Tadeusz Konwicki

Łabędzie

 

 

Kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy są Radziejowice, a w nich pałac, park i spory staw. Ten pałac należy do Ministerstwa Kultury i Sztuki i do tego pałacu pewien były już minister kultury zapraszał artystów na ideowe rekolekcje oraz na bardzo skromny stołówkowy obiadek. Wiedziony niezdrową ciekawością i ja tam parę razy byłem, kłaniałem się ludziom, którym nieczęsto się kłaniam, patrzyłem, jak czcigodni starcy naszego parnasu obłapiają gorliwie nieaktualnego już dziś ministra, słuchałem jednym uchem popisów krasomówczych lewitujących w ekstazie artystów i jakichś facetów mianowanych artystami, jadłem także mielony kotlecik popijając kompotem z suszonych jabłek.

My zatem wszyscy, pojednani na jeden referacik i na jeden obiadek, oddawaliśmy się słodkiemu życiu obywateli na podniecającej delegacji służbowej, ocieraliśmy się nieśmiało o dygnitarzy średniej rangi, wymienialiśmy między sobą porozumiewawcze i pogardliwe uśmiechy, jednym słowem prowadziliśmy skomplikowaną i hazardową grę obecności na rządowych salonach, a tymczasem nie opodal, za ścianą, za skrawkiem parku rozgrywała się na wspomnianym stawie straszliwa tragedia miłosna.

Otóż pewien łabędź zakochał się w pewnej gęsi. Łabędź był państwowy i należał zapewne do ministra, a gęś, wstyd powiedzieć, była zwykła, wiejska, co najwyżej pegeerowska. Na domiar złego łabędź był żonaty i oboje z żoną stanowili jedyną parę właścicieli oraz mieszkańców stawu. Jak do tego doszło, że trafiła tam gęś, nie wiem. Może była w podróży służbowej, a może wlazła z ciekawości lub żeby się później przechwalać przed innymi gęsiami? Pewne jest tylko, że któregoś dnia zaczęła pływać po lśniącej powierzchni ministerialnego stawu. I w tym momencie, o tej godzinie narodził się wielki dramat.

Wspaniały, piękny łabędź, utrzymujący się ze środków ministerstwa, zakochał się w zwykłej prowincjonalnej gęsi, wcale nie urodziwej i chyba niezbyt schludnej, a na pewno niezamożnej. Jak się zdaje, gęś, zupełnie nie doceniająca zaszczytu, który ją spotkał, kategorycznie odpaliła konkurenta. Łabędź szalał z miłości, uganiał się za swoją wybranką od rana do nocy, przestał jeść ministerialne potrawy, porzucił swoją służbową żonę, stracił godność i honor, zdeklasował się, spadł, dosłownie, do wiejskiego rynsztoka, wreszcie schudł, rozchorował się i zdechł u stóp nieprzejednanej bogdanki, której fanaberyjnego uporu do dziś nikt nie umie wyjaśnić.

I od tej pory wdowa-łabędzica pływała samotnie po wielkim stawie jak biały upiór, jak śnieżny wyrzut sumienia, jak rtęciowy symbol skandalu z wyższych sfer.

 

"Kalendarz i klepsydra" 1976