STANISŁAW BARAŃCZAK

KSIĄŻKI NAJGORSZE

 

2009

 

(...)

 

Idea rzucona na płask

Józef Ozga-Michalski, Do najjaśniejszej pani, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1975, s. 80, nakład 3000 egz.

Gdy czytamy najnowszy tomik Józefa Ozgi-Michalskiego, ogarnia nas szczery żal. Znaliśmy tego poetę dobrze i ceniliśmy nad wyraz za jego urokliwą naiwność i prostotę, za pobrzmiewającą w jego wierszach fujarkę pastuszą, zaczerpniętą pełną garścią (?) z ożywczych źródeł poezji ludowej, za jednoznaczność ideowych deklaracji. Tymczasem - cóż się obecnie dzieje z naszym ulubionym twórcą? Lektura tomiku wstrząsa: oto na naszych oczach jeszcze jeden poeta daje się złapać na cuchnący lep awangardy. Prawda, błyśnie jeszcze czasem w tych utworach jakiś szczerozłoty diamencik prawdziwej poezji, jakiś rym akuratny i nienaciągany ("kraju - wyraju", "serce - poniewierce", "robotnik - ochotnik" albo "usta - tłusta"), jakaś metafora daleka od pseudonowoczesnych udziwnień ("Gdy gwiazdy dźwięczą jak kolczyki w uszach", s. 6), jakieś zaangażowane stwierdzenie budzące w nas żywy oddźwięk emocjonalny:

 

Z pełnym żołądkiem idziemy do pracy

nawet gdy słońce dopieka,

choć słońce w Raka konstelacji,

nie może zabraknąć mleka. (58)

 

Niestety jednak, przeważa w tomiku destrukcyjny wpływ nowomodnych "prądów" "poetyckich"; i doprawdy, żałość bierze, gdy obserwujemy, jak zasłużony twórca, ścigając miraż fałszywie pojętej "nowoczesności", zaciemnia i gmatwa jasny dotąd i czysty sens swych wierszy:

 

Nienaumyślnie w takim domu

fabuła twoja jest w zamęcie,

rudera pusta jak róg gromu

wygwizdującą [?] swe sentencje. (22)

 

Nasza sprawa - rzeszą pokoju

ośmielamy się błagać z naciskiem,

wolno idzie na kształt wołu

w międzyrożu dynamit z listem [?!]. (55)

 

Tutaj poeta wyraźnie dał się ponieść nurtowi tzw. wyzwolonej wyobraźni. Gdzie indziej - i to budzi żałość jeszcze większą - autor idzie za podszeptem nieopierzonych "poetów" i "teoretyków" obecnej "młodej" generacji i daje się zafascynować perwersyjnymi teoryjkami tzw. lingwizmu. Stąd biorą się różne puste igraszki językowe ("tęgich boszów i doboszów" itp.), w których Ozga-Michalski trwoni bez pożytku właściwą sobie liryczną energię. Toteż z goryczą czytamy strofy, będące jakby niezamierzonym komentarzem do tego zwichniętego, acz gigantycznego w zamierzeniu dzieła, jakim jest tomik Do najjaśniejszej pani:

 

Wtedy w wiolinie tej idei

rzuconej z czoła i na płask,

w pulsie ironii i nadziei

jeden potężny w niebo wrzask. (26)

 

Jeden potężny wrzask dobywa się z naszych piersi: nie tędy droga, poeto!

 

 

Jądra na miejscu

Eugeniusz Kabatc, Patrycja, czyli o miłości i sztuce w środku nocy, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975, s. 224, nakład 20 000 egz.

Szokująca siła eksperymentu literackiego, jaki zastosował w swej najnowszej książce Eugeniusz Kabatc, jest wynikiem zderzenia z sobą dwu jaskrawo odmiennych tradycji sztuki powieściopisarskiej naszego stulecia. Chodzi o tradycję, z jednej strony, Alaina Robbe-Grilleta, z drugiej - Władysława Machejka. Z Robbe-Grilleta zapożyczony został sposób potraktowania fabuły i narracji, z Machejka - styl. Wziąć tych dwu najbardziej zagadkowych prozaików dzisiejszej Europy, wrzucić ich do wspólnego tygla i utrzeć na jednolitą zawiesinę - do takiego ambitnego pomysłu zdolny był jak dotąd tylko autor Patrycji. Akcja powieści toczy się we współczesnych Włoszech, ale przy całym jej życiowym prawdopodobieństwie (bohaterami są głównie terroryści, prostytutki oraz artyści lewacy, kręcący wspólnymi siłami film w murach starożytnego zamku, spod którego pięćdziesięciokilometrowy podkop prowadzi wprost pod Rzym) próżno byłoby tu szukać jakiejś konwencjonalnej fabułki, do której spójnego ułożenia zdolny jest przecież byle trzeciorzędny pisarzyna. Ambicje Kabatca sięgają wyżej. Idąc śladem nouveau roman, autor opowiada nam wszystko w ten sposób, że kompletnie nie wiadomo, czy przebywamy akurat na terenie snu, jawy czy jeszcze czego innego; ponadto w pewnym momencie narrator na skutek wypadku samochodowego zostaje stuknięty w głowę, co mu znakomicie ułatwia balansowanie na pograniczu realności i fantasmagorii. Skomplikowanym realiom współczesnych Włoch zostaje w ten sposób nadane piętno dodatkowej wieloznaczności.

Cóż dopiero, gdy wydarzenia zostają przefiltrowane przez świetnie podchwycony machejkizm stylu! Rzućmy okiem na kilka próbek: "Plan najwcześniejszy, proscenium przychylne mi zwykle, zależne od mojej woli i moich kaprysów, wyobcowało się nagle, stanęło okoniem" (s. 32-33). "Gromadny udział owoców dobra i zła w tworzeniu pożywki dla wydarzeń ostatniej doby określał wszystkie związki przyczyn i skutków, w których sieć dałem się wplątać w pościgu za łupem, jaki wciąż pozostawał odległy i niepewny" (37-38). "- Czy zamek jest dla ciebie tylko sceną? -dopytywał się Enriquez rozsadzając nieudolnym brykiem kulę magii (i trwoniąc po drodze skarby uniesienia). Jałowy paroksyzm odtoczył się koślawo, pozostawiając za sobą puste pole ciszy" (100). "Strzępy potencjalnej armii rozwlekają skarby gorącej krwi po rozpadlinach partykularnych interesów" (110). "Potężny, rozkołysany świat wydarzeń bił w zaporę starych pojęć [...] rozłupał kryształową bramę ideologii, za którą, w murach wznoszonych cierpliwie od niemal trzydziestu lat [...] dobrze uzbrojone, opancerzone idee-towarzyszki walki rozpierzchły się nagle po kątach jak wystraszone, histeryczne baby" (194).

Twórczo rozwinięty machejkizm Kabatca to jednak nie tylko proscenium, które stanęło okoniem, owoce tworzące pożywkę w sieci czy też odtaczający się koślawo paroksyzm. To również charakterystyczna dosadność i barwność języka. Jeden z głównych bohaterów, reżyser filmowy zwany Wielkim Chamem (czy jest wielki, tego czytelnik sprawdzić nie może, natomiast chamem jest istotnie, jak to zwykle artyści na Zachodzie), tak oto wyraża swoje poglądy: "Cała filozofia jest niczym innym, jak nudnym, wywracającym flaki stawianiem pytań. Wywalamy je z siebie beztrosko jak gówna i aniśmy się obejrzeli, jak zamieniliśmy nasz światek w jeden śmierdzący sracz. A odpowiedzi znikąd nie ma" (62). Nie solidaryzując się z pesymizmem Wielkiego Chama, tj. zaznaczając, że odpowiedź jednak jest, i to z określonej strony, narrator ochoczo podejmuje mocny styl wypowiedzi artysty, dowodząc tym samym, że w złożonej rzeczywistości zachodniej cywilizacji umie się znaleźć, "jak przystało na mężczyznę z jądrami na miejscu" (33). Trzeba w ogóle podkreślić, że ten ostatni szczegół anatomiczny odgrywa w powieści rolę -jeśli można się tak wyrazić - czołową, zarówno w obrębie wypowiadanych tu deklaracji artystycznych ("Bijemy po jajach, aż dźwięczy", 51; "Złapać za jaja i targnąć", 75), jak i scen erotycznych ("Nawet kiedy kładła na dłoni jego jądra i ważyła je ostrożnie, z uważnym, napiętym wyrazem twarzy, nie ufał ani jej, ani sobie", 203). Nie ulega wątpliwości, że jest to co się zowie męska proza.

W powieści pojawia się dwukrotnie (i za każdym razem trochę bez sensu) słowo "defenestrować" (138,188), co, jak wiadomo, oznacza wyrzucać kogoś lub coś za okno. Chcieliśmy to już zrobić z Patrycją, ale powstrzymaliśmy się w ostatniej chwili. Nasze okno wychodzi na ruchliwą ulicę i taka cegła, spadając, mogłaby zrobić komuś krzywdę.

 

 

U źródeł machejkizmu

Władysław Machejek, Nasze dzienne sprawy (Z mojego obserwatorium II), Wydawnictwo Literackie, Kraków 1978, s. 380, nakład 5000 egz.

Odczytywanie staroegipskich papirusów, egzegeza Talmudu i Kabały, wgłębianie się w dzieła Kanta i Heideggera - wszystko to jest niczym wobec trudu, z jakim przedzieramy się przez felietony Władysława Machejka. Publicysta ten jest w naszym piśmiennictwie fenomenem jedynym w swoim rodzaju. Jako twórca stylu językowego, zwanego przez znawców machejkizmem (lub machejcyzmem), nie ma sobie równych, gdy idzie o piętrzenie przed czytelnikiem wyrafinowanych trudności i zagadek. Powstały już całe teorie na temat genezy machejkizmu. - Nie rozumiecie? - tłumaczył nam kiedyś pewien znakomity krytyk z Krakowa. - Wszystko sprowadza się do tego, że Machejek dyktuje na gorąco swoje felietony redakcyjnej sekretarce, a ponieważ popija sobie przy tym dla animuszu, ma co chwila drobne zaniki pamięci, napady afazji i tym podobne. Dajmy na to, zapomni słowa "pług"; żeby je w pośpiechu czymś zastąpić, wymyśla słowo "oraczka". I dyktuje: "Na fali uchwał VII Plenum rolnicy wyszli w pole z oraczkami".

Musimy w tym miejscu podkreślić z całą mocą, że ta niesmaczna teoria psychogenetyczna wydaje nam się uproszczona i niesłuszna. Skłonni bylibyśmy raczej rozpatrywać prozę W. Machejka w jej aspekcie strukturalno-funkcjonalnym. Mówiąc prościej, nasz autor pisze machejkowym stylem nie z tak trywialnych przyczyn jak pośpiech, stan upojenia alkoholowego lub rozmiękczenie mózgu, ale w określonym celu, po to, aby coś poprzez ten styl przekazać. Co? Otóż to jest właśnie zagadka, której rozwiązaniu powinny się poświęcić co tęższe umysły krajowej i zagranicznej humanistyki. Naszymi skromnymi siłami nie podołamy oczywiście temu zadaniu: postaramy się jedynie podsunąć luminarzom nauki pewne sugestie interpretacyjne. Wymarzoną po temu okazję stwarza fakt, że ukazał się właśnie nowy tom publicystyki Machejka, książka, którą sam autor określa z typowym dla siebie wdziękiem jako "kontynuację wyboru iskierek w atmosferze relacjonowanych lat" (s. 5). Spójrzmy na kilka przypadkowo dobranych przykładów:

"Jednak pewne zamierzenia partii, wokół których rodzą się różne mity, winny być wyjaśnione w formie konsultacji na spotkaniach z aktywami" (17).

"Przepraszam, chyba nie zdradzam kart, żyjemy w określonym świecie i nic się bez partii nie dzieje [...]" (93).

"Dlatego nie konsultacje nie do końca przeprowadzone wytworzyły bolesne pęknięcia wśród konkretnych grup zawodowych i pochodnych w Radomiu, w Ursusie..." (330).

"Pewne", "różne", "określone", "konkretne"... Ale jakie? - chciałoby się spytać. To właśnie stanowi o istocie machejkizmu: nic nie powiedzieć, sugerując jednocześnie, że coś się wie albo że sprawa jest powszechnie znana i oczywista. Tak jest po prostu bezpieczniej. Lepiej nie wygadać za wiele, bo a nuż zdenerwuje się jakiś towarzysz z Wydziału Prasy; a poza tym koniunktura może się nagle zmienić i ten, kto się zanadto angażował, obudzi się z przysłowiową ręką w przysłowiowym nocniku. Z drugiej strony jednak, trudno pisać bez przerwy drętwym stylem wstępniaków z "Trybuny Ludu"; legenda partyzancka do czegoś w końcu zobowiązuje, wypada więc pisać bojowo i zadzierżyście, ozdobić zdanie dosadnym słówkiem, dorzucić ludowe przysłowie, zmajstrować obrazową metaforę. Z połączenia tych dwu cech: głęboko zakorzenionej ostrożności i pozorowanego na użytek czytelników animuszu, rodzi się typowa osobowość PRL-owskiego publicysty. Specyfika Machejka polega jedynie na tym, że obydwie te sprzeczne cechy są u niego krańcowo spotęgowane.

Stąd właśnie niepowtarzalność owych pereł stylu, w jakie obfituje twórczość naszego ulubionego autora. Nie, nie chodzi nam w tym wypadku o używane przezeń słówka w rodzaju "zapostulować", "usocjalistycznienie", "centralniak", "uterenowić" czy "wodociągizacja", o zwroty typu "ferować zatrudnienie" czy "w aspekcie odkrywania rezerw", o rozumienie słowa "sensat" w sensie "łowca sensacji", a "abnegat" w sensie "renegat". Tego rodzaju klejnociki leksykalno-frazeologiczne i półinteligenckie błędy stanowią normalny element partyjnej nowomowy i nie Machejek je wymyślił. Bardziej typowe dla machejkizmu są większe całości zdaniowe, w których chłopsko-partyzancka pieprzność i dosadność zderza się z partyjno-urzędniczym brakiem logiki i pustym frazesem. Produktem końcowym jest bełkot, przy którego pomocy tworzy się pozór jakiejś aktywnej i samodzielnej interwencji publicystycznej w "określonych" sprawach, jednocześnie zaś nie mówi się nic określonego, co pozwala skutecznie uniknąć kłopotów. Zdania takie tworzą prozę, która przeznaczona jest przede wszystkim do zapełniania wyznaczonego miejsca w gazecie czy czasopiśmie; nie należy jej natomiast czytać, a już zwłaszcza - wgłębiać się w nią i próbować zrozumieć, o co chodzi i jakie jest stanowisko autora. Nie jest to nawet język ezopowy, wypowiedź dla wtajemniczonych, pisanie między wierszami: jest to raczej język, którego ideał stanowi pustka znaczeniowa, zupełna asemantyczność. Język zrodzony przez rzeczywistość, która od trzydziestu kilku lat produkuje miliardy słów i jednocześnie niszczy każdy napotkany okruch sensu.

Jak powiedzieliśmy, nie stać nas w tej chwili na głębszą analizę machejkizmu; nie odmówimy sobie natomiast przyjemności przytoczenia większej liczby przykładów:

"[...] stosunek np. kierownika zakładu do kobiecych przypadłości »jego« pracownic jest stwierdzeniem większych braków godzących w ducha socjalizmu w ogóle, a w społeczny charakter uchwał VI Zjazdu partii w szczegółach" (22-23).

"Boże, gdyby niepokoje przedgrudniowe i tragedia grudniowa rozlały się z marginesowej zapaści używkowej "(57).

"[...] pekaesowski wsteczny bieg stanowi załącznik do głosów sprzeciwu wobec zła, którymi musimy już sterować, żeby nie dryfowały" (89).

"Lecz oto, gdy zwały spraw zostały przetrząśnięte, powoli zelżały nerwy, przeminęły skurcze jak szpony trzymające się rzeczywistości limitowanej m.in. wykonaniem normy, planu i zarobku z zabezpieczeniem ochrony pracy, w dyskusji przebiją się skrzydła ku szerszym międzyludzkim przestrzeniom" (96-97).

"To nie mnie rozognia lubość, gdy w jednej formule naród mieści wszystko i jeszcze przelewa się do uzurpacji" (113).

"Statek płynący do portu pokojowej nadziei zadryfował przy »trzecim koszyku«, którego elementy obstrukcyjne starają się uczynić rozsadzającą rafę" (151).

"A przecież i ja nie tak dawno pisałem tylko o litości dla spragnionej kury, dla prosiaka walącego się pod ścianą w mroku wyschniętych bebechów, natomiast trzy tygodnie temu na posiedzeniu Egzekutywy KW PZPR w Krakowie, poświęconemu zaopatrzeniu w wodę, włączyłem się w sprzeciw wobec minimalizmu programowego w tym problemie" (158).

"Na naszych oczach runęła mitologizacja chłopa polskiego w wydaniu kieszonkowym" (163).

"Zasłony dymne wytwarzają ci, którzy z przysłowiowego rękawa wytrzepują na poczekaniu zgrabne odpowiedzi lub naukowo rozwodzą się, czeszą cynicznym grzebieniem" (187).

"[...] biurokracja ma to do siebie, że mnoży się jak koty przy pełnej misce, jeśli nie przetnie jej się dopływów. Więc niech gminy po kolei stracą listki figowe braku uprawnień. Nawet za cenę bolesnego ślizgania się" (244).

"A ileż dziur powstaje w nadbudowie w wyniku przypalania lub przepalania szybkobieżną euforią. Wydłużony krok nie zaowocuje tam, gdzie plącze się myślenie" (284).

Myślenie W. Machejka istotnie plącze się dość często. "Czy ja bredzę? Na pewno nie" (53) - pociesza się więc co pewien czas nasz autor, podkreślając także: "Dałem się poznać jako wróg koncertów słów i zagmatwanych sformułowań, które mają robić wrażenie głębi" (52). Rzeczywiście, nie ma tu mowy o koncertowym opanowaniu słowa, a zagmatwane sformułowania bynajmniej nie robią wrażenia głębi. Robią zupełnie inne wrażenie. O czterotomowej powieści Czekam na słowo ostatnie, w której Machejek powiedział niechcący zbyt wiele na temat powojennej działalności UB w Krakowskiem, lektorzy na zebraniach ścisłego aktywu partyjnego mówili podobno: "Ta jedna książka przyniosła więcej szkody naszej partii niż cała twórczość Sołżenicyna". To samo, tylko z innych przyczyn, można by rzec o machejkizmie jako o zjawisku językowym. Jeśli za trzydzieści lat słuchający naszych opowieści wnuczek zapyta: - Dziadku, ale to przecież niemożliwe, żeby w tej dawnej Polsce było aż tak źle? - otwórzmy wtedy na dowolnej stronie egzemplarz Naszych dziennych spraw i objaśnijmy: - Spójrz tylko, wnuczku: w dawnej Polsce ludzie, którzy tak pisali, mogli być literatami, redaktorami pism kulturalnych, działaczami społecznymi, mogli być nawet - nie uwierzysz - posłami na Sejm. - A wnuczek wytrzeszczy oczy i szepnie ze zgrozą: - Przekonałeś mnie, dziadku.

 

 

Wielka skakanka

Wowo Bielicki, Scenariusz manifestacji młodzieży polskiej z okazji 35-tej rocznicy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, Warszawa, 1 lipca 1979, maszynopis do użytku wewnętrznego.

Najpierw przez całą godzinę stadion się rozgrzewa, ćwicząc wspólne skandowanie spontanicznych okrzyków. Potem 35 (słownie trzydziestu pięciu) trębaczy odgrywa hejnał Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej. "Z ostatnią nutą Hejnału" - proponuje, nie szczędząc dużych liter, reżyser Wowo Bielicki - "na Trybunę Honorową wchodzą Goście Manifestacji z Pierwszą Osobą". Owacja. Pojawia się 300 (słownie trzysta) pocztów sztandarowych. Grają orkiestry dęte PKS i PKP. Wzlatują w niebo balony unoszące flagę narodową. Przemawia Przedstawiciel Federacji ("tekst własny - w przygotowaniu"). "W trakcie przemówienia młodzież okrzykami i oklaskami manifestuje solidarność z treścią wystąpienia". Komentator przystępuje do "Apelu Obecnych". "- Czy jest obecna Młodzież Polska? - Młodzież: Jesteśmy! - Czy jest obecny Kawaler Orderu Budowniczych Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej - Literat Jarosław Iwaszkiewicz? - Jarosław Iwaszkiewicz: Jestem!". Z tunelu wkracza "majestatycznym krokiem" Mirosław Hermaszewski, a orkiestra Teatru Wielkiego gra na jego cześć Symfonię powitalną dla Kosmonautów Czesława Niemena. Generał Piotr Klimuk wygłasza "rosyjski tekst własny". Płk Hermaszewski dorzuca swój "osobisty głos solidaryzujący się z manifestantami" i wznosi kilka słusznych okrzyków. Młodzież z 49 województw składa meldunki na ręce Pierwszej Osoby. Pierwsza osoba wygłasza "tekst własny". Dziewczęta wręczają kwiaty, a Dostojni Goście przemaszerowują pomiędzy pocztami sztandarowymi z jednej strony stadionu na drugą. Młodzież "okrzykami NIECH ŻYJE! daje wyraz szacunku i uznania dla wybitnych obywateli narodu polskiego - tekst w przygotowaniu".

To jeszcze nic, teraz dopiero się zacznie. Czołowi piosenkarze (Maryla Rodowicz, Krzysztof Krawczyk, Urszula Sipińska, Mieczysław Fogg i inni) śpiewają piosenki. Aktorzy ("dokładna lista zostanie przedstawiona w późniejszym czasie") recytują wiersze wielkich poetów w rodzaju Staffa, Tuwima, Broniewskiego, Henryka Gaworskiego i Marka Wawrzkiewicza. Z tunelu wyjeżdża 120 (słownie sto dwadzieścia) małych fiatów z wielkimi literami na dachu. Komentator: "Ten mały fiat jest także symbolem ogromnego kroku do przodu". Nad stadionem przelatują samoloty puszczające smugi dymu w barwach narodowych, a jednocześnie fiaty ustawiają się tak, że litery na ich dachach tworzą różne napisy (MOTORYZACJA, NAWOZY, ZAMEK itp.). Komentator w imieniu całego narodu dziękuje za wszystko "tym, którzy nami wszystkimi kierowali i kierują nadal", intonując okrzyki w rodzaju: "Niech żyje naród polski i jego wielki przywódca Edward Gierek!". Z helikoptera wyskakują spadochroniarze, dymiąc w barwach narodowych i układając się w kształt rzymskiej dziesiątki. 900 (słownie dziewięciuset) studentów AWF wykonuje piramidę. Wreszcie jest i coś do śmiechu: "Na murawę boiska wbiega 49 delegacji wojewódzkich do rozegrania 3-minutowego meczu pod hasłem: Która drużyna skacząc na 15-metrowej skakance zmieści najwięcej zawodników. A jeżeli zmieszczą wszystkich 40 zawodników, to kto dłużej wytrzyma?". Prowadzi konkurencję i gwiżdże w gwizdek redaktor Tomasz Hopfer. Orkiestry wojskowe w sile 1300 (słownie tysiąca trzystu) muzyków demonstrują w marszu musztrę i wykonują jednocześnie Poloneza A-dur Chopina (komentator zapowiada, że "tego typu zadanie muzyczne przedsięwzięto po raz pierwszy na świecie"). Dostojni Goście opuszczają stadion, trębacze trąbią, młodzież wznosi okrzyki i śpiewa Ukochany kraj. Reżyser Wowo Bielicki udaje się do kasy po zasłużone honorarium.

Myślisz może, sceptyczny czytelniku, że to sobie wymyśliliśmy? Że to jakaś parodia? Że aby wykpić Federację ZSMP, sięgnęliśmy do scenariuszy zjazdów Hitlerjugend lub opisów uroczystości koronacyjnych cesarza Bokassy? Otóż nie: scenariusz jest autentyczny, reżyser Wowo Bielicki również istnieje, a cała uroczystość odbyła się w dniu 20 lipca 1979 roku na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie i można ją było nawet obejrzeć w telewizji. W gruncie rzeczy, cóż w tym wszystkim dziwnego? Chopin grany przez 1300 puzonów, Hermaszewski w objęciach Niemena, 120 małych fiatów tworzących napis HUTA KATOWICE, balony, samoloty i helikoptery dymiące w barwach narodowych, osiemdziesięcioletni luminarz literatury zrywający się z miejsca z okrzykiem JESTEM!, Urszula Sipińska wśród 300 pocztów sztandarowych, Henryk Gaworski w roli poety, piramida z 900 studentów AWF wsłuchana w "tekst własny" wygłaszany przez Pierwszą Osobę, wreszcie bajeczny pomysł z 49 skakankami - toż to Polska właśnie, to nasza rzeczywistość, wszystko z życia wzięte! Manifestacja wyreżyserowana przez Wowo Bielickiego tylko z pozoru jest szaleńczym skrzyżowaniem wiecu w maoistowskim Pekinie z występem cyrku Moskwa i odpustem w Skierniewicach. W istocie jest to znacznie bardziej realistyczne odbicie rzeczywistości niż niejedna powieść Jerzego Putramenta, wiersz Ernesta Brylla lub film Bohdana Poręby. Właśnie z Hermaszewskiego, małego fiata i Maryli Rodowicz składa się przecież to wszystko, co Dostojni Goście z Pierwszą Osobą na czele mają Polsce do zaoferowania. No i jest jeszcze skakanka. Skakanka, która w tym hiperrealistycznym widowisku może nawet służyć jako tak zwana wielka metafora.