"Ex Libris" nr 54, czerwiec 1994

 

Maciej Świerkocki

KULTURA HOT DOGA, CZYLI KOMPLEKS POLSKI

 

 

Określenie "kultura hot doga" pojawia się obecnie w dyskusjach nad naszą kondycją kulturową w co najmniej dwóch znaczeniach. W pierwszym przypomina nieco "kulturę coca-coli" lat pięćdziesiątych, stalinowski symbol rozkładu i demoralizacji stylu życia, płynących do nas zza oceanu, w drugim zaś zdaje się odzwierciedlać sarmackie lęki przed "cudzoziemskimi nowinkami" (w tym wypadku amerykańskimi) zagrażającymi bytowi rodzimej kultury, która, w myśl ukrytego założenia, reprezentuje wyższe i cenniejsze wartości od kryjących się pod protekcjonalnym określeniem "kultury hot doga". Sprawa dotyczy więc zarówno zagadnień cywilizacyjnych, jak i terenu kultury symbolicznej. Wydaje się niezmiernie ważka, a podgrzewają ją uruchamiane co chwila na łamach prasy i za pośrednictwem mediów syreny alarmowe, obwieszczające śmiertelne niebezpieczeństwo dla polskiej kultury, wypieranej rzekomo z księgarń, kin i ulic przez kulturę hamburgerów, hot dogów i Kaczora Donalda, czyli - krótko mówiąc - amerykańską kulturę masową. Uwaga, uwaga: nadchodzi! - grzmią z różnych stron ostrzeżenia bezkrytycznych obrońców rodzimego śmietnika - Szable, mości panowie, w dłoń! Za późno... Już tu jest. I zostanie z nami, choćbyśmy się wszyscy powściekali i stanęli na głowach. Kilka lat temu zaczęliśmy niełatwe życie w nowej sytuacji, która bezlitośnie obnażyła nasze słabości kulturowo-cywilizacyjne. I nie mogło być inaczej. Zamiast więc płakać nad tym, że wieje wiatr i słońce świeci, należałoby raczej pomyśleć o przystosowaniu się do nowych okoliczności. Do tego potrzeba jednak wewnętrznej siły i determinacji, a przede wszystkim otwartości spojrzenia, nie zaś ksenofobicznych narzekań, wynikających z kulturowego kalectwa, choćby i nie zawinionego przez nas samych. Na tym polega zresztą jedna z najogólniejszych różnic między kulturą polską a amerykańską. Nasza żyje przeszłością, zastyga w zmumifikowanej martyrologią historii i tradycji, w przyzwyczajeniu, karmi się nie mającą nic wspólnego z rzeczywistym patriotyzmem stęchlizną cmentarza, tamta zaś zwraca się ku przyszłości, eksperymentowi, nieustannej rewizji pojęć i podanych do wierzenia prawd, choć na swój sposób jest w głębi równie tradycjonalistyczna jak kultura polska. Jak każda zresztą kultura. Amerykanie, by mogli poczuć się Amerykanami, przezwyciężają swoją narodowość. Polakom zaś nawet nie przychodzi do głowy, by "walczyć" ze swoją polskością - toż to, panie dzieju, świętokradztwo i srom! Gombrowicz niczego nas nie nauczył.

Hot dog a sprawa polska - w sferze cywilizacyjnej problem nie jest chyba zbyt skomplikowany. Po pierwsze, kultura masowa od dawna nie jest już domeną Amerykanów, choć w Stanach brała swój początek. Kultura masowa w masowym stopniu opanowała obecnie cały świat zachodni, a także wysoko rozwinięte kraje Azji z Japonią na czele, i prze nieustannie, docierając już na granicę na Bugu, choć jest to w gruncie rzeczy kultura powierzchniowa, łącząca jak gdyby kultury rozmaitych narodów wspólnymi dla nich upodobaniami. Czy to dobrze, czy źle, to już zupełnie inna sprawa, godna nie ogólnikowego szkicu, ale kilku rozpraw habilitacyjnych. Pewne jest tylko, że kultura masowa obok oczywistych zagrożeń niesie ze sobą także wiele niebłahych wartości (trzeba je jedynie chcieć i umieć dostrzec). Jej obecność i rolę w świecie wypada nam jedynie z pokorą zaakceptować jako trwały element współczesnej rzeczywistości. Tak czy inaczej skazani jesteśmy na życie w jej otoczeniu, bo nic nie zapowiada jej rychłego zgonu. Jeżeli komuś się to nie podoba, ma do wyboru dwa wyjścia: albo zamilknąć, czyli nie tworzyć żadnej kultury (a chyba lepsza masowa niż żadna), albo ze wszystkich sił wspierać elitarne kultury alternatywne. W tym drugim wypadku paradoks polega jednak na tym, że kultura masowa wchłania w siebie niczym czarna dziura wszelkie zjawiska pojawiające się na jej obrzeżach, anektując ich terytoria na rzecz "przemysłu kulturowego" w takiej czy innej postaci. To dzięki niemu właśnie w księgarniach Paryża, Londynu czy Amsterdamu paperbackowe wydania Platona i Joyce'a leżą obok Conan Doyle'a i Mastertona, modne staje się czytanie filozofów jak Derrida czy Foucault, wydawanych w masowych nakładach i tanich edycjach, a ostatnia powieść Camusa staje się natychmiast bestsellerem. Kultura masowa wszystko wystawia na sprzedaż: sprzedać zaś, jak wiadomo, można wszystko, nawet cegłę. Nie sądzę zatem, żeby demokratycznej ze swej istoty kulturze masowej zależało na wymordowaniu intelektualistów, filozofów, wielkich pisarzy czy dziwaków - bo bez nich nie byłaby już kulturą masową, tak jak nie byłoby nowoczesnej demokracji francuskiej (i nie tylko francuskiej), gdyby Rewolucja nie oszczędziła rozumnie kilku arystokratów. W istocie fanatyczni obrońcy tak zwanej kultury elitarnej, "wysokiej", przeciwstawianej kulturze masowej, czyli "niskiej", przypominają do złudzenia obrońców feudalizmu kulturowego i mają światu za złe, że ów feudalizm bezpowrotnie runął; jak gdyby nie zauważyli, że znaczenie arystokracji kulturowej jest ostatnio nieco mniejsze - choć "nieco mniejsze" nie znaczy przecież "zerowe".

Kultura hot doga ma także swoje analogiczne odniesienia w etymologicznie najbliższej jej kulturze kulinarnej. Słyszeliśmy już wygłaszane serio ostrzeżenia, że bary sieci McDonald's zatrują zarówno nasze żołądki, jak i umysły, czyli w tym wypadku styl życia, który z polskiego (a co to jest "polski styl życia"?) stanie się "amerykański", "zachodni", "kapitalistyczny", i tak dalej w tym samym duchu. Nie jestem dietetykiem, ale nie sądzę, żeby Big Mac z frytkami był bardziej szkodliwy od schabowego z kapuchą i kartoflami, a hot dog bardziej trujący od kaszanki. Ja w każdym razie wolę czyste bary McDonald's od brudnych barów mlecznych, kulturę hot doga od kultury zapiekanek, estetycznie podaną pizzę od wymierającej na szczęście, ale wciąż zgrzytającej nam w zębach "bułki z pieczarkami". Wolę kulturę higieny osobistej od kultury śmierdzących latem i zimą skarpetek, i kulturę zdrowia psychofizycznego od chorobliwej kultury wódy, której ze względu na relację cen i wielowiekową tradycję nie sposób jeszcze w Polsce nie pić. Czasami wydaje mi się jednak, że jestem w swoich poglądach odosobniony. Słysząc zewsząd skargi na paraliżującą nas wszechobecną kulturę zachodnią mam takie samo wrażenie jak wtedy, kiedy słyszę, że staliśmy się ofiarami dyktatury Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, że "obcy" rozkradają nasz majątek narodowy, a władzę w kraju przejęli Żydzi na spółkę z masonami. Oznacza to tylko tyle, że znowu odzywają się nasze kompleksy narodowe, czyli kompleksy prowincji, która ubzdurała sobie, iż jest pępkiem świata, a wskutek trapiących ją problemów poszukuje na oślep kozła ofiarnego, którego można by obarczyć winą za trapiące ją kłopoty. W zależności od sytuacji kozłem ofiarnym są dziennikarze, rząd, Żydzi, Niemcy, Amerykanie albo ateiści; wybór, dzięki odzyskanej wolności, jest na szczęście duży.

Nie ulega wątpliwości, że wiek dwudziesty słusznie bywa nazywany "stuleciem amerykańskim", ale utożsamianie go z rozpowszechnieniem na świecie jeansów i hamburgerów jest głębokim nieporozumieniem. Replikując w podobnym stylu należałoby powiedzieć, że gdyby nie Amerykanie, Wielka Brytania byłaby dziś skromnym zaściankiem sowieckiego imperium, a Polacy mówiliby po niemiecku albo po rosyjsku, a nie wyłącznie we własnym języku. Zapominamy, że kultura hot doga to wprawdzie guma do żucia i ogłupiające kreskówki, ale i stojąca na najwyższym poziomie nauka i technika; że kultura amerykańska obok hamburgera wydała także energię jądrową i program kosmiczny, że obok hollywoodzkich wyrobników tworzą Altman, Scorsese, Lynch i Jarmusch, że Ludlum sąsiaduje w księgarni ze Styronem, Bellowem, Barthem i Pynchonem, że Miles Davis, że Broadway, że grafika komputerowa, Pollock i Warhol, a nawet że Miłosz i Barańczak, i Głowacki... Sytuacja zmienia się natomiast diametralnie, jeżeli któryś z naszych odniesie prawdziwy lub wyimaginowany sukces za granicą, a najlepiej za oceanem właśnie. Narodowe trąby propagandowe dmą wówczas na nutę największego z możliwych sukcesów, bo odniesionego tam, gdzie taki trudny rynek i gdzie tak trudno się przebić.

Pisarze nasi, a i niektórzy krytycy, z maniakalnym uporem twierdzą więc, że odbiorcom zamiast płodów rodzimego ducha podsuwa się złośliwie importowane brednie w rodzaju Ludluma, Forsytha, Kinga i "Harlequinów" (twórców w rodzaju Irvinga czy Whartona nikt się jakoś oficjalnie nie czepia). Pomijając już czysto neurotyczne aspekty podobnych twierdzeń, bije z nich przede wszystkim bezgraniczna pogarda dla masowego i niewyrobionego czytelnika, szukającego w literaturze głównie rozrywki. Pogarda to zły doradca i uczucie niegodne intelektualisty, żądającego zrozumienia dla siebie, ale odmawiającego go innym. Ludlum, na Boga, to w końcu też jest literatura. Powieść narodziła się zresztą jako gatunek pop, i niewiele się w tej kwestii do naszych czasów zmieniło. W Polsce jednak w konsekwencji wiadomych, a nieszczęsnych uwarunkowań historycznych literatura pełnić miała funkcje społeczne, kapłańskie, wieszcze - tylko nie literackie. Literaturę przez duże "L" uprawiało się u nas i czytało na kolanach, co, jak wiemy, nie oznacza, że uprawiało się ją i czytało dobrze. Wydaje się, że brak nam dystansu do własnych problemów literackich i znajomości problemów literackich innych kultur (a status literatury na świecie w ostatnich latach wyraźnie stracił na znaczeniu). Przyzwyczajeni do mecenatu państwowego i niezliczonych instytucji państwowych, dopieszczających zarówno twórców uzdolnionych, jak i rzesze miernot, zamknięci na świat, straciliśmy z oczu bolesną rzeczywistość. Dziewięćdziesiąt pięć procent literatury powieściowej na świecie to właśnie owe Ludlumy, Forsythy i Kingi, i nikt nic już na to nie poradzi (choć nie sądźmy naiwnie, że jest to literatura całkowicie bezwartościowa). Takie są fakty, i Polska nie jest i nie będzie pod tym względem żadnym wyjątkiem. Możemy jedynie mieć nadzieję, by pozostałe pięć procent literatury spełniało stawiane jej wymagania na miarę oczekiwań. Ale nie należy się spodziewać, że zbawienie leży w posunięciach administracyjnych - oczywiście, instytucje mecenatu artystycznego bywają pomocne, nie one jednak tworzą literaturę: literaturę tworzą samotne osobowości. Ich twórczość zaś podlega w dzisiejszych czasach surowej (acz, jak życie, nie zawsze sprawiedliwej) selekcji rynkowej. Sprawiedliwa czy nie, jest to jednak selekcja faktyczna, od której nie ma odwołania: książki umierają bowiem wtedy, kiedy nie mają czytelników. Gdy w 1989 roku wybuchła w Polsce wolność, okazało się, że wbrew oczekiwaniom szuflady pisarzy są puste; że nie ma w nich arcydzieł, których wydanie uniemożliwiła szalejąca cenzura i oszalała sytuacja polityczna. Okazało się, że tak jak nie umieliśmy produkować przyzwoitej jakości maszyn, zapałek i mleka, tak samo nie nauczyliśmy się produkować przyzwoitej jakości książek, które w masie swojej przeciętności są w końcu wytworem rzemiosła. Ale nauczymy się. Wymaga to tylko czasu, cierpliwości i przede wszystkim pracy, której etos - w przeciwieństwie do etosu pracy kultury hot doga - jest w Polsce bardzo niski, zarówno wśród pisarzy, jak i innych grup zawodowych. Mleko mamy już europejskiej jakości - przyjdzie i pora na książki. Trwa to nieco dłużej, bo w tym przypadku nie wystarczy kupić nowe maszyny. Potrzebna jest zmiana strategii i mentalności pisarskiej. Księgarnie zawalone są - pomijając astrologiczno-wróżbiarskie śmiecie - książkami autorów zagranicznych, których nawet przy dużej dozie złej woli z "harlequinową" twórczością utożsamić nie można. Sprzedają się oni nie tylko w Polsce, a sprzedają się dlatego, że chcą ich czytać ludzie, a nie Polacy, Francuzi, Amerykanie, Żydzi czy masoni. Tymczasem twórczość polska nie potrafi jak dotąd wykroczyć poza swoją polskość, poza swój zaścianek, z którego czytelnicy już wyemigrowali, i o którym nie chcą już więcej czytać w formie, którą karmiono ich przez lata niby rozwodnionym bigosem. Przezwyciężona polskość może stać się siłą polskiej literatury, gdy wkroczy na teren problematyki uniwersalistycznej, ogólnoludzkiej, odrzucającej kulturowe podziały, uprzedzenia i upodobania na rzecz charakteryzującej kulturę hot doga tolerancji i wolności, także wolności twórczej. Tymczasem gdy można pisać o wszystkim, jak się chce, pióro wypada z drżącej dłoni - bo z jednej strony krytycy, jak z braku innego określenia trzeba określić niektórych ludzi pisujących dziś u nas o literaturze, wołają wielkim głosem o arcydzieła, z drugiej zaś należy pokonać literacką konkurencję cudzoziemszczyzny. Wolność okazuje się dla sztuki straszna - nie wiadomo już, przeciwko komu pisać. Pytanie dla kogo pisać? nie zostało jeszcze postawione. Pomysł powszechnego uprawiania literatury dla kilku zastygłych w kulturalnej ewolucji snobów na szczęście nie zostanie chyba zrealizowany. Nie tylko dlatego że uwolniony z okowów czytelniczego przymusu odbiorca zaczyna odróżniać artystyczną prawdę od artystycznego fałszu i warsztatową fachowość od pseudoawangardowego bełkotu. Także dlatego że kultury nie tworzy się wyłącznie na szczytach, i nie tylko na szczytach jest coś do odkrycia. W tej rywalizacji pan Kowalski ma takie same szanse jak pan Smith. Gdy wyzdrowieje nasza dystrybucja i rynek wydawniczy, pan K. ma nawet szanse wygrać.

A wreszcie jest tak, że kultura hot doga, czyli kultura masowa, niczego jak dotąd nie zniszczyła. Nie zniszczyła teatru, dobrego kina, dobrej literatury, muzyki "poważnej", opery, poezji, sztuk plastycznych. Wbrew obawom rozmaitych Kasandr nowym zjawiskom w sztuce nigdy dotąd nie udało się wyeliminować dawnych. Kultura masowa zmienia powoli obraz świata, ale nie jest to meteorytowy kataklizm, z którego wystąpieniem znikają nagle wszystkie inne formy kultury. Zmieniają się co najwyżej ich hierarchie, a na to zjawisko można patrzeć również jak na odświeżenie i przewietrzenie świata, co raczej powinno napawać optymizmem niż niepokojem. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że kultura przyszłości nie będzie przypominała kultury dzisiejszej, choć mniej więcej do wspomnianej już tutaj Rewolucji Francuskiej sądzono, że zmiany globalne w ogóle nie istnieją, i że przyszłość będzie dniem dzisiejszym, tyle tylko, że istniejącym w przyszłości. Wiadomo już, że tak nie jest, i że tempo zmian jest coraz bardziej wyraziste i coraz szybsze, ale ludziom chcącym żyć przeszłością trudno jest się z tym pogodzić. Są osoby, dla których powieść polska kończy się na Parnickim, malarstwo na Czapskim, poezja zaś na Herbercie. I choć są to bezsprzecznie nazwiska ważne i dostojne, to ich miejsce zajmują i zajmą nazwiska nowe, podpisujące się pod dziełami niewygodnymi być może dla fundamentalistycznych strażników wartości, ale dziełami broniącymi paradoksalnie wartości tych samych: prawdy, dobra, piękna, uczciwości. Zmienia się więc, jak zwykle w historii kultury, forma: Marilyn Monroe czasów współczesnych został Arnold Schwarzennegger, a nowym Herbertem - na kilka lat - Kazik Staszewski. Czy jednak istnieją logiczne powody, dla których nie można w południe spożyć hot doga i popić go wódką, a wieczorem popchnąć pieczonego prosięcia z truflami i winem bordeaux? Poproszę więc hot-doga, tak jak go podają w Nowym Jorku: z kiszoną kapustą na gorąco albo z cebulą w sosie pomidorowym. A potem Dom Perignon. Inaczej znowu będzie mi się odbijać Gombrowiczem.









LITERATURA NARODOWA?