Gazeta Wyborcza - 2010-07-12

 

Tony Judt

Paryż był wczoraj

 

 

Od lat 40. po 60. XX wieku duchową ojczyzną każdego myśliciela z ambicjami od Buenos Aires po Bukareszt był Paryż. Naśladowaliśmy Francuzów, którzy nosili się na czarno, palili gitanes'y i mówili Teorią, w dodatku po francusku.

 

Co stało się z francuskimi intelektualistami? Mieliśmy Camusa: "( ) współczesnego dziedzica długiej tradycji moralistów, których dzieła stanowią najwyrazistszą część francuskiego piśmiennictwa" (Sartre). Mieliśmy samego Sartre'a. Mieliśmy François Mauriaca, Raymonda Arona, Maurice'a Merleau-Ponty'ego i "inénarrable Mme de Beauvoir" (Aron). Potem pojawili się Roland Barthes, Michel Foucault i - bardziej kontrowersyjny - Pierre Bourdieu. Wszyscy oni mieli prawo nazywać się wybitnymi pisarzami, filozofami czy po prostu ludźmi pióra. Ale byli też nade wszystko francuskimi intelektualistami.

Są, owszem, ludzie wybitni poza Francją, np. Jürgen Habermas czy Amartya Sen. Kiedy jednak pomyślimy o Habermasie, pierwsze, co nam przychodzi do głowy, to jego socjologia. Amartya Sen jest czołowym intelektualnym produktem eksportowym Indii w ostatnim półwieczu, ale świat poznał go jako ekonomistę. Oprócz nich - schodząc parę poziomów niżej - mamy Slavoja Žižka, którego retoryczna niekonsekwencja przywodzi na myśl niezamierzoną peryferyjną parodię oryginału rodem z centrum. Žižek i może Antonio Negri lokują się wśród intelektualistów najbardziej znanych z bycia intelektualistami - tak jak Paris Hilton sławna z tego, że jest sławna.

Jednak autentyku większość nadal szuka we Francji, a ściślej - w Paryżu. Alain Finkielkraut, Julia Kristeva, Pascal Bruckner, André Glucksmann, Régis Debray i Bernard-Henri Lévy - by wymienić najbardziej znanych - zdobyli sławę, biorąc udział w szeregu kontrowersyjnych czy może modnych debat. Łączy ich ze sobą i z niewątpliwie świetniejszymi poprzednikami pewność siebie, z jaką umieją poruszać się w zdumiewająco szerokim spektrum spraw publicznych i kulturalnych.

Dlaczego tego rodzaju kwestie zyskują tyle uznania w Paryżu? Trudno wyobrazić sobie amerykańskiego czy angielskiego reżysera, który nakręciłby taki film jak "Moja noc u Maud", w którym Jean-Louis Trintignant zadręcza się przez blisko dwie godziny, myśląc, czy przespać się z Françoise Fabian, i przywołując przy okazji wszystko - od Pascalowskiego zakładu o istnienie Boga po dialektykę leninowskiej rewolucji. Jak w wielu francuskich filmach tamtej epoki, i tu intrygi nie popycha do przodu akcja, tylko niezdecydowanie. Włoski reżyser dodałby seks, niemiecki politykę, ale Francuzom wystarczyły idee.

Nikt nie wątpi w uwodzicielski czar francuskiego intelektualizmu. Od lat 40. po 60. XX wieku duchową ojczyzną każdego myśliciela z ambicjami od Buenos Aires po Bukareszt był Paryż. Naśladowaliśmy Francuzów, którzy nosili się na czarno, palili gitanes'y i mówili Teorią, w dodatku po francusku. Pamiętam dobrze, jak spotykając się z innymi angielskimi studentami na Rive Gauche, przechodziliśmy półświadomie na francuski. Précieux, owszem, ale de rigueur.

Samo słowo "intelektualista", którym tak łatwo dziś się szafuje, rozbawiłoby na pewno nacjonalistę Maurice'a Barresa, który jako pierwszy użył go w pejoratywnym sensie wobec Emila Zoli, Léona Bluma i innych obrońców "żydowskiego zdrajcy" Dreyfusa. Odtąd intelektualiści "interweniowali" w drażliwe sprawy publiczne, powołując się na autorytet uczonych i artystów (dziś sam Barres byłby uznanym "intelektualistą"). Nie przypadkiem wszyscy byli absolwentami tej samej niewielkiej, prestiżowej uczelni - École Normale Supérieure.

***


Od niej musimy zacząć, jeśli chcemy zrozumieć fenomen francuskiego intelektualizmu. Założona w 1794 r., by szkolić nauczycieli liceów, stała się wylęgarnią republikańskiej elity. W latach 1850-1970 kończył ją praktycznie każdy wyróżniający się intelektualnie Francuz - od Pasteura po Sartre'a, od Emila Durkheima po Georges'a Pompidou, od Péguya po Derridę (który, zanim się dostał, dwa razy oblał egzamin), od Bluma po Henri Bergsona, Romain Rollanda, Marca Blocha, Louisa Althussera, Régisa Debraya, Michela Foucault, Bernarda-Henri Lévy'ego i wszystkich ośmiu francuskich zdobywców Medalu Fieldsa przyznawanego za osiągnięcia w matematyce.

Kiedy przybyłem tam w 1970 r. jako pensionnaire étranger, École Normale nadal wiodła prym. Ma ona, co niezwykłe we Francji, campus ulokowany w spokojnym budynku w piątej arrondissement. Każdy student ma własną sypialnię w skrzydle po drugiej stronie dziedzińca z parkiem. Oprócz dormitoriów są sale rekreacyjne, seminaryjne i wykładowe, jadalnia, biblioteka nauk społecznych i wcenteriała Bibliotheque des Lettres z wolnym dostępem do książek, niezrównanymi zasobami i niespotykanymi udogodnieniami.

Amerykański czytelnik przyzwyczajony do świetnie zaopatrzonych bibliotek w najmniejszej wyższej uczelni od Connecticut po Kalifornię niełatwo pojmie, co to znaczy we Francji, gdzie większość uniwersytetów przypomina tragicznie niedoinwestowany amerykański community college. Jednak przywileje normaliens wykraczają daleko poza czytelnie i sypialnie. Dostać się do ENS było i jest niezwykle trudno. Absolwent szkoły średniej, który tego pragnie, musi przez dodatkowe dwa lata karmić się na siłę (jak tuczona gęś) ogromnymi porcjami wiedzy z zakresu klasycznej kultury Francji i nauk współczesnych. Potem zdaje egzamin wstępny, a jego wyniki zostają porównane z wynikami innych kandydatów i ogłoszone publicznie. Najlepsza setka dostaje się do École - czemu towarzyszy gwarantowany dożywotnio dochód (wynika to z założenia, że absolwent podejmie karierę w służbie państwowej).

W 60-milionowym społeczeństwie ta elitarna uczelnia humanistyczna kształci jednorazowo ledwie 300 studentów. To tak, jakby wszystkich absolwentów wszystkich szkół średnich w USA przepuścić przez filtr, dając niespełna tysiącu miejsce w jedynym college'u łączącym status i dostojeństwo Harvardu, Yale, Princeton, Columbii, Stanford, Chicago i Berkeley. Nic dziwnego, że normaliens mają o sobie wysokie mniemanie.

Spotkani w ENS młodzi ludzie wydali się o wiele mniej dojrzali od moich rówieśników z Cambridge. Dostać się do Cambridge też nie było łatwo, jednak nie uniemożliwiało to zwykłego, ciekawego życia. Do École Normale nie trafiał zaś nikt, kto nie poświęcił temu całego życia nastolatka. Było to widać. Zdumiewał mnie nieustannie ogrom wkuwanej na pamięć wiedzy, którą mogli się pochwalić moi francuscy koledzy, jej rozległość, która czasem zdawała się wręcz niestrawna. W rzeczy samej - pâté de foie gras.

Jednak znajomości kultury, jaką zyskiwali przyszli francuscy intelektualiści, towarzyszyły często braki wyobraźni. Pouczające było w tym względzie moje pierwsze śniadanie. Siedziałem naprzeciw nieogolonych pierwszorocznych w piżamach, wpatrując się w kubek z kawą. Nagle poważny młodzieniec przypominający młodego Trockiego pochylił się do mnie i spytał po francusku: "Gdzie robiłeś khâgne?" (intensywny policealny kurs przygotowawczy). Wyjaśniłem, że nie robiłem khâgne, że przyjechałem prosto z angielskiego uniwersytetu. "Aha, więc robiłeś khâgne w Anglii". "Nie", wyjaśniłem jeszcze raz, dodając: "My nie mamy khâgne - przyjechałem tu prosto z angielskiego uniwersytetu".

Rozmówca spojrzał na mnie z bezbrzeżną pogardą. "Nie można - wyjaśnił - dostać się do École Normale bez khâgne. A skoro tu jesteś, to musiałeś robić khâgne". Po tej błyskotliwej kartezjańskiej konkluzji odwrócił się ku bardziej interesującym rozmówcom. Ów dramatyczny rozziew między nieciekawym świadectwem własnych oczu i uszu a nieobalalnymi wnioskami płynącymi z pierwszych zasad pozwolił mi poznać najważniejszy aksjomat francuskiego życia intelektualnego.

W 1970 r. École poszczycić się mogła gromadką samozwańczych "maoistów". Jeden z nich, zdolny matematyk, zadał sobie wiele trudu, by wytłumaczyć mi, dlaczego wielka Bibliotheque des Lettres powinna zostać zrównana z ziemią. Du passé faisons table rase ("Wyczyśćmy całą przeszłość"). Prezentował nienaganna logikę: przeszłość jest faktycznie przeszkodą na drodze nieograniczonych zmian. Nie wiedziałem, jak mu wytłumaczyć, że byłby to jednak błąd. Na koniec powiedziałem po prostu, że kiedyś spojrzy na to inaczej. "Bardzo angielski wniosek" - upomniał mnie.

Ani mój maoista, ani jego koledzy nigdy nie spalili biblioteki (choć pewnej nocy podjęto bez przekonania próbę szturmu). W odróżnieniu od swych niemieckich i włoskich partnerów radykalny odłam francuskiego ruchu studenckiego nigdy nie przeszedł od rewolucyjnej teorii do brutalnej praktyki. Warto zastanowić się dlaczego. Podczas mojego pobytu przemoc werbalna nasiliła się znacznie, a maoistowscy normaliens od czasu do czasu "okupowali" jadalnię, pokrywając ściany hasłami w rodzaju: Les murs ont la parole. Jednak nie przyłączyli się w swoim czasie do "gniewnych" jak oni studentów Sorbony.

Nic w tym dziwnego. Paryscy normaliens dysponowali wówczas wielkim kapitałem kulturowym, jak by to ujął Pierre Bourdieu (też normalien). Przewracając świat do góry nogami, straciliby, o czym świetnie wiedzieli, znacznie więcej niż większość innych europejskich studentów. Importowany (z Europy Środkowej) wizerunek intelektualistów jako wykorzenionych kosmopolitów - klasy ludzi zbędnych, skłóconych z wrogim społeczeństwem i represyjnym państwem - nie miał nigdy zastosowania we Francji. Nigdzie intelektualiści nie byli bardziej chez eux.

Przybywszy do École w 1924 r., Raymond Aron pisał we "Wspomnieniach": "( ) nigdy nie spotkałem tylu inteligentnych ludzi na tak małej przestrzeni". Podzielam jego odczucie. Większość normaliens, których poznałem, zrobiła błyskotliwą karierę akademicką i publiczną (znakomitym wyjątkiem jest Bernard-Henri Lévy, o którym można jednak powiedzieć, że też spełnił swą obietnicę). Ale z godnymi uwagi wyjątkami stanowią oni wszyscy uderzająco jednorodną grupę - utalentowani, chłodni, zadziwiająco prowincjonalni.

***


Za moich czasów Paryż był intelektualną stolicą świata. Dziś schodzi na margines międzynarodowych debat. Francuscy intelektualiści nadal podnoszą od czasu do czasu temperaturę, jednak światło, którym świecą, pochodzi z odległego, może już zgasłego słońca. Co symptomatyczne, młodzi, ambitni Francuzi i Francuzki uczęszczają dziś do École Nationale d'Administration - wylęgarni przyszłych urzędników. Albo idą do szkół biznesu. Młodzi normaliens są jak zawsze znakomici, ale odgrywają niewielką rolę w życiu publicznym (ani Finkielkraut, ani Glucksmann, Bruckner czy Kristeva nie ukończyli École Normale). Szkoda. Intelektualny szlif nie był jedynym atutem Francji, ale - jak język, inny jej zanikający walor - był czymś wyróżniającym. Czy służy Francuzom, że stają się tacy jak my, trochę tylko gorsi?

Kiedy myślę o czasie spędzonym w Normale Supérieure, przypomina mi się inżynier (absolwent École Polytechnique będącej odpowiednikiem Normale w naukach ścisłych), którego król wysłał w 1830 r. do Anglii, by obserwował próby Rakiety George'a Stephensona na nowo otwartej linii kolejowej Manchester - Liverpool. Francuz siedział przy torach, robiąc obszerne notatki, a mała, solidna lokomotywa ciągnęła sprawnie pierwszy w świecie pojazd szynowy tam i z powrotem między oboma miastami. Po starannym przeliczeniu poczynionych obserwacji przesłał wnioski do Paryża. "To niemożliwe - pisał - taka rzecz nie może działać". Oto prawdziwy francuski intelektualista.





INTELEKTUALIŚCI