The Atlantic - listopad 2002

 

 

AMERYKANIE SĄ Z MARSA, EUROPEJCZYCY Z WENUS





CHARLES A. KUPCHAN

Koniec Zachodu?

 

Europa wcale nie musi przegrać z silniejszą Ameryką. Europejczycy mają atuty, których nie doceniają Amerykanie

 

Nadchodzące starcie USA i UE nie będzie w niczym istotnym przypominało wyniszczającej zimnej wojny. Nie dojdzie wprawdzie do żadnej konfrontacji militarnej, ale amerykańsko-europejski wyścig rozciągnie się daleko poza granice sfery handlu. Europejski Bank Centralny i Fed będą skazane na walkę o kontrolę międzynarodowych rynków finansowych. Waszyngton i Bruksela niemal na pewno zetrą się, szukając wpływów na Bliskim Wschodzie. Opierając się amerykańskim odruchom przywódczym, Europa sparaliżuje Bank Światowy, ONZ i inne instytucje powstałe po II wojnie w klimacie transatlantyckiej kooperacji. Niegdyś spójny i jednolity Zachód jest dzisiaj na najlepszej drodze do rozpadu na dwie połowy.

Nauczka z historii

Jak na razie Ameryka zupełnie nie dostrzega wyzwań, jakie stawiają przemiany europejskie. Waszyngtońscy politycy postrzegają UE w najlepszym wypadku jako silny i sprawny blok handlowy, w najgorszym zaś - widzą w niej zbieraninę niewydarzonych sojuszników w kółko narzekających na ciężką rękę Ameryki. Większość amerykańskich ekspertów bagatelizuje dzisiejsze rozbieżności, sądząc, że sojusz w gronie demokracji atlantyckich stał się tak oczywistym elementem życia codziennego, iż całkowite rozejście się UE i USA wydaje się graniczyć z absurdem.

To groźne złudzenie. Rzecz jasna Europa nie jest spójną federacją, a jej dalsza integracja przebiega nierówno i skokami. Jednak wszystkie znane nam polityczne byty, powstałe z zespolenia odrębnych państw, rodziły się długo i w bólach.

Stany Zjednoczone w roku 1781 zaczynały od luźnej konfederacji. Kiedy ta formuła okazała się zbyt słaba, w 1789 r. wybrano bardziej spoistą wersję. Niemal 100 lat zajęło amerykańskiej Unii konsolidowanie struktur władzy, tworzenie wspólnej tożsamości silniejszej od więzów etnicznych i lokalnych stanowych patriotyzmów (nie wspominając o krwawej wojnie domowej). Europa pracuje nad swoją Unią od 50 lat i ma przed sobą do pokonania liczne jeszcze przeszkody. Ale Unia Europejska już zaczyna istnieć jako zbiorowa siła; jej dojrzewanie jest szybsze, niż można to było zakładać.

Możemy w historii znaleźć przestrogi i analogie dotyczące problemów i wstrząsów, które towarzyszą podziałom, jakie przeżywa dzisiaj Zachód.

Weźmy choćby koleje losu cesarstwa rzymskiego po podjętej u schyłku trzeciego stulecia przez Dioklecjana decyzji o podziale imperium na dwie połowy - wschodnią i zachodnią. Doprowadziło to do ustanowienia drugiej stolicy w Bizancjum (od 324 r. Konstantynopolu). Pomimo niewątpliwie wspólnego dziedzictwa, Rzym i Konstantynopol stały się rywalami; wspólna religia zaczęła być targana niekończącymi się dysputami dotyczącymi tak doktryny jak i władzy.

Podobnie jak niegdyś Bizancjum, które zakwestionowało dominującą rolę Rzymu, tak dzisiaj UE zaczyna podkopywać pozycję USA. I tak jak Bizantyjczycy poróżnili się z Rzymianami w kwestii wartości, tak też się stanie teraz z Europejczykami i Amerykanami.

Po obu stronach Atlantyku mamy różne modele społeczeństw. Amerykański kapitalizm wciąż jest odmienny od europejskiego, bardziej etatystycznego. Oba regiony różnią się także w kwestii sztuki rządzenia. Amerykanie wciąż hołdują zasadom Realpolitik i równowagi sił; potęga militarna, groźba przemocy i wojna są dla nich kluczowymi narzędziami dyplomacji. Europejczycy natomiast przez ostatnie 50 lat starannie łagodzili stosunki międzypaństwowe, zastępując kanonierki przepisami prawa. Według Europejczyków amerykańska skłonność do uciekania się do rozwiązań siłowych jest prostacka, samolubna i wynikająca z zachłyśnięcia się własną wielkością. Amerykanie z kolei uważają, że przywiązanie UE do międzynarodowych instytucji i traktatów to objaw naiwności i słabości.

Amerykę i Europę wciąż jeszcze trzymają razem więzy historyczne i przywiązanie do tej samej tradycji demokratycznej. Ale i one zaczynają się rozluźniać. Coraz bardziej widać, że mamy do czynienia z dwiema różnymi kulturami politycznymi; rozziew między nimi się pogłębia.

Europejski wigor

W miarę umacniania się UE jej interesy gospodarcze i polityczne będą coraz częściej wchodziły w kolizję z amerykańskimi, powiększając balast konfliktów i złej woli. Niedawno Airbus jako czołowy producent samolotów pasażerskich prześcignął Boeinga; Nokia prowadzi na rynku telefonów komórkowych. To tylko dwa spośród naprawdę licznych przykładów firm europejskich pokonujących swoją amerykańską konkurencję. W 2000 r. Wlk. Brytania i Francja uplasowały się przed Stanami Zjednoczonymi w rankingu zagranicznych przejęć kapitałowych. Także niemieckie firmy mimo problemów nie zatrzymały swej ekspansji. W 1998 r. Bertelsmann wykupił wydawnictwo Random House, a Daimler-Benz przejął Chryslera. Euro zyskuje w stosunku do dolara, kapitał inwestycyjny nakręcający gospodarkę USA w latach 90. coraz szerszym strumieniem płynie na drugi brzeg Atlantyku.

Wiara nowego pokolenia

Potencjał obronny Europy - nawet po wcieleniu w życie pozostających na razie na papierze planów wspólnych struktur wojskowych - pozostanie skromny w porównaniu z amerykańskim. Członkowie Unii nie są zainteresowani globalnym zasięgiem oddziaływania swojej siły (choćby z powodu kosztów). Rysuje się swego rodzaju podział ról: UE zajmuje się bezpieczeństwem Europy, podczas gdy potęga wojskowa USA skupi się na reszcie świata. I wcale nie musi to prowadzić do jakiegoś globalnego starcia tytanów, choć niewątpliwie znaczy kres europejskiej podległości wobec amerykańskiego protektora.

Wigor, jakiego nabiera wspólnota europejska, jest wynikiem polityki wewnętrznej krajów Unii. Przez kilka powojennych dekad politycy przedstawiali swoim wyborcom integrację jako jedyny sposób na uwolnienie się od krwawej przeszłości kontynentu. Ale młodsze pokolenia Europejczyków nie zaznały ani II wojny, ani nawet zimnej wojny - nie mają więc żadnej przeszłości, przed którą chcieliby uciec. Skutkiem tego pojawia się całkiem nowy sposób myślenia o wspólnej polityce. Francuzi długo byli osamotnieni w traktowaniu UE jako przeciwwagi dla Ameryki. Od kilku lat jednak kolejni członkowie przyjmują tę optykę. Tony Blair zapewnia: Cokolwiek byśmy mówili o intencjach leżących u podstaw wspólnej Europy, dziś chodzi nam już nie tylko o pokój, ale o sprawowanie wspólnej władzy i oddziaływanie na świat; Gerhard Schröder wezwał do "silniejszej integracji" w imię równoważenia amerykańskiej hegemonii. Romano Prodi za jeden z głównych celów Unii uznał "stworzenie supermocarstwa dorównującego Stanom Zjednoczonym". Göran Persson, premier Szwecji, kraju, który dawno temu już porzucił myślenie w kategoriach równowagi sił, stwierdził: UE to jedyna instytucja, dzięki której możemy zrównoważyć amerykańską dominację na arenie światowej.

Historia zatacza pełne koło. Po wyłamaniu się z imperium brytyjskiego Stany Zjednoczone zawiązały spójną federację, stając się dla świata coraz silniejszym i ważniejszym krajem. W końcu przyćmiły wielkie europejskie potęgi. Tym razem kolej na Europę: musi się wybić na siłę i oderwać od Ameryki, która odmawia podzielenia się swoimi przywilejami hegemona.

Europa wyrośnie na głównego konkurenta Ameryki i od tej drogi nie ma odwrotu. Jeśli Waszyngton i Bruksela w porę nie rozpoznają skali zagrożeń wynikających z przepaści, jaka między nimi się otwiera, i nie przygotują się do życia w świecie bez Pax Americana, doprowadzą do tego, że następne starcie cywilizacji odbędzie się nie między Zachodem a resztą świata, lecz między dwiema wrogimi sobie częściami tego samego Zachodu.









11 Września 2001