Rzeczpospolita - 2003.01.22

 

ZDZISŁAW KRASNODĘBSKI

System Rywina - z socjologii III Rzeczypospolitej

 

Mamy kolejną wielką aferę. Która to już z kolei? Trudno zliczyć. W gruncie rzeczy powinniśmy się przyzwyczaić. Podobno lud przyjmuje ją obojętnie, bo co go może obchodzić kłótnia wśród tzw. elity, którą od dawna ma za bandę malwersantów "u żłobu". Wstrząsem może być jedynie dla tej garstki naiwnych, która ma jeszcze w pamięci ideały przyświecające antykomunistycznemu ruchowi lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, która żyje (czy raczej stara się przeżyć) z pracy własnych rąk lub głowy, nie jest powiązana z żadną grupą kapitałową, polityczną i medialną, która marzyła o tym, żeby żyć nie w raju, ale też nie w błocie, nie w państwie doskonałym, ale przyzwoitym, nie w idealnej demokracji, ale w takiej, w której panuje jawność, prawo i zasada odpowiedzialności.

Czego nowego dowiedzieliśmy się z afery, zwanej aferą Rywina, o kraju, który już wkrótce będzie członkiem "najbardziej elitarnego klubu", jak mawia prezydent? Nie wiemy jeszcze, jak się cała sprawa zakończy, nie znamy wszystkich okoliczności. Na tyle jednak jesteśmy doświadczonymi obywatelami III RP, by zdawać sobie sprawę, iż za rok czy dwa też nie będziemy wiedzieli więcej. Może ktoś powiesi się w celi, kogoś wyłowią z Wisły, może kogoś zastrzelą, gdy będzie wchodził do samochodu, może zostanie opublikowana "biała księga", z której nic nie wyniknie. Najpewniej jednak unikniemy takich dramatów i wszystko okaże się tylko towarzyskim nieporozumieniem, spowodowanym krótkotrwałą niedyspozycją psychiczną.

Ale coś zostanie. Otóż dzięki nagraniu Adama Michnika uzyskaliśmy dokument socjologiczny pierwszej rangi. Doprawdy nie byłoby nawet tanią złośliwością twierdzić, że być może okaże się on najważniejszym tekstem, jaki Adam Michnik opublikował po 1989 roku.

Kontekst tworzy sens

Ten zapis należy traktować jako autentyczny, choć tak trudno jest w to uwierzyć. Całkowicie potwierdza przy tym słuszność postmodernistycznej teorii i metodologii. Wszak to dopiero fakt, że został opublikowany z wielomiesięcznym opóźnieniem, nadał mu pełne znaczenie. Okoliczność, że o niestosownej propozycji Rywina od dawna wiedziała już "cała Warszawa", łącznie z prezydentem i premierem, jest jeszcze jednym potwierdzeniem zasady, iż sens zależy od kontekstu. To samo dotyczy przerw i opuszczeń w opublikowanym tekście.

Zgodnie z tą zasadą zapis ten odsyła do innych publikacji. Dobrze jest go czytać z takimi tekstami jak "Nie będę walczył bronią nienawiści" oraz "Szare jest piękne", a także ze spóźnionym o kilkanaście lat wykładem Aleksandra Kwaśniewskiego "Czy możliwa jest uczciwa polityka?", w którym prezydent nieoczekiwanie okazał się znawcą Immanuela Kanta, ale nie najnowszej historii Polski i własnej formacji politycznej.

Gdyby zapis rozmowy został podany do wiadomości publicznej następnego dnia, a prokuratura została zawiadomiona zaraz po wyjściu Rywina z redakcji, moglibyśmy co najwyżej z całym szacunkiem przypomnieć redaktorom i wydawcom "GW", że należy unikać podejrzanych znajomości i że nie wypada wdawać się w upokarzające negocjacje z osobnikami czyniącymi tego typu propozycje.

Gdyby premier przez szacunek dla sprawowanego urzędu - jeśli już nie dla siebie samego - zamiast formułowania psychiatrycznych diagnoz zrobił to, co nakazuje prawo, odsuwając raz na zawsze podejrzenie, że był zleceniodawcą Rywina, gdyby prezydent staranniej dobierał gości zapraszanych na imieniny - choćby miał je spędzać samotnie przy lekturze Kanta - mielibyśmy rzeczywiście do czynienia jedynie z aferą Rywina i jego tajemniczych mocodawców, a zapis rozmowy miałby przede wszystkim wartość dowodową i sensacyjną.

Zmysł realizmu podpowiada nam jednak, że gdyby tak to się wszystko odbyło, to chodziłoby zapewne o jakiś inny kraj, a nie o postpeerelowską III Rzeczpospolitą, i o jakiś zupełnie inny ustrój niż ten zaprojektowany dla dobra nas wszystkich przy Okrągłym Stole i który, jak się okazuje, został zrealizowany z godną podziwu konsekwencją.

Polskie high society

Na czym polega wartość tego tekstu z socjologicznego punktu widzenia? Po pierwsze, jest to znakomity materiał empiryczny dla badaczy elit. Teraz wiemy wreszcie, jakie to "high society" na bardzo wysokich obcasach zastąpiło "civil society", które na szczęście dla pomyślnego rozwoju "high society" nie uformowało się w kształt wykraczający poza postać orkiestry świątecznej pomocy. Ci, którzy piszą o braku solidarności społecznej, mogą się przekonać, że nie dotyczy to tej grupy, stwierdzić, jak zażyłe są stosunki między różnymi odłamami elity, ludźmi polityki, biznesu, mediów.

Dla badaczy mechanizmów rekrutacji nowych elit Lew Rywin ze swą bogatą biografią może, obok takich postaci jak Sławomir Wiatr i im podobni, posłużyć do konstruowania typu idealnego człowieka sukcesu III RP. Wprawdzie od dawna wiemy już, że wstyd jest się ubiegać o jakieś ważne funkcje, jeśli kiedyś nie było się świadomym - etatowym lub tajnym - współpracownikiem służb - bo to dzisiaj najlepsze świadectwo kompetencji i ofiarności. Łatwiej jest jednak teraz zrozumieć, dlaczego tak nikłe szanse w instytucjach państwowych, w biznesie, w filmie, w literaturze, ma ktoś, kto chciałby pogwałcić nowy kodeks "elitarnej" solidarności, do którego głównych zasad należy "niegrzebanie w biografiach" oraz przebaczenie, o którego chrześcijańskich aspektach pisał ostatnio Roman Graczyk (zob. "GW" z 13 stycznia br.). Oczywiście swoisty typ tej solidarności nie wyklucza zaciętych walk i "ciosu zardzewiałym nożem w plecy" ze strony osobników nieodpowiedzialnych, jak dowiadujemy się z tego pasjonującego, utrwalonego na magnetofonie dialogu.

Negocjacje a la Pruszków

Po drugie, jest to doskonały obiekt badań dla socjolingwistyki, etnometodologii, analizy konwersacyjnej itp. Można dowiedzieć się, jak w Polsce negocjuje się interesy polityczne i gospodarcze. Jak ze sobą rozmawiają, jakim językiem komunikują się ze sobą ludzie naszych "sfer wyższych". Zapis tej rozmowy falsyfikuje zresztą hipotezę o wyalienowaniu się elit ze społeczeństwa.

Okazuje się, że ci panowie (zapewne też i panie) załatwiają swoje interesy nie inaczej, niż się załatwia w Pruszkowie i innych polskich miastach i miasteczkach. Przyjazny ton, w którym prowadzona jest ta konwersacja, czyni jednak z nagrania towarzyską niedyskrecję i akt nielojalności, pogwałcenie podstawowych reguł konwersacyjnych, na które nagrany Lew Rywin reaguje ze zrozumiałym rozgoryczeniem

Państwo w rękach towarzystwa

Po trzecie, instytucjonaliści, konstytucjonaliści, socjologowie państwa itd. mogą, wychodząc od tego przypadku, wysuwać hipotezy dotyczące tego, jak w Polsce konkretnie tworzy się prawo, kto ma inicjatywę ustawodawczą w realnospołecznym sensie i jakie mechanizmy prowadzą do jego uchwalenia. Widać, że chodzi raczej o "agregację" indywidualnych i grupowych interesów (czyli, mówiąc w innym, bardziej zrozumiałym języku, o dzielenie działek, doli, kasy), a nie o dobro wspólne. Zresztą z tej perspektywy takie rozróżnienie nie ma sensu - na tym właśnie ma polegać dobro wspólne.

Prawo jest dostosowywane do potrzeb grup interesu, a państwo nie jest jakimś bytem "pozatowarzyskim", lecz instrumentem używanym przez "towarzystwo" w rozgrywkach grupowych oraz środkiem kumulowania i dystrybucji kapitału przez "grupę trzymającą władzę".

Wypowiedzi obu panów nie bez empatii wnikających w intencje i dążenia prezesa telewizji publicznej oraz członków KRRiTV, obecnych i byłych, ujawniają, jak traktują instytucje publiczne osoby, którym powierzono ich kierowanie. Kompetentny komentarz Rywina i Michnika o zamierzeniach tyczących II programu telewizji to istotny przyczynek do analizy strategii prywatyzacyjnych w III RP, gdyż można przypuszczać, że podobną strategię stosowano już z powodzeniem w wielu innych przypadkach.

Dziennikarz spisuje bez skrótów

Po czwarte, specjaliści od środków komunikowania się na podstawie tego zapisu i sposobu jego opublikowania uzyskają wiele informacji o stanie wolności prasy, o rozumieniu jej funkcji, o stopniu uzależnienia dziennikarzy od właścicieli gazet, a jednych i drugich od polityki i biznesu.

Można też na tej podstawie zastanawiać się nad etosem dziennikarskim, który skłania dziennikarza do pisania "spisuję bez skrótów", chociaż publikuje tekst okrojony, oraz nad efektywnością zbierania informacji, skoro opublikowany w parę miesięcy po wydarzeniu artykuł nie zawiera niczego, czego by już od razu nie wiedziano. Przy okazji tej sprawy znowu dużo dowiadujemy się o roli telewizji publicznej, która od jakiegoś czasu zaczęła wyraźnie zaniedbywać premiera, gdy zmuszona jest mówić o aferze "płatnej protekcji", choć jeszcze do niedawna bez jego wielokrotnej obecności na ekranie nie obył się żaden dziennik telewizyjny.

Gazeta w systemie władzy

Po piąte wreszcie, badacze ruchów społecznych, na przykład pierwszej "Solidarności", mogą potraktować tę aferę jako smutny epilog historii "opozycji demokratycznej". Obyczaje ludzi, którzy zaczynali swoje błyskotliwe kariery od tej strony Okrągłego Stołu, którą eufemistycznie nazywano rządową, nie mogą nikogo zaskoczyć. Działają tak, jak potrafią. Niczego innego się nie nauczyli.

Pewnie nawet nie wiedzą, że można inaczej, i tylko wydaje się im, iż stali się demokratami, liberałami, socjaldemokratami. Ale niestety w skład tak działających elit III RP weszło także wielu z tych, którzy kiedyś reprezentowali stronę społeczną, solidarnościową. Często słyszymy tezę, że dawne podziały straciły na znaczeniu. Rzeczywiście, gdy czyta się zapis tego spotkania, można w to uwierzyć. Oczywiście to Rywin przychodzi z propozycją do Michnika - nie odwrotnie. To Michnik ujawnia nagranie - a nie odwrotnie. Ale dlaczego Rywin w ogóle przychodzi? Dlaczego w ogóle może sądzić, że taką rozmowę można prowadzić z nim poważnie? Czyżby nie wiedział, z kim rozmawia?

Te wszystkie obiady, pertraktacje, narady z premierem, imieniny i przyjęcia, nazwiska i imiona, które padają w tej rozmowie, pokazują, w jakim stopniu "GW" wmontowała się w system nieformalnej i formalnej władzy. To jest najsmutniejszy aspekt tej sprawy. Ta największa w Polsce gazeta - jak niedawno przypomniał Ryszard Bugaj - była na samym początku gazetą nas wszystkich, wyrażała nadzieje, że można uprawiać politykę inaczej, uczciwie, a nawet bardzo uczciwie, w interesie ogółu. Jej sukces wynikał z początku w ogromnej mierze ze społecznego powiernictwa, z zaufania, którym ją obdarzano.

Z czasem każdy kolejny wywiad z osobami w rodzaju Czesława Kiszczaka czy Jerzego Urbana, każdy atak na IPN i ustawę lustracyjną, każdy nowy tekst Mieczysława M. Rakowskiego i jemu podobnych, sprawa Maleszki itd. sprawiały, że coraz trudniej było się łudzić, iż nowe sojusze "GW" wynikają z błędnego rozumienia demokracji, prawa i wolności. Ta rozmowa świadczy o tym, że już dawno nie o idee chodzi, lecz o interesy, i to one oraz te wszystkie powiązania i zależności określają ideowe stanowisko tej gazety, że nawet gdyby chciała, nie może już inaczej. Dzisiaj "GW" jest raczej powiernikiem - czy raczej zakładnikiem - zupełnie innych ludzi niż ci, którzy kiedyś jej zaufali, którzy tworzyli ruch, z którego wyrosła.

Kto przeszkadza modernizacji

Szósta perspektywa, w jakiej może być czytany ów tekst, to perspektywa teorii modernizacji. Z punktu widzenia tej teorii, odniesionej do zapisu rozmowy, widać wyraźnie, że największą przeszkodą w modernizacji Polski nie są małorolni rolnicy, lecz polskie "elity", to "towarzystwo" z kapitałem, wpływowe, zasobne i pewne siebie. Scala ono wszystkie dziedziny życia w jedną wierchuszkę, jak za dawnych czasów. Pod demokratyczną powierzchnią w istocie w Polsce ukształtował się ład monocentryczny, oligarchiczny.

Wydaje się, iż ta rządząca warstwa tak odporna jest na wszelkie procesy, zmiany i unowocześnienia, że trudno wiązać zbyt daleko idące nadzieje na to, że członkostwo Polski w Unii Europejskiej doprowadzi do jej rozbicia, rozproszenia i umożliwi budowę w Polsce gospodarki rzeczywiście rynkowej i demokracji typu zachodniego. To raczej "towarzystwo", całkiem dobrze rozumiejące się ze swoimi zagranicznymi partnerami, będzie próbowało dostosować słabe i podatne na korupcję struktury europejskie do swoich sposobów działania i obyczajów.

* * *

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież wszędzie zdarzają się afery. To prawda, chociaż afera aferze nierówna. Skandal dotyczący nielegalnego finansowania partii, który wstrząsnął Niemcami, byłby według polskich standardów jakimś nieważnym incydentem. W każdym kraju praworządnym wystarczyłoby już to, co wiemy o aferze Rywina, żeby premier podał się do dymisji. Nie o aferę jednak w Polsce chodzi, lecz o system.

Przez całe lata mówiono nam, że największym zagrożeniem dla polskiej demokracji są najpierw "oszołomy", potem populiści i fundamentaliści. Jakaż byłaby to ulga, gdybyśmy się na końcu dowiedzieli, że tak jest i w tym przypadku, że w istocie to byli tylko przebierańcy, np. że to była rozmowa Andrzeja Leppera z ojcem Rydzykiem, którzy zręcznie podszyli się pod postacie producenta "Listy Schindlera" i dawnego bohatera opozycji. Jakże chcielibyśmy wrócić do czasów, gdy można nas było straszyć polskim prostakiem, ciemniakiem i antysemitą. Z tym niebezpieczeństwem przecież jakoś byśmy sobie poradzili. Ale takiego happy endu nie będzie.

Musimy spojrzeć prawdzie w oczy: największe zagrożenie dla demokracji, dla naszej wolności i naszej pomyślności płynie nie z marginesu III RP, lecz z jej kulturalnego, politycznego i gospodarczego centrum, nie z dołów, lecz z samej góry, z "towarzystwa", postkomunistycznego i po części postsolidarnościowego.

 

Autor (ur. 1953) jest socjologiem i filozofem, profesorem uniwersytetu w Bremie i na UKSW. Najważniejsze publikacje: "Rozumienie ludzkiego zachowania" (1986), "Upadek idei postępu" (1991), "Postmodernistyczne rozterki kultury" (1996), "Max Weber" (1999). Mieszka w Bremie i w Warszawie.

 




AFERA RYWINA