Gazeta Wyborcza - 12/08/1994

 

HISTORIA - I WOJNA ŚWIATOWA

 

KONIEC TAMTEGO ŚWIATA

WŁODZIMIERZ KALICKI

 

 

Pierwsza wojna światowa była inna niż wszystkie dotychczasowe wojny i inna, niż sobie ją wszyscy wyobrażali. Ludy Europy ruszyły w jej otchłań ufnie i radośnie, podświadomie czując, że świat w dotychczasowym kształcie trwać dłużej nie może i licząc, że nowy świat okaże się lepszy, piękniejszy. Przeczucia te tylko w jednym były słuszne - powojenna Europa w niczym nie miała przypominać słodkiej Europy "belle epoque"; świat wkroczył w nową erę. Kształt współczesnej cywilizacji wykluł się na polach bitew Belgii, Francji i Atlantyku.

Wszyscy chcieli tej wojny. W Niemczech posłowie do Reichstagu jednomyślnie uchwalili wydatki wojenne. Socjaldemokraci na zebraniach partyjnych byli przeciw wojnie, ale w końcu głosowali za nią i wśród powszechnego entuzjazmu krzyczeli "Hoch!" na cześć kajzera Wilhelma II. W cesarsko-królewskiej monarchii nikt nie pytał o zdanie parlamentu austriackiego, parlament węgierski za to jednomyślnie wybrał wojnę.

W parlamencie angielskim w sierpniu nikt nie głosował przeciw polityce zmierzającego do wojny rządu. We Francji w obliczu wojny socjaliści weszli do rządu w imię narodowej "świętej jedności". Także przytłaczająca większość deputowanych w Rosji i Serbii była za wojną.

Walki chcieli wybrańcy narodów, chciały też same narody. Radosne podniecenie ogarnęło w sierpniu Niemcy i Francję. Przez Berlin maszerowali żołnierze w pikielhaubach, obcałowywani przez kobiety krzyczące "Na Paryż!". Polami Elizejskimi w odwrotnym kierunku maszerowali żołnierze w kepi, z odwiniętymi połami płaszczy. Paryżanki całowały ich w uniesieniu, rzucały kwiaty i krzyczały: "Na Berlin!".

Brytyjski gabinet sprzeciwiał się wówczas obowiązkowemu poborowi do armii. Minister wojny, lord Kitchener ogłosił więc ochotniczy zaciąg. Marzyło mu się zebranie 100 tysięcy ochotników w pół roku, tymczasem już w pierwszym miesiącu zgłosiło się ich ponad pół miliona, w tym wielu górników, hutników i specjalistów, którzy mogli być pewni, że zawsze od obowiązkowej służby wojskowej zostaną zwolnieni. W ciągu roku do armii Kitchenera zgłosiły się ponad trzy miliony ochotników.

Nawet ci nieliczni, którym wojna się nie podobała - pacyfiści i socjaliści, pojedynczy trzeźwi politycy - uznawali jej konieczność i w trwożliwym milczeniu chylili głowy przed fatum. Czuli, że im później ich kraje wyruszą na front, w tym gorszym się znajdą położeniu.

Entuzjastów i sceptyków łączyło jedno - nikt nie miał pojęcia, czym ta wojna będzie naprawdę.

Do zobaczenia na Boże Narodzenie!

Jan Gotlib Bloch, u schyłku XIX wieku jeden z największych przedsiębiorców i przemysłowych magnatów Królestwa Polskiego, pionier rozmaitych badań naukowych, filantrop, pacyfista, około roku 1890 zabrał się za opracowanie studium przyszłej europejskiej wojny. Sztab współpracowników ściągał dlań setki opracowań z całego świata, on sam finansował poligonowe badania nowych typów broni. W roku 1902 opublikował monumentalne, sześciotomowe dzieło "Przyszła wojna pod względem technicznym, politycznym i ekonomicznym", w którym gruntownie rozważywszy obowiązującą podówczas taktykę i strategię walki, gwałtowny rozwój techniki, wreszcie charakter ekonomicznych związków między państwami, doszedł do wniosku, iż koszty prowadzenia wojny w przyszłości będą zbyt wielkie, by ktokolwiek mógł odnieść zwycięstwo. Przyszła wojna, prorokował Bloch, będzie tak kosztowna i wyniszczająca, że nie może trwać długo, gdyż uczestniczące w niej państwa rychło przywiodłaby do kompletnej ruiny. W zasadzie wybuchnąć nie powinna, ale jeśli już do niej dojdzie, zakończyć musi się najdalej po kilku tygodniach.

Bloch swe dzieło wydał jednocześnie w językach: rosyjskim, angielskim, francuskim, niemieckim i holenderskim, rozesłał egzemplarze wpływowym osobistościom rządowym Rosji, Francji, Anglii, Niemiec, Austro-Węgier, Szwajcarii. Różnie ocenia się dziś wpływ "Przyszłej wojny" na europejskich polityków i wojskowych. Jeśli jednak nawet jej autora z rozmaitych powodów lekceważono, jego pracę czytano uważnie i powszechnie wówczas dyskutowano. Wiosną 1914 roku, choć nikt nie powoływał się już na tezy Blocha, dla wojskowych i polityków było oczywiste, że wojna potrwa nie dłużej, niż przewidywał warszawski bankier.

"Będziecie w domu, zanim opadną liście z drzew" - obiecywał w sierpniu 1914 roku swym żołnierzom kajzer Wilhelm II. Niemieccy oficerowie przed wyruszeniem na front całkiem serio umawiali się na lampkę wina w Paryżu - za sześć tygodni. W tych dniach oficerowie francuscy umawiali się na piwo w Berlinie - też za sześć tygodni. Niemieckie piwo piliby w towarzystwie oficerów carskich, którzy także spodziewali się dotrzeć na Unter den Linden po sześciu tygodniach walk.

Byli tacy generałowie, którym przed sierpniem 1914 roku, śnił się koszmar wojny totalnej, długotrwałej, na wyczerpanie sił wroga. Szef niemieckiego wielkiego sztabu generalnego, gen. von Moltke młodszy, lękał się długich, wyczerpujących walk podobnie jak francuski głównodowodzący gen. Joffre i angielski minister wojny lord Kitchener. Żaden z nich jednak, choć mógł, nie zrobił niczego, by swe armie i kraje do takiej wojny przygotować. Gen. Joffre w końcu uwierzył w teorie wojny ekspresowej.

"Rozwalę Niemców za dwa miesiące" - odgrażał się w listopadzie 1914 roku, gdy na zachodzie fronty nieodwołalnie zastygły.

Armie ruszały do boju jak na rycerski turniej - nie mógł on trwać za długo, gdyż dżentelmeni spóźniliby się na salony ze swymi wojennymi opowieściami.

Polowanie dżentelmenów

W roku 1914 w żadnej z zachodnich armii nie było nikogo w sile wieku, kto pamiętałby prawdziwą wojnę. Tylko w armii rosyjskiej świeża była pamięć klęski z Japonią w roku 1905, ale wnioski z tej lekcji wyciągnęła jedynie carska flota. Armia nie nauczyła się niczego, tak jak wcześniej niczego nie nauczyła się z fatalnie poprowadzonej wojny z Turcją na Bałkanach w roku 1877. W szeregach armii francuskiej i niemieckiej w roku 1914 weteranów wojny 1870 roku praktycznie już nie było. Anglicy, owszem, bili się przed pierwszą wojną światową często - w Afganistanie, Egipcie, Sudanie, Południowej Afryce. Były to jednak wojny kolonialne, raczej karne ekspedycje niż zapasy z równorzędnym przeciwnikiem. Angielscy oficerowie pogardzali krajowcami i nie mieli najmniejszego zamiaru uczyć się od nich nowych taktyk walki. Pogardzali nimi nawet wtedy, gdy brali od nich tęgie lanie. A zdarzało się to często - w Afganistanie, w Sudanie, a zwłaszcza w Południowej Afryce. Pogardzali słabiej uzbrojonymi góralami afgańskimi, którzy bili ich z zaskoczenia, pogardzali lepiej od Anglików uzbrojonymi Burami, którzy rozstrzeliwali ich z zasadzek zamiast ruszyć na bagnety.

Wojna bowiem była dla angielskich wojskowych wielkim polowaniem, w którym godne zachowanie i pilne respektowanie odwiecznych rytuałów było równie ważne, a dla wielu ważniejsze nawet niż samo zwycięstwo. Nieprzypadkowo żołnierza uczono w armii ślepej dyscypliny, oficerów i podoficerów zaś przede wszystkim osobistej odwagi i manifestowania pogardy śmierci. Nie przypadkiem wśród zabitych żołnierzy angielskich było sześć razy więcej oficerów niż wśród zabitych żołnierzy niemieckich. Wojna miała być stylową grą, w której przede wszystkim zachować trzeba reguły, honor i fason. Tego od dzikich w koloniach Anglicy nie wymagali, ale oczekiwali tego od cywilizowanych przeciwników na frontach zachodniej Europy.

Srogo mieli się zawieść.

Jeszcze 1 lipca 1916 roku, po dwóch latach rzezi na zachodnim froncie, angielscy oficerowie ruszyli do wielkiej ofensywy nad Sommą z szykiem starego, dobrego świata. Na niemieckie druty kolczaste i karabiny maszynowe szli przed swoimi oddziałami, podpierając się stylowo laskami, wymachując parasolami, kopiąc futbolowe piłki. Wszyscy bez wyjątku padli od kul. Do wieczora Brytyjczycy stracili 57 470 żołnierzy spośród 120 tysięcy, którzy rano wyszli z okopów.

"Szli szereg za szeregiem, ubrani jak na paradę i ani jeden żołnierz nie próbował skryć się przed ciężkim ogniem artylerii i karabinów maszynowych, który kładł ich trupem. (...) Raporty, jakie otrzymałem od tych nielicznych, którzy przeżyli to wspaniałe natarcie, potwierdzają to, co widziałem. Nikt z naszych żołnierzy nie dotarł do linii frontu" - stwierdził tego dnia gen. Rees, dowódca 94. Brygady Piechoty.

"Ogólna sytuacja była dobra" - podsumował ten wspaniały dzień brytyjski głównodowodzący gen. Haig, późniejszy marszałek polny.

W tym samym czasie, w lipcu 1916 roku, na froncie wschodnim, w ramach ofensywy gen. Brusiłowa, elitarna carska Armia Gwardii uderzyła na Kowel. Wielki Książę Paweł, dowódca I Korpusu, dostał rozkaz przeprowadzenia ataku oskrzydlającego, jedynie możliwego, gdyż na wprost niemieckich dział i karabinów maszynowych rozciągały się bagna przecięte jedną tylko groblą. Wielki Książę odmówił wykonania rozkazu, gdyż, jak stwierdził, podkradanie się od tyłu uwłaczałoby godności gwardzistów. Poprowadził atak czołowy, w którym zginęło trzy czwarte żołnierzy z najlepszych carskich pułków: Carskiego Pułku Strzelców i Gwardii Preobrażeńskiej. Reszta Armii Gwardii ruszyła do walk jak na paradę, bez rozpoznania i wsparcia artylerii, gdyż to byłoby nieeleganckie. Zginęło wtedy ponad 55 tysięcy najlepszych rosyjskich żołnierzy.

Dusza narodu w spodniach

Francuscy kirasjerzy ruszyli przeciw niemieckim armatom i karabinom maszynowym w lśniących półpancerzach, strojni buńczukami z długiego końskiego włosia, zwisającymi z paradnych hełmów. Piechurzy maszerowali w bój w czerwonych spodniach, jaskrawo niebieskich bluzach i czerwonych czapkach. Nawet laik zdawał sobie sprawę, że nie było na polu bitwy łatwiejszego celu niż to, co mieściło się między czerwonymi portkami a czerwonymi czapkami. Tuż przed rokiem 1914 Brytyjczycy zmienili zbyt jaskrawe mundury na maskujące w kolorze khaki, Niemcy zaś wybrali ochronne barwy "feldgrau", szarozielone. Francuzom zmiana barw munduru wydawała się narodową zdradą.

"Zrezygnować z czerwonych spodni? Nigdy! Czerwone spodnie to Francja!" - oświadczył minister wojny Alphonse Etienne.

Nie tylko Francuzi wmaszerowali w wojnę światową wprost z XIX-wiecznej parady. Kawalerzyści belgijscy nosili w roku 1914 zielone bluzy i purpurowe bryczesy, austriaccy zaś - bryczesy jaskrawożółte. Jakby tego było mało, austriaccy oficerowie przepasywali się żółtymi szarfami. Nic dziwnego, że byli ulubionym celem Rosjan i Serbów; w pierwszych czterech miesiącach wojny zabili oni lub zranili co trzeciego oficera ck monarchii. Za czerwone spodnie, w których mieściła się nie tylko Francja, ale i piękno odchodzącego w przeszłość świata, poległy niepotrzebnie dziesiątki tysięcy francuskich szeregowców.

Głupia kula, dzielny bagnet

W XIX wieku uzbrojenie przeszło małą rewolucję. Gładkolufowe, ładowane od przodu karabiny zastąpione zostały wielostrzałowymi karabinami powtarzalnymi z gwintowanymi lufami. Dobry strzelec trafiał z nich przeciwnika z odległości nawet i pół kilometra. Powiększył się zasięg strzału, szybkostrzelność i celność armat polowych. Co najważniejsze, w niektórych armiach zadomowił się dziewiętnastowieczny wynalazek - karabin maszynowy.

Już w roku 1866 pod Sadową pruscy grenadierzy wystrzelali z nowocześniejszych karabinów odtylcowych Dreyse piechurów austriackich. Na jednego zabitego Prusaka przypadało ośmiu zabitych lub rannych Austriaków.

W II wojnie burskiej Burowie niemal bezkarnie dziesiątkowali Anglików ze swych nowocześniejszych, niemieckich karabinów Mausera.

Już pierwsze użycie karabinu maszynowego w walce obronnej pokazało, że ta broń musi zmienić sposób prowadzenia walki.

W tzw. wojnie matabelskiej, prowadzonej przez Brytyjczyków w Południowej Afryce w 1893 roku, liczący 50 żołnierzy oddział angielski odparł natarcie 5000 wojowników Matabele. Każdy z pięciu ataków krajowców załamywał się w ogniu czterech karabinów maszynowych Anglików. Straty tubylców przekroczyły 3000 ludzi.

Pod Omdurmanem w Sudanie - w roku 1898 - brytyjska ekspedycja gen. Kitchenera odparła atak derwiszów. Trzy czwarte z 20 tysięcy zabitych derwiszów poległo od ognia karabinów maszynowych. Choć jako młody oficer bił się tam Winston Churchill, choć dowodzący tam gen. Kitchener w czasie wojny światowej był ministrem wojny - wnioski z tej rzezi wyciągnięto jedynie w Niemczech.

W armiach sojuszniczych dalej królowała dewiza Suworowa o głupiej kuli i bagnecie, który rozstrzyga wszystko. "Trzeba z zasady przyjąć, że karabin, aczkolwiek jest bardzo skuteczny, nigdy nie daje takiego efektu jak galop koni, szarża kawalerii i budzące przestrach zimno stali" - pouczał brytyjski podręcznik dla kawalerii z roku 1907.

Taka też była aliancka strategia i taktyka. Jak przed stuleciami na wroga uderzać miały masy piechoty i niszczyć go ciosami bagnetów. Ostatecznego pogromu dokonać miała szarża kawalerii. Niestety, szarż kawalerii na zachodnim froncie nie było - jedyna utonęła w błocie i we mgle. Nie było, gdyż zwarte masy alianckiej piechoty rzadko dochodziły do niemieckich okopów, rozstrzeliwane ogniem karabinów maszynowych wroga.

"Karabinom maszynowym przypisuje się zbyt duże znaczenie; wystarczą dwa na batalion. To i tak więcej, niż potrzeba" - stwierdził gen. Haig w roku 1915. W tym samym roku pod Loos niemieckie karabiny maszynowe wystrzelały 385 oficerów i 7861 żołnierzy spośród 10 tysięcy Brytyjczyków, którzy rano ruszyli do natarcia. Niemcy nie stracili ani jednego żołnierza.

W rok później nad Sommą niemieckie kaemy w pół godziny wystrzelały 21 tysięcy Brytyjczyków (z Pierwszej Dywizji Hampshire nie ocalał nikt), w 1917 roku wystrzelały dziesiątki tysięcy Francuzów pod Chemin des Dames. Karabin maszynowy okazał się bronią straszliwą. Jeden dobrze ustawiony karabin maszynowy mógł zatrzymać pułk, nawet dywizję piechoty. Każde natarcie na pozycje bronione przez broń maszynową kończyło się rzezią - bywało, że alianccy żołnierze idąc na karabiny maszynowe Niemców przechodzić musieli przez zwały kilku warstw trupów swych kolegów z pierwszych szeregów i sami stawali się warstwą kolejną.

Liczba karabinów maszynowych w armii błyskawicznie rosła. W 1914 roku francuska dywizja piechoty miała ich 24, po czterech latach - już 648. W dywizji amerykańskiej ich liczba wzrosła w tym czasie z 18 do tysiąca sztuk. Żołnierz na polach I wojny światowej stał się bezapelacyjnie "mięsem armatnim". Już nie było ważne, czy jest dobrze wyszkolony, czy marnie, odważny do szaleństwa czy też na pierwszą linię wypychają go bagnety własnych żandarmów. Przez wybuchy pocisków artyleryjskich, przez smród całych pól gnijących trupów miał tylko wyjść pod ogień karabinów maszynowych i zginąć - nawet nie widząc wroga. Wojna zmieniła się w zautomatyzowaną rzeźnię, w której niegdysiejsze cnoty przestały mieć jakikolwiek sens, w której nic już nie miało znaczenia - prócz nieuchronnej śmierci.

Śmierć konia

Na zachodnim froncie ginęły miliony żołnierzy i tylko dziesiątki tysięcy koni, ale to właśnie konia, nie piechura, zabiła ta wojna. W przedwojennych sztabowych kalkulacjach kawaleria była czynnikiem ruchu, szybkiego manewru oskrzydlającego, na tyły przeciwnika. Karabin maszynowy spędził konia z pola walki na tyły, do oddziałów transportu i zaopatrzenia. Tam jak zawsze był potrzebny, ale i tam coraz mniej. Na dalsze dystanse bezkonkurencyjnym środkiem transportu była kolej, mistrzowsko wykorzystywana zwłaszcza przez Niemcy. W strefie przyfrontowej już w roku 1914, w czasie bitwy nad Marną, koń po raz pierwszy przegrał z samochodem. Sześćset paryskich taksówek, autobusy miejskie i ciężarówki przewiozły w ciągu jednej nocy 6 tysięcy żołnierzy na odległy o 100 km od Paryża zagrożony odcinek frontu.

Tak rozpoczął się długi zmierzch odwiecznej obecności konia w armii. Rżenie rumaków zastąpić miał ryk motorów, zapach końskiego potu zastąpić miał zapach benzyny i oliwy. Z zaplecza zniknąć miały ogromne sterty furażu, w każdej armii kilkakrotnie większe od zapasów żywności dla żołnierzy i zapasów amunicji, z żołnierskich serc zniknąć miała mitologia szarży, błysku klingi, konnej pogoni. Ulatniał się duch starego świata wojowników, świata, który tak naprawdę nie zmienił się od tysięcy lat.

Gaz

Już pod koniec roku 1914 zachodni front znieruchomiał w okopach od Szwajcarii po kanał La Manche. Tylko na wschodzie wielkie przestrzenie i mniejsza gęstość wojsk pozwalały piechocie przełamywać fronty, nawet przeprowadzać w miarę skuteczne ataki masami kawalerii. Na zachodzie każdy atak zamieniał się w rozstrzeliwanie z karabinów maszynowych w istocie bezbronnych żołnierzy. Wojnę na wyczerpanie próbowali przerwać Niemcy 22 kwietnia 1915 roku pod Ypres w Belgii. Gdy wypuszczoną z ich okopów żółtozieloną chmurę chloru wiatr przegnał przez angielskie pozycje, idący za nią żołnierze niemieccy zastali 5 tysięcy konających i 15 tysięcy rannych, niezdolnych do walki Anglików. Tylko zaskoczenie własnym sukcesem uniemożliwiło Niemcom przełamanie alianckiego frontu i dotarcie do morza.

Potem były kolejne niemieckie ataki chlorem i pierwszy gazowy odwet Anglików - we wrześniu 1915 roku. Gazów zaczęli używać Francuzi, w końcu także Amerykanie. Laboratoria chemiczne po obu stronach frontu produkowały nowe, coraz skuteczniej zabijające gazy: iperyt, fosgen, luizyt. By duszenie przeciwnika uniezależnić od kierunków wiatrów, gazami faszerować zaczęto amunicję artyleryjską. Do zabijania ludzi użyto w sumie ponad 120 tysięcy ton gazów. Z ponad 1300 tysięcy zatrutych na frontach żołnierzy zmarło 91 tysięcy.

Żołnierz wojny światowej z wojownika zdegradowany został przez gaz do roli szczura. Ratunku przed nawałą pocisków artyleryjskich szukał w rytych coraz głębiej kryjówkach - gaz dopadł go i tam. Obowiązkowy ciągle bagnet stał się bardziej symbolem bezsilności niż narzędziem walki. Od żołnierza nie zależało już nic. Wciśnięty w błoto, gnijące trupy i ekskrementy, czekający na zwiastujący śmierć ból w płucach, całą nadzieję pokładać mógł już tylko w solidności maski przeciwgazowej. Od czasu zaś wprowadzenia iperytu mógł już tylko modlić się o szybszą śmierć, kończącą męczarnie oparzenia.

Czołg

Gazy zabijały i kaleczyły dziesiątki tysięcy żołnierzy, ale to ciągle było za mało, by przełamać front. 30 czerwca 1915 roku ze stanowisk niemieckich strzeliły w stronę angielskich okopów olbrzymie jęzory ognia. Tak zadebiutowały na wojnie miotacze ognia, które spaliły żywcem tysiące żołnierzy, ale frontu nie przełamano.

Alianci odpowiedzieli 15 września 1916 roku. Tego dnia w stronę niemieckich okopów ruszyły 32 opancerzone ciągniki gąsienicowe, uzbrojone w działka i karabiny maszynowe. Tylko dziewięć z nich przełamało linie niemieckie i pociągnęło za sobą własną piechotę, ale to wystarczyło, by odrzucić przeciwnika o pięć kilometrów.

W ślad za Brytyjczykami za budowę czołgów wzięli się Francuzi. U schyłku 1917 roku broń pancerna pokazała, czym jest naprawdę.

O świcie 2 listopada pod Cambrai niespodziewanie, bez jednego strzału, wynurzyły się z mroku olbrzymie cielska 436 brytyjskich czołgów. Za nimi posuwały się gęste fale angielskiej piechoty. Dopiero wtedy artyleria rozpoczęła huraganowy ostrzał pozycji niemieckich. Do wieczora Brytyjczycy - tracąc 6 tysięcy zabitych - zdobyli dzięki czołgom tyle terenu, ile zajęli pod Ypres w ciągu trzech miesięcy, kosztem ćwierci miliona ludzi.

W bitwie pod Santerre w sierpniu 1918 roku użyto 700 francuskich i angielskich czołgów. Pierwszego dnia alianci włamali się 18 km w głąb dotychczas niewzruszonej obrony niemieckiej, w trzy godziny zniszczyli siedem niemieckich dywizji, wzięli 400 dział i tysiące jeńców.

"Ten dzień jest dniem żałoby cesarstwa" - meldował niemiecki głównodowodzący gen. Ludendorff kanclerzowi Rzeszy. Niemieckiego generała bardziej od straty 22 tysięcy ludzi w ciągu jednego dnia przerażało psychiczne załamanie się jego żołnierzy. Niemieckie dowództwo zalecało przeciw alianckim czołgom kopanie szerszych rowów, maskowanie strzelających na wprost armat w ziemiankach i przede wszystkim - zimną krew.

"Najlepszym środkiem przeciwczołgowym są silne nerwy, męstwo i odwaga" - oświadczył gen. Ludendorff jeszcze w 1917 roku. W rok później jednemu czołgowi i tuzinowi amerykańskich piechurów poddało się 700 jego żołnierzy i 15 oficerów. Teraz Niemcy doświadczyli uczucia swych przeciwników; wbici w błoto, z groteskowymi bagnetami u pasa, z nagle niepotrzebnymi karabinami maszynowymi, bezsilnie czekali na rozjechanie gąsienicami. Teraz ich dopadła śmierć tej wojny - nieuchronna, zadawana przez techniczne wynalazki, śmierć, wobec której dawne cnoty wojownika nie miały żadnego znaczenia.

Okręt

Los marynarza jeszcze inaczej oddawał metamorfozę pola walki. Nieważne, czy marynarz zamknięty był w skorupie łodzi podwodnej, czy chroniły go ponad trzydziestocentymetrowe stalowe płyty gigantycznych pancerników o wyporności 30 tys. ton - stał się niewolnikiem techniki. Nie widział okrętów wroga, nie widział nawet morza - w półmroku swego pomieszczenia miał po prostu beznamiętnie obsługiwać powierzone mu mechanizmy, udając, że nie słyszy huku wybuchów, nie czuje smrodu spalonych prochów i dymów pożarów.

Robić swoje jak dobrze naoliwiony mechanizm - tego wymagano od marynarza w boju, w którym nawet nie był kibicem, a który mógł się skończyć wybuchem jednej bomby głębinowej, jedną celną salwą przeciwnika: "Krążownik został nakryty ciężką salwą. Pojawił się z początku mały płomień i nagle zdało się nam, że burty okrętu rozpadają się na wszystkie strony. Wkrótce po tym podniósł się potężny słup ognia i dymu. Maszty i kominy rozleciały się w różnych kierunkach i... było po wszystkim. Gdy po trzydziestu sekundach dym rozwiał się, przez mniej więcej pięć sekund widać było resztki kadłuba, które zniknęły zaraz w falach".

Samolot

Nic tak wspaniale nie streszcza końca dawnego i początku nowego świata jak zdjęcia z lotnisk w pierwszych miesiącach wojny; panowie oficerowie na koniach nadzorują wyprowadzanie z hangarów ich samolotów. Samoloty w sierpniu 1914 roku mieli wszyscy. Cóż to jednak były za samoloty; kryte brezentem, oplecione pajęczynami linek naciągowych, napędzane słabymi, zawodnymi silnikami, osiągały raptem prędkość 90-100 km/godz., a wznosiły się na wysokości nie przekraczające 1500 metrów. Niektóre z nich, jak na przykład niemiecki Rumpler-Taube, przypominały raczej nietoperza. Używano ich głównie do rozpoznania. Kariera samolotu jako broni ofensywnej rozpoczęła się raczej mało poważnie. Wojska lądowe przeciwnika piloci obrzucali granatami ręcznymi, potem bombami - o wadze kilku kilogramów, ciskanymi przez lotników na oko, tak jak dzieci ciskają monety grając w klipę. Pierwsze walki samolotów myśliwskich były prawdziwą loterią. Karabin maszynowy umieszczony przed pilotem strzelał poprzez wirujące śmigło. Kiepskie synchronizatory sprawiały, że pilot nie mógł być pewien, czy jego pociski dosięgną szczęśliwie wroga, czy też odstrzelą mu własne śmigło.

Ale już po roku samoloty latały dwa razy szybciej i dwa razy wyżej. I walczyło ich nad linią frontu kilkakrotnie więcej. Życie pilota liczono na tygodnie. Piloci ginęli równie szybko jak piechurzy w okopach, ginęli śmiercią wcale nie lżejszą: od postrzałów, w dymie i ogniu zapalonych silników, od uderzenia o ziemię. Niemiecki as Manfred von Richthofen nazwał lotnictwo myśliwskie "szczególnym rodzajem polowania na człowieka". A jednak na przyfrontowych lotniskach nie było tak jak w okopach - nastrojów beznadziei, załamania, zdziczenia. Strąconego przeciwnika najpierw zapraszano na całonocną kolację z szampanem, koniakiem, śpiewem i dopiero rano odsyłano do obozu jeńców. W lotnictwie technika także niosła szybką śmierć, zwłaszcza nowicjuszom, ale nie odarła tej śmierci z elementarnego sensu. W powietrzu bardzo wiele zależało od techniki, ale ciągle jeszcze nie mniej zależało od odwagi i biegłości w wojennym rzemiośle. Szans na przeżycie w pierwszych latach wojny było niewiele, przecież jednak lotników ta wojna nie zamieniła w otumanione stado prowadzone na rzeź. To wystarczyło, by dawny duch wojowania, który wyparował z pól Flandrii i Verdun, zawisł kilometr nad linią zachodniego frontu.

Nie na długo jednak. W 1917 roku pojawiły się samoloty bombowe z prawdziwego zdarzenia. Angielskie Handley-Page 0/400 mogły zrzucać bomby-olbrzymy ważące niemal 800 kg. Niemieckie bombowce dalekosiężne Gotha miały udźwig 2,5 tony bomb, bombowce Zeppelin-Staaken R VI zabierały 18 stukilogramowych bomb. Technika umożliwiła wreszcie masowe ataki na ludność cywilną.

Era powszechnego terroru powietrznego zaczęła się już w 1914 roku nalotami niemieckich sterowców na Paryż. Zaczęła się niewinnie - w pierwszym roku wojny niemieckie bomby zabiły jedenastu paryżan, alianckie zaś - dziewięciu niemieckich cywilów na zapleczu frontu. Już jednak między majem a sierpniem 1917 roku bomby 177 niemieckich samolotów Gotha zabiły 400, a raniły tysiąc mieszkańców Londynu. Powietrzni rycerze niepostrzeżenie przedzierzgnęli się w powietrznych piratów. Strach zajrzał do każdego zakątka walczącego kraju.

Zabić, zabić, zabić

Wydawać się mogło, że nic naprawdę rewolucyjnego na polach wojny światowej się nie zdarzyło. Już w kampaniach napoleońskich bywało, że pod morderczy ogień armat i karabinów szły jedna po drugiej kolumny piechoty i w bitwach ginęło po kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Karabinów maszynowych z piorunującym skutkiem używano w wojnach kolonialnych i w wojnie rosyjsko-japońskiej 1905 roku. Pomysłowy nowojorczyk John Doughty już w 1862 roku, w czasie wojny secesyjnej, namawiał ministra wojny Północy, by południowców wytruć chlorem. Samochodów pancernych z dobrym skutkiem używano w wojnach burskich, w 1902 roku w Maroku, w 1911 roku w Trypolisie. Malutkie bombki ciskali na przeciwnika już lotnicy włoscy w roku 1911 w Trypolisie. Wielkie pancerniki walczyły i tonęły z kilkusetosobowymi załogami pod Cuszimą. Od zawsze, nawet w najbardziej rycerskich czasach, uciekano się do niegodnych podstępów i wybiegów, masakrowano bezbronnych cywilów, skwapliwie sięgano po nowe, skuteczniejsze narzędzia walki.

Ta wojna była jednak czymś nowym. Była orgią masowego zabijania. Państwa walczące zamiast wysłać do walki żołnierzy zawodowych albo ochotników, jak do tej pory, po raz pierwszy przeprowadziły mobilizację milionów (tylko w sierpniu 1914 roku w pierwszym rzucie ruszyło do walki sześć milionów żołnierzy). Nikt nie mógł czuć się bezpieczny, każdego w każdej chwili państwo mogło wezwać do walki, a właściwie do oddania swego życia. I państwa skwapliwie z tego korzystały, wysyłając na śmierć miliony swych obywateli.

Dla zawodowych wojskowych życie własnego żołnierza nigdy nie miało zbyt wysokiej ceny, zawsze jednak poświęcając je, nawet robiąc horrendalne błędy, generałowie walczyli o zwycięstwo w bitwie. W tej wojnie zwycięstwem miało być wyniszczenie przeciwnika. Wszystkie wynalazki techniczne, nawet te, które miały wreszcie przełamać front, służyły tylko jednemu: rzezi. Fronty zaś stały nieporuszone.

Nikt nie mógł czuć się bezpieczny na pierwszej linii, coraz mniej mogło czuć się bezpiecznymi na zapleczu. W Londynie można było zginąć od niemieckiej bomby, w Paryżu od pocisku niemieckiego gigantycznego superdziała, które z odległości ponad 120 kilometrów ostrzeliwało miasto. Wojskowi, gdy tylko dostali do ręki nowoczesną technikę, zamienili się w terrorystów.

W piekle zachodniego frontu zabrakło miejsca na to wszystko, co - mimo śmierci i okrucieństw - było urokiem dawnych wojen. Gdy przed śmiercią nie ratowały ani odwaga, ani żołnierska fachowość, skończył się świat starych pojęć i wartości. Od tej pory wolno było wszystko. Ci, którzy wyszli z piekła tej wojny, nie potrafili się już odnaleźć w świecie dawnych wartości i pojęć. W końcu wynieśli do władzy bolszewików i faszystów.

Poranek nowego, wspaniałego świata

Jan Bloch mimo wszystko miał rację. W początkach XX wieku państwa europejskie nie były przygotowane do długotrwałej wojny i nie powinny były jej przetrzymać. Bloch nie przewidział jednak, że państwa toczące wojnę będą już zupełnie innymi państwami. Na długo przed proklamowaniem przez Adolfa Hitlera przystąpienia III Rzeszy do prowadzenia wojny totalnej, państwa Europy po cichu wprowadziły ją w życie. Społeczeństwa oplecione zostały sieciami nie spotykanych wcześniej nakazów i zakazów. Państwo decydowało, ile może zjeść każdy obywatel. Państwo decydowało, ile i gdzie powinno się pracować. Państwo decydowało, czy chłopu wolno zjeść własną świnię, czy mieszczuch może zachować mosiężną klamkę, a proboszcz dzwon parafialny (niemiecki oficer w roku 1916 zanotował ze zdumieniem, że drzwi gabinetu głównodowodzącego cesarską flotą adm. Scheera mają mosiężną klamkę, a przecież wszyscy poddani Wilhelma II powinni byli oddać mosiężne klamki do przetopienia na łuski). Państwo wreszcie decydowało, kiedy obywatel ma oddać swe życie. To wtedy właśnie, nie dziesięć lat później na Kremlu, po raz pierwszy zrealizowano zasadę omnipotencji nowoczesnego państwa.

Wojna mogła trwać długo, gdyż z okopów przeniesiono ją do laboratoriów. W okopach mordowano, naprawdę jednak walczyli naukowcy i konstruktorzy. Niemcy w sierpniu 1914 roku miały zapasy azotanów, niezbędnych do produkcji prochu, tylko na sześć miesięcy, i żadnych szans na import. Niemieccy chemicy, najlepsi wówczas na świecie, wymyślili metody stężania azotu poprzez pobieranie go z powietrza i umożliwili kontynuowanie wojny. Niemieccy chemicy wymyślali coraz skuteczniejsze gazy bojowe. Konstruktorzy obu stron prześcigali się w zwiększaniu mocy silników lotniczych, zasięgu i szybkostrzelności armat, grubości pancerza i prędkości czołgów. Niemieccy konstruktorzy do perfekcji opanowali sztukę zastępowania materiałów naturalnych, np. kauczuku, imitacjami skomponowanymi z tego, co w warunkach blokady było dostępne. Słowo "ersatz" właśnie wtedy zaczynało swą wielką karierę.

Badacze i technicy zdradzili w tamtych latach ludzki sens swego powołania. To w latach I wojny zadzierzgnęło się sekretne wspólnictwo generałów i profesorów, wspólnictwo, którego cień spowija nas i dziś.

Krwawa łaźnia wojny światowej była bramą, przez którą Europa i świat wkroczyły w erę cywilizacji technicznej. Szczególnej cywilizacji technicznej - bez techniki dawało się przecież żyć, ale już nie dawało się skutecznie zabijać. Postęp nauki i techniki stał się sługą wojny, normalnemu życiu trafiać się odtąd miały tylko ochłapy odrzucone przez wojskowych.

Tego wszystkiego nie wymyślili spiskujący w mroku tyrani. To wszystko wywalczyły swą krwią dziesiątki milionów, wywalczyła sobie i światu cała Europa, w sierpniowym skwarze, pośród kwiatów i wiwatów, radośnie maszerująca na front.

 

W czasie I wojny światowej poległo i zmarło 900 tys. żołnierzy brytyjskich i 1 mln 360 tys. żołnierzy francuskich.

W II wojnie światowej zginęło 246 tys. żołnierzy brytyjskich i 213 tys. francuskich.

 
Kraj Powołano do armii: Poległo i zmarło:
Rosja 12,0 mln 1,7 mln
Wlk. Brytania 8,9 mln 0,9 mln
Francja 8,4 mln 1,36 mln
USA 4,35 mln 0,12 mln
Niemcy 11,0 mln 1,77 mln
Austro-Węgry 7,8 mln 1,2 mln
W SUMIE 65,0 mln 8,53 mln
rannych w sumie: 21,2 mln  

 

I WOJNA ŚWIATOWA - 33 państwa (w tym 29 Ententy)