemności. Malowidło piekła wykonałem na ciemnym tle, które uwydatniało różowe i żółte ciała grzeszników i demony ich dręczące. Wśród torturowanych znów pokazał się król, biskup i cesarz - ich ukazanie nie zawsze działo się za moją wolą. W tym czasie zacząłem się gorzej czuć, bo zjawy, które w sobie wywoływałem, by je farbami przelać na deskę, poczęły pojawiać się nie proszone i we śnie. Jednak nie mogłem z ich bytności skorzystać, bo za dnia umykały zupełnie, tak że dopiero kolejna porcja specyfiku przywoływała je na powrót. Czyniłem to z coraz większą obawą i wstrętem, bo czułem, że nocą - wyzwolone i bardziej jeszcze wzmógłszy swą obrzydliwą obecność - dopadną mnie znowu. Ale nie mogłem i zrezygnować z lesde, bowiem po zakończeniu pracy nad "Sądem ostatecznym" od razu namalowałem "Kuszenie świętego Antoniego", kolejny tryptyk, który naówczas, gdy nie wiedziałem co mnie jeszcze czeka, miałem za najdoskonalsze me dzieło. I znów specyfik "van Lijnena" dokazał cudu - fantasmagorie wylęgłe pod jego wpływem przeniosły sobą wszystko co było do tej pory. W powietrzu pojawiły się jakieś latające potwory, ryby-nieryby, łabędzie-okręty i okręty skrzydlate, żeglujące i wiosłujące po niebie. A na ziemi stwory przedziwne, przed którymi drżałem w nocy i krzyczałem tak, że mnie żona moja, Aleyt, budziła dopytując się coraz bardziej natarczywie, co mi jest, że wrzeszczę jak potępieniec. Zacząłem bać się zasypiać, a potem, gdy spać przestać nie mogłem, przeniosłem swą sypialnię do pracowni, by nikt nie słyszał, jaki w nocy hałas czynię. Moja żona oponowała przeciw temu, radząc udać się do medyka, ale wytłumaczyłem jej, że przemęczony pracą jestem, a co do zamieszkiwania pod osobnym dachem, to ten fakt łatwym jest do wytłumaczenia przed ludźmi, gdyż akurat Engelbert III de Nassau zamówił u mnie obraz, co się okazał znowuż tryptykiem pod nazwą "Ogród rozkoszy ziemskich" albo "Poziomka". Mówię okazał, gdyż ja sam coraz mniej wiedziałem, co mam malować i coraz mniej panowałem nad moim dziełem i jego tworzeniem. Na odwrót nawet - to obraz panował nade mną! Albo jeszcze inaczej - to piguły przeklętego "van Lijnena" dyktowały moim rękom każdy ruch pędzla, a moim oczom farbę, jakiej miałem użyć. Takie tworzenie, chociaż malowałem coraz lepiej, nie przynosiło mi spodziewanej radości.

Na zamkniętych odrzwiach tryptyków przedstawiłem stworzenie świata, które za sprawą van Lijnenowego specyfiku ujrzałem, a wewnątrz, na lewym skrzydle, ukazałem stworzenie Ewy. Środek malowidła, co czułem tworząc, choć nie wiedziałem skąd we mnie brała się ta pewność, przedstawiał czasy, które dopiero nadejdą, może nawet długo po rzekomym mym kusicielu, co się miał z odległej przyszłości wywodzić. Przekonywały mnie o tym owe kule, klosze i rury przezroczyste, i fantastyczne budowle co ponad wszystkim królowały. Natomiast część trzecia, w której i własną umęczoną twarz zmieściłem, to piekło ludzi dręczonych przez instrumenty. W zamyśle dręczyć tu ludzi miały nie same instrumenty-rzeczy, ale ich głośna i nieharmonijna muzyka, którą wprost z przyszłości w swojej obolałej głowie słyszałem. Temu bólowi dawałem wyraz pokazując dwoje oczu pokłutych, z wyszczerbionym nożem pośrodku. W rogu, co znów samo ze mnie wyszło, wieprz w habicie dominikanina w dwuznacznej scenie ze skazańcem się rozpiera.

Dzieło to, którego najpierw bałem się komukolwiek pokazać, tak nawet od "Kuszenia świętego Antoniego" odbiegało, miało znaleźć swe miejsce w kaplicy pałacu w Brukseli i tam je, z ciężkim sercem, wyekspediowałem.

Sypiałem coraz gorzej. Demony dręczące mnie w nocy powodowały, iż przeżywałem wszystkie te męki, które na moich obrazach pokazywałem. Obudzony, bałem się ponownie zasnąć. W strachu, że postradam zmysły, wyrzuciłem resztę piguł "van Lijnena" i przeniosłem się z powrotem do sypialni mojej małżonki, co pomimo mojego wieku, a właśnie pięćdziesiąt jeden lat skończyłem, przyjęte przez nią zostało z radością. Stopniowo, oderwawszy się od trucizny i farb, przychodziłem do siebie. Zrozumiałem, jak wielką byłbym zapłacił cenę za żądzę chwały, gdybym się w porę nie opamiętał. Wiedziałem też, że choć duszy prawdziwie nie zaprzedałem, to grzeszyłem wielce pychą, usiłując osiągnąć przy pomocy tajemnych proszków więcej, niż Bóg dla mnie przeznaczył. Rozumiałem, że muszę to odpokutować i nawet wiedziałem jak to zrobić. Moje następne obrazy, jak "Hołd trzech króli", "Cierniem koronowanie" czy "Niesienie krzyża" to malowidła, w których chciałem zawrzeć przestrogę dla ludzi, by nie nurzali się w grzechu. Miałem w tym oczywiście i siebie na myśli, siebie odkupić pragnąłem i ostatnią próbę podjąłem w Roku Pańskim 1515 malując obraz "Chrystus niosący krzyż", na którym dwie tylko postacie - Chrystusa i Weroniki - są łagodne i subtelne, a reszta to zezwierzęciałe oblicza "van Lijnenów", de Almaengienów, Habsburgów, Maksymilianów, papieży, żołdactwa, chciwości, zdrady, wyuzdania, gniewu i pychy. I choć wiem, że w ten sposób dopuściłem się w myślach kolejnego grzechu - tym razem świętokradztwa - to w owych dwóch łagodnych obliczach widziałem siebie i żonę moją, Aleyt. Ten obraz to testament mego żywota, mistrza z 's-Hertogenbosch, który dla swej pychy chciał zasłużyć na przydomek Mistrza Mąk Piekielnych. I tak się chyba stało, boja tych mąk zaznałem w moich snach majakliwych, gdy potwory szarpały, kroiły, dręczyły i patroszyły mą duszę, gdy pożerały, trawiły i wydalały mnie ze snu na jawę, by na powrót posiąść przed sztalugami. Teraz czuję, że zbliża się kres mego żywota, siedzę nad jego brzegiem jak święty Antoni z mojego ostatniego "Kuszenia..." nad łagodnym strumykiem, obrócony tyłem do wypróchniałego drzewa jakim są ziemskie pokusy, a twarzą do spokojnej wody, czyli ukojenia śmierci. Mój święty Antoni siedzi skulony, z brodą opartą na złożonych dłoniach i wzrok ma wpatrzony przed siebie, na drugą stronę wody jak ja patrzę na drugą stronę życia. Nie dostrzegam już dziwnych stworków pełzających wokół, wzrok mam jasny, ufny, spokojny, chociaż wiem, że tam daleko poza mną, wysoko pod niebo wznosi się niebieskoszary gmach przyszłości, schludny prostopadłościan niemal tak wysoki jak przysłonięta przez niego wieżyca kościelna. W gmachu tym mieszka prawdopodobnie "van Lijnen", który czeka na dwudziestym czy pięćdziesiątym piętrze w swym przeszklonym mieszkaniu, aż moje obrazy, nabrawszy niespotykanej wartości dotrą do niego przez dzielące nas wieki.

Kraków, styczeń '88

 

 

 

Mirosław Piotr JABŁOŃSKI - urodził się w 1955 r. w Zakopanem, inżynier mechanik, ogrodnik warzywnik, kierowca zawodowy, byty rzemieślnik, absolwent Studium Scenariuszowego przy PWSFTiTV w Łodzi. W "Fantastyce" drukowaliśmy dwa jego opowiadania: "Wyliczanka" (nr 7/85) i "Czas Wodnika (nr 5/87). Powieści M.P. Jabłońskiego: "Kryptonim Psima" (Iskry, 1982), "Nieśmiertelny z Oxa" (Glob, 1987), "Trzy dni Tygrysa" (Iskry, 1988). W przygotowaniu zbiór opowiadań "Czas Wodnika" (Iskry).

(mp)

 

 

 





Fantastyka-naukowa - subiektywny wybór