Gazeta Wyborcza - 2000-06-10

 

Wojciech JAGIELSKI

Kongo-Kinszasa - historia, wojna domowa

 

 

Trwająca od 1996 r. wojna w Kongu zabiła niemal 2 mln ludzi, a jednemu z największych krajów Afryki grozi rozbiór.

Położone w sercu afrykańskiej dżungli Kisangani od dziesięcioleci jest symbolem największych nieszczęść, jakie spotykają Kongo, jedno z największych afrykańskich państw. Tak wielkie i zasobne w minerały, że mogłoby być jednym z najbogatszych państw świata. Krwawe wojny, dyktatorzy, sprzedajni urzędnicy i zdradzieccy sąsiedzi doprowadzili do tego, że Kongo jest "chorym człowiekiem" Afryki.

Od poniedziałku Kisangani jest pod ciężkim ogniem moździerzy. Strzelają do siebie żołnierze z Ugandy i Ruandy przybyli do Konga przed dwoma laty, by poprzeć tamtejszych rebeliantów, którzy wystąpili przeciw prezydentowi Josephowi-Desire Kabili. W 1996 r. pomagali oni razem Kabili obalić jego poprzednika, prezydenta Mobutu Sese Seko.

Teraz Ugandyjczycy i Ruandyjczycy pokłócili się i popierają skłócone kongijskie partie partyzanckie. W ulicznej wojnie w Kisangani giną kongijscy cywile. Tragedia Kisangani uosabia tragedię całego Konga, które w ciągu ostatnich czterech lat przekształciło się w największe w historii Afryki pole bitewne, na którym walczą armie tuzina państw. Według amerykańskiej organizacji humanitarnej International Rescue Committee wojna pochłonęła życie prawie 2 mln ludzi.

Kiedy jesienią 1996 r. Kabila organizował nad jeziorem Kivu armię powstańczą, która zamierzała obalić Mobutu, poparcia udzielili Kabili sąsiedzi Konga, mający po dziurki w nosie Mobutu. Uganda, Ruanda, Burundi i Angola wysłały Kabili na pomoc swoje wojska. Skłócony z nimi Mobutu dawał gościnę rebeliantom z każdego z tych krajów; Kabila obiecywał z tym skończyć.

Nie okazał się jednak politycznym linoskoczkiem potrafiącym lawirować nad przepaścią. Próbując uniezależnić się od jednych wierzycieli, zadłużył się u innych, a pierwsi poprzysięgli mu zemstę. W sierpniu 1998 r. nad Kivu pojawiła się nowa partyzancka armia, wspierana przez wojska rozczarowanych Kabilą Ugandy, Ruandy i Burundi. Gdy powstańcy podchodzili pod rogatki kongijskiej stolicy Kinszasy, Kabila wyprosił pomoc od Angoli, Namibii, Zimbabwe, Sudanu i Czadu. Interwencyjne wojska uratowały stolicę, ale Kongo zostało podzielone na udzielne prowincje, kontrolowane przez partyzanckie partie i wspierające je obce armie, z których każda próbowała przekształcić swoją strefę w zagłębie surowcowe i pas bezpieczeństwa.

Kisangani, Conradowskie jądro ciemności, stało się stolicą rebeliantów, którzy jednak szybko rozpadli się na kilka wrogich frakcji. Najpierw, na rozkaz Kabili, miasto bombardowały zimbabweńskie i angolańskie samoloty. W sierpniu ubiegłego roku po raz pierwszy doszło do wojny między Ugandyjczykami i Ruandyjczykami. Druga wojna wybuchła przed miesiącem. Trzecia - w poniedziałek, gdy na błagania sekretarza generalnego ONZ Kofi Annana Ugandyjczycy i Ruandyjczycy mieli się wycofać z Kisangani, co pomogłoby przerwać wojnę, która - jak żadna inna - dowodzi bezradności Afryki.

Strzelanina w Kisangani dowodzi też bezsilności wspólnoty międzynarodowej, która zdobyła się na wysłanie do Konga 20 wojskowych obserwatorów, ale nawet bez prawa do noszenia broni. Dzięki swoim nowoczesnym telefonom satelitarnym obserwatorzy ci są dziś jedynym źródłem wieści z Kisangani, pozbawionego prądu i odciętego całkowicie od świata. Z ich informacji wynika m.in., że w ciągu ostatnich pięciu dni na miasto spadło ok. 6 tys. pocisków moździerzowych.