Tygodnik Powszechny, nr 6/2000

 

JAROSŁAW KLEJNOCKI

Pejzaż z Wisielcem

 

 

DYSKUSJA O LITERATURZE LAT 90.

 

 

Życie literackie i życie literatury zamienia się w grę. Zawsze oczywiście było nią w pewnym stopniu. Ale teraz pozostaje już tylko gra.

 

Wisielec zajmuje w Tarocie miejsce szczególne. Karta ta przedstawia mężczyznę zawieszonego głową w dół nad przejrzystą taflą wody. Jedną nogę niewoli mu pętla sznura, który jednocześnie utrzymuje go w górze; drugą nogę oraz ręce młodzieniec ów składa w geście charakterystycznym dla pozycji medytacyjnej. Wisielec symbolizuje odmianę i przewrót, jest znakiem wyczerpania i gotowości (potencjalnej) do przemiany. Sytuację, w której człowiek czuje, iż dojrzał do dokonania głębokich przewartościowań, ale jednocześnie nie jest jeszcze w stanie zrobić pierwszego kroku na nowej drodze. Przywołuje więc sytuację zawieszenia, która wydaje się co prawda tymczasowa, ale może również okazać się permanentną. Z jakichś przyczyn człowiek ów może nigdy nie podjąć decyzji i pozostać wiecznie zawieszonym między wyborami, w stanie ostatecznego wahania, niedoprecyzowania, nieskonkretyzowania...

Mój uczony przyjaciel i niegdysiejszy współautor "Chwilowego zawieszenia broni" (krytycznej monografii tzw. "pokolenia bruLionu") Jerzy Sosnowski - który niestety nie dał się namówić na wspólne napisanie tego tekstu - uważa, że Wisielec mógłby służyć za symboliczne opisanie sytuacji kultury czy nawet cywilizacji europejskiej w drugiej połowie XX wieku. Nie będę tak radykalny i ograniczę się do stwierdzenia, że metaforyczne znaczenia wspomnianej karty Tarota doskonale ilustrują sytuację kultury, więc i literatury polskiej ostatniego dziesięciolecia.

POSTMODERNIŚCI MAJĄ RACJĘ?

Przywołany przez Mariana Stalę fragment poematu "Opowiadanie dydaktyczne" Tadeusza Różewicza odnosi się wprost do formuły tymczasowości i przejściowości kulturowych kształtów końca XX wieku: "Coś się skończyło, nic się nie chce zacząć". Stala zakłada jednakowoż, iż mamy do czynienia ze specyficznym okresem przejściowym, z którego wyłonić się powinna jakaś nowa jakość duchowa. Godna nowej epoki (już istniejącej? rodzącej się dopiero?) i nowego projektu człowieka - na miarę XXI wieku. Gdyby takie właśnie znaczenie miało wynikać z Różewiczowskiej metafory - cóż, trudno nie podpisać się pod nim. Ale może to tylko myślenie życzeniowe?

Bo gdyby jednak przyjąć, że Baudrillard ma rację? Autor "Ameryki" powiada, że kondycję człowieka ponowoczesnego określa kategoria wyczerpania oraz nasycenia. Człowiek ten, egzystujący w dojmującej swą wyrazistością rzeczywistości postindustrialnej, doświadczywszy pełni i przepełnienia, dysponuje już tylko formułą refleksji melancholijnej, jako jedną z nielicznych autentycznych postaw intelektualno-emocjonalnych, formułą pozwalającą uniknąć ostatecznego duchowego wyjałowienia, ocalającą mimo wszystko tradycję indywidualizmu. Ocalającą tym samym tradycję budowania osobowości.

A gdyby pójść jeszcze dalej i zapytać o wartość powyższych rozpoznań? Teza Baudrillarda ma jednak za zadanie obronę jakiejś (choćby szczątkowej) aksjologii. Stala posługuje się formułą "czasu przejścia", jako analogonu pomieszania, chaosu, nieuporządkowania. Powtórzmy - artykuł Stali takie właśnie, jak rozumiem, przesłanie niesie: trwamy w fazie przemian, ale czas już najwyższy na weryfikację, podsumowania i porządki. Po pierwsze dlatego, że sprzyjają takim działaniom daty, po drugie dlatego, że zbyt długo trwamy już w sytuacji zawieszenia.

A może współczesność oferuje nam właśnie tylko wyjałowienie, permanentny stan nie mającej się nigdy ukonkretnić nieokreśloności, w którym staramy się jednak - heroicznie - zapełnić jakąś treścią nasze bytowanie? Tym samym oferuje nam tylko pozorne zakorzenienie w jakiejś monstrualnie długo trwającej międzyepoce, nowożytnym manieryzmie, którego znakiem jest nietrwałość i - prawem oksymoronu przywołana - długotrwała tymczasowość? Gdzie nawet melancholia, tak porywająco opisywana przez Marka Bieńczyka, nie będzie już żadną interesującą duchową perspektywą, gdyż stanie się tylko zamiennią (surogatem?) - albo lepiej - naśladowniczką - prawdziwego nieszczęścia i prawdziwych dramatów istnienia?

ZAWSZE FRAGMENT

Proszę sobie wyobrazić sytuację, którą tak stanowczo odrzucał André Malraux, mówiąc, że przyszłe stulecie albo będzie epoką przepełnioną refleksją religijną, albo nie będzie go wcale. Ale oto nasz czas: duchowa pustka podniesiona do rangi standardu. Być może więc początek przyszłego stulecia to właśnie zwyczajna permanencja tymczasowości, polifoniczny chaos kultury, która przemawia do nas kakofonią języków. A także Nijakość, której widmo krąży po Europie. Nijakość i powierzchowność, dobrze uwidaczniające się w obrębie kultury masowej, pośród tłumów, w supermarketach pełniejszych niż kościoły.

Adam Zagajewski już od pewnego czasu napomina w swych wierszach, że demokracja jest nudna i syta (zwłaszcza w swych zachodnioeuropejskich realizacjach). Taka nuda czeka i nas. Być może już stała się naszym udziałem. W społeczeństwie zorientowanym rynkowo i konsumpcyjnie nie znajdują posłuchu dylematy wysublimowanej ludzkiej natury, choć oczywiście pozornie trwają i bywają jeszcze przywoływane w tekstach subtelnych intelektualistów... Być może nasza literatura po prostu intuicyjnie przeczuwa nową sytuację. Dlatego mamy do czynienia z atmosferą zastoju, dlatego nie pojawiają się arcydzieła. Dlatego oferuje się nam fragmenty: genialne fragmenty prozy oraz poszczególne wiersze (ale nie książki). "Zawsze fragment" - tytuł tomu poetyckiego Tadeusza Różewicza - urasta do rangi diagnozy.

W Wisielczych czasach rozmyciu ulegają kategorie prawdy i istotności. Zamiast autentyzmu - symulakryczne cienie. Zamiast życia - życie na niby (choć wygodne i w miarę dostatnie). Zamiast niepokoju - poczucie bezpieczeństwa. Życie literackie i życie literatury zamienia się tymczasem w grę. Zawsze oczywiście było nią w pewnym stopniu. Ale teraz pozostaje już tylko gra. Dlatego mimo wszystko z nieufnością przyjmuję medialne karnawały literackie, a także rynkowy sukces poezji Wisławy Szymborskiej i Czesława Miłosza, a ostatnio Stanisława Barańczaka, i byłbym skłonny krytycznie opisywać źródła tej doprawdy niezwykłej popularności owych autorów wśród tak zwanych zwykłych czytelników. Nie sądzę bowiem, żebyśmy mieli tu do czynienia ze zjawiskiem pogłębionej recepcji. Przeczą temu moje doświadczenia dydaktyki szkolnej czy uniwersyteckiej (to truizm, ale może wart powtórzenia). Co zresztą rozpoznaję jako smutną przypadłość współczesności.

KLIMAT ŻYCIA I KLIMAT LITERATURY,

by posłużyć się frazą z eseju Jerzego Stempowskiego, uległy rozsynchronizowaniu. Literatura pozostaje na jałowym biegu, ale skoku jakościowego dokonały media, przekształceniom uległy obyczaje - a to znów rodzi iluzje, że ze sztuką jest podobnie. A ponieważ prawdziwe emocje osierociły sztukę - objawiać się poczęły emocje zastępcze (i problemy zastępcze) na jej marginesach, w jej kontekstach. Tak więc procedura, którą nazywam "obsługą" literatury będzie się rozwijać. Honoraria nagród literackich będą systematycznie rosły, akcje promocyjne będą jeszcze bardziej huczne i malownicze, gazety codzienne będą poświęcać sztuce coraz więcej miejsca. Stabilizacja (mała) i iluzyjne poczucie istotności (wielkiej) - to melodia przyszłości. Dlatego obawiam się, że debata wywołana przez artykuł Mariana Stali skręcić może w ślepą uliczkę sporów albo dawno wygasłych i w tej chwili już niezbyt istotnych ("był przełom czy nie?"), albo budowanych na ambicjach, frustracjach, oczekiwaniach, układach. Być może jednak przeceniam skalę społecznego (czytaj: medialnego) zainteresowania literaturą i w ogóle do żadnej wymiany poglądów nie dojdzie. Oto bowiem mijają już dwa miesiące, od kiedy Przemysław Czapliński i Piotr Śliwiński opublikowali swoją syntezę "Literatura polska 1976-1998", a żadna dyskusja krytyczna wokół bądź co bądź ważnej propozycji interpretacyjno-badawczej prezentowanej przez poznańskich filologów nawet się nie rozpoczęła. Jeszcze kilka lat temu mielibyśmy choćby burzę w szklance wody (tak było na przykład po opublikowaniu "Chwilowego zawieszenia broni").

W tym miejscu nie przychodzi mi na myśl nic nowego ponad to, co napisałem nie tak dawno w artykule "Mętny układ?" (pomieszczonym w "Odrze" 1999/2), a co pozwalam sobie przypomnieć: "nastąpiło wyizolowanie się poezji ze sfery zbiorowej recepcji, nieuchronna wobec tego jej akademizacja lub hermetyzacja; zbliżenie ku laboratoryjnemu konceptyzmowi (…) wreszcie przejście twórców na pozycję splendid isolation (wyniosłego odizolowania), która z braku wyjścia pomału ulega typowemu dla każdego sekciarstwa dowartościowaniu".

Jeszcze dwie myśli pozwolę sobie powtórzyć. Po pierwsze: duchową mizerię literatury tłumaczyłem odrzuceniem w dyskursie społecznym kodów symbolicznych przez sztukę właśnie wypracowywanych, po drugie twierdziłem, że zachwiane zostały relacje na styku krytyki i literatury pięknej (to ów tytułowy "Mętny układ"). Dlatego: "nie warto chyba pisywać generalizujących rozpoznań. W »przybrudzonych« układach ich istnienie albo zostaje przemilczane, albo funkcjonalizowane jest na poziomie nieistotności (jako kolejny środowiskowy small talk), albo też skazane zostaje na bytowanie »wyspowe«, by przekornie odwołać się do Miłoszowej diagnozy. Warto natomiast, myślę, przyglądać się pojedynczym zmaganiom. Może nawet warto incydentalnie towarzyszyć komentarzem tym indywidualnym przygodom (…). Z pewnością zaś warto czytać, ale raczej z założeniem, by potem świadomie milczeć". Bliska mi jest więc wymowa post scriptum do tekstu Mariana Stali, gdzie autor pisze, że to interpretacje pozostają dlań główną formą krytycznej wypowiedzi. Tak, kiedy krytyka grzeszy niedostatkiem bezinteresowności, a gesty wartościujące spotykają się z głęboką nieufnością, zwykła rzetelna interpretacja pozostaje być może jedyną uczciwą formą aktywności krytycznej.






DYSKUSJA O LITERATURZE LAT 90