Rzeczpospolita - 23-10-2010

 

Piotr Zaremba

KPP wiecznie żywa

 

Dlaczego szyld dawnej kompartii wraca jako narzędzie współczesnych sporów? Po części z powodu intensywności konfliktu, który żywi się historycznymi maskami. Ale też i dlatego, że dawne wojny ideowo-polityczne są zastępowane nowymi, kulturowymi.

Poeta Jarosław Marek Rymkiewicz został pozwany przez Adama Michnika, kiedy porównał jego i jego firmę, Agorę, do Róży Luksemburg z czasów, gdy "zmierzała do wynarodowienia Polaków, które to dzieło przejęła potem Komunistyczna Partia Polski". W pozwie prawnik Michnika przypomniał o zagrożonej reputacji spółki giełdowej, co w zestawieniu z wagą historycznego starcia zabrzmiało kabaretowo. Komedia goni jednak komedię.

Michnik biegnie do Piotra Najsztuba i oznajmia, że to PiS przypomina mu przedwojenną Komunistyczną Partię Polski. Zważywszy, że jeszcze niedawno odniesienia do przedwojennych komunistów traktowane były przez ludzi "Wyborczej" jak wzmianki o stryczku w domu powieszonego, to świadectwo odwagi lub nieostrożności. Worek pod nazwą "KPP" się rozpruwa. Po raz kolejny, ale wyjątkowo widowiskowo.

Kto służył Sowietom?

W "Gazecie Polskiej", piśmie w dobie polaryzacji coraz bardziej wpływowym, wątek podchwytuje na przykład Krzysztof Wyszkowski. Michnik użył nazwy KPP niczym broni atomowej, więc prawicowy publicysta nazywa naczelnego "Wyborczej" Szechterem. Tak jak nazywał się ojciec guru polskiej liberalnej lewicy, Ozjasz Szechter, działacz przedwojennej Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. "Michnik jako postkomunistyczny propagandzista zwalczający po 1989 roku działania na rzecz pełnej demokratyzacji i zdrowego państwa jest podobny do Szechtera, który jako działacz partii komunistycznej chciał unicestwić państwo polskie, służąc sowieckiej ojczyźnie" - wyrokuje, trochę na zasadzie odwetu, Wyszkowski.

Obie strony biją, żeby bolało. Michnik wie, że analogia do sekciarstwa komunistów jest dla polskiej prawicy bardziej bolesna niż wyświechtane odniesienia do faszystów. Z tym że jest to analogia doraźna, odnosząca się raczej do taktycznych zwodów Kaczyńskiego (KPP była przecież sektą) niż istoty jego polityki, więc nie wróżę jej żywotności. Inaczej jest z porównaniem do KPP Michnika wraz z jego przyjaciółmi. Ono ma długą tradycję i solidne historyczne uzasadnienie. Zapewne nie zniknie jutro czy pojutrze.

Politykiem sięgającym po nie najczęściej był Jarosław Kaczyński. Najlepiej pamiętamy jego słowa z 14 marca 2006 roku, kiedy to w Radiu Maryja przy okazji ataku na Donalda Tuska wskazał jako zaplecze PO "siły wywodzące się z Komunistycznej Partii Polski", a za symbol tego związku uznał komentarz wicenaczelnej "Gazety Wyborczej" Heleny Łuczywo. W tym momencie charyzmatyczna dziennikarka stała się kimś w rodzaju personifikacji KPP.

Sprawa wywołała oburzenie samej gazety i wielu jej obrońców z różnych kręgów. Umieszczono tę deklarację na liście niedyplomatycznych wystąpień prezesa wówczas rządzącej partii, konfliktującego się chętnie z różnymi środowiskami. To prawda, ta redakcja sama atakowała ostro obu braci Kaczyńskich od lat. Ale autor niniejszego tekstu pamięta, jak dokładnie po tej wypowiedzi ten wpływowy zespół ludzki porzucił ostatnie skrupuły. Osoby do tej pory choć odrobinę bardziej miękkie zrezygnowały (jak Ewa Milewicz) z niuansów w ocenach. Jednocześnie nagrodą dla Kaczyńskiego był aplauz niektórych innych środowisk.

Pomijając sferę epitetów i przerysowań, sięgnięcie do historii pomaga zrozumieć. Nawet jeśli niektórzy tropiciele "czerwonych dynastii" sami jawią się mało wiarygodnie.

Sprawa miała też ludzki wymiar. To prawda, Łuczywo nadawała się na uosobienie pewnej grupy. Jej ojciec Ferdynand Chaber był dawnym członkiem KPP żydowskiego pochodzenia, a w latach PRL dogmatycznym funkcjonariuszem PZPR-owskiego aparatu, zmarginalizowanym dopiero w następstwie "antysyjonistycznych" czystek w 1968 roku. Jednocześnie jego córka to od 1968 roku buntowniczka przeciw systemowi. Po 1976 zaangażowana w KOR, niosła ulicami Warszawy torbę wyładowaną numerami "Robotnika", pisma będącego zapowiedzią tego, czego dokona potem "Solidarność". Człowiekiem, który trzymał tę torbę za drugie ucho, był... Jarosław Kaczyński. Gdy zbliżyli się do przechodniów, których wzięli za tajniaków, przez moment udawali zakochanych...

Czy takie wspólne doświadczenia to dużo czy mało? Z pewnością w roku 2006 żadne więzy ich już nie łączyły. Za dużo wyrosło między nimi barier politycznych i towarzyskich. Zarazem Łuczywo podobno naprawdę mocno to wystąpienie przeżyła. Nie ma powodu, by w to nie wierzyć. Inna sprawa, że nadała tym emocjom zabarwienie typowe dla swego środowiska. Zwierzając się na łamach "Przekroju" Piotrowi Najsztubowi, dziennikarka oskarżyła lidera PiS, że chce wywołać w niej i jej kolegach poczucie obcości. Od tego tylko krok do zarzutów o antysemityzm.

Naturalnie obrońcy uznali uwagę Kaczyńskiego za coś w rodzaju "pierdnięcia w salonie", poprzestając na zgryźliwych uwagach w stylu: no tak, nie uszanuje najbardziej zasłużonych ludzi. Niektórzy dziennikarze "Wyborczej" ponazywali się z kolei w swoich blogach "żydokomuną", ale ludzie niewtajemniczeni niewiele potrafili z tego zrozumieć. Sam Kaczyński także nie potraktował tego skrzyżowania szabel jako punktu wyjścia do wyłożenia kart na stół w sporze z tym środowiskiem. Dźgnął aluzją i szybko się cofnął.

Lecz tak naprawdę nie było to pierwsze jego wystąpienie w tym duchu. Już w roku 1992, polemizując z gazetą Michnika na temat relacji polsko-rosyjskich, lider Porozumienia Centrum porównał środowisko "Wyborczej" do SDKPL oraz KPP. W roku 1993, udzielając wywiadu rzeki Michałowi Bichniewiczowi i Piotrowi Rudnickiemu, poszedł najdalej w wyjaśnieniach. "Jest to problem formacji politycznej, którą ja nazywam formacją KPP. Powojenny komunizm za sprawą sowieckiej okupacji Polski wprowadził tę formację w centrum życia kulturalnego i społecznego lat 50. Ludzie do niej należący byli w przeważającej mierze pochodzenia żydowskiego. Skądinąd była to resztówka Komunistycznej Partii Polski, a wszystko wskazuje na to, że to formacja czysto enkawudystowska. (...) Tamten układ można nazwać kluczem z alei Przyjaciół czy alei Róż. Przecież jak Michnik szedł ze mną tamtędy, to co drugiemu człowiekowi podawał rękę, a potem mnie pytał: Wiesz, kto to jest? I wymieniał nazwiska, które się jednoznacznie kojarzyły. Z tego pokolenia wywodzili się rodzice wielu obecnych czołowych działaczy Unii Demokratycznej i »Gazety Wyborczej« oraz wielu czołowych dziennikarzy prasy i telewizji".

Czerwone dynastie

Była więc nie tylko teza polityczna, ale i socjologiczny obrazek. To zaś, czego nie mówili głośno politycy, dopowiadali komentatorzy. Już we wrześniu 1993 roku w "Gazecie Polskiej" ukazał się tekst historyka Leszka Żebrowskiego "Ludzie UD. Trzy pokolenia". Był on poświęcony rodowodom ludzi, o których mówił Kaczyński. Przy czym o ile politycy Unii Demokratycznej pojawiali się w nim sporadycznie (ta partia miała wbrew stereotypom bardzo zróżnicowaną kadrę przywódczą), o tyle zdominowały ją historie rodzinne redaktorów "Wyborczej" - poza Michnnikiem i Łuczywo między innymi Ernesta Skalskiego, Edwarda Krzemienia, Konstantego Geberta czy Krystyny Naszkowskiej. Teza była jednoznaczna: to potomkowie "formacji zdrady narodowej", dziedziczący jej sympatie i fobie. Ten nurt rozważań pojawiał się potem wielokrotnie, a jego klasykiem stał się ulubiony intelektualista Radia Maryja profesor Jerzy Robert Nowak, tropiący genealogiczne i towarzyskie powiązania "czerwonych dynastii".

Ludzie przyjmujący ze zgrozą te rewelacje uważają całą kontrowersję za coś w rodzaju dopustu bożego. Produktu złych ludzi, którzy z powodów politycznych postanowili opluskwić wrogów. Z kolei po prawej stronie tym wywodom towarzyszą czasem naprawdę spiskowe interpretacje. Antoni Macierewicz, który zakładał razem z Michnikiem i Kuroniem Komitet Obrony Robotników, ale potem, jeszcze przed rokiem 1980, śmiertelnie się z nimi poróżnił, traktuje tych przeciwników jako jednorodną grupę, która od połowy lat 60. realizuje cały czas te same antynarodowe cele. Występując w różnych rolach: najpierw partyjnych dysydentów, "komandosów". Organizatorów lewego skrzydła KOR. Wreszcie ekspertów "Solidarności".

Kaczyński nigdy tak jednoznacznej tezy nie postawił. Współpracował z Kuroniem i Michnikiem dużo dłużej niż Macierewicz - do roku 1989. W jego wywodach w "Alfabecie braci Kaczyńskich" pojawiają się co prawda sugestie znaczących różnic politycznych: jego zdaniem obaj lewicowi politycy, mówiąc o przywódcach PZPR, rozumowali kategoriami o wiele bardziej "wewnątrzsystemowymi" niż inni ludzie opozycji. Ale to raczej luźne obserwacje niż spójne twierdzenia. Skądinąd budzące więcej zaufania niż domknięte pointy Macierewicza.

Spotkanie różnych światów

Doświadczenia braci Kaczyńskich, synów rodziny z Żoliborza mającej akowską kartę, to modelowy przykład zderzenia różnych światów w opozycyjnym tyglu. Już w liceum w połowie lat 60. zetknęli się z walterowcami, dawnymi czerwonymi harcerzami skupionymi wokół Jacka Kuronia. Ludźmi dziedziczącymi szczególnie wiele rytuałów i przesądów KPP (na czele z żarliwym internacjonalizmem) w przeciwieństwie do oficjalnej ideologii PZPR, która traktowała tamtą tradycję trochę jako mit założycielski, a trochę kłopotliwy balast. To spotkanie okazało się nieudane. W swojej biografii Jarosława Kaczyńskiego cytuję jednego z członków tej grupy, Marka Maldisa, który tłumaczy: "Kaczki były przywiązane do międzywojennej Polski, do Piłsudskiego, Dmowskiego. My byliśmy lewakami".

W marcu 1968 bracia podpisują na Uniwersytecie list inspirowany przez "komandosów", ale denerwują się na koleżankę z tamtego środowiska, gdy używa ironicznie słówka "moczarstwowy". Ona drwi sobie w ten sposób z nacjonalistycznego komunisty ministra Moczara, ale także i z II RP. Dla nich to bolesne. Podobne różnice pojawiają się w obrębie antypeerelowskiej opozycji na każdym kroku. Marek Jurek zaczynający opozycyjną drogę o schyłku lat 70. w Poznaniu opisywał charakterystyczną kontrowersję między nim, początkującym młodopolakiem, a tamtejszymi kuroniowcami: "Oni na milicję mówili chętnie »policja« żeby podkreślić »reakcyjny« charakter PRL. My rozróżnialiśmy: to komunizm, a nie międzywojenna Polska" - relacjonował po latach.

Od tego już tylko pół kroku do najbardziej fundamentalnej różnicy, którą definiował w mojej książce "Historia Ruchu Młodej Polski" jeden z dawnych "komandosów" Jan Lityński: Oni (prawica - P.Z.) woleli mówić "naród". My upieraliśmy się przy słówku "społeczeństwo".

A jednak te historyczne i ideowe różnice jawiły się ciągle, wbrew Macierewiczowskiemu manicheizmowi, jako rozmazane, niekonkretne, gdyż obie strony nie znały dokładnie ani drogi "wyjścia z systemu", ani tym bardziej ostatecznego celu. Bronisław Wildstein, wtedy współpracownik KOR-owskiej lewicy, dziś krytyk jej spadkobierców, tak wspomina te czasy: "Mimo wszystko dawni "komandosi" mówili o porozumieniu z Kościołem, otwierali się na inne sposoby myślenia. Kres tego otwarcia przyszedł, kiedy skończyła się rewolucja".

Kim byli tak naprawdę ludzie wpychani potem w schemat nowej KPP? "Bardzo odważni. Niezadowoleni, gdy osądzało się ostrzej ich rodziców. Ale też wynoszący z komunistycznej tradycji duch sprzeciwu. Na pewno nieufni wobec odmiennych kierunków myślenia, zwłaszcza prawicowych. U schyłku lat 60. bardzo elitarni, byłem jednym z nielicznych wywodzących się z innego środowiska społecznego, których tolerowali. Potem zaczęli się otwierać, ale nigdy do końca. A zarazem kiedy podróżowałem w połowie lat 70. po Europie, domy pomarcowych emigrantów były często bardziej otwarte na polskość niż domy typowych Polaków" - relacjonuje ich dawny towarzysz opozycyjnej drogi, ale syn cieśli z Sochaczewa, Ryszard Bugaj.

Wojna na kostiumy

Rok 1989 przyniósł, jak zauważa Wildstein, zasadnicze zmiany. Znaczące środowiska, wywierające dzięki autorytetowi i zręczności takich ludzi jak Kuroń czy Michnik wielki wpływ na "Solidarność", znalazły się nagle w sytuacji narastającej politycznej konkurencji. I to chyba one szybciej zaczęły budować koślawe historyczne analogie, niż padać ich ofiarą. Można nie ufać ocenom Kaczyńskiego czy Macierewicza, gdy mówili o politycznych przeciwnikach. Ale skąd krytycyzm Stefana Kisielewskiego, który skądinąd traktował Adama Michnika z sentymentem i choćby z racji wieku stał trochę ponad podziałami? "Ten dzisiejszy Michnik to totalitarysta" - pisał w "Alfabecie Kisiela" wydanym na początku 1989 roku. "Demokratą jest ten, kto jest po mojej stronie. Kto ze mną się nie zgadza, jest faszystą i nie można mu podać ręki".

To nie były gołosłowne wrażenia. W ogniu kampanii wyborczej 1990 Ernest Skalski ogłosił na łamach "Wyborczej", że jakikolwiek byłby program PC, gromadzą się wokół niego ludzie o poglądach populistycznych i nacjonalistycznych. Epitet "lewica" używany wobec przeciwników miał zastępować rodzącej się prawicy etykietkę "Żyd". Równanie było proste: kto opowiada się za podziałem sceny, optuje za najbardziej czarnosecinną wersją przedwojennej polityki. Te histeryczne analogie prowokowały do odwetu.

Pojawiały się one przez cały okres III RP. Oburzonym współczesnymi analogiami między łódzkim mordem i zbrodnią na prezydencie Narutowiczu przypomnijmy, jak to w połowie lat 90. do endeckiej tłuszczy porównywano Ligę Republikańską wygwizdującą prezydenta Kwaśniewskiego. Naturalnym finałem są dzisiejsze porównania PiS do przedwojennej endecji, chybione, bo w programie i praktyce formacji Kaczyńskiego nawiązań do tamtej tradycji jest bardzo mało. Wystarczą pozorne zbieżności językowe (kto może mówić o "interesie narodowym", jak nie nacjonaliści?) i wyłowienie w tłumie zwolenników choćby pojedynczego wyznawcy spiskowych teorii.

Czy jednak bez tego wpychania historycznych kostiumów na ramiona polskiej prawicy formułka KPP by się nie pojawiła? Zapewne tak, prowokowała ją bowiem sama logika sporu "Wyborcza" kontra reszta świata, który był w dużej mierze sporem o komunistyczną przeszłość i o sposoby radzenia sobie z nią. Unia Demokratyczna była w tym starciu tylko miotanym rozterkami statystą. To Michnik i jego ekipa stanowili prawdziwy punkt odniesienia. W coraz większym stopniu zresztą dla Kaczyńskich i ich obozu.

Nie pochwalali komuny, ale...

Gazeta Michnika nie wychwalała komunizmu. Nawet kiedy wytoczył proces IPN-owi, występując w obronie dobrego imienia swojego ojca Ozjasza Szechtera, jej naczelny nie podjął próby objaśnienia postawy "dobrego KPP-owca". Słowne flirty z tradycją kompartii były na tych łamach stosunkowo rzadkie. Co zabawne, najcieplej napisał o przedwojennych wyznawcach tej ideologii Jarosław Kurski, dawny prawicowy młodopolak. W maju 2001 wyraził ogólnikową sympatię dla podsądnych w wileńskim procesie komunistycznych intelektualistów. Ludzie o korzeniach rzeczywiście KPP-owskich bardzo się podobnych akcentów wystrzegają.

Zarazem zaś całą linię "Wyborczej" od 1989 roku można określić jako antyantykomunistyczną. Składało się na to wszystko: od spraw fundamentalnych do drobiazgów. W roku 2008 w eseju "Oczy poetów" Adam Michnik zawyrokował, że najlepszą książką o historii PRL jest "Lawina i kamienie" jego redakcyjnych koleżanek: Anny Bikont i Joanny Szczęsnej. Był to wyrok na większość publikacji poświęconych komunizmowi. Zgodnie z tą linią "Wyborcza" od lat zwalczała takie książki jak "Hańba domowa" Jacka Trznadla, które szły o milimetr dalej niż redakcja na Czerskiej w osądzaniu zarówno komunistycznych, jak i peerelowskich biografii. Z drugiej zaś strony przeczulenie na tym punkcie przybierało groteskowe formy. Jak wtedy, gdy recenzenci filmowi w "Gazecie Telewizyjnej" wydawali wyroki na najbardziej niewinne amerykańskie kryminały, jeśli tylko poruszały tematykę szpiegostwa na rzecz sowieckiej Rosji (autentyczne i do udowodnienia!).

Naturalnie zasadniczym wyrazem stosunku do przeszłości stały się teksty mające rangę manifestów. Gdy Michnik próbował uzgadniać wspólną wersję historii PRL z Cimoszewiczem, szykując historyczny kompromis między liberałami z dawnej opozycji i peerelowskimi pragmatykami. Kiedy Jacek Kuroń ubliżał manifestantom przed domem Jaruzelskiego od "hunwejbinów". Czy kiedy wywiad z generałem Kiszczakiem kończył się, używając dzisiejszego języka, "kiczem pojednania".

Czy można się dziwić, że niektórzy ludzie niejako w odpowiedzi sięgali, nieraz i w obsesyjnym stylu, do minionych ludzkich historii? Do opowieści Kuronia, jak to w latach 50. wędrował przez polskie wsie na czele "czerwonych harcerzy", śpiewając po rosyjsku lub w jidysz, niczym przez ostępy dzikiej krainy do skolonizowania. Albo do wspomnień opozycjonistów z lat 70. o mieszkaniu Michnika w alei Przyjaciół, które było największe i miało telefon. Co oczywiście bardzo ułatwiało konspirowanie, ale było też świadectwem przynależności niektórych dysydentów do klasy uprzywilejowanych.

Dziś spory o rozliczenie komunizmu mocno już ostygły, nikt nie propaguje kompromisu dawnych peerelowców z dawną opozycją. Dlaczego więc formuła KPP nie tylko odżyła, ale za sprawą choćby Rymkiewicza trafiła z niszowych pisemek na najgórniejszą półkę? Po części z powodu intensywności konfliktu, który wciąż żywi się historycznymi maskami. Konfliktu, o którym nie daje zapomnieć zwłaszcza niestrudzony Kaczyński. Ale też i dlatego, że dawne wojny ideowo-polityczne są zastępowane nowymi, kulturowymi.

- Czy ludzie Agory to spadkobiercy SdKPL i KPP chcący wynaradawiać Polaków? - zastanawia się Wildstein. - Widzę w tym ewentualną pożywkę dla antysemitów. A jednak w zasadniczym sensie jest to zarzut słuszny, przecież oni naprawdę traktują narodowe tradycje jako balast. Swoje żydostwo powymyślali sobie po latach jako ideologiczny konstrukt, czyste zaprzeczenie polskości.

Ostrożniejszy jest Bugaj. - Przypisywanie tym ludziom spójnych antynarodowych tendencji to zawracanie głowy. Ale bez przyjrzenia się ich korzeniom nie zrozumiemy ich obecnych wyborów - zwraca uwagę skłócony od lat z Michnikiem ekonomista.

No właśnie, bo pomijając sferę epitetów i przerysowań, sięgnięcie do historii pomaga zrozumieć. Nawet jeśli niektórzy tropiciele "czerwonych dynastii" sami jawią się mało wiarygodnie, jak Jerzy Robert Nowak, dawny peerelowski dyplomata, który w swoich książkach wychwalał Kadarowską komunistyczną normalizację na Węgrzech. I nawet jeśli teza Kaczyńskiego z 1993 roku o fundamentalnej roli ludzi z KPP-owskich rodzin zaczyna już trącić myszką. Mieli oni znaczący wpływ na zablokowanie w Polsce rozliczeń komunizmu. Ale ich obecna rola jest dużo mniejsza, a oni sami z łatwością do zastąpienia. W końcu w takich państwach jak Anglia, Holandia czy Hiszpania to nie sowiecka okupacja wyłaniała elity, a w swoistej "rewolucji kulturalnej" zaszły dużo dalej niż Polska.

Gdy czytam dziś Wyszkowskiego używającego nazwiska Szechter niczym epitetu, pamiętam też, że ojciec Michnika to także uczestnik głodówki w Podkowie Leśnej z maja 1980 roku. To symboliczne wystąpienie łączące sędziwego żydowskiego komunistę z przyszłym antysemitą Kazimierzem Świtoniem poprzedzało "Solidarność"! Lecz zarazem ma rację Bronisław Wildstein, kiedy mówi: "Od socjologii nie uciekniemy. Każdy ma jakieś korzenie".

Pomijając wszystko inne, biografie tamtych postkapepowskich elit są też kawałkiem fascynującej historii. Helena Łuczywo to panna z czerwonej arystokracji, trochę wyobcowana w morzu zgrzebnej polskości, której buntownicze ulotki wygrzebała z bieliźniarki służąca. Zarazem osoba, która, przystępując do antysystemowego buntu, powtarzała: "Muszę ich zwalczyć, aby się nie bać". A jeszcze zarazem jak mało kto ma osobiste, rodzinne powody, aby przeciwstawiać się takim cywilizacyjnym oczywistościom jak choćby przejrzystość ludzkich życiorysów.

Elity nadal bez kronikarza

Ci ludzie są opisani niezwykle fragmentarycznie. W dużej mierze na ich życzenie. Całą Warszawę obiegła w 1993 roku smaczna historia. Znany dziennikarz "Polityki" chciał opublikować tekst oparty na relacjach dawnych "komandosów" opowiadających mu o wyborach ideowych i życiu osobistym. Tekst został zdjęty w ostatniej chwili na żądanie Aleksandra Smolara, jednego z guru tego środowiska.

Jesteśmy więc skazani na lektury przypadkowe i niepełne: od plotkarskiego pamiętnika żydowskiej emigrantki Vicky Korb, dawnej przyjaciółki Heleny Łuczywo, po skandalizujący wywiad dziennikarza "Wyborczej" Michała Cichego, którego te kręgi ogłosiły wariatem (a rozmawiającego z nim Cezarego Michalskiego - antysemitą). Bo na przykład historyk Andrzej Friszke opisujący początki środowiska "komandosów" w głośnej książce "Anatomia buntu" sprowadził wątki socjologiczne i obyczajowe do minimum.

Oni sami nie czekają na kronikarza. Wpływowi, do pewnego stopnia spełnieni, czują się zarazem zmuszeni do częściowego ukrywania swojej przeszłości. Zdawkowy panegiryk i nie mniej powierzchowny pamflet to jedyne sposoby przypominania o nich publiczności. Niedługo, gdy Adama Michnika i Helenę Łuczywo zastąpią jako apostołowie modernizacji Tomasz Lis i Kuba Wojewódzki, nawet i one przestaną być potrzebne.