Archiwum  

Życie z dnia 2001-04-14

 

Kapitan martwej armii

Paweł Jasienica

 

Leon Beynar, znany bardziej jako Paweł Jasienica, pozostawił po sobie nie mniej zagadek niż sam - drążąc historię i pisząc o niej poczytne książki - wytropił. Niczym bohater Żeromskiego, do Polski przybył z rosyjskiego Wschodu na samym przedwiośniu jej porozbiorowej niepodległości. Dzięki wyniesionej z domu polskości, pozostał w niej na zawsze.

Jego ojciec, Mikołaj Beynar, mógł znać samego Ilię Uljanowa. Symbirsk nad Wołgą nie był żadną metropolią, a jeśli nawet nie wszyscy w tym mieście spotykali się ze wszystkimi, to ludzie wykształceni musieli się ze sobą stykać i rozmawiać. Syn Mikołaja, Leon, zapamiętał nadwołżańskie rodzinne gniazdo jako miasto ogromnych przestrzeni i otwartych ludzkich serc. Mieszkali tu po sąsiedzku zwycięzcy i zesłańcy, zdobywcy i uciekinierzy, odkrywcy i rdzenni mieszkańcy nadwołżańskiego stepu - Rosjanie, Tatarzy, Polacy, Żydzi, nawet Niemcy oraz kilkanaście innych nacji, tworząc przenikające się kręgi towarzyskie i kulturowe. Z tego przenikania zawiązywały się mieszane rodziny i rodziły się dzieci, których narodowa tożsamość bywała skutkiem tyle wyboru, co kaprysu historii.

Mikołaj mógł znać też Wołodię - syna Uljanowów - na długo przed tym, jak wizerunek wodza rosyjskiej rewolucji, z tatarskim rysem w twarzy i środkowoazjatyckim przedrostkiem "Ul" w nazwisku, poznał cały świat. Co prawda Władimir był od niego starszy, toteż raczej nie mogli się kolegować. Kiedy na początku dwudziestego wieku Mikołaj Beynar brał ślub z Heleną Maliszewską, młody Uljanow był już doświadczonym działaczem rosyjskiej socjaldemokracji, mającym u boku Nadieżdę Krupską za żonę, a za sobą pierwsze rewolucyjne zrywy, marksistowskie prace teoretyczne, pobyty w więziennej celi i zsyłki.

W 1909 roku, gdy Uljanow, używający w konspiracji pseudonimu Lenin, przebywa na emigracji w zachodniej Europie, w jego rodzinnym Symbirsku w rodzinie Beynarów przychodzi na świat syn, któremu na chrzcie dają imiona Leon Lech. Mały Beynar ma trzy lata, gdy Lenin przenosi się z Paryża bliżej Rosji, do galicyjskiego Krakowa. Tam i w tatrzańskim Poroninie pracuje teoretycznie nad "prawem narodów do samostanowienia", kierując jednocześnie rosyjską partią bolszewicką. Po dwóch latach tej konspiracji zatrzymuje go i wsadza w Krakowie do paki, a następnie odwozi do więzienia austriacka policja.

Kiedyś, w niedalekiej przyszłości, gdy Beynar będzie obywatelem wolnej Polski, a Lenin spocznie pod kremlowskim murem, ich Symbirsk przemianują na Uljanowsk. W latach czterdziestych, siedząc w polskim, zarządza- nym przez zwolenników leninowskiego samostanowienia więzieniu, Leon Beynar poda tę nazwę jako miejsce swego urodzenia. Lecz osobie przepisującej na maszynie dane personalne aresztanta fakt, że wróg ludu i uczestnik zbrojnego podziemia urodził się w mieście Lenina, wyda się najwyraźniej czystą niedorzecznością. Sylabę "Ul" odczytuje w napisanym przez Beynara słowie "Ulianowsk" jako jedną literę i w aktach zostaje zapisane, że były żołnierz Armii Krajowej, zastępca majora "Łupaszki", zwalczającego lubelską władzę, urodził się w Mianowsku. Tak już pozostanie. Ale zanim do tego dojdzie, zanim Lenin w zaplombowanym wagonie ruszy na wschód, a Beynar w odkrytym wozie na zachód, zanim powstanie wroga komunistycznej Rosji "pańska" Polska, później zaś uzależniona od Kremla Polska "ludowa", musi wybuchnąć Wielka Wojna i bolszewicka rewolucja.

Beynarowie opuszczają przedmurze Azji i ruszają ku sercu Europy - skąd przybyli kiedyś ich przodkowie, którzy nad Wołgą do swej krwi europejskiej domieszali krew tatarską - już w roku 1914. Ale fronty i rewolucje nie pozwalają im dotrzeć do Wisły. Na kilka lat Wołgę zamieniają na Dniepr. Zamieszkują na południe od Kijowa - w okolicach Białej Cerkwi i Humania, na niegdysiejszych rubieżach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Zabiera ich stamtąd pierwsza fala polskiego wojska, która pod wodzą Józefa Piłsudskiego dociera do Kijowa i pod naporem bolszewików zawraca do Warszawy. Leonowi Beynarowi jednak mieszkanie nad Wisłą jeszcze nie było pisane. Jego rodzice ostatecznie kierują się na północno-wschodnie Kresy Rzeczypospolitej i na dwa dziesięciolecia osiadają na Wileńszczyźnie.

W Wilnie Leon Lech kończy gimnazjum i wstępuje na Uniwersytet Stefana Batorego. Studiuje historię, ukochaną dyscyplinę, która kiedyś uczyni go sławnym. Nie jako historyka i badacza, ale jako publicystę i pisarza. Po studiach pracuje jako nauczyciel, później dostaje posadę spikera w wileńskiej rozgłośni Polskiego Radia.

Kiedy we wrześniu 1939 roku wybucha wojna z Niemcami, zostaje powołany pod broń. Bierze udział w kampanii wrześniowej. Okupację spędza na Kresach. Jest świadkiem wkroczenia do Wilna Sowietów, przekazania miasta Litwinom i włączenia Litwy do Związku Sowieckiego. Latem 1941 roku w Wilnie pojawiają się nowi okupanci - Niemcy. Leon Beynar walczy. Jest członkiem konspiracyjnych struktur podległych rządowi emigracyjnemu w Londynie - najpierw wileńskiego obwodu Związku Walki Zbrojnej, następnie Armii Krajowej.

Trzy lata później przyjdzie mu walczyć na dwa fronty - wrogami będą zarówno hitlerowcy, jak i stalinowcy, bo Armia Czerwona nie będzie chciała uznać AK za militarnego sojusznika. Był w tym czasie w sztabie okręgu wileńskiego AK redaktorem gazetki "Pobudka", nosił zdradzający dziennikarskie ciągoty pseudonim Nowina i miał stopień podporucznika. Z obawy przed aresztowaniem i - w najlepszym razie - wysłaniem za druty do jednego z łagrów w jego i Lenina rodzinnych stronach, co się stało udziałem wielu żołnierzy polskiego państwa podziemnego, idzie do oddziałów leśnych. Gdy jego kilkunastoosobowy oddział po wybuchu powstania warszawskiego, zgodnie z rozkazem generała Bora-Komorowskiego, usiłuje przedostać się przez linię frontu do stolicy, sowieccy żołnierze biorą go w kocioł i odstawiają do polskiej jednostki stacjonującej w Dojlidach. Leon Beynar zostaje wcielony do armii kościuszkowskiej. Ale udaje mu się zbiec. Pod wsią Kituryki znowu dostaje się do partyzantki AK-owskiej. Trafia na rok pod rozkazy majora (wtedy jeszcze rotmistrza) Zygmunta Szendzielarza, słynnego "Łupaszki", dowodzącego resztkami V Wileńskiej Brygady AK.

Trzy lata później w więzieniu wyzna, że w tym okresie kierował się zasadą bezwzględnego, ślepego posłuszeństwa rozkazom i w takim też duchu je wykonywał, choć jego poglądy coraz bardziej stawały się niezgodne z czynami. Już wtedy był zdania, że Rzeczpospolita przegrała z Moskwą historyczną bitwę o Kresy i należy się z tym pogodzić. Już wówczas uważał, że Polska powinna przejąć Ziemie Zachodnie. Ale w oddziale "Łupaszki" z nikim się tymi przemyśleniami nie dzielił. Przyzna tylko, że o ewentualności wojny Anglosasów z Sowietami, na którą stale liczył major Szendzielarz, wypowiadał się krytycznie. Spodziewał się raczej zawarcia kompromisu.

Pogląd ten oddawał stan jego ducha i stanowił obraz najgłębszych pokładów jego osobowości. Całe życie był bowiem człowiekiem kompromisów, zawieranych na różnych płaszczyznach - politycznych, społecznych, intelektualnych. Więcej nawet - nieumiejętność zawierania we właściwym czasie korzystnych układów, przewijającą się przez całą niemal historię Polaków i Polski, uważał za poważny błąd, czemu w najbardziej poczytnych swoich książkach ciągle będzie dawał wyraz, wytykając tę cechę to Piastom, to Jagiellonom. Jego osobisty kompromis zasadzał się zawsze na tym, by działać w tych czy innych strukturach, jednocześnie się od nich dystansując. Nie był to jego "wynalazek". Życie w wielkim rozkroku pod rządami komunistów stało się udziałem całych zastępów polskiej inteligencji.

Póki był w oddziale "Łupaszki", życie wewnętrzne na dwa fronty długo mu się udawało. Dowódca go na swój sposób cenił, trzymał blisko siebie, mianował najpierw adiutantem, później swoim zastępcą. Na koniec, niemal wtedy gdy ostatecznie likwidowano oddział, poinformował go, że rozkazem dowództwa został awansowany na stopień kapitana. - Kapitan nie istniejącej armii - miał wtedy powiedzieć gorzko Beynar. Swój awans i bliskie kontakty z dowódcą tłumaczył jego próżnością i swoim wykształceniem. "Łupaszka" miał liczyć, że kiedyś spod pióra Leona Beynara wyjdzie historia jego brygady. Ale się przeliczył. Praca taka nigdy nie powstała.

Na przełomie lipca i sierpnia 1945 roku wraz z dwoma oficerami za wiedzą "Łupaszki" "Nowina" odłączył się od oddziału, by przejść Bug i - według tego, co powiedział dowódcy - "trochę się przewietrzyć". W istocie chciał zasięgnąć języka o tym, co się naprawdę dzieje w kraju, informacjom Szendzielarza bowiem nie ufał. Do Bugu nie dotarł. W czasie nocnej strzelaniny w okolicach Zambrowa został ranny i dalszy wspólny marsz z kolegami stał się niemożliwy. Później uzna to za bardzo pomyślny zbieg okoliczności. Oddał broń i znalazł schronienie we wsi Jasienica. W miejscowym kościele, za ołtarzem z obrazem św. Pawła, ukrywał go - do czasu wygojenia się rany - ksiądz Stanisław Falkowski.

Najprawdopodobniej wtedy po raz pierwszy Leon Beynar, któremu ksiądz Falkowski podrzucał bieżącą prasę, usłyszał o "Tygodniku Powszechnym" - wydawanym w Krakowie przez tamtejszą kurię metropolitalną świeckim czasopiśmie katolickim. Fakt, że pismo takie w ogóle się w Polsce ukazywało, był dla niego wielkim zaskoczeniem. Nie takie miał wyobrażenia o rządach komunistów w Polsce - znał je bowiem od innej strony, z własnych obserwacji w Rosji bolszewickiej. Może też wtedy zachwycił się tym okruchem wolności i rozbudziło się w nim zacięcie publicysty?

Pisać i być czytanym w normalnym, żywym obiegu - oto czego mógł pragnąć. Jeśli "Tygodnik Powszechny" otwierał pole do nieskrępowanej dyskusji, to dlaczego by nie spróbować? W każdym razie kiedy we wrześniu znów spotkał ludzi "Łupaszki", nie krył się ze swym pragnieniem poświęcenia się publicystyce w legalnej prasie. Nie powiedział o tym dowódcy wprost, ale informacja ta i tak do niego dotarła.

Krótko po likwidacji oddziału jesienią 1945 roku i po rzekomym wyjeździe majora Szendzielarza na Zachód, kapitan Beynar, zacierając za sobą ślady, wymyka się bez uprzedzenia z Wyszonek, wsi nad Niemnem, w której stacjonował oddział "łupaszkowców". Jego stacją docelową jest Kraków.

Pierwszy kontakt z "Tygodnikiem Powszechnym" - według jego własnych wspomnień - ma w Radości pod Warszawą. Na pierwszej stronie kupionego u gazeciarza czasopisma odnajduje fragment powieści "Bolesław Chrobry", napisanej przez starego znajomego jeszcze sprzed wojny - Antoniego Gołubiewa. Już wie, jak trafić do redakcji. Ale jego droga pod Wawel nie jest całkiem prosta. Przede wszystkim znika jako Leon Beynar. Jako Paweł Jasienica pojawia się najpierw na łamach PAX-owskiego tygodnika "Dziś i Jutro". Związek z PAX-em i z Bolesławem Piaseckim nie trwa jednak długo, choć dla jego późniejszych losów okaże się wielce znaczący. Na początku 1946 roku pod takim samym, wyniesionym z parafii księdza Falkowskiego pseudonimem, debiutuje na łamach "Tygodnika Powszechnego" i zostaje członkiem kierowanego przez Jerzego Turowicza zespołu redakcyjnego. Kościelną kuratelę nad pismem sprawuje wtedy blisko współpracujący z księciem metropolitą, arcybiskupem Adamem Sapiehą, ksiądz Jan Piwowarczyk, do niedawna rektor tajnego seminarium duchownego i wychowawca zakonspirowanego kleryka Karola Wojtyły.

Dla Jasienicy jest to kolejny kompromis. Ze środowiskiem katolickim nie miał dotąd wiele wspólnego i wcale go w te rejony nie ciągnęło. "Trzeba było dopiero zwycięstwa komunizmu w Polsce, bym zawędrował do redakcji Krakowskiej Kurii Metropolitalnej" - wyznał w 1956 roku w jednym z nieopublikowanych wtedy wspomnień. Ważne było dla niego to, że pisząc pod szyldem katolickim, nie musiał wyrzekać się obyczajów i postawy libertyna, ceniącego sobie przy tym wysoko wolność wypowiedzi. Sam próbował zrozumieć ten fenomen. Tłumaczył go wielowiekowym doświadczeniem Kościoła, który, broniąc niezmiennie doktryny wiary, już nie próbuje wtrącać się do tego, jaki pogląd w dziedzinach ściśle naukowych jest słuszny, a jaki nie, bo w przeszłości źle na tym wychodził. Obszar wolności słowa, w którym Jasienica działał, kontrastował z warunkami, jakie publicystom lewicy stwarzali komuniści. Jego teksty mogły nie podobać się księdzu Piwowarczykowi lub księdzu metropolicie, ale rozmowy na ten temat - jeśli je toczono - odbywały się dopiero po publikacji, nigdy przed. Nic dziwnego - zauważył Jasienica w osobistych zapiskach, które żona pisarza odnalazła dopiero po jego śmierci - że "inteligenckie elementy, którym by w sam raz pasowała jakaś odmiana >> Wiadomości Literackich<< , lądują w biskupich portach".

Mimo zacierania za sobą śladów i palenia mostów, zostaje szybko namierzony przez dawnych towarzyszy broni. "Łupaszka", który ciągle był w kraju i dalej prowadził walkę z promoskiewską władzą w Polsce, przysyła mu przez posłańca rozkaz powrotu do oddziału. Ale Jasienica nie reaguje. Któregoś dnia w końcu 1946 roku spotyka w mieszkaniu swoich sąsiadów jednego z oficerów "Łupaszki", Lucjana Minkiewicza. Okazuje się, że sąsiadka, Janina Oszypowa, to jego siostra. Jasienica, znajomy Janiny z uniwersytetu, bywał u Oszypów przynajmniej raz w tygodniu, by skorzystać u nich z kąpieli, bo instalacja wodociągowa w jego łazience nie działała. Minkiewicz jest rozbity, rozczarowany i przygnębiony. Wysłuchuje porady, by się ujawnić i skończyć z podziemiem.

Swemu przekonaniu o bezsensowności konspiracji i konieczności ujawniania się Jasienica dawał już nieraz wyraz na łamach "Tygodnika Powszechnego". Chociaż sam się nie ujawnił. Później będzie tłumaczył śledczemu na Rakowieckiej, że nie uważał tego za konieczne, ponieważ skończył z podziemiem już w 1945 roku, a poza tym takie posunięcie, gdyby je nagłośniono, mogłoby zaszkodzić wizerunkowi tygodnika kurii krakowskiej.

Wiosną 1947 roku Minkiewicz znowu jest u siostry. Zaprasza na spotkanie także Jasienicę. Gdy niedawny zastępca "Łupaszki" wchodzi do mieszkania sąsiadów, spotyka swego leśnego dowódcę. Przeszłość powraca. Są następne spotkania i kolejne, długo przez Jasienicę nie podejmowane, zaproszenia do złożenia rewizyty. Gdy są razem, rozmawiają raczej o rzeczach obojętnych, o zdrowiu, znajomych, warunkach życia. Po kilku spotkaniach w Krakowie, na przedwiośniu 1948 roku Jasienica jedzie w końcu do Szendzielarza do Zakopanego. Spędza u niego całą noc, rano wraca. Więcej się nie widują.

W sierpniu 1948 roku UB, ścigające majora "Łupaszkę" już od trzech lat, zastawia na niego w Krakowie kocioł. I akurat do tego mieszkania przychodzi w tym czasie wprost z Jamy Michalikowej na krakowskim Rynku Paweł Jasienica. Ubecy, choć czekali na Szendzielarza, aresztują również jego i po krótkim przetrzymywaniu w Krakowie odwożą do Warszawy.

Jasienica jest już wtedy znanym publicystą i redaktorem "Tygodnika Powszechnego", decyzja o jego zatrzymaniu musiała więc zapaść na najwyższym szczeblu. Komuniści mogli wykorzystać ten fakt do rozprawy z Kościołem katolickim. Mogła wyniknąć z tego wielka afera polityczna, skierowana ostatecznie przeciw krakowskiemu metropolicie kardynałowi Sapieże. Nadzór nad śledztwem obejmuje słynna Julia Brystygierowa. Zatrzymanego przesłuchuje osobiście między innymi wysoki funkcjonariusz UB pułkownik Jacek Różański. Jego szef, minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz, przesyła zeznania Jasienicy do rąk własnych Bolesława Bieruta z adnotacją: "Wypowiedź ciekawa - koniecznie trzeba ją przeczytać".

Przedtem jednak, w okresie, gdy PPR w przededniu kongresu zjednoczeniowego z PPS zajęta jest wewnętrzną rozgrywką z "odchyleniem" gomułkowskim, w sprawie Jasienicy interweniuje Bolesław Piasecki. Ten sam, o którym Jasienica rok wcześniej publicznie powiedział, że nic go z nim nie łączy. W rezultacie zapada decyzja o zwolnieniu AK-owskiego oficera i katolickiego publicysty z aresztu. To też kiedyś obróci się przeciwko niemu. Ale najpierw Gomułka, którego właśnie usunięto z kierownictwa partii, musi wrócić do władzy. "Łupaszkę" zatrzymano. Jego ciągnącą się sprawę zakończą w 1951 roku w więzieniu mokotowskim strzałem w potylicę.

Po ośmiu tygodniach aresztu Jasienicę prowadzą z celi do komendanta. Czeka na niego szef Wydziału Politycznego UB. - Wyjdzie pan na wolność, zobaczymy, czy to się ojczyźnie opłaci - mówi do niego ubek. Uwolniony Jasienica wraca do publicystyki. Dalej pisze artykuły polemiczne i reportaże, jak te o odbudowie Politechniki Gdańskiej i zagospodarowywaniu Ziem Odzyskanych. Niebawem jednak, w styczniu 1950 roku, wykonuje niezrozumiały zwrot - niespodziewanie opuszcza "Tygodnik Powszechny" i przechodzi do czasopisma Stowarzyszenia PAX. W podjęciu szybkiej decyzji - jak to tłumaczył sobie w 1956 roku - pomaga mu Bolesław Piasecki, który uprzedza Jasienicę, że rząd zamierza mianować go członkiem tymczasowego zarządu powoływanego właśnie przez władze Caritasu, wplątując tym samym w rozgrywki państwa z Kościołem. Gdy przychodzi nominacja, Jasienica nie jest już redaktorem krakowskiego tygodnika. Pracuje znowu dla "Dziś i Jutro", pisuje też w "Słowie Powszechnym". Współpraca ta trwa do połowy 1951 roku. Członkiem zarządu Caritasu był Jasienica zaledwie kilka miesięcy. Po opuszczeniu prasy PAX-owskiej zaczął współpracę z "Życiem Warszawy". Jego pseudonim pojawił się też na łamach "Po prostu".

Przecież ja już od dawna wiedziałem" - notuje sobie w lipcu 1956 roku uwagę o rewelacjach XX zjazdu sowieckich komunistów. Było to po zebraniu w sali Związku Literatów Polskich, podczas którego odczytano referat Nikity Chruszczowa odsłaniający krwawe kulisy kultu jednostki. Powtarza własne przekonanie, że "w roku 1945 Polska weszła na jedyną drogę, która wiodła w przyszłość". Dlatego - wyjaśnia sobie samemu - "zdecydowałem się na popieranie kierunku politycznego, któremu wtedy patronował Józef Stalin". To nie jest tekst pisany w więzieniu, który ma mu uratować skórę, jak można by sądzić, czytając to, co w 1948 roku pisał na Rakowieckiej o konieczności sojuszu ze Związkiem Sowieckim i potrzebie stworzenia trwałego "bloku słowiańskiego". Wystukuje go na maszynie już w okresie odwilży, nie wiedząc nawet, kto będzie go czytał. Żeby nie pozostawić żadnych wątpliwości, dodaje: "Gdybym dziś (...) raz jeszcze się znalazł wobec tego samego problemu i raz jeszcze musiał wybierać - wybrałbym to samo, co wtedy".

Odtąd już nie będzie reporterem opisującym przemiany w kraju pod rządami komunistów. Zapuści się na dobre w głębiny historii, sprawdzać będzie wybory, jakich dokonywali władcy dawnej Polski, recenzować ich posunięcia z wyżyn współczesności. To wtedy - w latach sześćdziesiątych - powstaną jego najbardziej poczytne pozycje: "Polska Piastów" i "Polska Jagiellonów" oraz trzytomowa "Rzeczpospolita Obojga Narodów". Historiografii marksistowskiej będą one nie w smak, bo nie procesy społeczne i nastroje mas staną się siłą napędową opisywanych historii, ale żywi, konkretni ludzie, wywierający swoimi decyzjami wpływ na bieg dziejów. Lecz czytelnikom takie ujęcie się spodoba. Kolejne wydania szybko znikać będą z księgarń.

W tym okresie prawie codziennie będzie można go spotkać w warszawskiej kawiarni przy ulicy Wiejskiej, urządzonej w piwnicy domu mieszczącego wydawnictwo "Czytelnik", które wydawało jego książki. Przy jednym ze stolików prowadził najczęściej ożywione rozmowy z czytelnikowską redaktorką Zulą Balińską.

Ta kawiarnia stanie się też żywym teatrem, w którym dziać się będą sceny z najnowszej historii Polski. W 1964 roku rodzić się tu będzie "List 34" - protest skierowany na ręce premiera Józefa Cyrankiewicza przeciwko zaostrzaniu cenzury i ograniczeniom w przydziale papieru, który Jasienica podpisze.

Cztery lata później, w marcu 1968 roku, stali bywalcy "Czytelnika" zaprotestują przeciwko zdjęciu z afisza Mickiewiczowskich "Dziadów" w reżyserii Kazimierza Dejmka. Paweł Jasienica był jednym z sygnatariuszy protestu. Podpisał też apel do rektora Uniwersytetu Warszawskiego w obronie protestujących pod pomnikiem Mickiewicza studentów, bitych i karanych mandatami przez milicję, relegowanych za udział w zajściach marcowych z uczelni. Władysław Gomułka, gdy się o tym wszystkim dowiedział, wpadł we wściekłość. Osobiście kierował nagonką na pisarza. Za pomocą materiałów dawnego UB skonstruował "akt oskarżenia" sugerujący, że podczas pobytu w więzieniu na Rakowieckiej Jasienica został zwerbowany na współpracownika ubecji. Publicznie przypomniał jego prawdziwe nazwisko i aresztowanie. "W toku śledztwa udowodniono mu przynależność do bandy >> Łupaszki<< , do której wstąpił po zdezerterowaniu z Wojska Polskiego" - oznajmił towarzysz Wiesław, dodając, że Jasienica przyznał się do zarzucanych mu zbrodni. Potem oświadczył, że śledztwo przeciwko niemu zostało umorzone "z powodów, które są mu znane".

Nic więcej nie musiał mówić. Oskarżenie zostało rzucone, obrona nie była możliwa. Przed obrońcami krajowe media były zamknięte. Paweł Jasienica, rozdarty wewnętrznie przez niemożliwą do pogodzenia sprzeczność pomiędzy "realizmem politycznym" - czyli uznaniem za trwałą sytuację międzynarodową Polski - a pragnieniem wolności słowa, został najpierw rzucony na żer partyjnym gazetom, które wplątały go w pomarcową antysemicką kampanię, następnie skazany na nieistnienie. Niczego nowego mu nie opublikowano. Już wydane książki wycofywano ze sprzedaży. Mógł pisać tylko do szuflady. Dla znanego pisarza było to jak odebranie powietrza. W tej dusznej atmosferze zmarł w 1970 roku, mając 61 lat, na krótko przed upadkiem Gomułki i gierkowskim ostrożnym "odkręcaniem śruby". Na jego pogrzebie, który zgromadził tysięczny tłum, pisarz Jerzy Andrzejewski powiedział o cenie, jaką Jasienica zapłacił za odwagę wypowiadania swoich poglądów.

Znał historię i wiedział, jak nietrwałe są sojusze, układy i imperia. Ale nawet w późnych latach sześćdziesiątych trudno było przewidzieć, że potężny system, który zbudował jego krajan z garstką bolszewików, nie przetrwa nawet stulecia, w którym powstał. Nie minęło ćwierć wieku od śmierci Jasienicy, gdy Polska odwróciła sojusze, potępiła działalność UB, majora "Łupaszkę" nazwała bohaterem, a Stalina zbrodniarzem. Może tylko Paweł Jasienica, niezależnie od koniunktury politycznej, pozostał wybitnym pisarzem historycznym. Miejsce jego urodzenia znowu nazywa się Symbirsk.



Zbigniew Żbikowski